Co się zdarzyło w hotelu Gold - Grzegorz Kozera - ebook + audiobook + książka

Co się zdarzyło w hotelu Gold ebook i audiobook

Grzegorz Kozera

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Co się zdarzyło w hotelu Gold” to współczesny kryminał z historią miłosną w tle albo – jeśli ktoś woli – opowieść o miłości z wątkiem kryminalnym. A wszystko podszyte lekką ironią.

 

Bohater powieści, historyk Antoni Topola, wydaje się tak samo niepozorny jak jego imię i nazwisko. Przekroczył czterdziestkę, jest w trakcie rozwodu, ma kłopoty ze zrobieniem habilitacji. Nawet romans z profesor Szymalą to raczej jedynie spełnianie erotycznych zachcianek kobiety. Wyjazd na kongres naukowy do Wiednia w zastępstwie swojego mentora też nie jest szczytem marzeń Antoniego. Nie wie on jednak, że wydarzenia, jakie rozegrają się w tytułowym hotelu Gold, każą mu spojrzeć na siebie inaczej i odmienią jego życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 230

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 24 min

Lektor: Daniel Misiewicz

Oceny
3,5 (16 ocen)
4
2
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alfakilo72

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka. Kawał historii której nie znałam. Polecam również inne pozycje tego autora
10

Popularność




Wydawnictwo Dobra Literatura

Słupsk 2014

Wydawnictwo Dobra Literatura

Słupsk 2014

Co­py­ri­ght © by Grze­gorz Ko­ze­ra

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Do­bra Li­te­ra­tu­ra, 2014

Wszel­kie pra­wa za­strzeżone

All ri­ghts re­se­rved

Książka ani żadna jej część nie mogą być pu­bli­ko­wa­ne ani w ja­ki­kol­wiek inny sposób po­wie­la­ne w for­mie elek­tro­nicz­nej oraz me­cha­nicz­nej bez zgo­dy wy­daw­cy.

Re­dak­cja: Olga Gor­czy­ca-Popław­ska

Ko­rek­ta: Ju­sty­na Ja­kub­czyk

Skład książki i wer­sji elek­tro­nicz­nej: Mag­da­le­na Woj­tas, Vir­tu­alo Sp. z o.o.

Pro­jekt okładki: Ilo­na Go­styńska-Rym­kie­wicz

Zdjęcie Au­to­ra: Rafał Sa­bat

ISBN: 978-83-64184-10-9

Wy­daw­nic­two Do­bra Li­te­ra­tu­ra

wy­daw­nic­two@do­bra­li­te­ra­tu­ra.pl

www.do­bra­li­te­ra­tu­ra.pl

ROZDZIAŁ I

Tego dnia, kie­dy umarła Sy­lvia Kri­stel, gwiaz­da najsłyn­niej­sze­go fil­mu ero­tycz­ne­go świa­ta, Em­ma­nu­el­le, wdo­wa po fla­mandz­kim pi­sa­rzu Hu­go­nie Clau­sie, za­pro­sił mnie do swo­je­go ga­bi­ne­tu pro­fe­sor Ja­rec­ki. Przez mo­ment kor­ciło mnie, by za­py­tać go, czy wi­dział fil­my, w których występowała ho­len­der­ska ak­tor­ka, ale szyb­ko zre­zy­gno­wałem z tego po­mysłu. Na ile go znałem, wie­działem, że po­dob­ne py­ta­nie może go zi­ry­to­wać. Mówiąc szcze­rze, wątpiłem, aby na­zwi­sko Kri­stel co­kol­wiek mu mówiło. Mój przełożony był ode mnie dużo star­szy, po­nad­to całko­wi­cie od­da­ny swej pra­cy, i w la­tach osiem­dzie­siątych, gdy do Pol­ski do­tarły z Za­cho­du pierw­sze fil­my wi­deo, w tym osławio­na Em­ma­nu­el­le, miał cie­kaw­sze zajęcia od ogląda­nia ich w pry­wat­nym miesz­ka­niu pośród zna­jo­mych. Na przykład stu­dio­wa­nie w kra­kow­skim ar­chi­wum za­ku­rzo­nych akt z pro­cesów sądo­wych, do których doszło pod ko­niec dzie­więtna­ste­go stu­le­cia, a w których oskarżony­mi i ofia­ra­mi byli Żydzi ga­li­cyj­scy. To była jego pa­sja, nie ja­kieś tam fil­my z Bon­da­mi i go­lizną.

Te­raz pro­fe­sor ner­wo­wym ge­stem wska­zał na krzesło stojące przed swo­im biur­kiem, czym dał mi do zro­zu­mie­nia, żebym usiadł, sam zaś zaczął cho­dzić tam i z po­wro­tem, trzy­mając się pod boki. Można by pomyśleć, że za chwilę za­cznie tańczyć ku­ja­wia­ka, jed­nak nie ta­niec był mu w głowie. Wy­star­czyło spoj­rzeć na jego wy­krzy­wioną cier­pie­niem twarz, aby domyślić się, że spra­wa jest poważna.

– Wi­dzi pan, co się po­ro­biło, pa­nie ko­le­go – wystękał i wy­tarł z czoła kro­ple potu wywołane bólem. – Przeklęta kol­ka ner­ko­wa, ni­ko­mu tego nie życzę, taki ból. Dla­te­go chodzę, muszę cho­dzić, sie­dzieć i leżeć się nie da w żad­nym ra­zie. I właśnie te­raz mu­siało mnie to dopaść, właśnie te­raz – zajęczał zroz­pa­czo­ny.

Tak jak wszy­scy w na­szym In­sty­tu­cie, łącznie ze stu­den­ta­mi i per­so­ne­lem ad­mi­ni­stra­cyj­nym, ja również wie­działem, że pro­fe­sor otrzy­mał za­pro­sze­nie do Wied­nia na kon­gres na­uko­wy, który za czte­ry dni roz­po­czy­nał się na tam­tej­szym uni­wer­sy­te­cie. Hi­sto­ry­cy z całego świa­ta mie­li wygłosić wykłady i roz­pra­wiać o mi­gra­cji eu­ro­pej­skich Żydów w dzie­więtna­stym i na początku dwu­dzie­ste­go wie­ku. Dla mnie było nie­co dziw­ne, że spo­tka­nie na po­dob­ny te­mat or­ga­ni­zują aku­rat hi­sto­ry­cy kra­ju zasłużone­go dla Ho­lo­cau­stu. Ale pro­fe­sor Ja­rec­ki spe­cjal­nie się nie za­sta­na­wiał nad tą kwe­stią, w jego od­czu­ciu ważne było, że do na­sze­go małego uni­wer­sy­te­tu jesz­cze przed wa­ka­cja­mi przyszło z daw­ne­go ce­sar­skie­go mia­sta za­pro­sze­nie ad­re­so­wa­ne spe­cjal­nie do Herr Pro­fes­sor Jan Ja­rec­ki. Był to oczy­wi­sty powód do dumy i jed­no­cześnie dowód uzna­nia za jego wie­lo­let­nie ba­da­nia na­uko­we. Swój udział w kon­gre­sie za­po­wie­dzie­li bo­wiem ba­da­cze hi­sto­rii żydow­skiej z Izra­ela, Ro­sji, Ame­ry­ki i wie­lu in­nych krajów, a w tak za­cnym gro­nie zna­lazł się tyl­ko je­den hi­sto­ryk z Pol­ski – nasz pro­fe­sor.

Pro­fe­sor Ja­rec­ki nie prze­sta­wał cho­dzić, a do prze­mie­rze­nia w swo­im ga­bi­ne­cie miał w obie stro­ny pew­nie ze dwa­dzieścia metrów. In­sty­tut Hi­sto­rii, An­tro­po­lo­gii i Et­no­gra­fii, dla oszczędności po­wstały z połącze­nia trzech od­dziel­nych in­sty­tutów, mieścił się w sta­rym bu­dyn­ku, gdzie przed drugą wojną szko­li­li się pod­chorążowie Woj­ska Pol­skie­go. Wszyst­ko tu było duże, wy­so­kie, sze­ro­kie, a zwłasz­cza so­lid­ne i trwałe, nie to co po­wo­jen­ne oszczędnościo­we bu­dow­nic­two. Za­sta­na­wiałem się, kie­dy pro­fe­sor wresz­cie się zmęczy, lecz na to się nie za­no­siło. Jeśli przy­sta­wał, to tyl­ko na chwilę, jak­by bezgłośnie pytał swój or­ga­nizm, czy ból już minął. Nie minął, tak jak z twa­rzy pro­fe­sora nie ustąpił gry­mas.

– Zro­bio­no mi uro­gra­fię i wy­nik nie po­zo­sta­wił wątpli­wości, muszę iść do szpi­ta­la – po­wie­dział ciężko Jan Ja­rec­ki.

Jego spoj­rze­nie oprócz żalu wyrażało także pre­tensję, jak­bym to ja był temu wi­nien.

– Cze­ka mnie za­bieg i to w naj­bliższy po­nie­działek, właśnie wte­dy, gdy za­czy­na się kon­gres. Przy­kry dla mężczy­zny za­bieg. Przez prącie wsadzą mi spe­cjal­ny wzier­nik i w ten sposób do­staną się do prze­wodów mo­czo­wych, gdzie ulo­ko­wał się ka­mień. Po­tem go roz­kruszą i wyciągną. Na­tu­ral­nie wszyst­ko zro­bią w pełnym uśpie­niu. Za­bieg nie trwa długo, jed­nak przez całą dobę będę miał założony cew­nik i nie wstanę z łóżka, a po­tem jesz­cze dwa dni po­zo­stanę na ob­ser­wa­cji. Pan wie, pa­nie ko­le­go, co to ozna­cza?

Pomyślałem, że mógłby mi oszczędzić me­dycz­nych szczegółów, od których słucha­nia po­czułem nie­przy­jem­ny ucisk między no­ga­mi, nie­mniej do­sko­na­le go ro­zu­miałem i na­wet zro­biło mi się go żal. Pro­fe­sor byłby gwiazdą wie­deńskie­go kon­gre­su. W za­ist­niałej sy­tu­acji ma­rze­nie o po­pi­so­wym show, ja­kim niewątpli­wie byłby jego od­czyt, nie mogło się ziścić. Zwróciłem też uwagę, że gdy opo­wia­dał o cze­kającym go za­bie­gu, użył słowa prącie, wyjętego z ter­mi­no­lo­gii me­dycz­nej, inne po­tocz­ne określe­nia, typu ku­tas, fiut, chuj, fu­ja­ra, in­te­res, ha­waj czy choćby zwykły członek, nie mieściły się w jego słowni­ku. Nig­dy nie słyszałem, żeby pro­fe­sor zaklął, po­dob­nie jak nie wi­działem, by kie­dy­kol­wiek roz­ma­wiał przez te­le­fon komórko­wy. Pocztę elek­tro­niczną wysyłała i od­bie­rała za nie­go se­kre­tar­ka Mo­ni­ka. Pro­fe­sor był bo­wiem dy­rek­to­rem na­sze­go In­sty­tu­tu i przysługi­wała mu oso­bi­sta se­kre­tar­ka. Ga­bi­net też mu przysługi­wał, nie dys­po­no­wał za to sa­mo­cho­dem służbo­wym, gdyż na taki luk­sus nie było stać na­szej uczel­ni. Gdy­by na­wet przy­dzie­lo­no mu auto, i tak by nim nie jeździł, po­nie­waż nig­dy nie zro­bił pra­wa jaz­dy. Sa­mochód, na do­da­tek z kie­rowcą, miał do dys­po­zy­cji wyłącznie rek­tor, dzie­ka­ni byli już po­zba­wie­ni tego przy­wi­le­ju.

– Bar­dzo mi przy­kro, pa­nie pro­fe­so­rze – po­wie­działem, po­nie­waż uznałem, że naj­wyższa pora, by się ode­zwać. – Na pew­no odbędzie się jesz­cze nie­je­den kon­gres i wte­dy znów pana za­proszą – dodałem bez prze­ko­na­nia.

Machnął ręką. Wyglądał na zre­zy­gno­wa­ne­go.

– Taka oka­zja już się nie zda­rzy, nie za mo­je­go życia. Wie­deń rzad­ko or­ga­ni­zu­je ju­da­istycz­ne kon­gre­sy, ten jest pierw­szy. Właśnie dla­te­go przy­jadą Ro­sen­kranz, Łagu­nin, Hel­ler, Gold­berg, Koncs i Procházka. Zna pan te na­zwi­ska, nie­praw­daż? Z tym ostat­nim spo­tkałem się przed mie­siącem w Pra­dze, sie­dzie­liśmy na Sta­rym Ryn­ku i uma­wia­liśmy się na Wie­deń, a mnie tam nie będzie z po­wo­du głupie­go ka­mie­nia w ner­ce!

Za­padła krępująca ci­sza. Gdy­bym mu po­wie­dział, że zawał lub wy­lew byłyby dużo gor­sze od kol­ki ner­ko­wej, nie­wie­le by go to po­cie­szyło. Na­gle pro­fe­sor za­trzy­mał się i dłuższą chwilę po­zo­sta­wał w bez­ru­chu.

– Trochę mniej boli, chy­ba leki zaczęły działać – po­wie­dział nie­pew­nie, jak­by nie wie­rzył, że atak mija.

Ostrożnie usiadł przy biur­ku, na­prze­ciw­ko mnie.

– Nałykałem się tego, ile mogłem, jakaś no-spa, py­ral­gi­na, ke­to­nal. Będzie mnie ope­ro­wał dok­tor Kie­re­siński i to je­dy­ne, co do­bre w tym nieszczęściu. Młody le­karz, ale świet­ny spe­cja­li­sta z pewną ręką, dużo osób mi go po­le­cało. Tyl­ko ten Wie­deń, jaka szko­da… A żona już mi kupiła nowy gar­ni­tur – wes­tchnął.

– Na­prawdę mi przy­kro, pa­nie pro­fe­so­rze – powtórzyłem. – Wiem, że trud­no panu o tym roz­ma­wiać w ta­kim mo­men­cie, może jed­nak do Wied­nia mógłby za­miast pana po­je­chać ktoś inny z na­sze­go In­sty­tu­tu, żeby miej­sce się nie zmar­no­wało? Mamy pro­fe­sorów Gwiaz­dec­kie­go, Iz­deb­skie­go czy pro­fe­sor Szy­mulę. Cho­ciaż wia­do­mo, że bez pana pro­fe­sora to nie to samo – nie omiesz­kałem dodać.

Spoj­rzał na mnie z wyraźną niechęcią.

– Co mi pan tu opo­wia­da, dok­to­rze To­po­la? Le­piej niech mi pan poda wodę mi­ne­ralną. Muszę pić dużo nie­ga­zo­wa­nej, od czte­rech do pięciu litrów dzien­nie, tak mi za­le­cił dok­tor Kie­re­siński. I żad­nych so­lo­nych po­traw.

Wziąłem z regału półto­ra­li­trową bu­telkę i nalałem wody do szklan­ki stojącej na pro­fe­sor­skim biur­ku. Ja­rec­ki opróżnił ją nie­mal jed­nym hau­stem, po czym wy­ko­nał głęboki wy­dech.

– Żadna z wy­mie­nio­nych przez pana osób nie po­je­dzie, taka jest moja de­cy­zja – oznaj­mił sta­now­czo. – Gwiaz­dec­ki zna się na śre­dnio­wiecz­nym han­dlu, Iz­deb­ski na po­wsta­niu stycz­nio­wym, a Szy­mu­la na ru­chach le­wi­co­wych. Niby o czym mie­li­by opo­wia­dać na kon­gre­sie? Do­brze pan też wie, że tyl­ko dwóch lu­dzi w In­sty­tu­cie ma pojęcie o Żydach. Jed­nym z nich je­stem ja, po­tem długo długo nic – i pan. Jeśli więc ktoś ma je­chać do Wied­nia, to tym kimś będzie właśnie pan. Nikt inny. Przez tę kolkę całą noc nie spałem, miałem dużo cza­su, by to roz­ważyć. Tak po­sta­no­wiłem.

Za­mu­ro­wało mnie. To, co po­wie­dział Ja­rec­ki, było prawdą. On od lat pro­wa­dził wni­kli­we stu­dia nad emi­gracją Żydów z Ga­li­cji do Ame­ry­ki i był jed­nym z naj­lep­szych w Eu­ro­pie znawców tej te­ma­ty­ki. Mnie in­te­re­so­wała dru­ga woj­na świa­to­wa, a kon­kret­nie get­ta żydow­skie założone przez hi­tle­rowców na te­re­nach oku­po­wa­nych, przede wszyst­kim w Pol­sce, na­zy­wa­nej wówczas Ge­ne­ralną Gu­ber­nią. Pracę dok­torską poświęciłem get­tu i nie­miec­kim zakładom w Sta­ra­cho­wi­cach, gdzie pod­czas oku­pa­cji, całymi ro­dzi­na­mi, nie­wol­ni­czo pra­co­wa­li miej­sco­wi Żydzi. Dużo wie­działem też o in­nych get­tach, w Kiel­cach, War­sza­wie czy Łodzi. Chy­ba na­wet za bar­dzo wszedłem w ten nie­ist­niejący już świat po­mor­do­wa­nych Żydów, po­nie­waż za­czy­nało się to kłaść cie­niem na mo­jej psy­chi­ce. Chciałem się od tego uwol­nić.

Poza tym ja, czter­dzie­sto­trzy­la­tek z tytułem dok­to­ra, byłem najmłod­szym wie­kiem i stażem pra­cow­ni­kiem na­uko­wym In­sty­tu­tu, więc na­wet nie przyszło mi do głowy, że mógłbym je­chać na kon­gres w zastępstwie pro­fe­so­ra. Moje aspi­ra­cje nie sięgały tak wy­so­ko.

Ja­rec­ki uważał in­a­czej.

– Od­czy­ta pan na kon­gre­sie mój re­fe­rat – po­wie­dział. – Na­pi­sałem go po nie­miec­ku, myślę, że jest niezły. Wy­lot z War­sza­wy do Wied­nia jest w nie­dzielę przed południem. Wszyst­kie szczegóły poda panu pani Mo­ni­ka. Może się pan zacząć szy­ko­wać, pa­nie ko­le­go.

Za­miast się ucie­szyć, zmar­twiłem się. Od­czyt w języku nie­miec­kim i podróż sa­mo­lo­tem? Jed­no i dru­gie było mi nie na rękę. Jako tako posługi­wałem się języ­kiem Go­ethe­go, to zna­czy ro­zu­miałem tek­sty, które czy­tałem, ale mówie­nie spra­wiało mi dużo pro­blemów, łamałem so­bie język zwłasz­cza na rze­czow­ni­kach złożonych. Bałem się skom­pro­mi­to­wać przed sza­cow­nym gre­mium na­uko­wych sław. Z ko­lei la­ta­nie sa­mo­lo­tem bu­dziło we mnie pa­nicz­ny lęk, moja awio­fo­bia prze­szko­dziła mi w od­by­ciu kil­ku ważnych podróży, które miały służyć pogłębie­niu wie­dzy o pol­skich Żydach, na przykład do Izra­ela, do którego za­wsze chciałem po­je­chać, czy do Ame­ry­ki. Na samą myśl, że wbrew pra­wom na­tu­ry miałbym ode­rwać się od zie­mi za­mknięty w wiel­kiej la­tającej pusz­ce, ogar­niał mnie pa­ra­liżujący strach. Z tego po­wo­du moje podróże na­uko­we ogra­ni­czały się do środ­ko­wej Eu­ro­py, czwo­rokąta wy­zna­cza­ne­go przez War­szawę, Pragę, Wie­deń i Ber­lin, ze spo­ra­dycz­ny­mi wy­pa­da­mi do Bu­da­pesz­tu i Ki­jo­wa. Najchętniej jeździłem do Pra­gi.

Po­dzie­liłem się z pro­fe­so­rem Ja­rec­kim swo­imi oba­wa­mi, nie­ste­ty, nie zro­biło to na nim większe­go wrażenia. Machnął lek­ce­ważąco ręką, po czym dodał, że jak zwy­kle prze­sa­dzam: z nie­miec­kim so­bie po­radzę, a co do wy­jaz­du – mogę prze­cież zre­zy­gno­wać z podróży sa­mo­lo­tem i po­je­chać do Wied­nia własnym sa­mo­cho­dem, może or­ga­ni­za­to­rzy zwrócą mi za ben­zynę. Se­kre­tar­ka Mo­ni­ka miała to spraw­dzić.

– Po­wi­nien mi pan dziękować, dok­to­rze To­po­la, a nie ma­ru­dzić – po­wie­dział z pre­tensją, gdy opusz­czałem jego ga­bi­net.

Są ko­bie­ty, które znacz­nie le­piej wyglądają w ne­gliżu, niż gdy są całkiem ubra­ne, choćby w naj­bar­dziej mar­ko­we ciu­chy. Należała do nich pro­fe­sor Be­ata Szy­mu­la. Była pierwszą osobą, na którą na­tknąłem się po wyjściu od Ja­rec­kie­go. Stała przede mną na ko­ry­ta­rzu i su­ro­wo spoglądała znad oku­larów, jak­bym był jej stu­den­tem, który nie przy­go­to­wał się do eg­za­mi­nu. W tych oku­larach lubiłem ją naj­bar­dziej, pod wa­run­kiem że nie miała na so­bie ni­cze­go in­ne­go. Kil­ka­krot­nie mogłem się na­ocz­nie prze­ko­nać, że star­sza ode mnie o pięć lat pro­fe­sor Szy­mu­la nago ciągle jest bar­dzo atrak­cyjną ko­bietą. Ko­stiu­my, które zwykła zakładać na co dzień, przy­po­mi­nały uni­for­my i wyglądała w nich dużo go­rzej. To praw­da, że nie sza­ta zdo­bi człowie­ka, Be­ata była tego żywym do­wo­dem. Na szczęście w łóżku wy­ka­zy­wała więcej ener­gii niż Wan­da Wa­si­lew­ska pod­czas swo­ich płomien­nych przemówień. Nie­przy­pad­ko­wo wspo­mniałem Wa­si­lewską – to jej bio­gra­fię Szy­mu­la miała w swo­im bo­ga­tym do­rob­ku na­uko­wym. Wy­star­czyło, że pani pro­fe­sor roz­chy­liła nogi, a ja przez mo­ment ją lizałem, by jej ciało na­tych­miast sta­wało się giętkie, roz­luźniała się i miałem pew­ność, że na tym się nie skończy, że będzie chciała więcej i więcej, dopóki z jej gardła nie wy­do­sta­nie się głośny jęk zwia­stujący spełnie­nie.

– Po­dob­no wy­bie­rasz się do Wied­nia? – za­py­tała kąśli­wie i nie cze­kając na od­po­wiedź, dodała: – Do­brze być pro­fe­sor­skim pu­pi­lem.

Wzru­szyłem ra­mio­na­mi. Cóż mogłem od­po­wie­dzieć? Co­kol­wiek bym wy­brał, i tak by jej nie prze­ko­nało, po­dob­nie jak wszyst­kich in­nych na­ukowców z na­sze­go In­sty­tu­tu. Każdy z nich uważał, że to on zasłużył na udział w kon­gre­sie, na­wet jeśli jego wie­dza o pol­skich Żydach ogra­ni­czała się do zna­jo­mości na­zwi­ska Edel­man. Byłem na prze­gra­nej po­zy­cji i w naj­bliższym cza­sie, a może już na za­wsze, mogłem za­po­mnieć o in­tym­nych spo­tka­niach z Beatą, od­by­wających się pod nie­obec­ność jej męża, pro­fe­so­ra od me­ta­li wsze­la­kich, który raz na dwa ty­go­dnie jeździł do Szcze­ci­na, gdzie wykładał na tam­tej­szej po­li­tech­ni­ce. Mąż Be­aty nig­dy nas nie na­krył i można po­wie­dzieć, że było to szczęście nie tyl­ko moje i jej, lecz także jego. Pamiętałem bo­wiem o tym, co kil­ka lat wcześniej spo­tkało bied­ne­go do­cen­ta Grzywę, który był skrom­nym, nie­zbyt wy­bit­nym, ale sza­no­wa­nym na­ukowcem. Miał o kil­ka lat młodszą, przy­zwo­itą i równie skromną jak on małżonkę. Bar­dzo ją ko­chał, pew­nie za bar­dzo. Któregoś dnia pożegnał się z nią czu­le i po­je­chał własnym se­icen­to w de­le­gację do Gdańska. Smu­cił się, jak za­wsze, gdy mu­siał na­wet na krótko roz­stać się z uko­chaną żoną. Może gdy­by zde­cy­do­wał się na pociąg lub au­to­bus, spra­wy przy­brałyby inny obrót, jed­nak on wolał swo­je auto. Uje­chał dzie­sięć ki­lo­metrów od mia­sta i złapał gumę. Nie bez tru­du założył za­pa­so­we koło, ru­szył w dalszą drogę, lecz pech go nie opusz­czał. Po następnych dzie­sięciu ki­lo­metrach w wysłużonym sa­mo­cho­dzi­ku roz­le­ciała się skrzy­nia biegów. Nie było rady. Po­nie­waż był upar­ty i su­mien­ny, po­sta­no­wił, że po­je­dzie do Gdańska wie­czor­nym pociągiem. Po­moc dro­go­wa od­ho­lo­wała auto do warsz­ta­tu, a do­cent – po pięciu go­dzi­nach od wy­jaz­du – wrócił na mo­ment do domu. Nie za­te­le­fo­no­wał ani nie wysłał SMS-a do żony z pro­ste­go po­wo­du: w ogóle nie używał te­le­fo­nu komórko­we­go, gdyż bał się, że nie po­ra­dzi so­bie z jego obsługą.

Kie­dy otwo­rzył drzwi, w pierw­szej chwi­li pomyślał, że po­my­lił miesz­ka­nia. Okna były zasłonięte, wewnątrz pa­no­wał półmrok, nie­znacz­nie roz­jaśnia­ny przez kil­ka płonących świec za­pa­cho­wych. Usłyszał mu­zykę, o ile mu­zyką można na­zwać ryt­micz­ne ude­rza­nie w bęben­ki. Na środ­ku po­ko­ju klęczała In­dian­ka. Że jest In­dianką, do­cent Grzy­wa po­znał po gęsim piórze, które we­tknęła za opaskę na głowie. In­ne­go ubio­ru bo­wiem nie miała na so­bie. Przed nią sta­li trzej dużo młodsi od niej wo­jow­ni­cy w pióro­pu­szach. Także na­gu­sieńcy. Aku­rat w chwi­li, gdy do­cent wszedł do po­ko­ju, je­den z wo­jow­ników, przy­po­mi­nający Win­ne­tou, jęcząc, eja­ku­lo­wał na pier­si Apa­na­czi, dwaj pozosta­li mie­li pta­ki go­to­we do wy­strzału. Do­cent nie cze­kał na finał obrzędu. Za­ry­czał jak zra­nio­ny łoś i wy­biegł z miesz­ka­nia.

Czy od ogląda­nia in­diańskie­go por­no w wer­sji livemożna zwa­rio­wać? Można, w każdym ra­zie do­cent do­znał poważnego i trwałego uszczerb­ku na zdro­wiu psy­chicz­nym. Tym bar­dziej że Apa­na­czi – na co dzień właści­ciel­ka dro­ge­rii – oka­zała się jego żoną. Kim byli trzej młodzieńcy, nie udało się usta­lić z całą pew­nością, praw­do­po­dob­nie trzy­dzie­stoośmio­let­nia Apa­na­czi zamówiła ich z agen­cji to­wa­rzy­skiej. To zresztą było nie­ważne wo­bec dra­ma­tu, jaki stał się udziałem do­centa. Dwa dni szu­ka­li go po­li­cjan­ci i zna­jo­mi, za­wia­do­mie­ni przez żonę za­raz po tym, jak wróciła do nie­zbyt fan­ta­zyj­ne­go świa­ta bla­dych twa­rzy. Wresz­cie go zna­le­zio­no – sie­dział w piw­ni­cy dwa blo­ki da­lej, głaskał za­pchlo­ne­go kota i mam­ro­tał coś pod no­sem. Po­li­cjan­ci, do­pie­ro gdy się nad nim na­chy­li­li, zro­zu­mie­li, co mówi. Z obłędem w oczach po­wta­rzał: Ona nig­dy nie ciągnęła mi dru­ta, ona nig­dy nie ciągnęła mi dru­ta i nie wia­do­mo, skąd znał ta­kie określe­nie na seks oral­ny. Wkrótce w ogóle prze­stał mówić i po­dob­no tak mu zo­stało. Może i le­piej, gdyż o czym mógłby roz­ma­wiać z in­ny­mi pa­cjen­ta­mi na od­dzia­le za­mkniętym? Na uczel­nię, co ni­ko­go nie zdzi­wiło, już nie wrócił. Żona nadal pro­wa­dziła sklep ko­sme­tycz­ny i od cza­su do cza­su od­wie­dzała małżonka w miej­scu od­osob­nie­nia, usiłując w ten sposób, po­nie­wcza­sie, jeśli nie zagłuszyć wy­rzu­ty su­mie­nia, to przy­najm­niej częścio­wo od­po­ku­to­wać winę.

Pro­fe­sor Be­ata Szy­mu­la, której mąż na ra­zie uniknął losu do­cen­ta, stała więc przede mną i wca­le nie za­mie­rzała prze­stać się wyzłośli­wiać.

– Wie­deń, piękne mia­sto – za­sy­czała. – Może ci się poszczęści i znaj­dziesz te­mat do ko­lej­nej książki, co… pi­sa­rzu?

Moje po­wieścio­pi­sar­stwo drażniło Beatę i całą kadrę. Je­dy­nie pro­fe­sor Ja­rec­ki nie trak­to­wał mego do­dat­ko­we­go zajęcia poważnie, uważając je za nie­groźną fa­na­be­rię pod­opiecz­ne­go, dopóki pro­wa­dziłem zajęcia ze stu­den­ta­mi, eg­za­mi­no­wałem ich oraz pisałem ar­ty­kuły do „Kwar­tal­ni­ka Hi­sto­rycz­ne­go” i „Rocz­ni­ka Hi­sto­rycz­ne­go”. Te­raz przyszło mi do głowy, że może wysyła do Wied­nia właśnie mnie, żeby po­ka­zać in­nym, że nie za­mie­rzam re­zy­gno­wać z ka­rie­ry dy­dak­tycz­no-na­uko­wej i trzy­ma­nie mnie na eta­cie w In­sty­tu­cie jest uza­sad­nio­ne. Tyle że pro­fe­sor, jeżeli rze­czy­wiście tak uważał, był w błędzie, ja już na­prawdę miałem dosyć i nie zależało mi na ha­bi­li­ta­cji i ty­tu­le pro­fe­sora uczel­nia­ne­go, o bel­we­der­skim nie wspo­mi­nając. Miałem dosyć czy­ta­nia i pi­sa­nia o Żydach de­por­to­wa­nych z pol­skich gett do obozów śmier­ci, miałem dosyć jeżdżenia do mu­zeum w Oświęci­miu i do Tre­blin­ki, ogląda­nia filmów do­ku­men­tal­nych i zdjęć ob­ra­zujących żydowską ge­hennę. Nocą dręczyły mnie kosz­ma­ry, we śnie często wi­działem ludz­kie zja­wy, idące po­wo­li w stronę par­te­ro­wych bu­dynków, o których wie­działem, że udają łaźnie, a na­prawdę były ko­mo­ra­mi ga­zo­wy­mi, i bu­dziłem się z krzy­kiem. Już po obro­nie pra­cy dok­tor­skiej, gdy wróciłem ze wschod­niej Pol­ski, z ko­lej­nej podróży do miej­sca, które kie­dyś było piekłem na zie­mi, do­znałem olśnie­nia: prze­cież nie muszę do końca życia zaj­mo­wać się Ho­lo­cau­stem, badać i opi­sy­wać nie­miec­kich zbrod­ni popełnio­nych na Żydach. Prze­cież mogę pisać książki nie­nau­ko­we, na przykład po­wieści, które będą po­pu­lar­ne wśród tysięcy czy­tel­ników, a nie je­dy­nie przeglądane przez wąskie gro­no hi­sto­ryków i paru stu­dentów chcących mi się przy­po­chle­bić.

Pierw­sze li­te­rac­kie dzieło, ja­kie spłodziłem, po­wieść oby­cza­jo­wa o przed­wo­jen­nych Żydach z Kielc, przeszło bez większe­go echa. Gdy­by po­dob­nie było z drugą i trze­cią książką, ko­le­dzy z In­sty­tu­tu w dal­szym ciągu cie­szy­li­by się z mego nie­po­wo­dze­nia lub – w lep­szym ra­zie – za­cho­wa­li obojętność. Nie­ste­ty, do obu po­wieści, tym ra­zem współcze­snych, wpro­wa­dziłem moc­no roz­bu­do­wa­ne wątki miłosne i ro­man­so­we, a o Żydach było w nich nie­wie­le, i dzięki temu obie tra­fiły na li­sty be­st­sel­lerów naj­większych sie­ci księgar­skich. To już nie miało pra­wa się spodo­bać ko­le­gom, gdyż nie dość, że oddałem się po­gar­dza­nej przez nich fik­cji, to jesz­cze zdo­byłem uzna­nie czy­tel­ników. Nadal pra­co­wałem w In­sty­tu­cie, trochę z rozpędu, trochę z musu. Książki wpraw­dzie sprze­da­wały się nieźle, lecz nie na tyle, abym mógł so­bie po­zwo­lić na upra­wia­nie wol­ne­go za­wo­du pi­sa­rza. Etat w In­sty­tu­cie za­pew­niał mi stałą pensję. Po­wie­działem so­bie, że sam zre­zy­gnuję z pra­cy, jeśli moja czwar­ta po­wieść od­nie­sie duży ko­mer­cyj­ny suk­ces i po­zwo­li mi się unie­za­leżnić fi­nan­so­wo. Na ra­zie jej nie na­pi­sałem, więc mu­siałem zno­sić co­dzien­ne złośliwości za­wist­ników. Za to stu­den­ci, a przede wszyst­kim stu­dent­ki, zaczęli mi oka­zy­wać większe niż do­tych­czas za­in­te­re­so­wa­nie, co mile łasko­tało moją męską próżność. Nie wy­ko­rzy­sty­wałem tego, trzy­mając się sta­rej za­sa­dy, że w re­la­cji na­uczy­ciel–uczeń nie ma miej­sca na seks i ro­man­se. Cza­sa­mi od­no­siłem wrażenie, że niektóre dziewczęta spe­cjal­nie nie przy­go­to­wują się do wykładów i ćwi­czeń, które pro­wa­dziłem, aby później przyjść na in­dy­wi­du­al­ne kon­sul­ta­cje w cza­sie mo­ich popołudnio­wych dyżurów. Ce­lo­wała w tym szczególnie jed­na stu­dent­ka, którą na­zy­wa­no Kręci­dupą, po­nie­waż kie­dy szła chod­ni­kiem, tak in­ten­syw­nie i wy­ra­ziście po­ru­szała bio­dra­mi, że oszołomie­ni kie­row­cy od­wra­ca­li głowy. Kręci­dupa zja­wiała się u mnie najczęściej. Przy­znaję, że gdy na­prze­ciw­ko sie­działa blon­dyn­ka z głębo­kim de­kol­tem i długi­mi założony­mi na sie­bie no­ga­mi, w spódni­cy le­d­wie za­kry­wającej połowę ud, ciężko mi było za­cho­wać spokój. Do­tych­czas jed­nak zdołałem się oprzeć po­ku­sie i za każdym ra­zem, gdy byłem za­ga­dy­wa­ny o swo­je książki albo życie pry­wat­ne, potra­fiłem skie­ro­wać roz­mowę na me­ry­to­rycz­ne te­ma­ty.

Tak więc stojąca przede mną Be­ata Szy­mu­la, mimo że jak naj­bar­dziej re­al­na w tym swo­im uni­for­mie skry­wającym jej po­wab­ne wdzięki, zda­wała się już należeć wyłącznie do mo­jej sek­su­al­nej przeszłości. Z każdą chwilą upew­niało mnie w tym jej spoj­rze­nie i ko­lej­ne słowa, które z sie­bie wy­rzu­cała.

– Cóż, An­to­ni. – Nie spusz­czała ze mnie wzro­ku. – Nie przyszło ci do głowy, żeby za­pro­po­no­wać Ja­rec­kie­mu, abym to ja po­je­chała? Prze­cież z mo­je­go wy­jaz­du byłby większy pożytek dla In­sty­tu­tu niż z two­je­go. Oczy­wiście, że ci nie przyszło, za­wsze byłeś ego­istą – od­po­wie­działa sama so­bie. Po raz pierw­szy na­zwała mnie ego­istą, na­wet moja żona Jo­an­na nig­dy mnie tak nie oce­niła. – Jedź w ta­kim ra­zie i baw się do­brze, tyl­ko pamiętaj, że w przy­ro­dzie nic nie gi­nie. – Jej ostat­nie słowa za­brzmiały złowiesz­czo.

Ner­wo­wym ge­stem po­pra­wiła oku­la­ry, odwróciła się i skie­ro­wała w stronę po­ko­ju, który dzie­liła z pro­fe­so­ra­mi Gwiaz­dec­kim i Iz­deb­skim. Mogłem so­bie wy­obra­zić, co będą mówić na mój te­mat, gdy się zbiorą we tro­je. To­po­la to, To­po­la tam­to – wszyst­ko, co naj­gor­sze, na Ja­rec­kim za­pew­ne też nie zo­sta­wią su­chej nit­ki. Wolałem się też nie za­sta­na­wiać, co ozna­czała pogróżka o przy­ro­dzie. W su­mie było to ja­sne – Be­ata i resz­ta ka­dry będą dążyć do tego, żebym stra­cił pracę w In­sty­tu­cie.

Wes­tchnąwszy, wróciłem do se­kre­ta­ria­tu, by po­pro­sić Mo­nikę o do­pil­no­wa­nie wszyst­kich for­mal­ności związa­nych z wy­jaz­dem, przede wszyst­kim o za­py­ta­nie Au­striaków, czy zwrócą mi pie­niądze za ben­zynę. Nie minęła go­dzi­na, którą spędziłem sa­mot­nie, pijąc kawę, paląc pa­pie­ro­sa i przeglądając „Ga­zetę Wy­borczą”, uważaną przez Iz­deb­skie­go za żydow­skie­go szmatławca, a trzy­małem w ręku plik pa­pierów, łącznie z pro­gra­mem kon­gre­su i po­twier­dze­niem re­zer­wa­cji ho­te­lo­wej. Mo­nika spi­sała się na me­dal, po­dob­nie Au­stria­cy – w e-ma­ilu obie­ca­li zapłacić za pa­li­wo, pod wa­run­kiem że okażę im ra­chun­ki ze sta­cji ben­zynowych.

– Tyl­ko pamiętaj o tym, gdy będziesz tan­ko­wał – przy­po­mniała mi Mo­ni­ka.

Znała moje roz­tar­gnie­nie. Zda­rzało mi się za­po­mi­nać o port­fe­lu, te­le­fo­nie komórko­wym czy klu­czy­kach do sa­mo­cho­du, a to, że zakładałem dwie różne skar­pet­ki, nie­malże było normą. Co gor­sza, kil­ka razy, zamyślony, prze­je­chałem skrzyżowa­nie na czer­wo­nym świe­tle. Szczęśli­wie nie je­chał wte­dy żaden inny sa­mochód.

Spoj­rzałem z wdzięcznością na Mo­nikę i prze­kart­ko­wałem do­ku­men­ty, które mi wręczyła. Na za­pro­sze­niu wy­dru­ko­wa­nym z pocz­ty elek­tro­nicz­nej nie było już na­zwi­ska Jana Ja­rec­kie­go, tyl­ko moje. Ge­ehrt Herr Dok­tor An­to­ni To­po­la – prze­czy­tałem po ci­chu z dumą i na­gle sam urosłem w swo­ich oczach. Pomyślałem, że na złość ko­le­gom po­jadę do Wied­nia, choćby później na mój wi­dok mie­li od­wra­cać się ple­ca­mi. Właści­wie już to ro­bi­li, ni­cze­go więc nie ry­zy­ko­wałem ani nie tra­ciłem.

Poza tym w sto­li­cy Au­strii miałem jesz­cze coś do załatwie­nia.

ROZDZIAŁ II

W nie­dziel­ny wieczór, po