Córka rzeźbiarza - Tove Jansson - ebook + książka

Córka rzeźbiarza ebook

Jansson Tove

4,2

Opis

Autobiograficzne opowiadania Tove Jansson, której międzynarodową sławę przyniósł cykl książek o Muminkach. Opisuje ona czasy swego dzieciństwa z punktu widzenia wrażliwego dziecka, tworząc obrazy czarodziejskie, mityczne, a jednocześnie mocno osadzone w rzeczywistości. Można tu odnaleźć źródła przesłania książek o Muminkach i pierwowzory niektórych postaci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 132

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (49 ocen)
21
18
10
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pollyandzia

Nie oderwiesz się od lektury

czuję się zauroczona
00

Popularność




Tytuł oryginału: BILDHUGGARENS DOTTER
Przekład: TERESA CHŁAPOWSKA
Redaktor prowadzący: DOROTA KOMAN
Korekta: DOROTA KOMAN, DOROTA KRAJEWSKA
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne: ANNA POL
Łamanie Agencja Poligraficzna: SŁAWOMIR ZYCH
Zdjęcie na okładce © Lehtikuva / EastNews
Copyright © Tove Jansson 1968 First published by Schildts Förlags Ab, Finland. All rights reserved Copyright © for the translation by Teresa Chłapowska Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2016
Warszawa 2016 Wydanie pierwsze w tej edycji
ISBN 978-83-65282-28-6
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. (+48) 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Złoty cielec

Mój dziadek ze strony matki był pastorem i kaznodzieją królewskim. Pewnego razu, nim ziemię zaludniły jego dzieci, wnuki i prawnuki, dziadek natrafił na długą, zieloną łąkę, otoczoną lasami i górami. Przypominała wręcz rajską dolinę. Jednym swym końcem dochodziła do zatoki morskiej, w której mogłyby się kąpać następne pokolenia.

Więc dziadek pomyślał, że tu chciałby zamieszkać i tu się rozmnażać, bo to z pewnością jest Kanaan, Ziemia Obiecana.

Wybudowali razem z babką duży dom o łamanym dachu, z mnóstwem pokoi, schodów i tarasów, i z ogromną werandą. Wewnątrz i na zewnątrz poustawiali białe wiklinowe meble, a kiedy dom był gotowy, dziadek zaczął sadzić. Wszystko, co zasadził, zapuszczało korzenie i rozrastało się, i kwiaty, i drzewa, aż w końcu łąka stała się Edenem, a dziadek, który nosił dużą, czarną brodę, zwykł się po nim przechadzać. Wystarczyło, by wskazał laską na jakąś roślinę, a ta, doznając błogosławieństwa, rosła jak szalona.

Cały dom pokrywały kapryfolium i dzikie wino, a weranda była schowana za ścianami z pnących różyczek. Na werandzie siedziała babka w jasnopopielatej jedwabnej sukni i wychowywała swoje dzieci. Wkoło niej latało tyle pszczół i trzmieli, że słyszało się jakby bardzo cichą muzykę organową. W dzień świeciło słońce, w nocy padał deszcz, a w ogrodzie skalnym mieszkał anioł, któremu nie należało przeszkadzać.

Kiedy myśmy z mamą przyjechały, babka jeszcze żyła. Zamieszkałyśmy w pokoju od zachodniej strony, w którym też były białe meble i spokojne obrazy, nie stała jednak żadna rzeźba.

Ja byłam wnuczką, Karin drugą wnuczką. Ale jej włosy kręciły się w naturalny sposób i miała bardzo duże oczy. Bawiłyśmy się na łące w izraelskie dzieci.

Bóg mieszkał na górze nad skalnym ogrodem, tam gdzie znajdowało się zakazane mokradło. O zachodzie słońca rozsnuwał się nad domem i łąką niczym mgła. Umiał robić się mały i wszędzie wpełznąć, żeby zobaczyć, kto się czym zajmuje. Czasem był tylko wielkim okiem. A w ogóle to bardzo przypominał dziadka.

Myśmy udawały głosy wołające na puszczy i byłyśmy ciągle nieposłuszne, bo Bóg ogromnie lubi przebaczać grzesznikom. Zabronił nam zbierać mannę pod złotokapem, ale my i tak zbierałyśmy. Wtedy wysłał spod ziemi robaki, które zjadły mannę. A my dalej byłyśmy nieposłuszne i wołałyśmy, wciąż czekając, aż wpadnie w taką złość, że się pokaże. Ta myśl była fascynująca. Nie mogłyśmy myśleć o niczym innym jak tylko o Bogu. Składałyśmy mu ofiary, przynosiłyśmy czarne jagody i rajskie jabłuszka, kwiaty i mleko, niekiedy dostawał nawet małą ofiarę całopalną. Śpiewałyśmy mu i cały czas prosiłyśmy, żeby dał nam znak, że interesuje się tym, co robimy.

Pewnego ranka Karin powiedziała, że dostała znak. Bóg przysłał do jej pokoju trznadla, który usiadł na obrazie przedstawiającym Jezusa idącego po wodzie i trzy razy kiwnął głową.

– Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci – rzekła Karin. – Wielu jest wezwanych, ale mało wybranych.

Włożyła białą sukienkę i cały dzień chodziła z różami wpiętymi we włosy, sławiła Boga i zachowywała się nienaturalnie. Wyglądała ładniej niż kiedykolwiek, a ja jej nienawidziłam. Moje okno też było otwarte. Na ścianie miałam obraz z Aniołem Stróżem nad przepaścią. Spaliłam tyle samo ofiar i uzbierałam znacznie więcej czarnych jagód. A co do mojego głosu wołającego na puszczy, to byłam równie nieposłuszna jak ona, wystarczająco, żeby otrzymać przebaczenie z nieba.

Podczas porannej modlitwy na werandzie Karin wyglądała tak, jakby dziadek mówił kazanie tylko do niej. Zamyślona, kiwała wolno głową, ręce złożyła na długo przed Ojcze nasz. Śpiewała z zarozumiałą miną, patrząc w sufit. Po zdarzeniu z trznadlem Bóg należał już tylko do niej.

Nie rozmawiałyśmy ze sobą, a ja przestałam wołać na puszczy i składać ofiary, i tak jej zazdrościłam, że aż mi było niedobrze.

Któregoś dnia Karin ustawiła rządkiem na łące wszystkich kuzynów i kuzynki, nawet tych, co jeszcze nie umieli mówić, i zaczęła im objaśniać Biblię.

Wtedy właśnie zrobiłam złotego cielca.

Kiedy dziadek był młody i sadził w najlepsze, zasadził też na końcu łąki krąg jodeł, bo chciał mieć altanę, żeby móc w niej pić kawę. Jodły rosły i rosły, aż stały się wielkimi, czarnymi drzewami o splecionych ze sobą gałęziach. W altanie było całkiem ciemno. Igły odpadały i leżały na ziemi, bo nigdy nie docierało do nich słońce. Nikt już nie chciał pić kawy w jodłowej altanie, woleli siedzieć pod złotokapem albo na werandzie.

Zrobiłam mojego złotego cielca w tej właśnie altanie. To było miejsce pogańskie i koliście obrzeżone, co zawsze jest korzystne dla rzeźby.

Trudno mi było coś wymyślić, żeby nogi cielca chciały stać, ale w końcu dałam sobie radę, a dla pewności mocno je przybiłam gwoździami do cokołu. Co jakiś czas, nie ruszając się, nadsłuchiwałam, czy może dotrze do mnie pierwszy pomruk Bożego gniewu. Ale Bóg na razie się nie odzywał. Tylko jego wielkie oko patrzyło przez dziurę między wierzchołkami jodeł, prosto w dół na jodłową altanę. Nareszcie udało mi się przyciągnąć jego uwagę.

Głowa cielca bardzo się udała. Użyłam blaszanych puszek, szmat i resztek mufki i wszystko razem związałam sznurkiem. Jeżeli się odeszło kawałek i zmrużyło oczy, cielec miał w ciemności naprawdę lekko złotawy połysk, zwłaszcza koło pyska.

Bardzo mnie ciekawił i zaczęłam myśleć coraz więcej o nim, a coraz mniej o Bogu. To był bardzo udany złoty cielec. Na koniec otoczyłam go kręgiem z kamieni i uzbierałam suchych gałązek na ofiarę całopalną. Lecz gdy ofiara była gotowa do podpalenia, znów poczułam strach i znieruchomiałam, nadsłuchując.

Bóg się nie odzywał. Może czekał, aż wyciągnę zapałki. Pewnie chciał zobaczyć, czy naprawdę odważę się zrobić rzecz niewiarygodną, to znaczy złożyć ofiarę cielcowi i w dodatku zatańczyć przed nim. Wtedy zszedłby ze swojej góry w obłoku z błyskawic i gniewu, pokazując, że zauważył moje istnienie. Potem Karin mogła sobie iść spać ze swoim głupim trznadlem, swoją świętością i czarnymi jagodami!

Stałam, wsłuchując się w ciszę. A ta wciąż rosła, aż w końcu zrobiła się kolosalna. Wszystko słuchało. Było późne popołudnie i trochę światła wpadało przez jodłowy żywopłot, barwiąc gałęzie na czerwono. Złoty cielec spojrzał na mnie. Czekał. Poczułam mrowienie w nogach. Nie spuszczając go z oczu, zaczęłam się cofać w stronę prześwitu między jodłami. Gdy zrobiło się jaśniej i cieplej, pomyślałam, że trzeba było podpisać się na cokole.

Przed altaną zobaczyłam babkę, miała piękną suknię z popielatego jedwabiu i przedziałek na środku głowy, prosty jak u anioła.

– W co się bawiłaś? – zapytała, przechodząc. Przystanęła przed złotym cielcem, spojrzała i uśmiechnęła się. Potem z roztargnieniem przyciągnęła mnie do siebie i przycisnęła do chłodnego jedwabiu.

– Ach, co też takiego zrobiłaś! Jagniątko. Boże jagniątko!

Po czym puściła mnie i wolnym krokiem poszła dalej łąką.

Ja zostałam. Czułam gorąco w oczach i wszystko straciło sens. Bóg wrócił na swoją górę i uspokoił się. Babka wcale nie zauważyła, że to jest cielę! Jagnię, o zgrozo! Cielec ani trochę nie przypominał jagnięcia, w każdym razie nie od tej strony!

Patrzyłam na niego i patrzyłam. Krytyka babki pozbawiła go całego złota, nogi były złe, głowa zła, wszystko było złe, a jeżeli w ogóle do czegoś był podobny, to może właśnie do jagnięcia! Nie udał się. Nie miał nic wspólnego z rzeźbą.

Weszłam do schowka na różne różności i długo w nim siedziałam, rozmyślając. Znalazłam tam worek. Wciągnęłam go na siebie, wyszłam na łąkę i na oczach Karin zaczęłam kuśtykać na zgiętych kolanach, z włosami spadającymi na oczy.

– Co to takiego? – spytała Karin.

Wtedy odpowiedziałam:

– Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci, jestem wielkim grzesznikiem.

– Ach tak? – zdziwiła się Karin. Zobaczyłam, że to jej zaimponowało.

Potem zachowywałyśmy się jak zwykle, leżałyśmy pod złotokapem i rozmawiałyśmy szeptem o Bogu. Dziadek przechadzał się i wszystko dzięki niemu rosło, a anioł dalej mieszkał w ogródku skalnym, tak jakby nic się nie zdarzyło.

Ciemność

Za rosyjskim kościołem jest przepaść. Mech i śmiecie są tam śliskie, na dnie świecą strzępiaste puszki po konserwach. Przez setki lat rósł z nich stos, coraz wyżej i wyżej, tuż przy długim, ciemnoczerwonym domu bez okien. Ten czerwony dom pełznie dookoła skały i to, że nie ma w ogóle okien, jest bardzo ważną sprawą. Za domem jest port, cichy i bez statków. Małe, drewniane drzwi w skale pod kościołem są zawsze zamknięte.

– Nie oddychaj, jak koło nich przebiegasz – ostrzegłam Pojego. – Bo może wyjść z nich trup i cię porwać.

Poju ma zawsze katar, umie grać na fortepianie i trzyma ręce przed sobą, jakby chciał przepraszać albo się bał, że go ktoś napadnie. Zawsze go straszę, a on zawsze za mną chodzi, bo chce być straszony.

Gdy tylko się ściemni, nad portem zaczyna pełznąć duży, szary stwór. Nie ma twarzy, ale bardzo wyraźne dłonie, które w miarę jak pełznie, przykrywają jedną po drugiej wszystkie wyspy. Kiedy nie ma już wysp, wyciąga rękę nad wodę, bardzo długą rękę, lekko drżącą, i zaczyna szukać dojścia do Skatudden. Palce sięgają aż do rosyjskiego kościoła i dotykają skały – ojej! Wielka, szara dłoń!

Wiem, co ze wszystkiego jest najgorsze. Lodowisko. Mam sześcioboczny znaczek łyżwiarski, mocno przyszyty do swetra. Klucz do łyżew noszę na szyi na sznurowadle. Kiedy się schodzi na lód, tor wydaje się małą bransoletką ze świateł, daleko w ciemności. Port jest morzem niebieskiego śniegu, samotności i nieznośnego świeżego powietrza.

Poju nie jeździ na łyżwach, bo mu się nogi uginają, ale ja muszę. Za torem czyha ten pełzający stwór, a dookoła toru leży obręcz czarnej wody. Woda oddycha przy krawędziach lodu, porusza się leniwie, czasem wznosi się, wzdychając, i zalewa lód. Jak już raz szczęśliwie dotrzesz na lodowisko, przestaje być niebezpiecznie, ale ogarnia cię melancholia.

Setki ciemnych postaci jeżdżą w kółko i w kółko, wszyscy w tym samym kierunku, z determinacją i bezsensownie, a w środku siedzi pod brezentem dwóch zmarzniętych facetów i gra Ramonę i inne stare szlagiery. Jest zimno. Kapie ci z nosa, a gdy go obetrzesz, na rękawiczkach zostają sopelki lodu. Łyżwy trzeba mocno przytwierdzać do obcasów. W każdym jest metalowa dziurka, zawsze pełna kamyczków. Wydłubuje się je kluczem do łyżew. Potem trzeba przecisnąć sztywne rzemyki przez właściwe otwory. A potem jeździć w kółko z innymi, żeby być na świeżym powietrzu, no i dlatego, że znaczek łyżwiarski jest bardzo drogi. Nie ma tu nikogo do straszenia, wszyscy jeżdżą szybciej niż ja, obce cienie zgrzytają i skrzypią, mijając mnie.

Lampy huśtają się na wietrze. Gdyby zgasły, my dalej jeździlibyśmy w kółko i w kółko, muzyka dalej by grała, pomału lodowa fosa dookoła nas robiłaby się coraz szersza, rozwierałaby się i oddychała gwałtowniej, i cały port stałby się czarną wodą z samotną lodową wyspą, na której my jeździlibyśmy na wieki wieków, amen.

Ramona jest skończenie piękna i blada jak panna młoda trafiona piorunem. I jest niedozwolona dla dzieci. Ale tę pannę młodą widziałam w gabinecie figur woskowych. Oboje z tatą uwielbiamy ów gabinet. Ją trafił piorun akurat, kiedy miała wyjść za mąż. Uderzył w wianuszek z mirtu i wyleciał przez jej stopy. Dlatego jest bosa, a na podeszwach, przez które wyszedł piorun, wyraźnie widać mnóstwo niebieskich, pokrzywionych linii.

W gabinecie figur woskowych można stwierdzić, jak łatwo się niszczy ludzi. Mogą być zmiażdżeni, rozerwani na pół, nawet pocięci na kawałki. Nikt nie ma zagwarantowanego bezpieczeństwa i dlatego to takie ważne, żeby sobie w porę znaleźć kryjówkę.

Nieraz śpiewałam Pojowi pieśń pogrzebową. Zasłaniał uszy dłońmi, ale jednak słuchał. Życie jest żałobną wyspą i choćby się jak najlepiej żyło, i tak trzeba umrzeć i znowu obrócić się w proch! Żałobną wyspą było też lodowisko. Narysowaliśmy je pod stołem w jadalni. Poju rysował z linijką, wszystkie deski w ogrodzeniu i wszystkie lampy były w równych odstępach, i zawsze miał za twardy ołówek. Ja rysowałam, używając 4B, więc tylko na czarno: ciemność na lodzie albo fosę, albo tysiąc czarnych ludzi na zgrzytających łyżwach, sunących w kółko. Poju nie rozumiał, co rysuję, więc wzięłam czerwoną kredkę i szepnęłam:

– Ślady krwi! Ślady krwi na całym lodzie!

Wtedy Poju krzyknął, a ja utrwaliłam tę okropność na papierze, tak żeby nie mogła mnie dopaść.

Którejś niedzieli nauczyłam go, jak ma uciekać przed wężami, które są w ich pluszowym dywanie. Wystarczy chodzić tylko po jasnych brzegach, po wszystkich jasnych kolorach. Jeżeli się nadepnie obok, na to, co brązowe, jest się zgubionym. Pod spodem roi się od węży, tego się nie da opisać, to trzeba sobie wyobrazić. Każdy musi wyobrazić sobie swojego własnego węża, bo cudzy nigdy nie będzie tak okropny.

Poju posuwał się po dywanie malutkimi, chwiejnymi kroczkami, z dłońmi wyciągniętymi do przodu; w jednej powiewała lękliwie wielka, mokra chustka do nosa.

– Teraz będzie zwężenie – powiedziałam. – Uważaj i próbuj przeskoczyć na ten jasny kwiat w środku!

Kwiat