Córka ognia i krwi - Ulexia Faust - ebook + książka

Córka ognia i krwi ebook

Ulexia Faust

3,8

Opis

Nina od zawsze czuła, że coś jest nie tak.
I miała rację.
Wyspa Księżniczki Kamili huczy od plotek i urywanych rozmów. Kolejne osoby zarządzające sierocińcem św. Hildegardy robią, co w ich mocy, by położyć temu kres.
W tym czasie współczesne wampiry szykują się do bezpardonowej wojny mającej przypomnieć światu ich prawdziwą moc i przeznaczenie. Gromadzą sojuszników, spiskują, uwodzą. Ale czy poradzą sobie ze swoim największym wrogiem – wewnętrzną, chciwą i nienasyconą Bestią?
W świecie magii i mistycznych sekretów pewna dziewczyna o włosach czerwonych jak krew stara się poradzić sama ze sobą, swoim darem i tym, co oznacza dla jej bliskich. A nie ma zbyt wiele czasu – już wkrótce podchody się skończą i będzie musiała zdecydować, za co chce walczyć.

Ulexia Faust (ur. 1999 r.)

Przeciętna 14-letnia gimnazjalistka o nieprzeciętnych zainteresowaniach. Najtrudniej pogodzić jej rolę uczennicy z licznymi pasjami. Ma bzika na punkcie wszelkiego rodzaju mitologii i kontrowersyjnych postaci historycznych, z których czerpie inspiracje. Kinomanka i fanka muzyki klasycznej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (11 ocen)
3
3
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Mamy,

za to, że jest, i za wszystko inne oraz

 

dla Pani Anitki,

która jest dla mnie podporą w życiu szkolnym.

Księga pierwszaSierociniec św. Hildegardy

IW sierocińcu

Zegar, który znajdował się w mrocznym, potężnym budynku sierocińca, wybijał dziewiątą. Mimo że o tej godzinie panowała już cisza nocna, w dziecięcej sypialni można było dostrzec dziewczynkę, siedzącą na parapecie z nogami podwiniętymi pod szyję, patrzącą swoimi wielkimi, migdałowymi oczami na olbrzymi, srebrzysty księżyc. Po chwili zupełnie zatopiła się w marzeniach.

Teraz już nic nie mogło wyrwać jej z krainy wyobraźni, nawet donośny głos panny Matyldy, opiekunki sierocińca, który ogłaszał, by wszyscy niezwłocznie udali się do łóżek. Dziewczynka wyobrażała sobie, że lata na miotle i jest coraz bliżej, i bliżej księżyca…

Nagle poczuła niespodziewany szturchaniec w bok. Odwróciła się od zaparowanej szyby i ujrzała trójkątną, wykrzywioną w lekki, ironiczny uśmieszek twarz swojej wychowawczyni.

– Dzień dobry, to znaczy dobry wieczór… – wyjąkała speszona.

– Obawiam się, że nie taki dobry, moja droga Nino – powiedziała panna Matylda. Teraz uśmiech zagościł na jej twarzy już na dobre.

Matylda Eliot była starą panną, prowadzącą wraz innymi współpracownikami sierociniec, w którym Nina mieszkała od dziecka. Wychowawczyni uwielbiała wieczorne przechadzki po korytarzach i zaglądanie do pokoi wychowanków. Nie robiła tego jednak z troski o nich, lecz z pośrednim lub bezpośrednim zamiarem wlepienia komuś uwagi na temat niewykonania jej poleceń.

Nie tolerowała, gdy ktoś miał bujną wyobraźnię, dlatego nigdy nie lubiła Niny. Podczas jednej z wycieczek turystycznych – nad Morze Celtyckie, na którym położona była Wyspa Księżniczki Kamili o powierzchni zaledwie dwunastu kilometrów kwadratowych – przyłapała dziewczynkę na rozmowie z motylem. Ze zwykłym motylem! Kiedy zapytała, co robi, ta odpowiedziała, że rozmawia z bardzo miłą, kwiatową wróżką.

Po tym incydencie panna Matylda zabroniła Ninie uczestniczyć przez jakiś czas w szkolnych wycieczkach. Jednak po interwencji dyrektora znów musiała się na nie zgodzić.

Wśród wszystkich dzieci z sierocińca znalazłoby się jedynie kilkoro, które szczerze mogłyby powiedzieć, że darzą pannę Matyldę sympatią lub zaufaniem. Na pewno parę takich osób istniało, bo jak inaczej można było wyjaśnić fakt, że czasem panna Matylda wiedziała o uczniach o wiele rzeczy za dużo?

Nina dalej siedziała na parapecie, lecz teraz starała się skupić całą swoją uwagę na nieznośnej nauczycielce. Jednak pokusa patrzenia na bielutką bułeczkę za oknem była zbyt silna. Szczególnie podczas pełni czuła mocne oddziaływanie księżyca.

Ukradkiem znów wyjrzała za okno. „Ostatni raz” – pomyślała. Przez chwilę miała wrażenie, że księżyc się do niej uśmiechnął z podziękowaniem.

– Moja droga, dlaczego ty jeszcze jesteś na nogach? – zapytała panna Matylda. – Przecież przed chwilą prosiłam, by wszyscy znaleźli się niezwłocznie w łóżkach.

– Przykro mi, proszę pani, ale nie słyszałam – bąknęła Nina.

– Co więc przez ten czas robiłaś? Gdy weszłam do pokoju, wyglądałaś przez okno, jakbyś widziała tam góry złota! Możesz mi to wyjaśnić?! – wykrzyknęła panna Matylda.

„Teraz już po mnie” – pomyślała Nina. Postanowiła się jednak nie poddawać.

– Po prostu patrzyłam na księżyc, proszę pani. Lubię mu się przypatrywać. Jest taki… niesamowity. I tajemniczy – wypaliła bez zastanowienia, a w myślach dodała: „jak ja”.

– Tylko tyle masz mi do powiedzenia, młoda damo?

Nina przytaknęła z nadzieją w sercu, że ta nocna rozmowa z nauczycielką zakończy się tylko uwagą. Panna Matylda wpatrywała się w nią dłuższą chwilę takim spojrzeniem, iż dziewczynce wydawało się, że przewierca ją wzrokiem.

– Więc marsz do dyrektora – powiedziała nauczycielka.

– Słucham, proszę pani? Do dyrektora? Ale dlaczego? Co ja takiego zrobiłam? – zapytała z niedowierzaniem Nina.

– Zlekceważyłaś mój nakaz! A teraz marsz do dyrektora, i bez gadania!

Dziewczynka poczuła w sobie bezgraniczną złość. Przede wszystkim do panny Matyldy, a potem do swoich rodziców. Dlaczego kazali zostawić ją w takim obskurnym miejscu, jakim był sierociniec św. Hildegardy?

Kiedy szła korytarzem, zastanawiała się, kim byli jej rodzice, czym się zajmowali i dlaczego ją tu porzucili. Gdy wielokrotnie pytała o nich inne panie z sekcji „Przyjmowane dzieci i dane”, wzruszały tylko ramionami, mówiąc, że dwanaście lat temu podczas pewnego październikowego dnia znalazły ją pod drzwiami sierocińca. Niektóre czasem wspominały, że gdzieś w odległości jakichś czterystu metrów widziały oddalającą się kobietę z czerwonymi włosami, takimi jak Nina. Gdy dziewczynka chciała spytać o coś więcej, natychmiast mówiły: „Było ciemno, słaba widoczność”. Po czym odchodziły i zajmowały się swoimi sprawami.

Nina wielokrotnie wyobrażała sobie różne rzeczy na temat swoich rodziców. Zmieniały się one z upływem lat. Najbardziej lubiła marzyć, że jej matka jest księżniczką, której rodzice, czyli para królewska, nie pozwalają na związek ze skromnym, acz inteligentnym podróżnikiem, który kiedyś odwiedził dwór królewski. Zakochana królewna nie słucha rozkazów rodziny i potajemnie spotyka się z narzeczonym. Potem następuje zemsta złej królowej i podróżnik zostaje brutalnie rozdzielony z ukochaną, która rodzi jedyną córeczkę – Ninę. Kiedy królowa chce zabić dziewczynkę, matka oddaje ją do sierocińca, gdzie dziecko bezpiecznie dorasta.

Gdy Nina mijała długi, szary, niekończący się korytarz, od czasu do czasu spoglądała spod czoła na zadowolone oblicze panny Matyldy. Teraz postanowiła skupić całą swoją uwagę nie na zwycięskim uśmiechu nauczycielki, lecz na jej blond włosach z szarymi pasemkami, upiętymi w wysoki kok.

Nagle wyobraziła sobie, co by powiedział na to dyrektor, gdyby dodać im trochę koloru. Parsknęła na tę myśl śmiechem. Panna Matylda przeszyła ją wzrokiem.

Dyrektor Brenn na początku swoich ponurych, nauczycielskich rządów zastrzegł sobie, że wszystko w sierocińcu będzie szare. Efektem były więc szare ściany, łóżka, pościele i inne akcesoria (nawet książki w bibliotece miały szare okładki). Wszystkie ubrania dzieci i pracowników sierocińca były szare. Ponadto podopieczni musieli ukrywać w specjalnych szarych pudełkach wszelkie kolorowe rzeczy przed wzrokiem wścibskich nauczycieli, nazywanych pogardliwie „wąchaczami”.

Po krótkiej chwili rozmyślań nad kolorami, Nina wybrała różowy, ponieważ była pewna, że w szarym gabinecie dyrektora na pewno będzie widoczny. W myślach powtarzała sobie tylko jedno życzenie: „I żeby jej włosy stały się różowe, tak właśnie, obrzydliwie różowe…”.

Nadzieję na zmianę koloru włosów panny Matyldy przerwało energiczne pukanie nauczycielki do drzwi gabinetu dyrektora. Po usłyszeniu krótkiego „proszę!” pospiesznie weszły do środka. Nina była już tu nie raz i mogłaby przejść przez pokój dyrektora z zamkniętymi oczami, na nic nie wchodząc i niczego nie potrącając.

Nad biurkiem Brenna wisiał portret św. Hildegardy, założycielki i patronki sierocińca. Była to starsza kobieta w okrągłych okularach na haczykowatym nosie i, oczywiście, w szarej sukni z małym dekoltem. Za biurkiem siedział dyrektor Brenn we własnej osobie, skrupulatnie coś notując. Powoli i z wielką niechęcią podniósł wzrok na pannę Matyldę, mechanicznie mówiąc:

– Co tym razem Ma… Matyldo?! Co to ma być?! – W tym momencie jego wodniste oczy stały się wielkie jak dwie monety.

Nina ze zdziwieniem patrzyła na całą sytuację. Co mogło go aż tak bardzo zaskoczyć? Natychmiast przyszła jej do głowy jedna bardzo szalona myśl. Zaraz jednak odepchnęła ją od siebie. Mimo wszystko nieznośna myśl znów szybko wypłynęła na powierzchnię, nie dając za wygraną. W końcu Nina z pesymistycznym nastawieniem spojrzała w górę na włosy nauczycielki. Jej duże, migdałowe oczy stały się jeszcze większe. Nie mogła w to uwierzyć. Przecież to nie mogło się wydarzyć naprawdę!

Kok panny Matyldy stał się obrzydliwie różowy, tak jak sobie życzyła Nina.

Pani Matylda wydawała się zbita z tropu. Szyderczy uśmiech, który miała na twarzy, idąc korytarzem z Niną, zbladł. Po chwili z nieukrywanym zdziwieniem zapytała:

– Dlaczego pan dyrektor tak na mnie patrzy? Czy coś jest nie tak?

– Och, tak, Matyldo. Coś jest nie tak. Masz całkowitą rację. Czy na początku mojej kadencji nie ogłosiłem, że nie toleruję innych kolorów niż szary?!

– Ogłosił pan, panie dyrektorze.

– Wiec pytam po raz ostatni: co znaczy pani dzisiejsze zachowanie?

– Powie mi pan wreszcie, o co w tym wszystkim chodzi, panie dyrektorze, czy nie?!

– Chce pani wiedzieć? Dobrze, jeśli ma pani sklerozę, to w porządku – panna Matylda wydała się obrażona. – Zaraz, gdzie ja to podziałem… – dyrektor Brenn otworzył szybkim ruchem szufladę i zaczął w niej czegoś gorączkowo szukać.

Panna Matylda spojrzała na Ninę z nieukrywaną złością. Dziewczynka udała, że tego nie zauważyła. Patrzyła teraz na dyrektora, który po kilku minutach znalazł to, czego szukał. Było to zakurzone lusterko, które – być może – pamiętało jeszcze czasy św. Hildegardy. Nauczyciel wydał z siebie triumfalny okrzyk, wymachując znalezionym przedmiotem przed nosem panny Matyldy. Opiekunka chwyciła szybko lusterko w szarej oprawie i przyjrzała się dokładnie swojemu odbiciu. Jej twarz wydłużyła się gwałtownie. Kilkakrotnie przetarła jego taflę szarym rękawem sukni. Jednak nic to nie pomagało. Ninie zrobiło się jej żal. Ale tylko przez chwilę.

Niespodziewanie panna Matylda wrzasnęła na całe gardło:

– To na pewno wina tej małej wiedźmy! Rzuciła na mnie klątwę, bo się mści! Ja jej jeszcze pokażę, tak że się nie pozbiera…

Dyrektor nie tolerował takiej skali dźwięków w swoim gabinecie. Nina pomyślała, że panna Matylda dobrze o tym wie.

– Matyldo, skoro myślisz, że będę przymykał oczy na takie zachowanie, to się grubo mylisz! Jeśli ktoś tu zostanie ukarany, to wyłącznie ty i nikt inny! Rozumiesz?

Panna Matylda łypnęła na niego groźnym wzrokiem. Burknęła coś cicho pod nosem.

– Słucham? – zapytał dyrektor.

Nauczycielka nie odpowiedziała, fuknęła tylko głośno nosem i wyszła z gabinetu. Nina i pan Brenn zostali sami.

Po chwili Nina wracała już korytarzem do swojego pokoju. Dyrektor kazał jej iść spać. Sam natomiast został w gabinecie – tłumaczył się, że ma dużo pracy. Nina powoli i cicho otworzyła drzwi pokoju. Nie chciała obudzić Angeliki, z którą go dzieliła, a która już od dawna na pewno smacznie spała. Dziewczynka poruszyła się przez sen, burząc tym samym układ czarnych, prostych włosów na poduszce.

Nina odruchowo spojrzała przez okno. Właśnie zaczynał padać śnieg.

„Wszystkiego najlepszego!” ‒ pomyślała sobie. Był bowiem trzynasty stycznia, czyli jej trzynaste urodziny.

Mały niebieski zegar kurantowy na szafce nocnej Angeliki zagrał przerywaną melodyjkę. Nie dzwonił zbyt donośnie, jednak na tyle głośno, by jego właścicielka się obudziła. Angelika ziewnęła na cały głos i przetarła oczy rękoma. Odgarnęła swoje długie czarne włosy z czoła i spojrzała na Ninę zaspanymi, zielonymi oczami o odcieniu szmaragdu. Na początku sprawiała wrażenie osoby, która w ogóle nie wie, co tu robi. Nagle jakby coś sobie przypomniała.

– Wszystkiego najlepszego, Nino! – zawołała, podbiegła do dziewczynki i mocno ją uścisnęła.

– Dzięki, że pamiętałaś – szepnęła Nina przyduszona uściskiem przyjaciółki.

– Wiesz, gdybym nie nastawiła sobie budzika, to pewnie bym zapomniała – zażartowała Angelika. – Mam dla ciebie niespodziankę. Zamknij oczy. Ej, ale nie podglądaj! – powiedziała, gdy Nina spróbowała nieco uchylić powiekę. – Dziewczynka była bardzo ciekawa, jaki prezent kupiła jej przyjaciółka. – Możesz już otworzyć!

Nina tylko czekała na ten dźwięk. Szybko poderwała się, aby zobaczyć, co miała zamiar podarować jej koleżanka.

Prezentem okazała się malutka zawieszka na rzemyku. Wisiorek był filigranowym, zielonym żółwikiem, wysadzanym mikroskopijnymi, srebrnymi koralikami. Dziewczynka była wzruszona. Nikt oprócz Angeliki nie dał jej jeszcze nigdy żadnego prezentu.

– Och, dziękuję! Jest wspaniały! – pokazała na małego żółwia. – Skąd to masz? – zapytała.

– Miałam to na szyi, kiedy znalazła mnie sąsiadka… bo wiesz, moi rodzice mieli wypadek – wytłumaczyła koleżanka. – Dlatego się tu znalazłam.

– Czy nie będzie ci trudno się z nim rozstać? Przecież to twoja jedyna pamiątka po nich.

– Masz, trzymaj. Tobie o wiele bardziej się przyda. Tylko pamiętaj, schowaj go dobrze przed wąchaczami – mrugnęła porozumiewawczo okiem w stronę szarego pudełka spoczywającego pod łóżkiem Niny. Dziewczynka roześmiała się głośno na wspomnienie różowego koka panny Matyldy.

Po krótkiej wymianie uśmiechów obie położyły się spać. Otulając się ciepłą pierzyną, zdążyły jeszcze usłyszeć bardziej irytujący niż zwykle głos panny Matyldy, która sprzeczała się z Brennem.

– Rany, co jej się mogło stać? – zapytała Angelika, wyglądając przez dziurkę od klucza na korytarz, którym akurat przechadzała się złowrogo panna Matylda. – I ciekawe, czemu nosi na głowie taki szary, obrzydliwy czepek!

– Później ci to wszystko wyjaśnię. To długa historia – powiedziała Nina, po czym głośno ziewnęła.

IIDziwny incydent

Nina natychmiast położyła się spać. Była zmęczona całonocnymi przeżyciami.

Gdy tylko zasnęła, zaczęły dręczyć ją przedziwne sny. Śniło jej się, że leci na miotle w stronę księżyca. Zaraz jednak miotła się złamała. Zaczęła spadać w dół wąwozu. W locie złapała ją jakaś piękna, szlachetna istota o złotych skrzydłach i skórze. Delikatnie postawiła ją na ziemi, a następnie odleciała w swoją stronę. Nina zaczęła żałować, że nie zdążyła się jej przyjrzeć. Nagle skała pod jej nogami się osunęła. Znów zaczęła spadać.

Z wielkiej góry o stromych stokach i płaskim szczycie, wyglądającej jak trapez, ktoś jej machał. Na początku myślała, że to Angelika, lecz postać była rozmazana i nie mogła zauważyć, kto to. Ale gdy wytężyła wzrok, zmieniła zdanie. Była to kobieta o czerwonych włosach. Czyżby to była…? Nie, to nie mogła być jej matka. A może jednak?

Nagle poczuła potężny wstrząs, świadczący o tym, że wreszcie spadła. Jej uwagę przykuła mieniąca się nienaturalnym blaskiem szczelina, w której zobaczyła lazurytową bramę.

Niespodziewanie się obudziła.

Dziewczynka oblana zimnym potem leżała na podłodze w swoim pokoju. Świat wirował wokół własnej osi. Przy niej klęczała Angelika. Nina starała się wstać. Plecy bolały ją niemiłosiernie. Spojrzała w górę. Musiała spaść z piętrowego łóżka. Ponownie spróbowała się podnieść. Angelika pomagała jej, jak tylko umiała. Widać huk musiał być na tyle głośny, że ją obudził. A współlokatorka Niny nie należała do osób, które mają lekki sen.

Wzięła ją pod ramię i próbowała umieścić na swoim łóżku. Nina stęknęła głośno. Ból przeszywał jej plecy od góry do dołu.

– Może wezwać pomoc? – spytała zatroskana.

Nina przecząco pokręciła głową. „Weź się w garść!” – mówiła sobie w myślach. Zachichotała cicho. Jak można było spaść z piętrowego łóżka, z powodu jakiegoś głupiego snu? Teraz, mimo przeszywającego bólu, roześmiała się na dobre. Angelika spojrzała na nią z rosnącym niedowierzaniem. W tym momencie zaczęła się zastanawiać, czy przyjaciółka podczas swojego zderzenia z podłogą nie uderzyła się w głowę. Nina, jakby czytała jej w myślach, natychmiast rozwiała jej złe przeczucia, opowiadając swój sen oraz tłumacząc, co ją tak rozśmieszyło.

Kiedy Angelice udało się już umieścić przyjaciółkę na łóżku, zapytała:

– Jak myślisz, kim mogła być ta ruda kobieta?

Nina od razu chciała podzielić się z przyjaciółką swoimi podejrzeniami, ale coś zmusiło ją zachować je dla siebie. Właśnie to coś kazało dziewczynce powiedzieć:

– Nie mam pojęcia.

Angelika w milczeniu pokiwała tylko głową.

Niespodziewanie Nina uświadomiła sobie jedną dziwną rzecz. Plecy już jej nie bolały. Poszła więc do łazienki, a zaskoczoną koleżankę zostawiła samą na podłodze.

Może upadek nie był aż tak silny. Oglądając się dokładnie w lusterku, nie spostrzegła ani jednego siniaka.

Wzruszyła ramionami, po czym wróciła do pokoju i razem z Angeliką udały się do jadalni, aby zjeść przepyszne śniadanie.

Dziarskim krokiem zeszły na dół po krętych schodach, kierując się do ciemnych piwnic, gdzie znajdowała się stołówka. Kucharkami były dwie siostry – Banzela i Anna. Często chwaliły się przy innych nauczycielach, że ich prababka, także kucharka, pijała ze św. Hildegardą herbatę w jej osobistym gabineciku. Oczywiście, nikt w to nie wierzył. Nikt prócz nich samych.

Banzela była przysadzistą brunetką o ciemnych oczach; lubiła nosić szare fartuchy i była bardziej opryskliwa niż siostra. Anna, jej całkowite przeciwieństwo, szczupła blondynka z jasnymi oczami, uwielbiała wprowadzać na stołówkę (oczywiście potajemnie) trochę koloru. Uśmiechała się do wszystkich i zazwyczaj dawała ciasteczka na deser.

Także i dziś, kiedy nakładały te okropne paskudztwa na talerze dzieci, można było usłyszeć ich rozmowy.

– Och, Anno, gdyby nasza kochana prababcia Gertruda widziała, co się dzieje na tej nieszczęsnej stołówce, chyba wstałaby z grobu…

– Razem z jej najlepszą przyjaciółką, zacną Hildą. Przecież wiesz, jak za sobą przepadały, Zelu… Po śmierci naszej kochanej Gertrudy Hildegarda z rozpaczy wstąpiła do zakonu…

Choć według źródeł umiłowanej matki historii św. Hildegarda wstąpiła do zakonu z żalu po tragicznej śmierci ukochanego.

Kiedy Nina i Angelika weszły do stołówki, natychmiast stanęły w kolejce po śniadanie. Nie było ono złe. Składało się z kilku małych bułeczek, dodatkowo Angelice udało się gdzieś zdobyć kawałek żółtego sera. Po szybko skończonym posiłku Nina zaobserwowała dziwne zamieszanie na dworze. Wraz z przyjaciółką pospiesznie wyjrzały przez okno. Serce Niny zaczęło bić mocniej. Czyżby panna Matylda zorganizowała jakąś wycieczkę? Zdarzało się to bardzo rzadko. Nina błyskawicznie pokonała kolejne stopnie schodów i szybko wybiegła na dziedziniec. Angelika, ponieważ częściowo nie miała wyjścia, pospieszyła za przyjaciółką.

Na dziedzińcu było chłodno. Nina ciaśniej otuliła się szarą narzutą, którą odruchowo zabrała z pokoju. Dzieci dobierały się w pary, aby łatwiej można było je policzyć. Jeśli wierzyć małemu Johnowi, stojącemu w parze ze swoją siostrą Margaret, celem wycieczki było pokazanie najmłodszym Lasu Edwarda – najbardziej zalesionego miejsca na całej powierzchni niewielkiej Wyspy Księżniczki Kamili (oraz, oczywiście, dowiedzenie się, że magiczne istoty nie istnieją).

Ponieważ z Weness (miejsca, gdzie znajdował się sierociniec) widać już było las, szykowało się na to, że wycieczka nie będzie za długa, a zorganizowano ją tylko dlatego, aby móc zadowolić wyższych przełożonych sierocińca (jeszcze ważniejszych niż dyrektor Brenn).

John jednak nie miał racji. Dzieci kierowały się na północny wschód, z czego można było wywnioskować, że najpierw odwiedzą Um. Um było kolejnym niewielkim miasteczkiem na wyspie, słynącym z corocznego festynu, na którym można było kupić amulety chroniące przed urokami i tym podobnymi rzeczami, w które panna Matylda wierzyła całym sercem i których z całego serca się obawiała. Być może dotyczyło to również dyrektora Brenna, choć on nie dzielił się z innymi swoimi przekonaniami.

Las Edwarda zajmował prawie całą powierzchnię wysepki, a porośnięty był w większości gęstą i bujną roślinnością, gdzieniegdzie wyciętą, aby umożliwić jakiekolwiek przejście. Dzieci szły w parach, na czele z panią Matyldą, która co chwila poganiała je, by szły szybciej, bo wszystkie produkty z promocji zostaną wykupione.

W końcu dotarli na miejsce. Nina zauważyła, że bazar dopiero się rozkręca. Pełno tu było stoisk wróżbitek, iluzjonistów, zielarek i innych naciągaczy, zbijających fortunę na ludzkiej naiwności.

Pani Matylda nagle zauważyła czerwoną czuprynę osoby, którą najchętniej wczoraj poćwiartowałaby jakimś tępym narzędziem… Ale dziś ma inny, mniej krwawy plan…

– Nino!!! Natychmiast tu podejdź!!!

Nina przez chwilę zastanawiała się, czego ta kobieta tym razem może od niej żądać. Dopiero w pewnym momencie przypomniała sobie wczorajszy incydent. Po plecach przeszły jej ciarki. Czego chce od niej Matylda? Zemsty? Przecież ten kok… Czy to możliwe, aby ona, trzynastoletnia dziewczyna, to zrobiła?

Jak najwolniej podeszła do nauczycielki, rozmyślając, jak to się stało.

– Lubisz coroczny kiermasz, prawda, Nino?

Choć było to kłamstwo, dziewczynka potwierdziła, aby zadowolić wścibską nauczycielkę.

– Czy coś się stało, proszę pani? – Matylda udała zaplanowane zdziwienie.

– Dlaczego pytasz, Nino? Uważasz, że nie mogę cię do siebie poprosić na słówko?

Dziewczynka trochę się zawstydziła, ale tylko na chwilę. Poznała już mniej więcej plan opiekunki, ale mimo to postanowiła nie dać tego po sobie poznać.

– Gdzie pójdziemy najpierw, proszę pani? – zapytała.

Matylda wpadła na pewien pomysł. Nina pewnie jest czarownicą. Jak w takim razie mogłaby zmienić kolor jej włosów? Trzeba to sprawdzić jak najszybciej. Lepiej mieć to już za sobą. Do końca postanowiła udawać zatroskaną nauczycielkę.

– Nino, wiesz pewnie, że magia jest bardzo niebezpieczna.

– Oczywiście, proszę pani.

– Więc…

Nina westchnęła.

– Nadal pani myśli, że to moja wina? Niby dlaczego tak się pani na mnie uwzięła?

Tutaj złość Matyldy sięgnęła zenitu. Jak ta dziewczyna mogła pozwalać sobie na taki ton… i to w dodatku wobec nauczyciela? Cała Nina. To chyba jedyna osoba bez nazwiska w sierocińcu! Za każdym razem, kiedy Matylda wpisywała jakieś nazwisko w rejestr, w tym miejscu wypalała się kartka, a następnie pokazywały się dziwne symbole, a właściwie litery, układające się w jakieś niezrozumiałe słowa, których nawet historyk nie umiał odszyfrować. Już sam ten fakt był dziwny. Ogień pannie Matyldzie zawsze kojarzył się z czymś nie z tego świata. Z czymś złym i potwornym.

Dopiero teraz nauczycielka uświadomiła sobie, jaki straszny błąd popełniła, zezwalając na przyjęcie małej Niny Bez Nazwiska dokładnie trzydziestego pierwszego października, o dwudziestej czwartej w nocy, trzynaście lat temu…

IIIWspomnienia panny Matyldy

Właśnie kończył się trzydziesty pierwszy października znany ze święta Halloween. Matylda Eliot wyjątkowo nie mogła dziś zasnąć. Od niedawna pracowała w sierocińcu św. Hildegardy. Może dlatego była tak podenerwowana. Z jakiegoś niejasnego dla niej samej powodu wstała z łóżka i wyjrzała przez okno. Ulica w Weness, na której znajdował się sierociniec, była spokojna i tylko gdzieniegdzie słychać było stukot spóźnionej dorożki.

Matylda się wzdrygnęła. Dziś po zapadnięciu zmroku odczuwała niepokojący strach, choć sama nie wiedziała przed czym. Westchnęła. Została tu przyjęta trzy lata temu, gdy miała lat dwadzieścia cztery i nadal nie mogła się przyzwyczaić do swojej nowej pracy, tyle tylko, że już miała lat dwadzieścia siedem.

Była wtedy młoda, a Joseph Brenn nie był jeszcze dyrektorem, tylko sekretarzem ówczesnego pryncypała Roberta Smitha. Miał dopiero trzydzieści sześć lat. I nawet jej się podobał… Ona jemu chyba też… Dobrze, że nikt nie wiedział o jej wieczornych wizytach. Związki między nauczycielami nie były zabronione jedynie dla małżeństw, ona zaś nie chciała jeszcze wychodzić za mąż. Czuła, że jest jeszcze za młoda.

Za szybą leżało mnóstwo śniegu, a jej oddech zostawiał parę wodną na szkle. W pomieszczeniu było zimno, a ona stała przy niedomykającym się oknie już jakiś kwadrans. Po pewnym czasie poszła do łazienki po cieplejsze ubranie, wzięła długi flanelowy szlafrok i otuliła nim ciasno odziane w bieliznę ciało. Ukradkiem spojrzała w lusterko. Kiedyś mogła podobać się mężczyznom…

Miała długie, rozpuszczone jasnoblond włosy do ramion i duże szare oczy. Nie musiała nosić gorsetu. Uśmiechnęła się do swojego lustrzanego odbicia, ukazując rząd równych, białych zębów. Przypomniała sobie o jednej rzeczy. Otworzyła szafkę i wyciągnęła z niej chusteczkę, po czym starła jaskrawoczerwoną szminkę z warg. Lepiej, żeby dyrektor nie widział jej z pomalowanymi ustami. To nie wypadało. Ale on to uwielbiał.

Ponownie wróciła do sypialni. On spał w najlepsze. Przykryła go kołdrą, aby było mu cieplej. Sama postanowiła nadal obserwować okno. Przeczuwała, że wydarzy się coś dziwnego.

– Coś się stało? – zapytał ją nagle.

Była zdziwiona, że się obudził. Widać jemu również udzieliła się ta dziwna, a w niektórych momentach straszna atmosfera.

– Nie, nic – odrzekła z uśmiechem, próbując ukryć zmieszanie.

– To czemu wstałaś?

– Nie wiem, tak po prostu…

– Masz koszmary? Nie możesz spać? Co ci jest? – widać było, że jest zmartwiony.

– Nie mam koszmarów, ale… dziwnie się czuję. To chyba przez to Halloween…

On się tylko roześmiał, a po chwili odpowiedział:

– Jesteś przewrażliwiona. Chodź spać.

Spróbowała się uśmiechnąć.

Miała zamiar zapomnieć o tym dziwnym uczuciu, kiedy zegar zaczął wybijać dwunastą. Zbladła. On też to zauważył, ale tylko zmarszczył brwi.

Na dworze rozpętała się burza z piorunami, a na niebie pojawiły się dziwne czerwone ognie. Matylda mimo woli pisnęła, chowając się za dużą szafę. Brenn wstał. Choć próbował zachowywać się normalnie, wyczuła, że jest przestraszony. Wyszła z kryjówki i schowała się za nim. Wszyscy zebrali się na dziedzińcu. Widziała postacie Smitha i innych. Ale oni nie wychodzili. Bała się, wręcz trzęsła ze strachu.

Nagle wszyscy, zasłaniając twarze, z powrotem uciekli do budynku sierocińca. Co się mogło wydarzyć? Brenn szybko otworzył okno i tak samo szybko je zamknął.

Matylda wyczuła ostrą woń siarki i jakiegoś spalonego przedmiotu. A symbole na niebie nadal nie znikały. Nie, to były litery, tylko jakiegoś dziwnego alfabetu. Wtedy postanowiła je spisać, później zapyta historyka o ich znaczenie.

I… zauważyła coś przed schodami do sierocińca. Jakiś tobołek… Dziecko? Teraz?

Ubrała się szybko i wybiegła na dwór. Zdziwionego Brenna zostawiła samego w pokoju. W sierocińcu panowało zbyt duże zamieszanie, aby ktoś mógł ją zauważyć. Na zewnątrz okropnie cuchnęło, ale zakryła twarz rękawem i już zbliżała się do dziecka, gdy coś zauważyła. Albo kogoś. A może tylko jej się wydawało? Nie. To się do niej zbliżało!

Złapała dziecko i zaczęła uciekać. Widmo przybliżało się do niej z nieludzką prędkością. Dopiero teraz zobaczyła jego dokładny wygląd. To była kobieta. Piękna i młoda, z płonącymi oczami i kaskadą włosów w kolorze szkarłatu, podobnie jak reszta odzienia.

Postać chwyciła ją za rękę, szepcząc coś do ucha w dziwnym, gardłowym języku. Chciała powiedzieć, że nie rozumie, ale widmo przeszyło ją wzrokiem i machnęło dłonią w kierunku drzwi, a na schodach pojawił się wypalony ogniem napis: „NINA”.

Kobieta wydała z siebie demoniczny dźwięk, którego Matylda nie zapomni do końca życia. Przypominał jakieś upiorne wycie, jakby śmiech, który za chwilę przeszedł w przykre łkanie, zawodzenie z powodu czegoś utraconego. Zjawa wrzasnęła kilka zdań w swoim ostrym języku, kierując alabastrową rękę w stronę nocnego, ciemnego nieba, pokrytego dziwnymi znakami.

Potem zaczęła się oddalać. Matylda chciała zawołać, zatrzymać ją, ale nagle ziemia się rozstąpiła, ukazując wysoką ciemnoniebieską bramę, która pochłonęła istotę, a zaraz potem zniknęła. To wszystko było straszne. Czuła, że nie może oddychać. Szybko wróciła do sierocińca.

A potem… To już był tylko moment. Brenn został nowym dyrektorem, a ona od niego odeszła, gdyż nie chciała psuć mu kariery…

Nina Bez Nazwiska była osobą o dziwnym charakterze. Gdy była mała, często pytała o rodziców, ale panna Matylda zabroniła mówić innym pracownikom o okolicznościach zjawienia się tutaj Niny. Wszyscy mówili, że nic nie widzieli. W końcu dziewczynka dała za wygraną.

Matylda nigdy jej nie lubiła. Zbyt przypominała jej tamtą zjawę i… była po prostu dziwna. Taka mała, zamknięta w sobie istotka. Chociaż była ruda, to nie miała piegów. Ciekawe, dlaczego. Przecież większość rudych ludzi ma piegi. A zresztą jej odcień włosów nie był pomarańczowy. Przypominał bardziej czerwony, taki jak u tamtej kobiety.

A Nina… była inna od wszystkich, choć Matylda nie umiała wyjaśnić tej inności. Po prostu taka już była.

A Matylda stała się od tamtej chwili tą zgorzkniałą panną, jaką pozostaje do dzisiaj.

Dziewczynka radziła sobie dobrze na zajęciach, chociaż zawsze sprawiała wrażenie osoby pogrążonej w swoim świecie. Matylda odetchnęła z ulgą, gdy Nina zaprzyjaźniła się z Angeliką Alminav, dziewczynką znalezioną przez sąsiadkę samą w domu, obok zmasakrowanych ciał rodziców. Angelika była jej całkowitym przeciwieństwem: grzeczna, otwarta, potrafiła z każdym nawiązać kontakt. I prawie nigdy nie pytała o rodziców. Jedyną rzeczą, jaka jej po nich została, był wisiorek z małym, zielonym żółwiem. A Nina… Właśnie. Co zostawiła jej tamta straszna istota?

Tajemnicę dotyczącą jej tożsamości?

Pamiętała, że kiedy wpisywała dziewczynkę do rejestru dzieci, dokładnie wiedziała, jaką podać datę oraz inne dane. Kiedy dyrektor zapytał ją, skąd to wie, skłamała, że matka dziewczyny zostawiła list, ale obecnie zaginął on gdzieś w archiwum. Uzupełniła wszystko oprócz nazwiska. Za każdym razem, gdy chciała wpisać jakieś, obojętnie jakie, nazwisko, paliła się kartka. Nikt jej nie wierzył, dopóki wszyscy zebrani nie przekonali się o tym na własnej skórze. Na ich oczach papier zapalił się, wypalając dziurę w kartce, a przedtem na krótki czas pojawiały się tam ogniste litery, którym nawet nie zdążyła się nigdy dokładnie przyjrzeć.

Tak więc pozostawała data urodzin: trzynasty stycznia.

Matylda nigdy nie lubiła koziorożców i skorpionów. Tak jak ogień kojarzyły jej się z czymś złym. Z czymś nie z tego świata. Z czymś strasznym i bezwzględnym. Z czymś, z czym lepiej się nie spotkać. A ona była panną: zarówno zodiakalną, jak i stanu cywilnego.

Tak naprawdę bała się Niny. Czuła przed nią jakiś nieznany respekt. A najbardziej nie lubiła patrzeć jej w oczy. Nikt nie lubił. Nina po prostu przewiercała ludzi swoimi migdałowymi oczami w czarnej oprawie. Mimo to w jej spojrzeniu nigdy nie brakowało błysku inteligencji i bystrości.

Matylda raczej nie zastanawiała się nad tym, co się WTEDY stało. Wolała po prostu nie wracać pamięcią do tamtych wydarzeń. Gdy teraz patrzyła na Ninę, uświadomiła sobie, jak bardzo dziewczynka jest podobna do tamtej istoty.

Jednego była pewna.

Tamta kobieta nie była człowiekiem. Ludzie nie mają takich ognistych oczu i szkarłatnych włosów… A Nina? Kim albo czym właściwie była? Na razie wolała tego nie wiedzieć. Obawiała się, że prawda może okazać się zbyt straszna nawet dla samej Niny…

IVFestyn w Um

Matylda wreszcie ocknęła się z rozmyślań. Nina stała wpatrzona w nią zdziwionym wzrokiem. Nauczycielka zaczęła się zastanawiać, czy dziewczynka czegoś się domyśliła. Może ten mały potworek nauczył się czytać ludziom w myślach? Skoro umie już zmieniać kolor ich włosów (myśląc o tym, zaczerwieniła się), to pewnie sprostałby i takiemu zadaniu. Matylda obmyśliła już plan zemsty. Postanowiła wykorzystać fakt, że są na festynie w Um. Zostawiła Ninę na chwilę w spokoju, tylko zwróciła się do dzieci:

– Dzieci, zbiórka! Idziemy do wróżki Izoldy… Dzięki niej może dowiecie się czegoś nowego o sobie. Chodź, Nino! Z tobą pójdę tam osobiście…

Matylda po prostu nie mogła wytrzymać z ciekawości. Miała zamiar upokorzyć dziewczynę tak mocno, jak tylko to było możliwe. Izolda była niezawodna w odkrywaniu czyjejś tożsamości, lecz nie tylko to potrafiła. Nina, jakby przeczuwając, co chce zrobić nauczycielka, próbowała się bronić:

– Proszę pani, ale nie ma takiej potrzeby…

Matylda przez chwilę udawała zastanowienie. Dobrze byłoby zrazić do Niny jej najlepszą przyjaciółkę – Angelikę.

– Angeliko, ty również z nami pójdziesz.

Izolda była starszą kobietą o długich do pasa włosach ozdobionych kolorowymi wstążkami i różnymi ziołami, służącymi jako talizmany. Nina zaczęła się zastanawiać, jaki jest ich naturalny kolor, gdyż różnorodność barw na głowie nie pozwalała go określić. Angelika z zainteresowaniem rozglądała się po niezwykłym wnętrzu salonu, podczas gdy panna Matylda z ożywieniem opowiadała wróżce jakąś interesującą historię.

Nina jeszcze raz dokładnie przyjrzała się kobiecie. Odczuwała jakąś dziwną chęć, aby to akurat jej zwierzyć się ze wszelkich wątpliwości, lecz Izolda, która najwyraźniej popadła już w jeden ze swoich dziwnych transów, zaczęła przepowiadać swą wróżbę:

– To niezwykłe dziecko… – nagle otworzyła swoje i tak już duże oczy, wydając przeraźliwy, przeszywający pisk.

– Co się stało, Izoldo? Czy wszystko w porządku? – zapytała przestraszona panna Matylda.

Wyglądało na to, że Izolda przestała się kontrolować. Zaczęła mówić jakimś ostrym, gardłowym językiem, który zrozumiała tylko Nina.

– To straszne… A więc to ona… Jednak żyje! Nie dopadli jej!

Nina zaczęła się zastanawiać, co to wszystko może znaczyć. Niby dlaczego miałaby nie żyć i być taka wyjątkowa? I nawet jeśli, to kto chciałby ją zabić? Czy to tylko złośliwy żart ze strony Izoldy i panny Matyldy? Ale… przecież to wszystko wyglądało tak naturalnie, że chyba Izolda nie mogła tego zaplanować. A może wróżbitka już ją skądś znała? Ją i jej przeznaczenie, a także sposób, w jaki się tu znalazła. Serce zabiło jej mocniej.

Może Izolda wiedziała coś o rodzicach Niny? Ach, gdyby powiedziała jej chociaż, czy żyją. Tyle by wystarczyło. Nina nie do końca wierzyła w to, co mówiła o nich panna Matylda. Najbardziej wątpiła w stwierdzenie, że opiekunka nikogo wtedy nie widziała albo że w bardzo słabym oświetleniu zauważyła jakąś rudą kobietę.

Zastanawiała się też, jaki cel miałoby kłamstwo Matyldy. Czemu ukrywała przed nią, jak znalazła się w sierocińcu św. Hildegardy? Nagle uświadomiła sobie, dlaczego Matylda i reszta sierocińca ją tak traktują.

Bo się jej boją. Nina wzdrygnęła się na samą myśl o tym, co mogą sobie o niej myśleć. Czy uważają ją za coś złego, a nawet jeśli, to dlaczego? Przecież nie zrobiła niczego niewłaściwego (a przynajmniej starała się nie zrobić). Niczego oprócz niespodziewanej zmiany koloru włosów panny Matyldy. Do dziś zresztą nie wie, jak to się stało.

Była bystrą osobą i wydawało jej się, że Matylda nie cierpi jej za coś jeszcze. Wpadła na to niedawno. Może za jakieś osobiste niepowodzenie, które wydarzyło się akurat podczas jej pobytu tutaj?

Otrząsnęła się z własnych rozmyślań i rozejrzała dookoła. Przestraszona Angelika wpatrywała się w Izoldę, która powoli zaczęła dochodzić do siebie. Matylda była w szoku. Podobnym dialektem mówiła do niej wtedy ta ruda kobieta. Czy one są spokrewnione? A może to ten sam rodzaj istot?

Nie, to nie może być prawda. Izolda… W tym momencie Matylda dostała olśnienia. To Nina mogła użyć wszystkich swoich nikczemnych mocy i… opętać Izoldę, aby wygadywała takie głupoty. To z pewnością sprawka tej małej… Nie wiedziała, jak mogłaby nazwać Ninę, aby było to jak najbardziej zgodne z prawdą. Zdecydowała się nadać jej miano wiedźmy, nie wiedząc, z czym tak naprawdę ma do czynienia.

Izolda popatrzyła na wszystko z rezerwą. Zgrywając idiotkę, uśmiechnęła się głupio, ukazując w uśmiechu nieco już pożółkłe ze starości zęby. Zaczęła tłumaczyć, jąkając się przy tym lekko:

– To tylko trans, Matyldo. Przepraszam, jeśli was przestraszyłam. Ale nie mogłam zbyt wiele dowiedzieć się o tej dziewczynce. Jej aura… jest zbyt tajemnicza.

Matylda nie dawała za wygraną.

– A ten język?

– Ach, więc to cię wystraszyło! To… – zachichotała głupkowato. – Mój narodowy język! Nie pochodzę z Wyspy Księżniczki Kamili…

Nina już chciała powiedzieć, co o tym myśli, kiedy Matylda uśmiechnęła się i rzekła:

– Dziękujemy, Izoldo. Wiem, że masz wielu klientów, więc nie będziemy ci przeszkadzać.

Wróżbitka odwzajemniła uśmiech, machając im na pożegnanie, gdy wychodziły z jej „salonu”.

Matylda wręcz wyrzuciła Ninę z pracowni Izoldy. Następnie szybkim krokiem podążyła w stronę lasu, gdzie pół godziny później zarządziła zbiórkę. Ten czas akurat spędziły u wróżbitki. Dziewczynka była zdziwiona takim zachowaniem nauczycielki, choć po niej można się już było spodziewać wszystkiego. Angelika szła z tyłu w milczeniu, obserwując tę scenę.

Opiekunka złapała Ninę za rękę i odwróciła ją siłą do siebie.

– Jak śmiesz to robić w mojej obecności, ty… mały potworze?!

Dziewczynka stała w osłupieniu, ze zdziwieniem wpatrując się w Matyldę. O co jej tym razem może chodzić? Nagle poczuła mocne pieczenie prawego policzka. Angelika wydała cichy pisk.

W tym samym czasie niebo zasnuło się chmurami zwiastującymi burzę. Nie trzeba było długo czekać. Natychmiast, jak na zawołanie, zaczęło padać.

Nina czuła się upokorzona. Dlaczego Matylda to zrobiła? Gdyby była winna, owszem, wiedziałaby, że ten policzek jej się należał. Nie przychodziło jej do głowy cokolwiek, o co ta kobieta tym razem mogła mieć pretensje.

Ściółka lasu powoli zaczęła zmieniać się w małe bagno. Nina była bliska płaczu. Nie z powodu bólu, tylko tego, jak wszyscy ją traktują. Właściwie… można powiedzieć, że nienawidzą jej nie wiadomo dlaczego. Czas dłużył się nieskończenie. Dziewczynce wydawało się, że stoi już tu wieczność. Jej czerwone włosy zmieniły się w mokre, przylegające do twarzy, cienkie kosmyki. A oczy… Zaczęła czuć w nich ogień. Krople deszczu spływały po owalnej twarzy, mieszając się ze łzami. Szara sukienka przykleiła się do jej ciała, podkreślając i tak już szczupłą sylwetkę. Czuła, że woda nalewa jej się do butów, mocząc skarpetki.

Matylda szarpnęła ją ponownie i rozkazała iść do pozostałych grupy dzieci, stojących kilka metrów dalej za kępą wysokich drzew, zasłaniających widok.

Gdy nauczycielka odeszła kilka kroków dalej, natychmiast podbiegła do niej Angelika, wyjmując przemoczoną deszczem, ale nieużywaną chusteczkę. Nina jednak nie miała zamiaru ocierać łez. Ogień w oczach stawał się coraz silniejszy. I nie tylko tam. Teraz czuła go już w całym ciele.

Matylda odwróciła się w stronę dziewczynki, aby ją pospieszyć. To, co zobaczyła, doprowadziło ją niemal do utraty przytomności. Teraz jej najgorsze przypuszczenia się sprawdziły. Nina stała w deszczu, cała przemoczona, ale… równocześnie biła z niej jakaś siła ognia, niszczycielskiego żywiołu. Z jej zawsze marzycielskich oczu bił żar, z jakim nigdy się jeszcze nie spotkała.

Matylda mimowolnie odwróciła się i przyspieszyła kroku, chciała szybko oddalić się od Niny.

Angelika wzięła dziewczynę pod rękę i obydwie ruszyły w stronę sierocińca św. Hildegardy. Szybko odnalazły pannę Matyldę z grupką dzieci, zadowolonych z mile spędzonego dnia, wolnego od nauki i szarości sierocińca. Razem z nimi weszły przez duże szare drzwi do budynku i zaraz skierowały się do sypialni. Nina podświadomie wyczuwała, że już niedługo stanie się coś strasznego…

VNiepotrzebna prowokacja

– Gdzie idziesz, ty… nikczemna dziewucho?!

Nina ze złością odwróciła się za siebie. Ten głos mógł należeć tylko do jednej znienawidzonej osoby, która właśnie znów szarpnęła ją za ramię.

Angelika stanęła przerażona. Zawsze słuchała się wszystkich nauczycieli i była przez wszystkich uwielbiana, w przeciwieństwie do Niny.

Dziewczyna najchętniej rzuciłaby się na Matyldę i… no właśnie. Czuła w sobie jakieś dziwne uczucie, chęć zemsty, która jednak znacznie wykraczała poza ludzkie emocje… To było coś bardziej zaciekłego, coś, czego nie mógł czuć zwykły człowiek. A może Matylda miała rację, uważając ją za zło wcielone, cokolwiek to w jej rozumieniu znaczyło? Ten ogień w oczach… Jakiś niszczycielski płomień.

Kolejny kuksaniec sprawił, że Nina wróciła myślami na ziemię. Czego tym razem chce od niej Matylda?

– Może rzucanie czarów i uroków jest lepszym oraz ciekawszym zajęciem niż słuchanie moich wykładów – choć nigdy tego nie robiła, z pewnością byłoby to ciekawsze od nudnego ględzenia Matyldy. Wszystko było od tego ciekawsze. – Ale ogłaszałam, że dziś przyjedzie rodzina po adopcję jednego z was.

Ninie serce zabiło z radości, zaraz jednak się uspokoiło. Kto chciałby się nią zaopiekować? Odpowiedź była prosta. Nikt. Z pewnością nikt z wyspy, ponieważ panna Matylda prawdopodobnie zdążyła zepsuć jej opinię kłamstwami i plotkami.

Nina nagle pobladła. Ale Angelika ma szanse. I to duże. To by znaczyło, że zostanie tu sama. No, nie sama! Z najwredniejszym człowiekiem pod słońcem – Matyldą Eliot. Zaczęła się zastanawiać, dlaczego ma w życiu takiego pecha.

Opiekunka wrzeszczała na wszystkie dzieci przechodzące obok, każąc iść im do dużej sali, gdzie odbywały się uroczystości. Pomieszczenie było zakurzone, a ze ścian zwisały ogromne pajęczyny, które sprzątaczki usuwały w wielkim pośpiechu, narzekając na swoją pracę.

Gdy Nina i Angelika również chciały pospieszyć za resztą dzieci, Matylda je zatrzymała. Zwróciła się do Niny przyjaciółki:

– Ty, Angeliko, idź, a z Niną muszę porozmawiać na pewien temat, i to pilnie…

Angelika posłała Ninie przestraszone spojrzenie, po czym zgodnie z rozkazem wychowawczyni poszła do sali.

Matylda uśmiechnęła się słodko, sprawiając wrażenie miłej i troskliwej nauczycielki. Jednak jej zamiary były zupełnie inne.

– Nino, chodź ze mną do mojego gabinetu… – powiedziała głośniej, tak aby każdy z nauczycieli i dzieci przechodzących obok mógł ją podziwiać za dobre, wyrozumiałe serce i czyste zamiary wobec tego niewdzięcznego dziwoląga.

Panna Matylda zdążyła już zarazić nienawiścią do Niny każdego mieszkańca sierocińca, ale sama nie ujawniła się przy tym jako wróg dziewczynki. Tak więc wszyscy w głębi serca współczuli pannie Matyldzie takiego ciężaru, jakim była opieka nad Niną. Nad Niną Bez Nazwiska.

W sierocińcu brak nazwiska był oczywiście czymś dziwnym. Wszyscy je mieli oprócz Niny. Kiedyś dziewczynka pytała panie z różnych działów, dlaczego go nie ma. Dostrzegała wówczas w ich oczach jakiś błysk strachu, zapewne przed Matyldą, ale może i przed nią samą. Czy okoliczności, w jakich tu przybyła, były zupełne inne, niż mówiły? Ale dlaczego kłamały? Czy były aż tak straszne?

A potem, jakby nigdy nic, odpowiadały, że są zbyt zajęte, aby wymyślić odpowiednie nazwisko dla takiej wyjątkowej osoby, jak ona. A za chwilę uśmiechały się słodko i mówiły, że mają dużo pracy. I Nina jak zawsze odchodziła z kwitkiem.

Gabinet Matyldy znajdował się na drugim piętrze, obok sypialni dzieci, którymi miała się zajmować. W oczach Niny zaczęły pojawiać się pierwsze łzy, ale szybko zamrugała, aby się ich pozbyć i nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Musi być silna i nie może się poddać. Nie chciała, żeby wychowawczyni miała satysfakcję ze zwycięstwa nad nią.

Matylda lekko otworzyła drzwi, przez cały ten czas sprawiając wrażenie miłej i uprzejmej opiekunki, która za wszelką cenę chce pomóc swojej wychowance. Nina podejrzewała jednak, że za drzwiami jej pokoju wszystko się zmieni. Oczywiście, na gorsze.

I, niestety, miała rację…

Gdy tylko Matylda je zamknęła, zaczęła się gehenna.

– Ty mała wiedźmo! – wrzeszczała głośno, jednak na korytarzu nikt nie mógł tego usłyszeć, gdyż drzwi były podbite specjalnym dźwiękoszczelnym materiałem.