Czas darowany nam. Saga część V - Barbara Rybałtowska - ebook + audiobook

Czas darowany nam. Saga część V ebook i audiobook

Barbara Rybałtowska

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kontynuacja losów bohaterek Sagi Barbary Rybałtowskiej, opisanych w książkach „Bez pożegnania”, „Szkoła pod baobabem”, „Koło Graniaste”i „Mea culpa”.

 

„Życie, jakie by nie było, zawsze jest silniejsze od śmierci” – powiedziała niedawno Zofia do córki. I to zdanie okazało się myślą przewodnią ich dalszych losów.

 

Kasia doświadcza tego powoli lecząc się z traumy. Praca, nowe podróże i wypadki tworzą nowe przypadki, nowe spotkania i uśmiechy losu. W przaśnej peerelowskiej rzeczywistości, w trosce przyszłość rodziny, Zofia coraz bardziej musi liczyć tylko na siebie.

 

Niespokojny, pełen trudnych momentów dla Polski rok 1968, w sferze osobistej daje się bohaterkom we znaki.

 

Kiedy mija, okazuje się, że warto było go przeżyć, żeby docenić to, co życie może jeszcze podarować i co w nim najważniejsze. W lata siedemdziesiąte Kasia wchodzi z nadzieją, ale Jak to się skończy dowiemy się z tomu następnego, pod takim właśnie tytułem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 410

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 0 min

Lektor: Barbara Rybałtowska

Oceny
4,5 (87 ocen)
56
19
10
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BEATAWOJDA

Dobrze spędzony czas

Polecam 🙂
00
AnnaMalicka

Nie oderwiesz się od lektury

Piąta cześć wspaniałej sagi zaliczona. Ciekawa lektura. Polecam
00
ojonka18

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




WARSZAWA 2012

Wujowi

Rozdział pierwszy

Siedziały obie w obszernej kuchni Zofii i przebierały grzyby. Dorodne borowiki po oczyszczeniu układały na tacy. W koszu były też podgrzybki i maślaki, ale one na razie zajmowały się tylko prawdziwkami.

– Osiemdziesiąt cztery, osiemdziesiąt pięć – liczyła Kasia.

– Nie do wiary! – wykrzyknęły jednocześnie. Spojrzały na siebie zaskoczone i roześmiały się.

– Co masz na myśli? – spytała matka.

– To, że zdołałaś to wszystko zebrać sama, mamuś. Taka ilość! To nieprawdopodobne.

– No widzisz, niebywały wysyp. Ale mój okrzyk dotyczył czego innego. Wyobraź sobie, że dokładnie taką samą liczbę borowików zebrałyśmy przed laty w Iszkołdzi z twoją stryjenką, nieboszczką Anulą, i jej synek Kazio liczył je tak samo jak ty teraz. Kiedy wymawiałaś słowa: „osiemdziesiąt cztery, osiemdziesiąt pięć...”, miałam złudzenie, że słyszę jego głos. Aż dreszcz mnie przeszedł! Niesamowite uczucie... Po tylu latach nagle doznałam déjà vu.

– Po ilu latach?

– Dwudziestu?... Poczekaj... mamy teraz sześćdziesiąty drugi, a wtedy był tysiąc dziewięćset trzydziesty dziewiąty. Kilka dni przed wybuchem wojny. Zatem dwadzieścia trzy lata temu! A przed chwilą ujrzałam ich wszystkich tak wyraźnie, jakby to było wczoraj. Mój Boże! Oni od tak dawna nie żyją...

– Tak jak mój Piotr...

– Tak jak i mój Piotr, twój ojciec...

– Czy to nie dziwne, mamuś, że obie owdowiałyśmy tak młodo?

– Niestety. Wiesz, kiedy przedstawiłaś mi swego Piotra, na dźwięk jego imienia poczułam ukłucie niepokoju. Zaraz się za to skarciłam, ale nie mogłam się pozbyć myśli, że to niedobrze wróży...

– Ach, ta twoja intuicja! Chyba mam ją po tobie, bo gnębiły mnie przecież te sny o naszym rozstaniu, mimo to nawet do głowy mi nie przyszło, że on mógłby umrzeć...

Zofia z miłością spoglądała na córkę. Nareszcie ma ją przy sobie. Nie na długo wprawdzie, zaledwie na dwa tygodnie, ale jest! Przyjechała tu spędzić urlop. Od tragicznej śmierci jej męża upłynęły prawie dwa lata. Kasia nadal jest wierna jego pamięci, chociaż jako tako stanęła już na nogi. Jakie to szczęście, że jest w „Mazowszu”. Gdyby nie mnogość wrażeń i pracy, jakie są udziałem tego zespołu, pewnie znosiłaby to nieszczęście o wiele gorzej.

– Jak widzisz, mamo – odezwała się, jakby odczytując jej myśli – trochę się pozbierałam. Nie znaczy to, że przebolałam utratę Piotra, to chyba nigdy nie nastąpi. Nie, ale jakoś egzystuję. W naszym światku nie ma czasu na rozpamiętywanie. Tyle się dzieje, wciąż trzeba się starać, udzielają mi się ogólne nastroje. Sama się sobie dziwię, że potrafię nieraz się śmiać, wygłupiać. Zapamiętałam takie twoje zdanie wypowiedziane zaraz po tragedii: „Życie jest zawsze silniejsze od śmierci...” Miałaś rację. Kiedy to sobie uświadamiam, dręczą mnie wyrzuty sumienia, że jego nie ma, a ja...

– Co ty? To, że żyjesz czy też starasz się żyć normalnie, nie jest wymierzone przeciwko niemu. On na pewno by nie chciał, żebyś wiecznie rozpaczała.

– Wiem, ale nie potrafię sobie wyobrazić, że rozpacz kiedykolwiek mnie opuści, mimo że potrafię się śmiać. Ostatnio, w czasie naszego rejsu po portach Skandynawii, przeżywałam ciężkie chwile. Zwłaszcza surowa uroda fiordów norweskich nastrajała mnie posępnie. Wiesz, płynąc tak, mieliśmy na statku dużo wolnego czasu, a wolny czas to mój wróg. Radzę sobie tylko wtedy, gdy mam nadmiar pracy.

– To normalne, moje dziecko. Praca to najlepsze lekarstwo, na wszystko. À propos – musimy się teraz pośpieszyć, bo tylko patrzeć, jak moja trzódka wróci do domu i zacznie się domagać obiadu, a my jesteśmy w lesie.

– Jakoś damy radę, pomogę ci.

Mówiąc to, Kasia uświadomiła sobie, że matka nic nie straciła ze swojej energii. Pod pretekstem szybszego spotkania z córką pojechała rano do Zawady. Sądząc po zbiorach, jakich dokonała, musiała wydeptać niemało ścieżek w lesie, a cały czas się krząta, jakby dopiero co wstała. Ile jeszcze lat zdoła prowadzić taki tryb życia? Ciągle w ruchu, wciąż zapracowana. Czy ona kiedykolwiek odpoczywa? Zawsze jest czymś zajęta. I nic nie robi po łebkach. Wszystko dokładnie i z oddaniem. Nie znam nikogo takiego jak ona, bo też chyba nie ma nikogo takiego na całym świecie. Moja kochana, niezwykła mama! Nigdy jej nie dorównam. Ja, ani nikt inny.

– Mamuś, czy ja powinnam zgłosić się do urzędu meldunkowego, żebyście nie mieli przykrości?

– Co ci przyszło do głowy?

– Nie czytasz gazet? Przecież ustanowili obowiązek meldowania się, kiedy nie przebywa się w miejscu zameldowania.

– Co ty powiesz? Jakoś to przeoczyłam. Dosyć mam zamieszania z dziećmi, żeby jeszcze czytać głupie zarządzenia. Zresztą, to chyba nie dotyczy wszystkich, może jakichś przestępców.

– Niestety, stoi w tym zarządzeniu jak byk: „Każdy obywatel PRL ma obowiązek... itd.”.

– A dajże ty sobie z tym spokój! Przyjechałaś na kilka dni do najbliższej rodziny, nie będziesz dreptać po urzędach! Zabraniam ci!

– Żebyście tylko nie mieli przykrości.

– Niedługo trzeba będzie rejestrować myśli. Chcą nas zniewolić do końca. Im więcej będzie nakazów i zakazów, tym bardziej będą łamane. Wspomnisz moje słowa.

Rozmawiając tak, obrały wszystkie grzyby, krzątały się po kuchni i kiedy wygłodniała gromadka wróciła ze szkoły, wszystko było przygotowane do obiadu. Do stołu zasiedli jednak z dużym opóźnieniem. Dzieci nie mogły nacieszyć się starszą siostrą i prezentami, które im przywiozła ze skandynawskiego tournée. Ania, smukła czternastolatka o prześlicznych orzechowych oczach, wzięła Kasię na stronę i opowiedziała jej o swoich kłopotach w szkole. Skłóciła się na dobre z wychowawczynią i żywiła obawy, że ta nie przepuści jej do następnej klasy. Twierdziła, że jeśli tak się stanie, to ona tego nie przeżyje. Umrze ze wstydu.

– Co też ty opowiadasz, Aniu? Masz przed sobą jeszcze osiem miesięcy roku szkolnego. Przeprosisz panią Matałowską, zaczniesz się uczyć i wszystko będzie dobrze.

– Nie będzie. Ja jej nie przeproszę. Ona mnie nienawidzi. Mówi, że jestem arogancka, a sama jest niemożliwa. Nie powinna uczyć w szkole.

– Nie wolno ci osądzać dorosłych. Gdybyś była karna, ona traktowałaby cię inaczej.

– Na pewno nie! Ty jej nie znasz. Obiecaj mi, że jeśli nie zdam, zabierzesz mnie do siebie do Warszawy. Inaczej umrę tu ze wstydu.

– Nie kracz, Aniu. Zdasz, zobaczysz.

Ania jednak „krakała”. Konflikt z wychowawczynią narastał, a ona zamiast się mobilizować, buntowała się przeciw niechęci okazywanej jej przez większość nauczycieli i nie tylko nie nabrała pokory, ale zupełnie opuściła się w nauce. Ukończenie klasy siódmej nie rysowało się jej różowo. Uparła się, że przyłoży się do nauki, żeby ukończyć klasę, tylko pod warunkiem, że Kasia zabierze ją do Warszawy. Rozpętała się wielka awantura. Teofil nie chciał o jej wyjeździe słyszeć. Zofia też miała wiele obaw, przecież córka często podróżowała z „Mazowszem”. Pozostawianie bez opieki zbuntowanej czternastolatki nie wróżyło nic dobrego.

Sama Kasia rozumiała obawy rodziców, ale wbrew rozsądkowi kusiło ją, aby mieć siostrę przy sobie. Nie czułaby się taka samotna. Jej mieszkanko z taką starannością urządzone przez Piotra ciągle było nieoswojone. Przez dwa lata nie zdążyła się w nim poczuć dobrze. Jak tylko Ania wyraziła chęć zatrzymania się u niej, od razu zaczęła przywiązywać się do tego pomysłu. Właściwie czemu nie? – rozmyślała – na pewno będzie mi raźniej z siostrzyczką niż samej. Będę miała z kim wyskoczyć do kina, teatru, czy na spacer. Pomogę jej w nauce, postaram się, żeby rozwijała swoje zainteresowania, zapiszę ją na jakieś zajęcia.

Ani się spostrzegła, jak zaczęła kreślić szeroko zakrojone plany pobytu siostrzyczki w Warszawie, zanim jeszcze zapadła decyzja o kontynuowaniu tutaj jej edukacji. Już nawet miała obiecane dla niej miejsce w gimnazjum, niedaleko domu, na Saskiej Kępie, gdzie dyrektorką była matka jednej z koleżanek z „Mazowsza”.

Od tej pory dwie najstarsze siostry zaczęły ze sobą spiskować. Obie były mocno pobudzone zmianą, która miała zajść w ich życiu. Trzeba było jeszcze przekonać do tego rodziców, a to, jak się spodziewały, nie będzie łatwe. I pewnie nadal snuły by te plany, gdyby podczas tournée „Mazowsza” po Niemczech i Holandii Kasia nie złamała ręki.

Rozdział drugi

Stało się to w Weimarze podczas ćwiczeń tanecznych przed koncertem. Choreograf ogłosił właśnie koniec rozgrzewki i pozwolił im opuścić pomieszczenie, w którym teraz mieli „rozgrzewać się” instrumentaliści. W ten sposób Kasia zderzyła się w drzwiach z niedawno zaangażowanym do orkiestry „Mazowsza” skrzypkiem. Był to pierwszy jego wyjazd z zespołem i jak każdy „nowy” budził spore zainteresowanie, szczególnie damskiej części zespołowej społeczności. Znany z występów w radiu muzyk był w dodatku bardzo przystojny. Miał mnóstwo blond loków i rozmarzone niebieskie oczy. Nosił romantyczne koszule i wdzianka z rozchylonym kołnierzem à la Słowacki i zawsze miał przy sobie jakąś książkę z maleńką atrapą smyczka do skrzypiec używaną jako zakładka. Słowem, nawet dla niej – od czasu tragicznej śmierci Piotra obojętnej na męskie uroki – był intrygujący. Zwłaszcza że posyłał jej wiele mówiące spojrzenia i nie szczędził komplementów. Nawet w czasie koncertów, kiedy tylko mógł oderwać wzrok od nut lub batuty dyrygenta, zerkał na nią.

A ona, chociaż nie dopuszczała myśli, że to ją obchodzi, pod jego spojrzeniem starała się najpiękniej jak potrafiła wykonać taneczne pas lub wyśpiewać każdą nutę tak, jakby mógł ją w tym wielkim chórze dosłyszeć. Czyniła to zupełnie podświadomie, najprawdopodobniej przez próżność kobiecą, bowiem „nowy” był obiektem zainteresowania wielu jej koleżanek. Rano owego fatalnego dnia w Weimarze zaproszono ich na zwiedzanie miasta. Kasia ubrana była w czarną sukienkę w kolorowe pawie, kupioną w Japonii.

– Nie zapomnij się przebrać po południu. Nie przychodź w tej sukience do teatru, bo popsujesz nam koncert – powiedziała, ujrzawszy ją, pani Mira.

– Dlaczego? Bardzo ją lubię. Zresztą przecież i tak w czasie koncertu mamy na sobie kostiumy.

– To prawda, ale istnieje taki przesąd, że pawie w teatrze przynoszą nieszczęście. Lepiej nie prowokować losu. Zostaw tę sukienkę w hotelu. Chociaż trzeba przyznać, rzeczywiście jest ładna.

– Dobrze, pani dyrektor – obiecała Kasia.

Potem jednak wędrówki śladami Goethego dostarczyły jej tylu wrażeń, że zapomniała o rozmowie z panią Mirą. Naturalnie nie przebrała się. Sukienkę w pawie zdjęła dopiero w garderobie, powiesiła na wieszaku, włożyła szpongi, tunikę, baletki, po czym udała się wraz z całym zespołem na rozgrzewkę taneczną.

Kiedy wychodziła z sali ćwiczeń, zderzyła się w drzwiach z „nowym” skrzypkiem. Skrępowana jego zachwyconym spojrzeniem udała, że go nie widzi, ale wykonała przed lustrem na korytarzu pamiętne pas de chat, pas de chat, assemblée i runęła jak długa na śliską posadzkę.

Upadła na rękę. Chciała się szybko podnieść, ale ostry ból w łokciu jej to utrudniał. Wszyscy, którzy zrazu jej niefortunny popis skwitowali śmiechem, ucichli zażenowani, ktoś pomógł jej wstać, ktoś powiedział: „ojej, ale masz dziwnie wykręconą rękę!”.

Zrobiło się zamieszanie. Kasia usiłowała całe zajście zbagatelizować, ale była zszokowana, nogi jej drżały i ból coraz bardziej dawał się we znaki. Podróżujący zawsze z zespołem lekarz obejrzał szybko puchnącą rękę, która od łokcia zwisała pod nietypowym kątem, i stwierdził, że trzeba jechać do szpitala na chirurgię.

To, co nastąpiło potem, pamiętała jak przez mgłę. Prawdopodobnie za przyczyną tabletek, jakie połknęła na polecenie lekarza. Koledzy i koleżanki gdzieś zniknęli...

A, prawda! – pomyślała – przecież zaraz ma być koncert, beze mnie, bo ja jadę do szpitala!...

Prowadzono ją jak owcę do kolejnych pomieszczeń. Najpierw wizyta u chirurga z tłumaczką, potem prześwietlenie ręki, sala zabiegowa, narkoza... Ocknęła się w pokoju hotelowym późnym wieczorem, kiedy wszyscy wrócili już z koncertu. Naturalnie uwieńczonego sukcesem – jakżeby inaczej? Entuzjastyczne relacje z przeżytych wrażeń przeplatały się z wyrazami współczucia dla niej.

Jednak wszystko to szybko pomieszało się z jej niespokojnym snem, a może też reakcją na proszki przeciwbólowe i oszołomieniem po narkozie.

Obudziła się w nocy, a właściwie ból ją obudził.

Kazano jej połknąć kolejną pigułkę i jakoś z przerwami we śnie przetrwała do rana. A rano dowiedziała się, że będzie zmuszona wrócić do kraju. Gips założono jej na sześć tygodni. Złamanie łokcia z przemieszczeniami okazało się na tyle skomplikowane, że pewne się stało, iż Kasi nie uda się wydobrzeć do końca zaplanowanej podróży.

Trzeba przyznać, że Pagart zachował się elegancko, wypłacając jej honorarium za całą trasę, która dopiero się zaczęła. Nawet za koncerty w Holandii. Dyrekcja zespołu była przygnębiona fatalnym wypadkiem Kasi, a szczodra wypłata miała być swoistą nagrodą pocieszenia.

Następnego dnia, kiedy jeszcze ciągle zmagała się z bólem, przysłano po nią samochód z ambasady polskiej w Berlinie Wschodnim. Były to dla Kasi trudne dni, chociaż została otoczona troską i na wszelkie możliwe sposoby wszyscy starali się osłodzić jej ciężkie chwile. Pracownicy ambasady współczuli, że nie mogła kontynuować występów za tak zwaną żelazną kurtyną. Ponieważ zakaz przekraczania słynnego muru berlińskiego nie dotyczył dyplomatów, postanowili, że zawiozą ją do Berlina Zachodniego na zakupy, jeśli zechce tam wydać zarobione pieniądze. Skończyło się na tym, że znękana bólem ofiara wypadku siedziała w samochodzie, a pracownicy ambasady wyręczali ją w zakupach. Berlin po obu stronach złowieszczego muru widziała jak przez mgłę, a starań miłych gospodarzy nie była w stanie docenić. Ze wszystkich atrakcji, jakie dla niej przygotowano, najpożyteczniejsza okazała się wizyta u lekarza. Miała nadzieję, że przerwie jakimiś skutecznymi środkami jej męczarnię.

– Wciąż panią boli? – zapytał z niedowierzaniem.

– A nie powinno?

– Niech mi pani powie, jaki to jest ból. Ostry czy pobolewanie?

– Panie doktorze, ja nie jestem osobą, która nie potrafi znosić cierpienia, ale to jest naprawdę nie do wytrzymania. To już cztery dni.

– Złamanie nastąpiło cztery dni temu? Rzeczywiście ból powinien był już ustąpić... chyba że coś jest nie tak...

– Naturalnie, że jest „nie tak”. Przecież miałam przemieszczenia, i to w trzech miejscach. Sam pan widzi na zdjęciu.

– Tak było, ale przed zabiegiem, zdjęcia po złożeniu ręki nie mamy. Najlepiej będzie, gdy zaraz po powrocie do Warszawy zgłosi się pani na kontrolę w klinice profesora Grucy. Zatelefonuję do niego. Tam na pewno pani pomogą. Leci pani samolotem, mam nadzieję?

– Dostałam bilet kolejowy, jadę slipingiem.

– Musi pani mieć środki przeciwbólowe, pociąg szarpie i trzęsie.

– Proszę się nie martwić, panie doktorze – przerwała mu żona ambasadora, która troskliwie zajmowała się Kasią podczas pobytu w Berlinie. – Proszę się nie martwić, nie damy zginąć naszej mazowszance – będę jej towarzyszyć w podróży, bo akurat mam coś do załatwienia w Warszawie.

– To dobrze – powiedział lekarz.

Zaczął objaśniać, jak i kiedy należy dawać pacjentce lekarstwa. Ona zaś popadała w coraz większe oszołomienie i zasnęła po zastrzyku, jaki jej na koniec wizyty zaaplikował. Ledwie mogła sobie przypomnieć wsiadanie do pociągu. Mimo że zanim to nastąpiło, starano się, by oprzytomniała na tyle, żeby podać numery telefoniczne swojej rodziny.

Tu zaczęły się kłopoty rodem z PRL-u. W swoim nowym mieszkaniu od dwóch lat czekała na przydział numeru, a z jej rodzicami w Zamościu można się było porozumieć jedynie przez tak zwaną rozmowę z przywołaniem na pocztę. Pracowników ambasady najwyraźniej to zirytowało, sami żyli już od jakiegoś czasu na innym poziomie, nie obowiązywały ich ograniczenia zza żelaznej kurtyny. Stanęło na tym, że wysłano depeszę do jej rodziców w Zamościu i do Karolina, siedziby „Mazowsza”. Ustalono, że gdyby nikt nie zjawił się po nią na dworcu, ambasadorowa zabierze ją do siebie i przetrzyma do czasu, zanim nie trafi pod skrzydła swoich bliskich.

Rozdział trzeci

– Dzień dobry, pani Rembiszowa, mam dla państwa depeszę z ambasady NRD-owskiej w Berlinie.

– To pewnie od córki. Jest teraz w NRD. Ale depesza? Nie lubię depesz.

– Po co zaraz panikować? Najpierw niech pani przeczyta.

Podał jej poskładany misternie papierek. Zofia z trzepotem serca rozłożyła telegram i czytała ze zdziwieniem. „Prosimy o odebranie córki na Dworcu Głównym w Warszawie dnia 18 maja 1962 roku. Planowany przyjazd pociągu z Berlina 21:32”.

– Mój Boże! Co to ma znaczyć? Czemu wraca już jutro z Niemiec, skoro „Mazowsze” jedzie jeszcze do Holandii?! Mieli wrócić w połowie czerwca... Chyba nic jej się nie stało?

– Proszę o podpis, pani Rembiszowa, muszę iść dalej – upomniał ją listonosz.

– Już, już... Nie mam pojęcia, co się mogło stać? Nigdy dotąd, gdy wracała z występów, nie przysyłano nam zawiadomień...

– A co, pani mazowszanka wraca? Dobrze. Powinna się pani cieszyć.

Oczywiście listonosz, podobnie jak większość mieszkańców miasta, wiedział o tym, że jej córka występuje w słynnym zespole. Nie raz przecież z wypiekami na twarzy przynosił kolorowe kartki od niej z dalekich zakątków świata, niedostępnych dla szarego obywatela PRL-u. Nic dziwnego, że podróżujący wciąż po świecie członkowie „Mazowsza” zostali przez rodaków niejako nobilitowani i towarzyszyło im szerokie zainteresowanie wszystkich, którzy nie tylko zachwycali się ich kunsztem, ale i tym, że ocierali się o wielki, dla reszty „zakazany” świat.

Zofii, zazwyczaj dumnej z przynależności córki do elity kulturalnej kraju, teraz zupełnie to nie obchodziło. Depesza rozczarowała ją i przestraszyła. Szczerze mówiąc, pomimo że zareagowała na nią nerwowo, spodziewała się, że będą w niej życzenia imieninowe. Święto jej patronki minęło dwa dni temu. Sama nie przywiązywała do niego wagi, ale jej dzieci, a zwłaszcza Kasia, ogromną! Kiedyś zbierała młodsze rodzeństwo i skoro świt znosili jej w tym dniu całe naręcza pachnącego bzu. Odkąd Kasia jest poza domem, zawsze przysyłała z tej okazji serdeczny list, upominek lub depeszę. A tym razem nie. Więc mimo że Zofia swoje imieniny bagatelizowała, wiedziała, że dla córki było to nie do pomyślenia. Dlatego czekała na jakiś znak od niej. Opóźnienie kładła na karb niedogodności w komunikacji wynikających z przemieszczeń zespołu czy nawału pracy i teraz, otwierając depeszę, była pewna, że zawiera ona życzenia od córki. Widocznie mogła je przesłać przez ambasadę – pomyślała. – Tak samo było w Chinach. Pozdrowienia radiowe mazowszan dla rodzin nagrywano w ambasadzie.

Niemniej narastał w niej niepokój. Córka dawno stała się samodzielna i nie angażowała rodziców w swoje wyjazdy, przyjazdy i tym podobne sprawy. Po prostu kiedy miała wolne dni po powrocie z kolejnej podróży, odwiedzała ich. To prawda, że przed powrotem z tournée po krajach Azji pojechała ją powitać, ale to był dość długi, półroczny wyjazd, ponadto pomagała Piotrowi urządzać mieszkanie niespodziankę. Zresztą wtedy na „Mazowsze” czekała cała Polska, gazety o tym pisały... a teraz ani mru-mru. Ani w radiu, ani w gazetach, nigdzie nie było wzmianki o ich niespodziewanie wcześniejszym powrocie. Musiało się coś stać. Może zachorowała? Ale gdyby tak było, chyba napisaliby o tym w telegramie?

Zofia nie wiedziała, co począć. Dzieci jeszcze w szkole, Teofil na uczelni, dopóki się nie zjawią, nie może podjąć żadnej decyzji. Zajęła się przygotowaniami do obiadu, ale szło jej to nieskładnie. Denerwowała się coraz bardziej. Wreszcie postanowiła pójść z depeszą do Teofila. Odczekała chwilę, żeby trafić na przerwę w wykładach. Znalazła go w rektoracie.

– Masz rację, Zosiu – powiedział. – Coś tu jest nie w porządku. Chyba musisz tam pojechać.

– A może państwo powinni zadzwonić do tej tam ambasady, żeby dowiedzieć się czegoś więcej – wtrąciła się sekretarka, która była świadkiem ich rozmowy.

– Racja, że też na to nie wpadłem.

– To co, mam iść na pocztę? – spytała Zofia.

– Spróbuję stąd zamówić rozmowę. Chyba pan rektor nie będzie miał nic przeciwko temu – stwierdziła sekretarka i połączyła się z pocztą.

Wyjaśniła krótko, że chodzi o nawiązanie kontaktu z jedną z mazowszanek, powiedziała o depeszy z ambasady i uzyskała obietnicę pomocy. Trochę to trwało, zanim odszukano numer ambasady polskiej w Berlinie. Teofil razem z kilkoma innymi osobami wszedł do gabinetu rektora, drzwi się za nimi zamknęły, a Zofia czekała w sekretariacie na połączenie.

Kilka razy podrywała się na dźwięk telefonu, ale były to fałszywe alarmy, dopiero po półgodzinie odezwał się ten oczekiwany. Sekretarka skinęła na nią i oddała jej słuchawkę.

– Bitte – usłyszała po niemiecku.

Speszyło ją to w pierwszej chwili, ale potem szybko uświadomiła sobie, że przecież w polskiej ambasadzie muszą znać polski język. Przełknęła ślinę i powiedziała:

– Dzwonię z Polski. Otrzymałam od państwa telegram, którego nie rozumiem: że mam odebrać na dworcu w Warszawie córkę. O ile wiem, „Mazowsze” miało wrócić za kilka tygodni.

– Chwileczkę, połączę panią z sekretariatem ambasadora.

– Dziękuję.

Sekundy wlokły się niemiłosiernie. Wreszcie rozległ się stuk i głos:

– Tu sekretariat ambasady, kto mówi?

– Zofia Rembiszowa. Jestem matką jednej z mazowszanek, Kasi Szombary, dostałam od państwa telegram...

– Ach tak... Biedna Kasia, bardzo nam jej żal...

– Jak to „żal”? Boże mój, chyba pani nie chce powiedzieć, że ona...

Zofia poczuła, że traci grunt pod nogami.

– No tak, pani nic nie wie... Złamała biedaczka rękę.

– Chwała Bogu! – wyszeptała Zofia – Chwała Bogu! Myślałam już...

Osoba, która przekazała jej tę wiadomość, zamilkła zdziwiona jej reakcją. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że dla zaskoczonej, niemającej o niczym pojęcia matki sformułowanie „bardzo nam jej żal” na początku relacji ze zdarzenia mogło zabrzmieć nader złowieszczo.

– Przepraszam panią. Powinnam od razu wyjaśnić, co się stało. Proszę się tym nie martwić. Mój syn też miał złamaną rękę, zrosła się i po kłopocie... oczywiście to żadna pociecha, ale... Poza tym pani córką opiekuje się w podróży żona pana ambasadora, więc włos jej z głowy nie spadnie. Od niej ją pani odbierze.

– Dziękuję pani za wiadomość i wszystkim za opiekę nad córką. Oczywiście będę na dworcu – powiedziała i odłożyła słuchawkę.

Narada u rektora, w której uczestniczył Teofil, jeszcze trwała. Zofia podziękowała sekretarce za cenną inicjatywę, zostawiła wiadomość dla męża i na drewnianych nogach podreptała do domu.

Biedna Kasia! Co też ona robiła, że złamała rękę? Chwała Bogu, że tylko rękę. Biedactwo, pech jej nie opuszcza... Ponure myśli kłębiły się Zofii w głowie, ale wiedziała, że musi wziąć się w garść. Tyle rzeczy trzeba zrobić, żeby mogła zostawić wszystko i wyjechać, a czasu niewiele. Powinnam przygotować dzieciom jakieś posiłki do odgrzania, Teofil w kuchni ma dwie lewe ręce – martwiła się. Ania ma lat czternaście i pstro w głowie, Pelasia i Piotruś to jeszcze maluchy. Szkoda czasu na rozmyślania, trzeba się brać do roboty. Ile zdążę, to zdążę.

Zanim reszta rodziny zjawiła się w domu, miała już ugotowany obiad na trzy dni i spakowaną torbę.

– Nie martw się nami, poradzimy sobie – pocieszał ją mąż. – Prawda? – zwrócił się do dzieci.

– A może ja bym pojechała z mamą – zaproponowała Ania. – Jak będzie musiała wrócić, to ją zastąpię i pomogę Kasi.

– A szkoła? Przecież musisz dostać cenzurę, żeby zdawać do gimnazjum. Kasię przywiozę na jakiś czas tutaj, przecież nie będzie chodzić do pracy ze złamaną ręką.

Następnego wieczoru matka i córka witały się ze łzami w oczach na peronie Dworca Głównego.

– Aleś nam zrobiła niespodziankę, córeczko, kiedy ty przestaniesz mnie zaskakiwać? – mówiła Zofia, zerkając strachliwie na pogrubioną białym rękawem gipsu rękę córki zawieszoną na szerokim temblaku z szala.

– To mnie los zgotował niespodziankę, mamuś. Nie mam innego wyjścia, jak poddać się jego woli.

Wypowiadając te słowa, nie wiedziała, jak bardzo okażą się one prorocze. Albowiem nie tylko jej rozkład zajęć na najbliższe tygodnie, ale całe jej życie miało się wkrótce odmienić. Kobiety pożegnały się z uczynną panią ambasadorową i poszły szukać taksówki. Na przystanku sympatyczna opiekunka Kasi z Berlina na ich widok wysiadła z samochodu, który po nią przyjechał, i zaproponowała:

– Och, jak to dobrze, że jeszcze panie złapałam. Jakoś tak, witając się z bratem, straciłam głowę i nie wpadłam na to, że przecież możemy panie zawieźć do domu. Nawet będzie nam po drodze, bo podobno Kasia mieszka na Saskiej Kępie?

– Tak, ale proszę nie robić sobie kłopotu, możemy zamówić taksówkę.

– Żaden kłopot. Mamy mnóstwo miejsca.

– Dziękujemy bardzo.

– Naprawdę cała przyjemność po naszej stronie – powiedziała pani ambasadorowa. – Przynajmniej porozmawiamy. W czasie podróży pani córka nie była zbyt rozmowna. Bardzo cierpiała i musiałam jej dać środki znieczulające i nasenne.

– To ciągle boli? – zmartwiła się Zofia. – Biedactwo, myślałam, że ból mija po poskładaniu złamań.

– No właśnie, na ogół tak jest, dlatego wizyta w klinice profesora Grucy jest taka ważna. Mój mąż zarezerwował ją z Berlina. Mam nadzieję, że pani Kasia będzie pamiętała. Zapisałam wszystko na kopercie ze zdjęciem łokcia.

– Kiedy to ma być?

– Jutro albo pojutrze. Nie pamiętam. Proszę tego nie zlekceważyć, bo inaczej trzeba będzie czekać aż do zdjęcia gipsu, a to jeszcze kilka tygodni.

– Na pewno tam pojedziemy – zapewniła Zofia.

Przejazd samochodem Alejami Jerozolimskimi od placu Zawiszy na Saską Kępę wieczorem trwał krótko, nie było dużego ruchu. Kasia i Zofia pożegnały się z panią ambasadorową, wjechały windą na górę i wreszcie zostały same.

Dopiero teraz, pomagając córce we wszystkim, Zofia zorientowała się, jak dalece jest ona uzależniona od innych. Od ciężkiego gipsu aż pochyliła się do przodu jej szczupła sylwetka. Trzeba było jej pomóc zdjąć żakiet i przewieszoną na zdrowym ramieniu torbę. Wydawała się taka bezradna. Odgadując myśli matki, Kasia powiedziała:

– Nie martw się, mamuś, jak tylko przestanie mnie boleć, przyzwyczaję się do tego gipsu i będę sobie radzić. Na szczęście to lewa ręka, a ja mańkutem nie jestem.

– Jeszcze ci się chce żartować. Jakżeś ty, dziecko, to sobie zrobiła?

– Dostałam prztyczka w nos za to, że poczułam się atrakcyjna i podświadomie mogłam się sprzeniewierzyć pamięci Piotra...

Opowiedziała matce dokładnie o okolicznościach swego niesławnego popisu z nieszczęsnymi pas des chat, pas de chat, assemblée.

– Chyba zapamiętam tę fatalną dla mnie kombinację kroków na całe życie.

– Rzeczywiście fatalna, ale wiesz, co mnie najbardziej martwi? Twoje poczucie winy wobec Piotra. Przecież nie można tak podchodzić do tego. Piotr to piękna karta w twoim życiu, ale nieodwołalnie zamknięta. I wiesz co? Znałam go bardzo dobrze. On by nigdy nie chciał, żebyś do końca życia była mu wierna. Jesteś przecież taka młoda!

– No i co z tego? Nie mówmy o tym, mamo.

– Jak chcesz. Ale kiedyś będziesz musiała pomyśleć o sobie. Na świecie jest tylu interesujących mężczyzn.

– To nie będzie łatwe. Bo kto wytrzyma porównanie z Piotrem?

– Piotr to Piotr. Nie musisz wcale wszystkich z nim porównywać. Na pewno nie chciałby tego.

– Ach, daj spokój, mamuś. Będzie, co będzie. Na razie nikt mnie nie interesuje. Nie wiem, czemu tak bardzo chcesz mnie komuś oddać.

– Ależ broń Boże! Chcę tylko, żebyś była szczęśliwa.

– Jestem szczęśliwa, że cię widzę, że jesteś tutaj, i to mi na razie wystarczy.

– No i gadaj tu z takim uparciuchem! Co ja z tobą pocznę, chyba zabiorę cię do Zamościa, co ty na to? Urlop ci się niespodziewanie wydłużył.

– No widzisz! Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

– Tylko przedtem musimy odwiedzić tę klinikę, gdzie masz zarezerwowaną wizytę.

Okazało się, że mają się tam pojawić nazajutrz. Profesor osobiście przyjął Kasię; zadziałała tu magia znanego zespołu. Ku zdumieniu obu kobiet pojawienie się mazowszanki wzbudziło nawet wśród personelu niejaką sensację i stworzyło dla niej tę dogodność, że potraktowano ją w specjalny sposób. Nie musiała wyczekiwać w długich kolejkach przed gabinetem ani do prześwietlenia ręki. I chwała Bogu, bo ból nadal ją nękał.

Przyczyna jego trwania nareszcie się wyjaśniła. Okazało się, że złamania prawdopodobnie nie są właściwie poskładane. Jeden z odłamków kostnych w łokciu może blokować staw i przeszkadzać po zrośnięciu się kości w pełnym wyprostowaniu ręki.

– Co to znaczy, panie profesorze?

– To nie jest jeszcze przesądzone. Może ten odłamek, który ledwie, ledwie odstaje, przyrośnie odpowiednio i wszystko będzie dobrze, a gdyby po zdjęciu gipsu okazało się inaczej, będziemy się martwić.

– A nie można teraz poprawić?

– Upłynęło osiem dni od złamania i proces zrastania się kości jest już w toku. Wolałbym nie ingerować. Bądźmy dobrej myśli.

– Skoro tak pan uważa... a czy ja mogę wyjechać do rodziców, czy do zdjęcia gipsu muszę być pod kontrolą?

– Może pani jechać. I niech mama przyrządza pani często galaretkę z cielęcych nóżek, to bardzo pożyteczne w takich przypadkach.

– Powiem o tym mamie. Dziękuję za wszystko.

– Do zobaczenia za pięć tygodni i proszę być dobrej myśli.

Rozdział czwarty

Tuż przed zdjęciem gipsu, a miało to nastąpić pod koniec czerwca, cała rodzina Rembiszów podążyła na dworzec kolejowy, żeby odprowadzić dwie najstarsze córki.

Ponieważ Ania, nie bez trudu, ukończyła szkołę podstawową, rodzice przystali na to, aby pojechała z Kasią do Warszawy, żeby ułatwić jej życie, dopóki będzie miała kłopoty z ręką po zdjęciu gipsu.

Tak więc znalazła się choć na trochę w wymarzonym miejscu, mimo że nie udały się jej plany zamieszkania tam z siostrą na dłużej. Rodzice stanowczo udaremnili jej starania o to, czuwając nad tym, aby zapewnić jej miejsce w miejscowym gimnazjum, tym bardziej że przewidzianej kompromitacji nie było, bo nie musiała powtarzać klasy.

Kilkugodzinna podróż nie dłużyła się im, ponieważ Ania opowiadała siostrze o swoich dziewczyńskich sprawach i sprawkach. Buzia jej się nie zamykała. Dopiero po przesiadce w Rejowcu przysnęła, a Kasia przyglądając się jej czule, nie mogła się nadziwić, jak bardzo jej siostrzyczka przez ostatni rok się zmieniła.

To już podlotek, a nawet mała kobietka – myślała. – Dobrze, że rodzice postawili na swoim. Gdyby chodziła do gimnazjum w Warszawie, najprawdopodobniej trudno byłoby mi ją upilnować. Zwłaszcza, że tyle podróżuję.

Wnioski takie nasunęły się jej, kiedy słuchała opowieści siostry. Najpierw były to relacje ze sztubackich wybryków, ale przy tym okazało się, że zbyt często pojawiały się w nich imiona chłopców, aluzje, że ten i ów jest w niej zakochany, chociaż jej koleżanka się do niego „podwala”.

– Co to za słownik!? – wtrąciła się wtedy oburzona. – Co ty przez to rozumiesz?

– No, tak się mówi u nas, jak ktoś na kogoś leci. U was było inaczej?

– Nie pamiętam już, czy będąc w siódmej klasie, miewaliśmy takie problemy.

– No coś ty! „Nie pamięta wół, jak cielęciem był” – zacytowała zręcznie jedno z ulubionych powiedzonek ich matki.

Kasia uśmiechnęła się.

– Szybko to przeleciało... – powiedziała. – Wydaje mi się, że jeszcze wczoraj trzymałam moją małą siostrzyczkę za rączkę, przeprowadzając ją przez ulicę, a tu nagle słucham jej zwierzeń o chłopakach!

– Mówisz jak starzy ludzie, zupełnie jak mama. Ona też stale powtarza, że z wiekiem czas umyka coraz szybciej. Jak to możliwe? Dla mnie wlecze się jak żółw...

Kasia zamyśliła się nad tym stwierdzeniem.

– Wiesz, siostrzyczko – powiedziała – to nie jest możliwe, ale coś w tym jest. Po prostu odnosi się takie wrażenie: jak się jest dzieckiem, wszystko wydaje się większe, niż jest w rzeczywistości. Mały człowiek ma niewielki wpływ na to, co się wokół niego dzieje. Jeśli czegoś chce, musi czekać, aby ktoś mu to załatwił, niecierpliwi się, ale musi czekać – a przy czekaniu czas się dłuży. A potem, kiedy sam zaczyna wdrażać się w obowiązki, tego czasu zaczyna mu brakować. Z wiekiem coraz trudniej jest mu sprostać wszystkiemu, czego od niego oczekują, i czas umyka coraz szybciej. Myślę, że na tym to polega.

– Może tak będzie. Na razie czekam na wszystko bez końca. Co innego ty, jesteś już dosyć stara...

– Ja? Dwadzieścia pięć lat to według ciebie starość? Jeszcze nawet nie skończyłam.

– Ładne mi jeszcze! A dwadzieścia cztery to mało? Do tego jesteś wdową...

– Ano jestem, niestety...

– Czy zamierzasz nią być do końca życia?

– Daj spokój, Aniu. Nie mówmy o tym.

– Bo mama się martwi o ciebie.

– No, wiesz... mama, jak to mama, zawsze znajdzie powód, żeby się martwić.

– Ja bym tam nie czekała. Na twoim miejscu już po zwyczajowym roku żałoby wyszłabym ponownie za mąż.

– Tak byś zrobiła? Słuchaj, nie o to chodzi, żeby wyjść za mąż, ale żeby kogoś pokochać. A ja na razie nie mogę.

– Ale niedługo będziesz taka stara, że nikt cię nie zechce.

– To trudno...

– A ja bym...

– Dobra, dobra, mądralo! Najpierw musisz skończyć szkołę, zdobyć zawód, a potem przyjdzie pora na zamążpójście.

Takie i inne rozmowy doprowadzały Kasię do wniosku, że trudno byłoby jej okiełznać temperament młodszej siostry, a utwierdziła się w tym przekonaniu wieczorem tego dnia, kiedy przyszedł do niej z wizytą, Rafał Brzeski i z listem od przyjaciółki z zespołu. Siedziały właśnie z Anią w kuchni przy herbacie. Wcześniej, jadąc z Dworca Wschodniego, wysiadły przy placu Waszyngtona i idąc ulicą Francuską w dół, kupiły sobie pieczywo, owoce i inne potrzebne produkty. Była dopiero szósta po południu, słońce świeciło jeszcze wysoko na bezchmurnym niebie, postanowiły więc zanieść zakupy do domu i wyruszyć gdzieś w miasto, w okolice Nowego Światu, bo młodszą siostrę rozsadzała ciekawość Warszawy.

– Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – powiedziała Ania.

– I vice versa, amen – dodała Kasia wedle domowego zwyczaju, nie wiedząc jeszcze, czego dotyczy zacytowane przez siostrę przysłowie. – A dokładnie, co masz na myśli?

– Twoją złamaną rękę. Gdyby cię to nie spotkało, nie spędziłabyś tylu tygodni z nami, a ja nie przyjechałabym z tobą do Warszawy...

– Czyli cel uświęca środki. Miła jesteś, nie ma co!

– No, przepraszam, ale jutro pozbędziesz się gipsu i będzie po wszystkim.

Albo i nie będzie – pomyślała Kasia, ale nie zdążyła odpowiedzieć, bo w tym właśnie momencie odezwał się dzwonek do drzwi.

Kto to może być? – zdziwiła się i wyjrzała przez judasza. Przed drzwiami stał w całej swej okazałości nikt inny, tylko sam Rafał Brzeski, mąż jej przyjaciółki z „Mazowsza”, Awy Rutkowskiej-Brzeskiej.

– Witaj, Kasiu, cieszę się, że cię zastałem. Byłem tu już trzy razy i odchodziłem z kwitkiem, ale Awa nalegała, żebym się z tobą skontaktował. Mam dla ciebie list od niej.

– List? Przecież ona pojutrze wróci.

– Ale ten list noszę już ze trzy tygodnie.

– Wejdź, proszę. Napijesz się herbaty?

– Chętnie. Wiesz, Awa prosiła, żebym się o ciebie zatroszczył.

– Jak mam to rozumieć?

– No wiesz, żeby cię gdzieś podwieźć, jakbyś potrzebowała, albo pomóc w zakupach. Bardzo się przejęła twoim wypadkiem i tym, że musiałaś wrócić z trasy.

– Jest kochana, podziękuj jej za troskę.

– Sama jej podziękujesz, przecież wraca. Kiedy ci zdejmują gips? Może chociaż wtedy zawiozę cię do szpitala, bo jak się dowie, że się nie wykazałem, to mi zmyje głowę.

– Nie mogłeś mi pomóc, bo mnie nie było. Chociaż... poczekaj, miałbyś teraz trochę czasu?

– Teraz? Nigdzie się nie śpieszę, a o co chodzi?

– Przywiozłam ze sobą moją małą siostrzyczkę i ona aż się pali, żeby zobaczyć Warszawę. Chce mnie wyciągnąć, nie zważając na to, że jestem lekko zmęczona po trudach podróży. Pozwól, że ci ją przedstawię. Nie obwiózłbyś nas po mieście, żeby na nie rzuciła okiem?

– Chętnie. I tak nie mogę znaleźć sobie miejsca w oczekiwaniu na Awę. Najgorsze są ostatnie godziny przed jej przyjazdem.

– Aniu, chodź tu! Jedziemy z Rafałem, obejrzysz Warszawę z okien jego syrenki.

– Dzień dobry panu, jestem Ania – powiedziała, podając mu rękę gestem gwiazdy filmowej.

– Rafał Brzeski. No, no! Ta twoja mała siostrzyczka wcale nie wydaje mi się taka mała.

– Ma zaledwie czternaście lat, to jeszcze dziecko.

Ania, której wypowiedź Rafała najwyraźniej przypadła do gustu, na wyjawienie przez Kasię jej wieku wzruszyła ramionami. Podając rękę Rafałowi, strzeliła do niego oczami, na co starsza siostra zareagowała rozbawieniem. Ponadto nie wiadomo kiedy zdążyła zmienić sukienkę na swoją najlepszą i włosy związane przedtem w koński ogon upiąć w kok na czubku głowy. Miał jej prawdopodobnie dodać godności i wieku, a spełniał dokładnie odwrotną rolę. W tym uczesaniu jej dziewczęca szyja wydawała się bezbronnie cieniutka, a drobna twarzyczka mizerna. Szczerze mówiąc, wyglądała jak pisklę wyrzucone z gniazda ze swoimi wielkimi oczami i spiczastym noskiem.

Przystojny małżonek przyjaciółki Kasi miał to do siebie, że kobiety na jego widok odczuwały dziką potrzebę zamiany wizerunku na taki, który był możliwie najbradziej ponętny, ich zdaniem.

Rozdział piąty

Przyjaźń Kasi z żoną Rafała zaczęła się prawie dwa lata temu, kiedy po tragedii z Piotrem otrząsnęła się na tyle, że już ze swego mieszkania na Saskiej Kępie zaczęła dojeżdżać do Karolina. Wtedy to dowiedziała się, że sympatyczna Awa mieszka przy sąsiedniej ulicy. Spotkały się na przystanku tramwajowym w drodze do pracy. Obie mile się zdziwiły i przegadały cały czas w tramwaju, kolejce EKD i w drodze ze stacji.

Znały się przedtem tak jak wszyscy w zespole, ale jakoś dotąd nie zbliżyły się do siebie. Może dlatego, że poza próbami generalnymi nie uczestniczyły w tych samych zajęciach. Awa była świetną tancerką w tak zwanym dużym balecie, Kasia zaś udzielała się w grupie „śpiewno-tanecznych” i w chórze.

– Czy wiesz, że zaintrygowałaś mnie już wtedy, gdy zgłosiłam się na eliminacje do zespołu – wyznała jej Kasia. – Zobaczyłam cię na korytarzu i oniemiałam na twój widok. Miałaś na sobie beżową spódnicę z moherowej wełny, marszczoną i pękatą na sztywnej halce, ściśniętą w talii szerokim gumowym paskiem. Wydałaś mi się tak piękna, że od razu chciałam zrezygnować z egzaminu, bo uznałam, że moje warunki zewnętrzne są zbyt mizerne jak na kandydatkę do zespołu.

– Coś ty. Podglądaliśmy cię, jak zdawałaś, ze wszystkich nowych ty najbardziej nam się spodobałaś.

– Najśmieszniejsze jest to, że ja wcale nie chciałam zdawać do „Mazowsza”. Przyszłam z koleżanką, żeby dodać jej odwagi, i dopiero jak zobaczyłam, że sama mam szansę dostać się do zespołu, zaczęło mi na tym zależeć.

– Tak to jest w życiu, że najłatwiej dostajesz to, na czym ci najmniej zależy... – wygłosiła autorytatywnym tonem Awa.

– Ciebie to chyba nie dotyczy. Dostajesz od życia wszystko, czego zapragniesz, przynajmniej tak to wygląda z boku.

– Mało mnie znasz. Jeszcze się kiedyś przekonasz, jak wiele mi brakuje do szczęścia.

Kasia nic wtedy na to nie odpowiedziała. Pomyślała, że Awa przesadza. To, że nie były dotąd blisko siebie, nie znaczyło bynajmniej, że Kasia się nią nie interesuje. Przeciwnie, obserwowała ją pilnie z oddali. Bo też Awa nie była osobą, której można nie zauważyć. Przede wszystkim na scenie skupiała na sobie uwagę nie tylko urodą, ale i talentem, a ponadto sprawiała wrażenie skandalistki. Nawet jej osławiona solówka w Kujawiaku poza tym, że zachwycała, owiana była lekkim skandalem. Pani Mira wybrała do niej najprzystojniejszego chłopaka i oczywiście Awę. Chłopak był dopiero co po ślubie z jedną z chórzystek, choreograf ustawił solówkę jako taniec miłości i razem z panią Mirą dopóty tłumaczyli, co wyraża muzyka i choreografia, aż osiągnęli to, co chcieli. Maciek i Awa pokochali swój taniec i siebie nawzajem. Tańczyli jak anioły, nie można było oderwać od nich oczu, a biedna Ziuta z mezzosopranów wypłakiwała sobie oczy. Niby nie spotykali się poza tańcem, a jednak iskrzyło między nimi jak diabli. Awa przychodziła na próby z coraz większym dekoltem w ćwiczebnej bluzce, ruchy miała spowolnione, rozświetlone spojrzenie. Wszystko to w połączeniu ze spierzchniętymi ustami i tęskną muzyką Kujawiaka sprawiało, że całe otoczenie aż kipiało od plotek. Pani Mira osiągnęła, co chciała – pożądany wyraz artystyczny – i dopiero wtedy zatroszczyła się o cierpiącą żonę Maćka. Szczerze jej współczuła. Dlatego może, żeby zagłuszyć własne poczucie winy, zaczęła strofować triumfującą Awę. Pewnego razu, kiedy zobaczyła dziewczynę idącą na próbę, zatrzymała ją w drzwiach i ofuknęła przy wszystkich:

– Ej, „Czibi”! Pokaż no się, chodź tutaj.

– Słucham, pani Miro – zareagowała zagadnięta, wcale nie speszona.

Była chyba jedyną dziewczyną w zespole, która nie panikowała na widok „starej”. Na wszystko miała dla niej zawsze odpowiedź.

– Co to za makijaż, moja panno, jesteś w pracy, a nie na jakimś raucie. Zobaczysz, ty kiedyś skończysz w kabarecie!

– Wielkie rzeczy, pani od tego zaczynała! – odpyskowała Awa.

Wokół zrobiło się cicho. Nie zdarzyło się dotąd, żeby ktoś tak bezczelnie przeciwstawił się Mirze. Młodzież miała wesołe ogniki w oczach, niewiele brakowało, żeby rozległy się oklaski. Ale wszechwładna pani Mira i tak wyszła ze starcia zwycięsko. Jak zwykle w trudnych sytuacjach, w sukurs przyszło jej niezwykłe poczucie humoru.

– Szelma! – powiedziała ze sztuczną emfazą i wesołym błyskiem w oku.

Zresztą ona doskonale wiedziała, ile Awa jest warta. Lubiła i ceniła tę zdolną, bystrą i krnąbrną dziewczynę. Toteż mimo że ostatnio strofowała ją przy każdej okazji, zaprosiła ją wkrótce do swojego gabinetu na pewne spotkanie. Kasia pamiętała to doskonale, bo i ona wtedy dostąpiła tego wyróżnienia. Było to w czasie trwania Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego, który odbywał się właśnie w Warszawie.

Kilku muzyków w towarzystwie innych przedstawicieli warszawskich elit artystycznych zjawiło się wtedy w Karolinie na zaproszenie dyrekcji. Byli wśród nich pisarze, poeci, na przykład Jan Brzechwa, młody Grochowiak i inni, ale przede wszystkim muzycy z legendarnym Patrykiem Kwaśnym, rozpoczynającym światową karierę, który zasiadał w jury konkursu. Jego podniosłe kantaty i oratoria, wielkie symfonie robiły furorę w najsłynniejszych salach koncertowych świata. Prywatnie okazał się sympatycznym, skromnym człowiekiem w średnim wieku, o zapadniętych policzkach i gęstej, siwiejącej czuprynie, opadającej mu na głęboko osadzone oczy, spoglądające dobrodusznie spod obfitych brwi, zlewających się z gęstą, niesforną grzywką. Kasia, obserwując go, pomyślała wtedy, że dla kobiet w pewnym wieku może być jako mężczyzna nawet interesujący, mimo że nie jest już młody. Jednak z wielkim zdziwieniem przyjęła wkrótce do wiadomości, że on i Awa jakoby mają się ku sobie. W każdym razie „warszawka” aż huczała od plotek na ten temat. Rzeczywiście na pamiętnym spotkaniu Awa rozmawiała z nim dużo o muzyce, o której zdawała się sporo wiedzieć. Wtedy to Kasia usłyszała, że ojciec jej jest dyrektorem filharmonii. Przypomniała sobie, że od czasu do czasu widywała ją tam na koncertach, czasem pokiwały sobie z daleka albo zamieniły słówko w szatni, a potem jakoś wypadło jej to z pamięci. Teraz dowiedziała się, że Awa jest niezłą pianistką. W pewnym momencie bowiem usiadła do fortepianu i brawurowo odegrała fragment ze znanego oratorium Kwaśnego, czym zyskała sobie aplauz zebranych i zainteresowanie autora dzieła, który nie odstąpił od niej ani na chwilę do końca tego wieczoru. Tak się to zaczęło.

A po niedługim czasie w starciu z panią Mirą Awa uzyskała przydomek „Kochanica Mistrzunia”, bowiem podawano sobie z ust do ust wiadomość, że piękna mazowszanka uciekła z domu, aby zamieszkać ze znanym kompozytorem Patrykiem Kwaśnym. Nawet cotygodniowa Kronika Filmowa rejestrowała ich niejednokrotnie siedzących obok siebie podczas jakichś uroczystości, a w czasie najbliższego urlopu „Mazowsza” Awa już jako oficjalna narzeczona wyjechała z nim na koncerty do Argentyny. Zanim stamtąd wróciła, cała Polska zachwyciła się jej zdjęciami z narzeczonym z bankietu u ministra kultury Argentyny zamieszczonymi w „Przekroju” i w „Dookoła Świata”. Nie obyło się bez komentarzy czytelników: „Jaka ona młoda”, co rzucało się w oczy zapewne tylko dlatego, że mężczyzna, z którym była fotografowana, zbyt młody nie był.

Mimo wszystko historia miłosna znanego muzyka trwała i pewnie zagrano by im w końcu Veni Creator, gdyby mistrz nie zabrał zimą swojej bogdanki na tygodniowy wypad do osławionego pensjonatu „Halama” pod Giewontem, o czym doniósł „Express Wieczorny”. Pani Mira wpadła wtedy w furię, uważając, że Awa łamie regulamin, ponieważ tancerki mają zastrzeżony w kontrakcie zakaz uprawiania sportów grożących urazem, w tym jazdy na nartach. Ale Awa nie byłaby sobą, gdyby przestrzegała jakichkolwiek zakazów. A wykroczenie to nie było jedyną sensacją, jakiej dostarczyła niepokorna mazowszanka. Po wielkim zamieszaniu związanym z jej „zaginięciem” w górach wróciła do pracy spóźniona o dziesięć dni, w dodatku z obrączką na palcu i z mężem, który wprowadził się do domu jej rodziców na Saskiej Kępie.

Nie był nim bynajmniej słynny Patryk Kwaśny, ale nie mniej znany, przynajmniej we własnym kraju, literat Rafał Brzeski. Przed dwoma laty dostał renomowaną nagrodę za debiutancki tomik opowiadań i zgarnął całe stosy entuzjastycznych recenzji. Okrzyknięto go nadzieją literatury polskiej. Od tej pory biedaczysko daremnie zmagał się z natchnieniem, chociaż szeroko otwarto przed nim drzwi wszystkich wydawnictw. Cóż, nagroda zamiast go ośmielić, najwyraźniej sparaliżowała go twórczo. Był nią zdziwiony i bał się panicznie, że nie zdoła napisać nic równie dobrego. Póki co robił furorę na salonach i, chcąc nie chcąc, odcinał kupony od sukcesu. Mieszkał na Pradze w maleńkim mieszkaniu z ciężko chorą matką i zajęty dbaniem o jej zdrowie nie traktował poważnie zainteresowania „warszawki” i kobiet, jakie mu towarzyszyło. Był niezwykle przystojnym młodzieńcem.

W Zakopanem pojawił się tuż po pogrzebie matki, przyjechał na narty po raz pierwszy od wielu lat, a w „Halamie” posadzono go przy stoliku znanego muzyka i pięknej mazowszanki.

Jak się na miejscu okazało, jazda na nartach nie była żywiołem Patryka Kwaśnego. On miał głowę zaprzątniętą nową aranżacją swojego oratorium dla wielkiej orkiestry i chóru w Nowym Jorku i czas, który Awa spędzała na stokach, wykorzystywał, ślęcząc nad partyturą. Uważał więc za szczęśliwy zbieg okoliczności, że narzeczona pojedzie na Kasprowy pod opieką sympatycznego młodzieńca, ich towarzysza w czasie posiłków. Nie przewidział tego, że jadąc pod górę w kolejce linowej, potem szalejąc razem na stokach Gąsienicowej i wracając Goryczkową w dół, tak dobrze się ze sobą poczują, że wszystko inne przestanie ich obchodzić.

Nazajutrz powtórzyli wyprawę na Kasprowy, wieczorem Awa, widząc, że Patryk ślęczy nad partyturą, wyszła na spacer, na którym spotkała Rafała, a trzeciego dnia okazało się, że oboje zniknęli. Ucieczka nie była trudna, bo aby zachować pozory, Awa i Patryk mieszkali w oddzielnych pokojach. Muzyk pracował do późna w nocy. Pochłonięty tym, co robi, nie zatroszczył się o to, gdzie jest jego narzeczona. Był przekonany, że nie chcąc mu przeszkadzać, położyła się wcześniej spać. Rano, kiedy pokojówki przyniosły mu śniadanie, jedna z nich zapytała:

– Czy mam powiadomić panią kierowniczkę, że na obiedzie będzie pan sam, czy już o tym wie? Bo kuchnię już powiadomiłam.

– Jak to sam? Będziemy razem, jak zwykle.

– Ach, tak? To dziwne, bo panna Rutkowska opuściła pokój, może przeniosła się do innego, na inne piętro?

– Dlaczego miałaby to zrobić? Proszę mocno zapukać, moja narzeczona potrafi spać jak suseł.

– Drzwi są otwarte... – powiedziała pani Lodzia i ugryzła się w język, kiedy zobaczyła, że mężczyzna zbladł.

Wstał z krzesła i wyszedł na korytarz. Drzwi sąsiedniego pokoju były szeroko otwarte, podobnie jak i okno, a jedna z pracownic pensjonatu powlekała właśnie na nowo pościel. Poza nią nikogo tam nie było.

Przestraszony Patryk wyrzucał sobie, że poprzedniego wieczoru za bardzo zajęty pracą nie sprawdził, czy Awa wróciła ze spaceru. Może obraziła się, że ją zaniedbuje? Poza tym Awa lubiła iść bez końca przed siebie, może po ciemku zapędziła się w góry. Wyartykułował głośno to przypuszczenie.

– Trzeba będzie zawiadomić GOPR!

– Niech się pan nie martwi. Musiała jednak tu wrócić. Przecież na spacer nie zabierałaby wszystkich swoich rzeczy.

Kiedy ta oczywistość do niego dotarła, poczuł się jak rażony piorunem.

– Awa mnie opuściła? To przecież niemożliwe! Nie miała do tego powodów, rozumieliśmy się tak dobrze...

Szukał rozpaczliwie jakiegoś sygnału, który mógłby przeoczyć. Daremnie. Wbrew temu, że nie było jej rzeczy, wolał trzymać się wersji, że zabłądziła w górach lub spotkała ją jakaś przykra przygoda w mieście. Zapukał do biura szefowej pensjonatu.

Opowiedział jej o zniknięciu narzeczonej i chciał, żeby zawiadomiła GOPR i milicję. Ponieważ był bardzo wzburzony i wyrażał swoje sugestie dość chaotycznie, poprosiła, żeby spokojnie jeszcze raz wszystko opowiedział. W tym czasie weszła do biura pokojówka z piętra i zapytała:

– Czy do pokoju pana Brzeskiego przyjeżdża ktoś do południa, czy potem?

– Będzie wolny do jutra – odpowiedziała kierowniczka pensjonatu.

– To i pan Brzeski wyjechał? Miał tu być do końca tygodnia.

– Dzisiaj rano telefonował, że musiał nocnym pociągiem wrócić nagle do Warszawy.

Może Awa pojechała z nim? – przemknęło Kwaśnemu przez głowę, ale zaraz tę myśl odgonił od siebie. Niemożliwe, przecież znała go zaledwie trzy dni, jakiż miałaby w tym interes...

Postawił więc na swoim. Milicja uruchomiła dochodzenie, a GOPR poszukiwania. Z przesłuchań personelu pensjonatu milicjanci wywnioskowała jednak, że to musiała być zamierzona ucieczka, ale nie chcąc urazić muzyka, udawali, że śledztwo trwa. Po cichu, na stronie, podśmiewali się z podstarzałego amanta.

Rozdział szósty

Tymczasem Awa i Rafał oszaleli na swoim punkcie. Zdążyli opowiedzieć sobie nawzajem niemal wszystko i zadecydowali, że żyć bez siebie nie mogą ani nie chcą jednej chwili dłużej. Postanowili pojechać na resztę jej urlopu do Krakowa i dojechawszy tam, spędzili resztę nocy w Jamie Michalikowej, gdzie raczyli się szampanem, po czym idąc przez miasto, natknęli się na Urząd Stanu Cywilnego. Rafał powiedział, stojąc przed jego drzwiami:

– Nie uważasz, że to zrządzenie losu?

– Co?

– To miejsce. Czytaj, co tu jest napisane.

– Urząd Stanu Cywilnego.

– Właśnie. Czy chcesz zostać moją żoną? Zaznaczam, że nie masz wyjścia, bo inaczej nie zameldują nas razem w hotelu, a ja nie przeżyję nocy z dala od ciebie.

– Wariat! Kto ci powiedział, że chcę się z tobą meldować w hotelu?

– Serce mi to mówi.

– Serca należy słuchać. Co robić? – zażartowała.

Pomimo rześkiego powietrza, jakie owionęło ich po zamknięciu Jamy Michalika, wypity alkohol z nich nie wyparował.

– Zatem: Zechcesz mnie ty, waćpanno?

– Twojam, waćpan, twojam – zażartowała.

– Skoro tak, to wchodzimy.

Ale było jeszcze zamknięte. Nie mieli innego wyjścia, jak wrócić na dworzec, bo tam, w przechowalni, zostały ich walizki. Rafał objął ją i tak przytuleni szli przez jakiś czas w milczeniu przed siebie.

– Nie po to zrywałam zaręczyny i uciekłam od wspaniałego, bądź co bądź, człowieka, żeby wysiadywać na dworcu albo tłuc się pociągiem do Warszawy. Przypominam ci, mam jeszcze cztery dni wolnego.

– Trzeba je jakoś zagospodarować. Tylko że ja nie po to porywałem najpiękniejszą dziewczynę świata, żeby tłuc się z nią pociągiem do Warszawy lub spędzić z nią tylko cztery dni, które akurat ma wolne.

– Więc będzie jakiś ciąg dalszy?

– No, właśnie wymyśliłem: nigdzie nie jedziemy. Nie puszczę cię stąd, póki nie zostaniesz moją żoną.

– Ty poważnie?

– Najpoważniej w świecie.

– Nie znasz mnie jeszcze. Nie wiesz, jaka jestem.

– A co mi tam! Zaryzykuję. A ty?

– Zawsze byłam lekkomyślna.

– No to postanowione. Odświeżymy się w dworcowej łazience, weźmiemy walizki i pójdziemy do Hotelu Francuskiego na noc poślubną, oczywiście załatwiwszy uprzednio certyfikat w Urzędzie Stanu Cywilnego.

Wypili