Ciernista Róża - Charlotte Link - ebook + audiobook + książka

Ciernista Róża ebook i audiobook

Charlotte Link

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

"Brutalne morderstwo i mroczne tajemnice sprzed lat pogrzebane na idyllicznej angielskiej wyspie… Karin Palmer, ogarnięta chęcią zmiany dotychczasowego życia, decyduje się wyjechać na angielską wyspę Guernsey, gdzie przed laty spędziła cudowne wakacje. Przez przypadek trafia do domu z ogrodem pełnym róż, który należy do 71-letniej Beatrice Shaye. Karin ulega urokowi staruszki, jej pięknego ogrodu i eleganckiego, przytulnego domu. Między kobietami szybko nawiązuje się serdeczna przyjaźń mimo dzielącej je różnicy wieku. Ich rozmowy stają się coraz bardziej intymne i szczere. Beatrice coraz chętniej opowiada o przeszłości. Nie mówi jednak wszystkiego. Wkrótce w okolicy policja znajduje pierwsze zwłoki. Tropy prowadzą do Beatrice. Kobieta będzie musiała komuś zaufać. Jej wybór pada na Karin… "

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 811

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 20 godz. 30 min

Lektor: Marta Grzywacz

Oceny
4,2 (233 oceny)
110
72
42
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Natalia_Calgary

Całkiem niezła

Za długie i nudą wieje. Dzieci u niej to stare maleńkie. Kompletna nieznajomość psychiki i zachowań dziecka ni tylko w tej książce
31
Monkaplonka

Z braku laku…

ciągnie się jak flaki z olejem.. dla mnie nudna okrutnie
10
AgnieszkaStepniewska

Dobrze spędzony czas

Naprawdę dobra, choć bardziej obyczajowa niż kryminał, dobre rysy psychologiczne postaci
10
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Jeżeli polubi się styl autorki opisującej wolno , niespiesznie bohaterów aby na zakończenie powieści wyjaśnić zagadki, wówczas podobać się może audiobook. Dobrze się słucha szkoda jednak, że nie wszystkie pozycje są w tej formie .
10
Demela

Nie oderwiesz się od lektury

Super
10

Popularność




Prolog

Czasami już nie mogła patrzeć na róże. Zdawało jej się wtedy, że dłużej nie wytrzyma ich piękna, widoku aksamitnych, kolorowych kwiatów, dumy, z jaką wyciągały główki do słońca, jakby ciepłe promienie były tylko dla nich i dla nikogo więcej. Bywają bardziej wrażliwe niż mimozy: a to im za mokro, a to za zimno, a to za wietrznie, a to za gorąco. Często z niewiadomych powodów zwieszają główki i sprawiają wrażenie, jakby miały zaraz umrzeć; trzeba nie lada wysiłku, energii i zdrowia, żeby do tego nie dopuścić. A zarazem przejawiają równie niezrozumiałą wytrzymałość, stawiają czoła srogiej pogodzie i niewłaściwemu traktowaniu, kwitną, pachną, rosną. Nie ułatwiają życia nikomu, kto ma z nimi do czynienia.

Pomyślała, że nie powinna tak agresywnie reagować na róże. To głupie i nieodpowiednie.

Uprawie róż poświęciła czterdzieści lat życia, ale tak naprawdę nigdy nie miała do nich dobrej ręki. Prawdopodobnie dlatego, że nie lubiła róż i właściwie zawsze chciała robić coś innego. Udało jej się wyhodować kilka dość interesujących krzyżówek, zwłaszcza róż herbacianych, bo jeśli już, to właśnie ten typ przypadł jej do gustu. Łączyły w sobie elegancję i specyficzną twardość – i dobrze się sprzedawały. Jakimś sposobem zawsze udawało jej się zapewnić byt swojej małej rodzinie, ale często myślała, że gdyby nagle zjawiła się dobra wróżka ze skrzynią złota, już nigdy więcej nie dotknęłaby żadnej róży.

Czasami, kiedy Beatrice Shaye uświadamiała sobie, że w gruncie rzeczy róż ani nie lubiła, ani nie umiała się z nimi obchodzić jak prawdziwy ekspert, zadawała sobie pytanie, co w takim razie było rzeczywiście bliskie jej sercu. Od czasu do czasu musiała się upewnić, że coś takiego jeszcze istniało, bo świadomość, że poświęciła życie czynności i roślinom, do których czuła tak mało sympatii, czasami budziła w niej smutek i kazała szukać sensu życia gdzie indziej. A przecież zawsze wyrażała się ironicznie o poszukiwaczach sensu. Sens życia tłumaczyła zawsze słowem: przeżycie, i to przeżycie w prostym, mało dramatycznym znaczeniu. Przeżyć, czyli robić to, co trzeba: wstać, wykonać pracę, którą trzeba wykonać, jeść, pić, iść do łóżka, spać. Wszystko inne to tylko ozdoby. Sherry mieniące się w kieliszkach jak jasne złoto. Muzyka wypełniająca pomieszczenie, która sprawia, że serce bije szybciej, a krew płynie żwawiej. Książka, od której nie sposób się oderwać. Zachód słońca nad morzem, koło wieży Pleinmont, który dotyka samej duszy. Psi nos, mokry, zimny, gwałtowny, na twarzy. Ciepły, spokojny letni dzień, którego spokój zakłóca jedynie krzyk mew i cichy szum fal w zatoczce Moulin Huet. Rozgrzana skała pod gołymi stopami. Zapach lawendowych pól.

Właściwie te wszystkie rzeczy stanowiły odpowiedź na jej pytanie: kochała Guernsey, swoją małą ojczyznę, wysepkę na kanale La Manche. Kochała St. Peter Port, malownicze miasteczko portowe na wschodnim wybrzeżu. Kochała narcyzy, które kwitły wiosną na skraju dróg, kochała dzikie niebieskie hiacynty, na które można się natknąć w rzadkich, pełnych światła lasach. Kochała ścieżkę na urwisku wysoko nad morzem, zwłaszcza odcinek między Pleinmont Point i zatoczką Petit Bôt. Kochała swoją wioskę Le Variouf i swój kamienny domek położony wysoko, na skraju wioski. Ba, kochała nawet rany wyspy, brzydkie wieże strażnicze starej twierdzy wybudowanej przez niemieckich najeźdźców, ponury, wybity w szarym granicie German Underground Hospital, który budowali przymusowi robotnicy, i dworce, które Niemcy kazali rozbudować, żeby móc transportować materiały do budowy zachodniej ściany. A poza tym kochała w tym krajobrazie, na tej wyspie rzeczy, których nie widział, nie słyszał nikt poza nią: wspomnienia obrazów i głosów, chwil, które na zawsze wryły się w jej pamięć. Być może człowiekowi bliskie jest to, co zna przez całe życie. Czy dobre, czy złe, to co znajome zakrada się do zakątków serca, w których rodzi się uczucie. W pewnym momencie człowiek nie pyta już, czego właściwie chciał, tylko patrzy na to, co otrzymał. I godzi się z tym.

Oczywiście czasami się zastanawiała, jak wyglądałoby jej życie w Cambridge. W takie wieczory jak ten, stare miasteczko uniwersyteckie we wschodniej Anglii szczególnie często przychodziło jej na myśl. Miała wrażenie, że już tysiące razy – jak dzisiaj – siedziała w porcie, sącząc sherry, i to był obraz jej życia, życia, które prowadziła zamiast tego w Cambridge. I zamiast alternatywnego życia we Francji. Wtedy, po wojnie, mogła wyjechać do Francji z Julienem...

Ale po co się nad tym długo zastanawiać, przywołała się do porządku. Sprawy potoczyły się tak, jak być może potoczyć się musiały. W każdym życiu, była o tym przekonana, roi się od straconych szans, przegapionych okazji. Kto mógłby powiedzieć o sobie, że zawsze konsekwentnie zmierzał do celu i nie szedł na kompromis?

Pogodziła się z błędami i pomyłkami swojego życia. Uporządkowała je, umieściła między wszystkimi innymi zdarzeniami, które ją spotkały, aż zagubiły się w tej masie, stały się blade i niezauważalne. Z czasem nauczyła się ich w ogóle nie zauważać, a momentami całkowicie o nich zapomnieć.

W jej rozumieniu oznaczało to, że się z nimi pogodziła.

Tylko nie z różami.

I nie z Helene.

Właściciel restauracji Le Nautique w St. Peter Port podszedł do stolika, przy którym siedziały dwie starsze panie.

– Dwa sherry, jak zwykle? – zapytał.

Beatrice i jej przyjaciółka Mae spojrzały na siebie.

– Dwa sherry, jak zwykle – odparła Beatrice. – I dwie sałatki. Awokado z pomarańczami.

– Oczywiście. – Zawahał się. Lubił pogadać, a o tak wczesnej godzinie (nie było jeszcze szóstej po południu) poza paniami w restauracji nie było nikogo. – Znowu doszło do kradzieży jachtu – oznajmił ściszonym głosem. – To był wielki, biały jacht. Nazywał się „Heaven can wait”, „Niebo może poczekać”. – Pokręcił głową. – Dziwna nazwa, prawda? No ale niedługo będzie się tak nazywał, podobnie jak niedługo będzie miał ten piękny biały kolor. Pewne już go przemalowali i sprzedali jakiemuś Francuzowi na stałym lądzie.

– Kradzieże jachtów są równie stare, jak ta wyspa – odparła Beatrice. – Zawsze były i zawsze będą. Kogo to właściwie obchodzi?

– Ludzie nie powinni zostawiać swoich łodzi bez nadzoru na całe tygodnie – stwierdził właściciel restauracji. Wziął popielniczkę z sąsiedniego stolika, postawił przed starszymi paniami, tuż obok wazonu z różami, które w tym tygodniu zdobiły salę jadalną. Wskazał mały biały kartonik z napisem „Rezerwacja”. – O dziewiątej ten stolik będzie mi potrzebny.

– Do tego czasu już dawno nas tu nie będzie.

Restauracja Le Nautique znajdowała się bezpośrednio przy porcie w St. Peter Port, stolicy wyspy Guernsey. Przez dwa wielkie okna widać było wspaniały widok na niezliczone jachty, które cumowały w porcie; właściwie mogło się wydawać, że siedzi się między statkami, że stanowi się cząstkę portowego życia i zgiełku.

Z restauracji można było obserwować ludzi uwijających się na drewnianych pomostach, patrzeć, jak bawią się dzieci i psy, wpatrywać się w przepływające w oddali wielkie statki, które przywoziły turystów ze stałego lądu. Czasami ten widok przypominał obraz, barwny i nierzeczywisty. Zbyt piękny, zbyt doskonały, jak fotografia w katalogu biura podróży.

Był poniedziałek trzydziestego sierpnia, wieczór pełen ciepła i słońca, a jednak już naznaczony zbliżającą się jesienią. W powietrzu nie czuło się już letniej miękkości, przypominało kryształ, było chłodniejsze i bardziej ożywcze. Wiatr pachniał morzem. Mewy uwijały się między niebem a morzem, krzycząc przeraźliwie, jakby wiedziały, że nadchodzą jesienne sztormy i zimno, że wkrótce nad wyspą zalegną gęste mgły i latanie będzie utrudnione. Może lato potrwa jeszcze dziesięć dni, może dwa tygodnie, potem jednak odejdzie na zawsze.

Kobiety niewiele rozmawiały. Zgodziły się, że sałatka jest jak zwykle pyszna i że nic nie może się równać ze szklaneczką sherry, zwłaszcza gdy, jak tutaj, podaje się je hojną ręką w wysokich kieliszkach do szampana. Poza tym właściwie się do siebie nie odzywały, obie pogrążone we własnych myślach.

Mae przyglądała się badawczo Beatrice, na co mogła sobie pozwolić, bo towarzyszka najwyraźniej niczego nie zauważyła. Jej zdaniem Beatrice ubierała się absolutnie nieodpowiednio jak na siedemdziesięciolatkę. Na ten temat rozmawiały już nieskończoną ilość razy – bez rezultatu. Beatrice nosiła dżinsy, aż nie przetarły się zupełnie, do nich wkładała sprane koszulki i bezkształtne swetry, których jedyną zaletą było to, że chroniły przed wiatrem i zimnem. Siwe kręcone włosy zazwyczaj zbierała w kucyk zwykłą gumką.

Mae, która chętnie wkładała dopasowane jasne kostiumy, co dwa tygodnie chodziła do fryzjera i za pomocą makijażu starała się zatuszować ślady wieku, wytrwale usiłowała namówić przyjaciółkę, by ta bardziej o siebie zadbała.

– Nie możesz się ubierać jak nastolatka! Mamy siedemdziesiąt lat, musimy się z tym liczyć! Te dżinsy są za wąskie, zrozum, i...

– Co byłoby złe tylko w przypadku, gdybym była gruba.

– A te tenisówki to...

– Najbardziej praktyczne obuwie dla kogoś, kto od rana do nocy jest na nogach.

– Masz na swetrze mnóstwo psiej sierści – stwierdzała Mae zarazem oskarżycielsko i z rezygnacją, bo i tak wiedziała, że nic się nie zmieni ani w kwestii sierści, ani tenisówek, ani dżinsów.

Dzisiaj jednak milczała. Przyjaźniły się z Beatrice od dzieciństwa i przez ten czas zdążyła sobie wyrobić czułe anteny, które wychwytywały nastrój przyjaciółki. Dziś wyczuwała, że Beatrice nie jest w najlepszym humorze. Najwyraźniej po głowie chodziły jej ponure myśli i lepiej było nie drażnić dodatkowo przyjaciółki komentowaniem jej wyglądu.

„Ma świetną figurę – pomyślała Mae – trzeba to przyznać. Od dwudziestego roku życia nie przytyła chyba nawet o gram”. Wiedziała, że Beatrice porusza się tak miękko, jakby fizyczne dolegliwości starości były wynalazkiem przeznaczonym dla innych, nie dla niej.

Mae znowu przypomniał się ukradziony jacht, o którym wspominał właściciel restauracji. „Niebo może poczekać”.

„Naprawdę dziwna nazwa” – pomyślała.

Beatrice spojrzała przez okno na port i upiła łyk sherry. Była tak pogrążona w myślach, że nie widziała, co się dzieje na dworze.

W końcu Mae przerwała milczenie.

– Co słychać u Helene? – zapytała.

Beatrice wzruszyła ramionami.

– To co zawsze. Wiecznie narzeka, ale koniec końców nikt nie pojmuje, co jest takiego strasznego w jej życiu.

– Może sama tego nie wie – stwierdziła Mae. – Po prostu do tego stopnia przywykła do narzekania, że nie potrafi już przestać.

Beatrice nie znosiła rozmów o Helene.

– Co u Mai? – zapytała, żeby zmienić temat.

Mae denerwowała się od razu, ilekroć rozmowa schodziła na jej wnuczkę.

– Obawiam się, że obraca się w złym towarzystwie – odparła. – Ostatnio widziałam ją z pewnym mężczyzną. Aż mną zatrzęsło. Rzadko widuje się tak brutalne twarze. Boże, byłabym szczęśliwa, gdyby między nią a Alanem w końcu wszystko się ułożyło!

Beatrice wolała nie rozmawiać o swoim synu Alanie.

– Zobaczymy – odparła tonem, który jasno dawał Mae do zrozumienia, że nie życzy sobie dłużej rozmawiać na ten temat.

Mae zrozumiała to od razu i znowu siedziały w milczeniu naprzeciwko siebie. Zamówiły dwa kolejne sherry i wpatrywały się w ostatnie miękkie światło przemijającego sierpniowego dnia.

I właśnie w tym świetle, w coraz szybciej zapadającym zmroku, Beatrice wydało się nagle, że rozpoznała kogoś, kogo ostatnio widziała przed wielu laty. Twarz w tłumie, która zwróciła jej uwagę, sprawiła, że pobladła i skuliła się. To trwało zaledwie sekundę, potem wmówiła sobie, że się pomyliła. Ale Mae zauważyła w niej zmianę.

– Co jest? – zapytała.

Beatrice zmarszczyła czoło i odwróciła się od okna. Ściemniło się nagle, z minuty na minutę, i było za ciemno, żeby jeszcze cokolwiek dostrzec.

– Wydawało mi się przed chwilą, że kogoś widziałam – odparła.

– Kogo?

– Juliena.

– Juliena? Naszego Juliena?

„Nigdy nie był nasz” – pomyślała gniewnie Beatrice, ale nie skomentowała słów Mae.

– Tak. Ale pewnie się pomyliłam. Niby po co miałby przypłynąć na Guernsey?

– Mój Boże, pewnie się bardzo zmienił – stwierdziła Mae. – Wkrótce skończy osiemdziesiąt lat, prawda?

– Siedemdziesiąt siedem.

– Niewiele lepiej. Nie wyobrażam sobie w ogóle, że mogłybyśmy go jeszcze rozpoznać. – Prychnęła, a Beatrice się zastanawiała, jaki miała powód do prychania. – Podobnie jak on nas, starych próchen.

Beatrice milczała, jeszcze tylko raz zerknęła w okno, ale choćby nawet dało się teraz coś zobaczyć, mężczyzna, którego przez jedną zapierającą dech w piersiach chwilę wzięła za Juliena, już dawno zniknął w tłumie.

„Pomyłka – pomyślała – i z powodu pomyłki moje serce nie powinno walić jak szalone, na miłość boską!”

– Chodźmy – powiedziała do Mae. – Zapłaćmy i jedźmy do domu. Jestem zmęczona.

– Dobrze – odparła Mae.

CZĘŚĆ I
1

Wszystkie poranki były takie same. O szóstej zadzwonił budzik Beatrice. Dała sobie jeszcze pięć minut, podczas których rozkoszowała się ciepłem łóżka i otaczającym ją spokojem. Spokojem, który zakłócały jedynie dobrze znane odgłosy: świergot ptaków w ogrodzie, a czasami, przy odpowiednim wietrze, cichy szum morza.

Gdzieś w głębi domu zatrzeszczała deska w podłodze, podrapał się jeden z psów, cykał zegar. A potem drzwi do sypialni uchyliły się odrobinę szerzej i Misty wsadziła nos do pokoju. Miała stalowoszarą sierść w kolorze mgły, która jesienią zalegała nad zatoką Petit Bôt, i dlatego to imię przyszło Beatrice do głowy, gdy po raz pierwszy wzięła ją, wówczas jeszcze małego szczeniaczka, na ręce. Wtedy Misty składała się wyłącznie z wielkich, niezdarnych łap, puchatej sierści i bystrych oczek czarnych jak węgielki. Dzisiaj była wielkości cielaka.

Misty nabrała rozpędu i wskoczyła na łóżko, które zatrzeszczało i zajęczało sprężynami pod jej ciężarem. Wtuliła się w kołdrę, przewróciła na grzbiet, uniosła wszystkie cztery łapy do góry, polizała Beatrice po twarzy, dając mokry, serdeczny dowód psiej miłości.

– Misty, na podłogę! – poleciła Beatrice bez przekonania i suka, która wiedziała, że wcale nie musi się przejmować słowami pani, ani drgnęła.

Dla Beatrice skończyło się pięć minut leniuchowania. Wstała energicznie, ignorując, na ile to możliwe, lekką sztywność stawów, która przypominała, że już nie jest taka młoda, jak jej się jeszcze czasami wydawało. Za żadne skarby nie chciała stać się taka jak Mae, która od rana do nocy zajmowała się swoim ciałem, wsłuchiwała się w siebie bez przerwy i co trzeci dzień była u lekarza, bo wydawało jej się, że coś jest nie tak. Według Beatrice właśnie w ten sposób przyciągała wszelakie schorzenia. Jednak rozmawiały o tym już nieraz i żadna nie zmieniła zdania. Ich przyjaźń w dużym stopniu polegała na tym, że przyglądały się sobie ciekawie, ze zdumieniem kręcąc głową.

W łazience, pod prysznicem, Beatrice zastanawiała się, co dzisiaj zrobi. Obecnie mogła sobie pozwolić na takie rozważania, bo wycofała się już z życia zawodowego, które dawniej narzucało przebieg każdego dnia. Zajmowała się różami już tylko dla przyjemności, choć słowo „przyjemność” nie do końca oddawało stan rzeczy. Ale skoro róże już rosły, musiała się o nie zatroszczyć. Czasami, gdy znalazł się kupiec zainteresowany kwiatami, zwłaszcza turyści, sprzedawała je. Ale nie reklamowała się już w pismach branżowych, nie zajmowała się sprzedażą wysyłkową. Nie starała się już także wyhodować nowej odmiany. Zostawiła to innym, zresztą nigdy za tym nie przepadała.

Kiedy wyszła z łazienki, miała w głowie sto spraw, które trzeba było załatwić, a w jej ruchach zauważało się szybkość i zniecierpliwienie, bardzo dla niej typowe. Wydawało się, że wszystko, co robi, robi w pośpiechu, co większość osób w jej otoczeniu uważało za bardzo męczące.

Od wpół do siódmej do wpół do ósmej Beatrice spacerowała z psami. Oprócz Misty miała jeszcze dwa. Były to wielkie, niesforne psiska nieokreślonej rasy. Beatrice kochała co prawda wszystkie psy bez wyjątku, ale otaczała się najchętniej takimi, które rozmiarami przypominały cielaki albo kucyki.

Psy wypadły na dwór, ledwie otworzyła im drzwi. Dom był położony powyżej wioski Le Variouf; z tego punktu widać było morze. Okoliczny krajobraz stanowiły rozległe łąki, gdzieniegdzie przerywane kępami drzew. Strumyki spływały w stronę morza. Nad nimi stały tu i ówdzie stare młyny, w przeszłości napędzane energią wodną. Kamienne murki otaczały wielkie pastwiska, po których przechadzały się krowy i konie. Powietrze pachniało solą i wodą, algami i piaskiem. Im bliżej morza, tym bardziej rześki był wiatr, tym bardziej przejrzyste powietrze. Beatrice wkrótce doszła do ścieżki prowadzącej wzdłuż klifu i zobaczyła morze. Tutaj, wysoko, rosły już nieliczne drzewa, smagane wiatrem, płaskie. Wokół ścieżki kłębiły się krzewy i pnącza, wśród nich także jeżyny z dojrzałymi, soczystymi owocami na gałązkach.

Psy, pobudzone krzykiem mew i wiatrem w nozdrzach, puściły się biegiem z głośnym szczekaniem. Beatrice wiedziała, że znają tu każdą piędź ziemi i nie przejmowała się ich karkołomnymi skokami. Zatrzymała się na wzniesieniu nad wodą i głęboko zaczerpnęła tchu.

Mimo wczesnej pory słońce już się wychyliło zza horyzontu i barwiło fale czerwonymi promieniami. Zanosiło się na kolejny bezchmurny wrześniowy dzień, gorący prawie jak w środku lata. Już od tygodnia było nietypowo ciepło jak na tę porę roku. Wrzos w górnych partiach urwiska przyciągał wzrok czerwonawymi kwiatami, na dole, w zatoce połyskiwał jasno piach. Kormorany i rybitwy szykowały się na pierwszy tego dnia połów.

Beatrice ruszyła dalej ścieżką. Co pewien czas zrywała jeżynę i z rozkoszą wsuwała do ust. W pewnym sensie usiłowała w ten sposób odwrócić swoją uwagę. Ta pora, ten spacer wysoko nad morzem, należał do najbardziej niebezpiecznych chwil dnia. Z zatoką Petit Bôt, do której prowadziła ścieżka, wiązało się zbyt wiele wspomnień, zarówno dobrych, jak i złych, choć to właściwie nie sprawiało różnicy.

W złych wspomnieniach odżywały stare koszmary, z których część do dzisiaj nie straciła dawnej mocy. A z dobrymi wiązało się poczucie niepowtarzalności i smutek na myśl, że chwile szczęścia się w życiu zdarzają, ale nigdy nie zostają w nim na długo. Beatrice już dawno zakazała sobie użalania się nad sobą, ale czasami nie mogła opędzić się od gorzkich myśli, że w jej życiu tego szczęścia nie było zbyt wiele. Ilekroć myślała o tym, z jaką lekkością i zadowoleniem zawsze żyła Mae – w każdym razie wtedy, gdy nie zawracała sobie głowy wymyślonymi chorobami ani ponurymi prognozami co do przyszłości świata. Mae nigdy nie musiała się zmierzyć z prawdziwą tragedią; najbardziej bolesnym wydarzeniem w jej życiu była, jak dotychczas, śmierć ojca przed pięciu laty. Miał dziewięćdziesiąt dwa lata, gdy umarł na zawał serca w pięknym domu starców pod Londynem. Beatrice uważała, że miał o wiele lepszą jesień życia, o wiele lżejszą śmierć niż wielu innych. Mae zachowywała się tak, jakby spotkała ją wielka tragedia, podczas gdy jej matka, która została sama w domu starców, zniosła ten cios losu z godnością.

Mąż Mae nosił ją na rękach, dzieci nigdy nie sprawiły jej zawodu, wnuki także zapowiadały się wspaniale. No, może z wyjątkiem Mai, która stanowiła zagrożenie dla wszystkich mężczyzn na wyspie, ale i ona zapewne spoważnieje, gdy minie w jej życiu okres burzy i naporu. Nie, los nigdy nie potraktował Mae surowo.

„A mnie? – zastanawiała się Beatrice. – Czy mnie los potraktował surowo?”

To pytanie pojawiało się niemal zawsze tu, na urwisku, i właśnie dlatego czasami dochodziła do wniosku, że może lepiej unikać okolic zatoki. Jednak do tej pory zawsze udawało jej się pozostawić to pytanie bez odpowiedzi, spychać je na dno świadomości. Jakby na przekór co rano, od wielu dziesiątek lat, wyruszała w tę samą stronę. Nie pozwoli, by kilka przykrych myśli zmusiło ją do zmiany trasy i nawyków.

Także tego ranka odepchnęła od siebie pytanie o przeciwności losu i zawołała psy – czas wracać do domu. Helene zapewne siedzi już sztywno wyprostowana w łóżku i czeka na poranną herbatę. Beatrice wiedziała, jak niecierpliwie wypatruje jej powrotu ze spaceru. Nie dlatego, że była głodna czy spragniona, ale po długiej nocy Helene brakowało kogoś, kto wysłucha jej skarg i narzekań. Helene skarżyła się chętnie i często i podobnie jak Mae poświęcała zbyt dużo czasu rozmaitym dolegliwościom. O ile jednak Mae miała też inną, przyjacielską, pogodną stronę, Helene często miała tylko jedno, ponure, markotne, zrzędzące oblicze.

– Chodźcie, chłopcy! – zawołała do psów. Misty, jedyna suczka, musiała się pogodzić z tym określeniem. – Wracamy do domu! Musimy nakarmić Helene!

Psy minęły ją biegiem i zwartą gromadką pognały w kierunku domu. O ile wcześniej kusiła je perspektywa szalonej zabawy nad morzem, teraz liczyły na smakowite śniadanie.

„Są zawsze zadowolone – pomyślała Beatrice – bo dla nich najważniejsze są najprostsze sprawy w życiu. Niczego nie kwestionują, po prostu żyją”.

Wracała do domu jeszcze szybszym krokiem, niż szła nad zatokę, i kiedy dotarła do drzwi, wszystkie przykre myśli zniknęły.

Dom, zbudowany z brązowawego granitu charakterystycznego dla wyspy, otoczony różami, rododendronami i wielkimi niebieskimi hortensjami, w świetle poranka jawił się jej jak mały, spokojny raj. Zielone okiennice były otwarte na oścież, nie licząc tych w pokoju Helene, na piętrze. Było dokładnie wpół do ósmej. Według Beatrice wszyscy mieszkańcy wyspy Guernsey mogliby regulować zegarki.

Za dziesięć ósma weszła do pokoju Helene, niosąc tacę, na której stała filiżanka herbaty i talerzyk z dwiema grzankami. Co prawda Helene uparcie powtarzała, że rano nie jest w stanie niczego przełknąć, ale jakimś tajemniczym sposobem kanapki w końcu znikały. Beatrice kiedyś o to zapytała; Helene odparła, że nakarmiła nimi ptaki, ale Beatrice nie do końca w to uwierzyła.

Helene była szczupła i drobna, ale nie wyglądała na zabiedzoną, było więc jasne, że ukradkiem zjada więcej, niż przyznaje. Zapaliwszy nocną lampkę, siedziała sztywno wyprostowana wśród poduszek. Zapewne zdążyła już pójść do łazienki, bo miała starannie przyczesane włosy i jasnoróżową szminkę na ustach. Zirytowana Beatrice zastanawiała się w duchu, czemu, skoro już wstała, nie mogła też otworzyć okna i okiennic. Pokój, ciemny, gorący, duszny, przypominał katakumby i zapewne właśnie ten efekt chciała osiągnąć Helene. Miała osiemdziesiąt lat, czasami faktycznie coś zapominała i gubiła się w rzeczywistości, ale na ogół demonstrowała imponującą przenikliwość, zwłaszcza jeśli chodziło o to, by wzbudzić współczucie otoczenia.

Oczekiwała współczucia i troski od rana do nocy. Beatrice wiedziała, że nie zawsze tak było, ale Helene od dawna przejawiała tendencję do pogrążenia się w bezradności, niejako zmuszała otoczenie, by otaczało ją czułą opieką i spieszyło jej z pomocą. W miarę upływu lat ta skłonność się nasilała i teraz już tylko nieliczni byli w stanie znieść jej ciągłą płaczliwość i marudzenie.

– Dzień dobry, Helene – odezwała się Beatrice, stawiając tacę na stoliku przy łóżku. – Jak się spało?

Znała odpowiedź, która padła bardzo szybko.

– Właściwie nie zmrużyłam oka, szczerze mówiąc. Kręciłam się i wierciłam przez całą noc, kilka razy zapalałam światło i usiłowałam poczytać, ale teraz jestem taka zdekoncentrowana, że nie mogłam się skupić i...

– Bo tutaj jest za gorąco – wpadła jej w słowo Beatrice. Wystarczyło pół minuty w dusznym powietrzu, a już wydawało jej się, że nie ma czym oddychać. – Nigdy nie zrozumiem, dlaczego w lecie śpisz przy zamkniętym oknie.

– Lato już się skończyło! Dzisiaj mamy drugiego września!

– Ale gorąco jest nadal jak w lecie!

– Boję się, że ktoś mógłby wejść przez okno – przyznała Helene ze wstydem.

Beatrice żachnęła się pogardliwie.

– Proszę cię, Helene, niby jak ktoś miałby to zrobić? Przecież pod oknem nie ma niczego, po czym mógłby się wspiąć!

– Ściana nie jest idealnie gładka. Zwinny wspinacz mógłby...

Beatrice otworzyła na oścież okno i okiennice, i pokój wypełniło aksamitnie świeże, ranne powietrze.

– Helene, odkąd pamiętam, śpię przy otwartym oknie i jeszcze nikt nigdy się do mnie nie zakradł. I to nawet w czasach, gdy byłam o wiele młodsza i może wcale nie miałabym nic przeciwko temu – dodała, chcąc żartem złagodzić gniew, który zapewne bił z jej słów.

Helene się nie uśmiechnęła. Zacisnęła oczy porażone światłem, sięgnęła po filiżankę, upiła łyk herbaty.

– Jakie masz plany na dzisiaj? – zapytała.

– Przed południem chciałam się trochę zająć ogrodem, a po południu umówiłam się z Mae w St. Peter Port.

– Tak? – W głosie Helene zabrzmiała nadzieja. Czasami Beatrice i Mae zabierały ją na wspólne spacery po wyspie albo na zakupy. Bardzo lubiła spędzać czas z Mae, która zawsze otaczała ją troskliwą opieką, była dla niej milsza i serdeczniejsza niż Beatrice. Szczegółowo wypytywała o jej samopoczucie, cierpliwie wysłuchiwała wszystkich narzekań. Nigdy nie krzywiła się z irytacją, co często się zdarzało Beatrice, nigdy nie dawała jej odczuć, że jest tylko nieznośną staruszką, która wszystkim działa na nerwy. Nie, Mae była zawsze miła i uprzejma. Niestety, akurat ona właściwie nigdy nie decydowała, co się wydarzy; zazwyczaj ton narzucała Beatrice, a jej zwyczajnie nie uśmiechała się myśl, by dokądkolwiek zabierać Helene.

Teraz także puściła mimo uszu znaczące pytanie, tylko zaczęła się krzątać po pokoju. Pozbierała ubrania Helene z poprzedniego dnia, wyjęła z komody czystą bieliznę, starannie ułożyła ją na fotelu.

– A co będziecie robić w St. Peter Port? – dopytywała uparcie Helene. – Pójdziecie na kawę?

– Nie chodzę gdzieś tylko po to, żeby się napić kawy, Helene, przecież o tym wiesz! – rzuciła Beatrice ze zniecierpliwieniem. – Nie, po prostu mamy pewne sprawy do załatwienia. Będzie też Maja; ma sobie sama wybrać prezent urodzinowy, który Mae jej kupi, ode mnie też coś dostanie.

– Przecież jej urodziny są dopiero w przyszłym miesiącu – burknęła Helene. Wnuczka Mae budziła w niej mieszane uczucia, starała się jednak zdobyć na obiektywizm. – Ile właściwie skończy lat?

– Dwadzieścia dwa. Chce iść na imprezę i włożyć nowe ciuchy, tak seksowne, że faceci będą do niej lecieć jak muchy do miodu – tak przynajmniej to określiła.

Helene westchnęła. Rozwiązły tryb życia Mai budził w przyzwoitych kobietach jedynie oburzenie, to oczywiste, ale czasami, ku swemu zdumieniu, wyczuwała w sobie także cień zazdrości, ukryty między pokładami pogardy i moralnego oburzenia, że Maja czasami dostawała to, na co sobie zasłużyła brakiem zahamowań – czasami było to oko podbite przez urażonego kochanka, czasem bolesny zabieg, dzięki któremu pozbywała się niechcianych konsekwencji nocy zapomnienia. Maja już dwukrotnie usunęła ciążę – przynajmniej Helene wiedziała o dwóch zabiegach, niewykluczone, że zrobiła to więcej razy. Mae zwierzyła się Helene, że jej wnuczka jest mistrzynią świata w zapominaniu o zażyciu tabletki. Helene powtarzała sobie, że na całej wyspie Guernsey – i na sąsiednich – chyba nie ma mężczyzny, który chciałby się z Mają ożenić, z Mają, która szła do łóżka prawie z każdym, którego spotkała na swojej drodze. Więc doprawdy, nie ma powodu do zazdrości! A jednak czasami czuła właśnie to, i może tak naprawdę wcale nie chciała tego zrozumieć, bo prawda w takich wypadkach oznaczała tylko ból. Nawet jeśli brała pod uwagę fakt, że jej młodość przypadała na zupełnie inne czasy niż młodość Mai, że wtedy życie było podporządkowane innym wyobrażeniom, nie mogła się powstrzymać i porównywała młodą Helene i młodą Maję. I za każdym razem odczuwała ten dziwnie intensywny ból.

„Miałabyś z życia więcej, gdybyś więcej z niego brała” – podsunął kiedyś oschły wewnętrzny głos i od tego czasu nigdy do końca nie zamilkł.

– Ja też chętnie coś jej podaruję – zaproponowała szybko. – Wybiorę się z wami, niech sama sobie coś wybierze.

Beatrice westchnęła; wiedziała, że Helene spróbuje jeszcze raz.

– Helene, przecież w gruncie rzeczy nie chcesz jej dawać żadnych prezentów, zresztą nikt tego od ciebie nie oczekuje – powiedziała. – Nie przepadasz za nią, do czego masz pełne prawo, i nie musisz w jej urodziny udawać, że jest inaczej.

– Ale...

– Chcesz się z nami wybrać, bo znowu nie wiesz, co robić przez cały dzień. Ale to nie jest dobry pomysł. Wiesz, jaka jest Maja, kiedy szuka się dla niej prezentu: jak szalona biega po całym sklepie, nawet Mae i ja z trudem za nią nadążamy, a z tobą nie mamy w ogóle szans. Pomyśl tylko, ile w St. Peter Port jest stromych uliczek i schodów, a tobie bardzo dokucza reumatyzm!

Helene skuliła się w sobie, oczy zaszły jej łzami.

– Wiesz, Beatrice, czasami jesteś naprawdę okrutna. Dlaczego nie powiesz po prostu, że będę dla was ciężarem?

– Bo wtedy uznasz, że jestem jeszcze bardziej okrutna – odparła Beatrice, odwracając się do drzwi. W miarę możliwości posprzątała w pokoju i znowu miała wrażenie, że się udusi, jeśli choćby przez chwilę będzie słuchała jękliwego głosu Helene i widziała jej wybladłą twarz.

– Zanosi się na piękny dzień. Możesz usiąść sobie w ogrodzie, poczytać i cieszyć się, że nie musisz biegać po okolicy.

Helene zacisnęła usta. Wiele osób wygląda wrogo z zaciśniętymi wargami, ale nie ona. Ona nadal budziła współczucie.

– Skoro tak bardzo się przejmujesz urodzinami Mai – rzuciła – czy w ogóle pamiętasz, że niedługo są też moje urodziny?

– Choćbym chciała, nie mogłabym o tym zapomnieć – odparła szorstko Beatrice.

Niby jakim cudem? Ona i Helene urodziły się tego samego dnia – piątego września. Z tym że Helene przyszła na świat dziesięć lat wcześniej. I nie na Guernsey, jak Beatrice, tylko w Niemczech.

Zamówiła krowi nawóz od rolnika z Le Variouf. Chciała po raz ostatni w tym roku nawieźć swoje róże, a nic nie nadaje się do tego lepiej niż krowi nawóz, o wiele lepszy niż wszystko, co można kupić w sklepie. Sam, rolnik z Le Variouf, przyjechał zaraz po śniadaniu i wyładował całą przyczepę nawozu; teraz jej nabytek cuchnął w szopie, a Beatrice jakoś nie miała ochoty zabrać się do pracy. Może było po prostu za gorąco. Sam też uważał, że zanosiło się na nieznośny upał – zdecydowanie za gorąco jak na tę porę roku.

– Zauważyłem to od razu, gdy tylko wstałem – powiedział. Zsunął kapelusz na tył głowy i chustką starł pot z czoła. – Dzisiaj będzie cholernie gorąco, tak sobie pomyślałem. A rano przynajmniej odrobinę wiało. Teraz powietrze ani drgnie, zauważyła to pani? Najmniejszego powiewu, nic a nic! Ciężko będzie dzisiaj pracować!

– Akurat dzisiaj wybieram się do miasta – odparła Beatrice. – I nic na to nie poradzę. Jakoś to przeżyję.

– To fakt, pani przeżyje wszystko, pani Shaye! – Roześmiał się i mimo upału nie pogardził wódką, którą go poczęstowała. Sam co jakiś czas chętnie zaglądał do kieliszka, ale musiał się z tym ukrywać, bo jego żona się złościła, ilekroć wyczuła od niego alkohol.

Beatrice przypomniała sobie jego słowa, gdy szła przez ogród w kapeluszu z szerokim rondem dla ochrony przed słońcem, z wiklinowym koszem na przegubie oraz sekatorem w dłoni, którym przycinała uschnięte pędy i chwasty wśród róż. Miłe, spokojne zajęcie, zważywszy na pogodę.

Pani przeżyje wszystko, pani Shaye!

Zdawała sobie sprawę, że ma opinię niepokonanej, że nikt i nic nie da jej rady i czasami zastanawiał ją upór, z jakim otoczenie trwało w tym przeświadczeniu. Ona osobiście nie czuła się nawet w połowie tak silna, jak najwyraźniej postrzegało ją otoczenie. Nie, raczej miała wrażenie, że zdołała się otoczyć solidnym pancerzem, który odpierał wszelkie ciosy i naciski z zewnątrz, a przede wszystkim chronił przed ciekawskimi spojrzeniami jej życie wewnętrzne. Bo w głębi serca kryły się do dzisiaj rany, które, jak jej się wydawało, co jakiś czas dawały o sobie znać, przypominały, że nadal się nie zabliźniły. Na szczęście chyba naprawdę nikt nawet nie podejrzewał ich istnienia.

Szybko i sprawnie zajmowała się różami, ale nie odezwała się do nich ani jednym słowem. Jej ojciec zawsze z nimi rozmawiał, twierdził, że to bardzo ważne.

– To żywe istoty, potrzebują uwagi i poczucia, że się je traktuje poważne, że się je lubi. Wyczuwają dobre intencje, wiedzą, gdy się szanuje ich charakter, upodobania oraz nawyki. Podobnie jak wiedzą, gdy traktuje się je pogardliwie i obojętnie.

Jako mała dziewczynka Beatrice chłonęła te słowa ciekawie; ani przez chwilę nie zwątpiła w ich prawdziwość.

Ale też Andrew Stewart, jej ojciec, był dla niej pierwszym po Bogu i nie było na świecie rzeczy, w którą by mu nie uwierzyła. W pewnym sensie do dzisiaj się z nim zgadzała, ale nigdy jakoś nie umiała postępować według jego rad. W którymś momencie, podczas trudnych lat wojennych albo w ciężkich czasach po wojnie, zatraciła odziedziczoną po nim delikatność i czułość, przesiąknięte autentyczną miłością tworzenia. Andrew był zbyt wrażliwy, a na to nie mogła ani nie chciała sobie pozwolić. Poza tym cały czas miała wrażenie, że ktoś, kto rozmawia z różami, sam nadstawia policzek na ciosy od losu. Może był to tylko przesąd, idée fixe nie do udowodnienia, ale sprawił, że nie potrafiła wykrztusić choćby słowa do róż. Od piętnastego roku życia milczała w ich obecności. Instynkt jej podpowiadał, że gdyby się na to zdobyła, zerwałaby tamę.

Kiedy Helene zawołała z domu, że jest do niej telefon, dziękowała losowi za pretekst, by na kilka minut uciec z dusznego upału.

– Kto dzwoni? – zapytała, wchodząc do holu. Helene, otulona w różowy jedwabny szlafrok, stała przed lustrem ze słuchawką w dłoni.

– Kevin – odparła. – Chce cię o coś zapytać.

Kevin także hodował róże, ale w przeciwieństwie do Beatrice cały czas był czynny zawodowo. Miał trzydzieści osiem lat, był gejem i ze wzruszającą sympatią odnosił się do obu starszych pań z Le Variouf. Jego plantacja leżała o dwadzieścia minut jazdy samochodem, na południowo-zachodnim krańcu wyspy.

Często do nich dzwonił. Często doskwierała mu samotność, a jeszcze nie dojrzał do kolejnego poważnego, trwałego związku. Niedawno rozstał się z wieloletnim partnerem, młodym mężczyzną imieniem Steve i jednocześnie zakończył romans z nieco podejrzanym Francuzem. W tej chwili wydawało się, że był całkiem sam.

Guernsey miało gejom niewiele do zaoferowania. Kevin marzył, że pewnego dnia przeniesie się do Londynu i tam znajdzie mężczyznę na całe życie, przy czym wszyscy, którzy go znali, wiedzieli, że nigdy nie opuści wyspy. A już na pewno nie był stworzony do brutalnego życia w wielkim mieście.

Beatrice wyjęła Helene słuchawkę z ręki.

– Kevin? Co słychać? Przyznasz chyba, że dzisiaj jest za gorąco, żeby pracować.

– Wiesz przecież, że nie mogę sobie pozwolić na choćby jeden dzień bumelowania – odparł. Miał niewiarygodnie niski głos, którym przez telefon doprowadzał kobiety do szaleństwa. – Posłuchaj, Beatrice, potrzebuję twojej pomocy. Strasznie mi głupio, ale... mogłabyś mi pożyczyć trochę pieniędzy?

– Ja? – zdziwiła się Beatrice. Kevin często pożyczał pieniądze, zwłaszcza w ciągu minionego pół roku, ale z tą prośbą właściwie zawsze zwracał się do Helene. Straciła dla niego głowę i miał pewność, że nigdy nie odprawi go z kwitkiem.

– Głupio mi znowu zwracać się z tą prośbą do Helene – przyznał zakłopotany. – Dopiero co pożyczyła mi sporą sumę. Więc pomyślałem, że może ty...

– Ile potrzebujesz?

Zawahał się.

– Tysiąc funtów – powiedział w końcu.

Beatrice się skuliła.

– To dużo.

– Wiem. I obiecuję, że wszystko zwrócę, nie musisz się o to obawiać.

Oczywiście, że musiała się o to obawiać. Beatrice wiedziała przecież, że Helene nie oddał chyba jeszcze ani grosza. Bo nie miał z czego. Kevin nigdy nie miał pieniędzy.

– Dobrze, Kevin, pożyczę ci te pieniądze – powiedziała. – A co do zwrotu, nie musisz się spieszyć. Ale nie do końca rozumiem, po co ci znowu tyle pieniędzy. Interes idzie aż tak źle?

– A jakie interesy idą dobrze w dzisiejszych czasach? – mruknął niezrozumiale. – Konkurencja nie śpi, ogólna sytuacja gospodarcza nie jest najlepsza... Poza tym postawiłem dwie nowe szklarnie i trochę potrwa, zanim ten wydatek się zwróci. Ale zapewniam...

– Dobrze już, dobrze. Wpadnij jutro, wypiszę ci czek. – Beatrice nie chciała słuchać pustych obietnic, nie chciała też prawić mu morałów. Według niej Kevin żył po prostu na zbyt wysokiej stopie. Eleganckie krawaty z jedwabiu, kaszmirowe pulowery, szampan... to wszystko ma swoją cenę.

„On nigdy nie zrobi majątku” – pomyślała.

– Prawdziwy z ciebie skarb – powiedział z wyraźną ulgą w głosie. – Odwdzięczę ci się przy najbliższej okazji.

– Cudownie – odparła. Kevin odwdzięczał się zawsze w ten sam sposób – gotował wręcz bosko i tworzył cudowną atmosferę za sprawą kwiatów, świec, kryształów, ognia na kominku. Kiedyś powiedział Beatrice, że jest jedyną kobietą, w której się kiedykolwiek zakochał.

Po skończonej rozmowie jeszcze chwilę stała w przedpokoju. Pomyślała, że Kevin wydawał się wystraszony, jakby bardzo wiele zależało od tego, czy dostanie te pieniądze.

„Oby się nie okazało, że wpakował się w większe tarapaty niż to, o czym mówił” – pomyślała.

– Czego chciał Kevin? – zainteresowała się Helene. Podczas rozmowy dyskretnie wyszła do kuchni, teraz jednak wróciła i usiłowała sprawiać wrażenie, że zjawiła się tu przypadkiem, co jednak nie było prawdą. Cały czas była czujna, spięta, chcąc za wszelką cenę wiedzieć o wszystkim, co się działo w domu, zwłaszcza jeśli dotyczyło to Beatrice – z kim rozmawiała i o czym, z kim się spotykała, co planowała i dlaczego.

– Masz chorobliwą potrzebę kontroli! – wykrzyczała jej kiedyś Beatrice w twarz i Helene zalała się łzami, ale nic się nie zmieniło.

– Pieniędzy – odparła Beatrice. Wiedziała, że Helene i tak podsłuchiwała, więc mogła zagrać w otwarte karty. – Obiecałam, że mu pożyczę.

– Ile?

– Tysiąc funtów.

– Tysiąc funtów? – Helene wydawała się naprawdę zaskoczona. – Znowu?

– A co? Ostatnio też tyle pożyczał?

– W zeszłym tygodniu. W zeszłym tygodniu dałam mu tysiąc funtów. Ale dlaczego nie zwrócił się do mnie?

– Pewnie właśnie dlatego. – Beatrice starała się opanować irytację, ale wystarczyła krótka rozmowa z Helene, by wyprowadzić ją z równowagi. – Nie chce znowu pukać do twoich drzwi i wyciągać ręki po pieniądze.

– Ale po co mu ciągle tyle pieniędzy?

– Nie wiem, nie wyobrażam sobie tego. Pewnie ma nowego, drogiego kochanka. To cały Kevin.

– Ale dlaczego...

– Na miłość boską, Helene, przestań w końcu wiercić mi dziury w brzuchu! Ja też nie wiem, po co mu tyle pieniędzy. Jeśli tak bardzo cię to interesuje, idź do niego i sama go zapytaj!

– I znowu na mnie krzyczysz!

– Bo ty zawsze musiszwszystko wiedzieć. Co, mam ci może jeszcze opowiedzieć, co mi się śniło? I co robiłam w toalecie?

Oczy Helene zaszły łzami.

– Zawsze jesteś dla mnie taka okropna. Na każdym kroku dajesz mi do zrozumienia, że działam ci na nerwy. Całymi dniami siedzę sama, nikt się mną nie przejmuje, nikomu na mnie nawet odrobinę nie zależy. A kiedy chcę choć trochę uczestniczyć w twoim życiu, ty...

Ilekroć Helene zaczynała się uskarżać na swój los, mogło się to ciągnąć w nieskończoność i zawsze kończyło się morzem łez. Beatrice nie czuła się teraz na siłach, by to znosić.

– Helene, czy możemy omówić twoją opłakaną sytuację innym razem? Chciałabym teraz skończyć pracę w ogrodzie i pojechać do miasteczka na spotkanie z Mae. Jak myślisz, mogę?

Wypowiedziała to wszystko niebezpiecznie łagodnym, grzecznym tonem, bo wiedziała, że budził w Helene strach. I rzeczywiście, starsza kobieta ugryzła się w język i odwróciła na pięcie. Pójdzie teraz do siebie, by tam się wypłakać za wszystkie czasy.

Beatrice odprowadzała ją wzrokiem, gdy powoli wchodziła na górę, i zastanawiała się, dlaczego nie jest zdolna współczuć tej biednej neurotyczce. Helene była kobietą głęboko nieszczęśliwą, zawsze taka była. Nie potrafiła odnaleźć spokoju nawet na starość.

„A ja nie jestem w stanie jej współczuć” – pomyślała Beatrice. I przeraziła się samej siebie, gdy w myślach dodała: „Nie jestem w stanie, bo z każdym dniem bardziej jej nienawidzę”.

2

Karin już w samolocie wiedziała, że ta podróż okaże się pechowa. Najpierw przez pomyłkę usiadła na nie swoim miejscu i facet, którego fotel zajęła, potraktował ją tak, jakby w karygodny sposób zagarnęła cudzą własność. Później miotała się po całym samolocie, póki nie ulitowała się nad nią jedna ze stewardes i nie zaprowadziła jej na miejsce. Czując, że zbliża się atak paniki, Karin zapadła się w fotel i drżącymi palcami szukała w torebce tabletek. Znalazła w końcu płaskie pudełeczko i z przerażeniem stwierdziła, że jest niemal puste. Jeszcze nigdy do tego nie doszło, nigdy nie była w takiej sytuacji. Jeśli w ogóle wychodziła z domu, co zdarzało się bardzo rzadko, zawsze sprawdzała po tysiąckroć, czy ma z sobą wystarczającą ilość tabletek. Zrobiła to także tym razem, wybierając się w dłuższą podróż, tyle że była pewna, że w pudełeczku są dwa pełne płatki.

„Jak mogło do tego dojść?” – zastanawiała się nerwowo. W płatku została jedna jedyna tabletka!

W pierwszym odruchu chciała się zerwać z miejsca i wysiąść z samolotu. Polecą bez niej, ona nie może teraz podróżować. Na Guernsey, czyli za granicą, nie dostanie tego lekarstwa, zwłaszcza że nie miała przy sobie recepty. Ale samolot już ruszył z miejsca i Karin zorientowała się, że nie zdoła wysiąść. Musi polecieć na Guernsey i musi sobie poradzić z jedną tabletką.

Zdążyła się już przekonać, że ataki paniki zjawiają się zazwyczaj nieoczekiwanie, zalewają ją jak gigantyczna fala, sprawiają, że na długie koszmarne minuty pogrąża się w przerażeniu i rozpaczy.

Przeczuła panikę, która dopadła ją w samolocie; zaczęło się, gdy mężczyzna, którego miejsce zajęła, na nią warknął, a sprawę dokończyło odkrycie, że pudełko z tabletkami jest niemal puste. Choć jednak doskonale wiedziała, że panika lada chwila zaatakuje z pełną siłą, porażona mocą ataku histerycznie chwytała ustami powietrze. W ciągu kilku sekund jej lekki bawełniany sweterek przesiąkł potem, nogi trzęsły się jak galareta, serce i puls biły jak szalone, jakby przed chwilą przebiegła maraton. Dygotała na całym ciele, wiedziała jednak, że to drżenie pochodzi z jej wnętrza, że nic na świecie nie zdołałoby jej rozgrzać. Szczękała zębami, starając się to robić jak najciszej. Wiedziała, że w takich chwilach robi się blada jak ściana. Pewnie wyglądała jak duch. Oprócz symptomów fizycznych, takich jak drżenie, pot i zimno, dopadła ją też panika, która rozprzestrzeniała się w jej duszy jak pożar w suchym lesie. W wyobraźni już niemal słyszała głos Michaela:

– Jaki znowu strach, na miłość boską?

W kółko o to pytał. Najwyraźniej jeszcze ani razu nie zdołała udzielić mu zadowalającej odpowiedzi.

– To coś więcej niż strach, to panika. Panika nie do opisania. Przerażenie. Męka. Sytuacja bez wyjścia. Nienazwany lęk, którego nie sposób okiełznać, bo nie wiadomo, skąd się bierze.

– Nie ma nienazwanych lęków. Nie ma nienazwanej paniki. Każdy chyba wie, czego się boi, co wprawia go w panikę!

– Wszystko. Życie. Ludzie. Przyszłość. Wszystko wydaje się ciemne, groźne, jakby...

Za każdym razem jej tłumaczenia nikły w poczuciu bezradności.

– Nie umiem tego opisać, Michael. To straszne. A ja jestem bezbronna.

– Bzdura. Człowiek nigdy nie jest całkiem bezbronny. To kwestia silnej woli. Ale ty już od dawna przyjęłaś bezpieczne założenie, że w ogóle nie masz silnej woli. Dzięki temu możesz bezradnie załamać ręce i egzystować od jednego ataku paniki do kolejnego.

Słyszała jego głos, jak bezlitośnie wbijał jej się w głowę, samolot tymczasem jechał na pas startowy. Na próżno usiłowała opanować dygot i wewnętrzne przerażenie.

Tabletka... Wiedziała, że wystarczy minuta po zażyciu, by ogarnął ją spokój. Ale wtedy już jej nie będzie. Podziała pięć, może sześć godzin, a dopiero pojutrze będzie mogła opuścić Guernsey.

– Źle się pani czuje?

Jak przez mgłę docierał do niej głos sąsiadki. Przez łzy zobaczyła przyjazne oblicze starszej pani. Siwe włosy, dobroduszne spojrzenie.

– Ma pani sine usta. I trzęsie się pani jak osika. Mam zawołać stewardesę?

– Nie, dziękuję. – Tylko nie zwracać na siebie uwagi. Wiedziała z doświadczenia, że to tylko pogorszyłoby sytuację. – Mam tabletki... Zażyję i zaraz poczuję się lepiej.

– Boi się pani latać?

– Nie. Ja... To niedoleczone przeziębienie... – Zabrzmiało to mało wiarygodnie, ale w tej chwili nic innego nie przyszło jej do głowy. Dopiero za trzecim razem zdołała wydobyć tabletkę z opakowania. Drżącymi palcami podniosła ją do ust. Bez trudu przełknęła bez popijania; tę sztukę opanowała do perfekcji w ciągu minionych lat, gdy musiała łykać tabletki w najmniej oczekiwanych momentach.

– Dawniej bardzo bałam się latać – stwierdziła starsza pani, puszczając mimo uszu tłumaczenie o niezaleczonym przeziębieniu. – Doszło do tego, że w ogóle nie chciałam wsiąść do samolotu. I wtedy sobie powiedziałam, że muszę jakoś się z tym uporać. Moja córka wyszła za mąż na Guernsey i chcę co jakiś czas widywać ją i wnuki... Samochodem to kawał drogi, a koleją... o mój Boże! – Machnęła ręką. – No więc przyzwyczaiłam się do latania. I teraz już wcale się nie boję. – Uśmiechnęła się. – Pani też weźmie się w garść.

Karin zamknęła oczy. Tabletka zaczęła już działać. Drżenie ustało. Przestała marznąć. Pot wysychał na skórze. Panika powoli ustępowała. Odetchnęła głęboko.

– Już nie jest pani taka blada – zauważyła sąsiadka. – Te tabletki zdziałały cuda. Co to właściwie było?

– Baldrian. – Karin pospiesznie chowała pudełeczko do torebki. Rozluźniała się, głowa opadła jej na oparcie.

Sześć godzin. Sześć godzin, jeśli spojrzeć na to optymistycznie, a optymizm w tej fazie, tuż po zażyciu tabletek, przychodził jej łatwo. Sześć godzin spokoju. A potem?

„Jakim cudem poradzę sobie jutro w banku? – zastanawiała się. – Jak w ogóle wyjdę z hotelu?”

Kolację i śniadanie może sobie darować i po prostu zostać w pokoju. Przy odrobinie szczęścia kupi kanapkę na lotnisku St. Martin, dzięki temu przynajmniej nie bardzo zgłodnieje. Ale do banku mogła pójść dopiero jutro i już teraz nie wiedziała, jak zdoła tego dokonać.

„Pomyślę o tym jutro – zdecydowała. – Może wcale nie dostanę ataku i tym samym w ogóle nie będzie żadnego problemu”.

W głębi umysłu kryła się pewność, że atak i tak nadejdzie, bo zawsze nadchodził, ale pod wpływem lekarstwa ta myśl nie mogła się rozwinąć, nabrać mocy. Było tak, jakby jej zmysły spowijał cienki welon. Po prostu pozwoli, by sprawy biegły własnym torem.

Reza Karim z przejęciem wymachiwał rękami i wyrzucał z siebie potok słów w ojczystym pakistańskim, zanim wziął się w garść i przeszedł na ubogi, prosty angielski.

– Nie wiem! Naprawdę nie wiem, jak mogło do tego dojść. Nie mam tu żadnej rezerwacji! Pani Palmer, bardzo mi przykro. Może pani zapomniała mnie zawiadomić?

Karin uchwyciła się kontuaru dwiema rękami i wpatrywała się w niego hipnotycznym wzrokiem.

– Panie Karim, pokój zarezerwował mój mąż. Czy raczej jego sekretarka, jak się domyślam. Do tej pory ten system działał bez zarzutu.

– Owszem, ale tym razem nie mamy rezerwacji! – Karim nerwowo kartkował księgę rezerwacji. – Nic! Tutaj wszystko zapisujemy, a nie ma ani słowa!

– Panie Karim, muszę dostać pokój. – Zaczęła się pocić, ale może to wskutek upału, który spowijał wyspę. Środek uspokajający nadal działał. Ale co, na miłość boską, zrobi, jeśli nie dostanie pokoju? Ilekroć przebywała na Guernsey, zatrzymywała się w hotelu St. George, finansowo bardzo przystępnym, i nieraz przemknęło jej przez myśl, że Michael spokojnie mógłby jej zafundować nieco elegantszy nocleg niż w tym budyneczku wciśniętym między inne domy, w którym wiecznie unosił się zapach starego jedzenia, wiekowe bordowe dywany straszyły brudem, na piętro prowadziły wąskie, kręte schodki, a w łazienkach nie było nawet mowy o jakimkolwiek komforcie, by już nie wspomnieć o tym, że w ciasnych klitkach człowiek z trudem obraca się wokół własnej osi, a przy suszeniu włosów co chwila uderza łokciem w ścianę. Z czasem jednak przywykła do zatęchłych pokoików oraz pana Karima i tym sposobem utarło się, że zatrzyma się właśnie tutaj. Ostatnio coraz bardziej kurczowo trwała przy wszystkim, co znajome. Choć w tym hoteliku nie czuła się najlepiej, perspektywa znanego dyskomfortu wydawała jej się o wiele lepsza niż poszukiwanie czegoś nowego i ewentualna konfrontacja z nieznanym.

– Oczywiście, oczywiście, to jasne, że pani potrzebuje pokoju – mruczał Karim. – Ale tak się nieszczęśliwie składa, że wszystko mamy zarezerwowane. Sama pani wie, że na co jak na co, ale na brak gości nigdy nie narzekamy!

Roześmiał się. Karin nie miała o tym pojęcia i nie bardzo mogła to sobie wyobrazić, ale zakładała, że nie kłamie, przynajmniej jeśli chodzi o obecną sytuację. Gdyby miał do dyspozycji choćby schowek pod schodami, zaproponowałby jej nawet takie lokum.

– Mogę zadzwonić? – zapytała.

– Oczywiście!

Przysunął jej aparat, staroświeckie czarne monstrum, które znała jedynie ze starych filmów telewizyjnych. Wybrała numer do laboratorium i wewnętrzny do gabinetu Michaela.

Odebrał osobiście, od razu.

– Słucham.

– Michael, to ja, Karin. Słuchaj, jestem w tej chwili w St. George i wyobraź sobie, nie ma dla mnie pokoju. Najwyraźniej coś było nie tak z rezerwacją.

– Niemożliwe.

– A jednak. Pan Karim nie ma żadnej rezerwacji.

– Więc niech ci da jakikolwiek pokój.

– Nie ma wolnych miejsc, ani jednego.

Michael westchnął.

– Niemożliwe! – Sądząc po jego tonie, po brzmieniu jego głosu, chciał powiedzieć: „I coś ty znowu zmalowała? Czy już niczego, naprawdę niczego nie potrafisz zrobić dobrze?”.

Czuła, jak gdzieś w jej ciele zaczynają wibrować nerwy. Było to uczucie podobne do niezidentyfikowanego, nieokreślonego bólu, którego nie sposób zlokalizować. Tak jakby w ciągu minionych lat to miejsce zatarło się boleśnie i przy najmniejszym dotknięciu promieniowało bólem.

– Nie wiem, czy to możliwe, czy nie – odparła. – W każdym razie tak jest. Nie ma tu dla mnie pokoju.

– To pewnie zwykłe niedopatrzenie – stwierdził Michael. – W każdym razie na pewno przekazałem Soni, żeby zrobiła ci rezerwację.

Sonia, jego sekretarka, zazwyczaj sumiennie wypełniała swoje obowiązki.

– No dobrze, ale co ja mam teraz robić? – zapytała nerwowo Karin.

Michael znów westchnął.

– Chyba jesteś w stanie znaleźć sobie inny hotel i tam wynająć pokój! Co, na Boga, miałbym dla ciebie zrobić stąd?

– Michael, boję się. Najchętniej od razu wróciłabym do domu. Ja... – Zawahała się, nie chcąc przyznać się do swojego gapiostwa, w końcu jednak wyznanie przeszło jej przez gardło: – Nie mam tabletek. Została mi już tylko jedna i musiałam ją zażyć w samolocie. I teraz nie wiem...

– Nie, to niemożliwe! – Gdyby ktoś teraz usłyszał Michaela, mógłby pomyśleć, że rozmawia z osobą chorą na umyśle, która coraz bardziej działa mu na nerwy. – To ja wysyłam cię na Guernsey, opłacam lot, raz jeden proszę cię o coś, a ty...

– Już nieraz byłam tu ze względu na ciebie.

– Ale to naprawdę jedyna rzecz, której od ciebie oczekuję. Poza tym nie proszę cię przecież o nic, na miłość boską. I tak zmniejszyłem do minimum wszelkie oczekiwania, które może mieć mąż. Proszę cię tylko o tę jedną jedyną przysługę, zaledwie dwa razy do roku – i teraz nawet to już za wiele? Co, jesteś już na to za dobra? Za delikatna? Za wrażliwa?

– Nic takiego nie powiedziałam. – Lekki dotychczas, wibrujący ból przybierał na sile. Na razie działało lekarstwo, ale Karin wiedziała, że jeśli szybko nie zakończy tej rozmowy, kruchy spokój załamie się o wiele wcześniej niż przed upływem sześciu godzin.

– Nie, nie wrócisz teraz z Guernsey! Słyszysz mnie? Rano pójdziesz do banku, dopiero wtedy wrócisz. Jeśli nie chcesz czekać do soboty, spróbuj przebukować bilet na jutro wieczorem. Ale najpierw pójdziesz do banku, rozumiemy się?

– Tak – szepnęła. Znowu miała wrażenie, że słysząc jego głos, staje się coraz mniejsza, i to dosłownie. Jakby naprawdę ubywało jej centymetrów, jakby kuliła się w sobie. W pewnym momencie będzie tak mała, że nikt już jej nie zobaczy. Albo po prostu zniknie.

W głosie Michaela pojawiło się tylko odrobinę więcej ciepła. Wyglądało na to, jakby sobie przypomniał, że jej ataki paniki bywają bardzo gwałtowne, i być może przyszło mu do głowy, że może lepiej ją trochę uspokoić, zamiast pozbawiać ostatnich resztek poczucia własnej wartości.

– Dasz sobie radę. Teraz pójdziesz i poszukasz noclegu. Może pan Karim ci pomoże. Wieczorem zadzwoń do mnie i powiedz, czy wszystko dobrze poszło. – Tymi słowami zakończył rozmowę i Karin, która chciała jeszcze coś powiedzieć, przełknęła niewypowiedziane słowa i też odłożyła słuchawkę.

– Może mógłby mi pan pomóc w szukaniu pokoju? – zwróciła się do Karima.

Podrapał się w głowę.

– To niełatwa sprawa. Właściwie cholernie trudna. Na całej wyspie pewnie już wszystko zarezerwowane.

Alan Shaye czuł, że jest po prostu śmieszny, gdy parkował pod domem, w którym mieszkała Maja, i wpatrywał się w okna i drzwi, jakby oczekiwał, że lada chwila pojawi się w nich coś zaskakującego.

„Żałosny, śmieszny dupek – powtarzał sobie. – Kiedy Maja mnie tu zobaczy, pęknie ze śmiechu!”

Co jakiś czas przejeżdżały samochody, z trudem wymijając go na wąskiej, stromej uliczce. Niektórzy kierowcy znacząco pukali się w czoło albo gniewnie kręcili głowami. Nie zwracał na nich uwagi. Wpatrywał się w okna drugiego piętra i zastanawiał, co się tam właściwie dzieje.

Choć właściwie doskonale wiedział. Na tyle znał Maję, może nawet lepiej niż samego siebie. Nie po to znikała z mężczyzną w mieszkaniu, żeby sączyć z nim herbatkę i gawędzić. Maja miała bardzo konkretne wyobrażenie rozkoszy. Oceniała mężczyzn w bardzo prosty sposób: czy są w stanie zapewnić jej maksymalną rozkosz w łóżku? Czy mają pieniądze i są gotowi hojną ręką wydawać je na nią? Czy mają stosunkowo małe wymagania, zadowolą się tym, co im raczy dać, i nie zaczną urządzać scen zazdrości, gdy wyjdzie na jaw, że jej łoże dzielą z tuzinem innych kochanków? Bo Mai nie wystarczył jeden mężczyzna.

– To tak, jakbym czytała tylko jedną książkę – tłumaczyła kiedyś, kiedy robił jej wyrzuty w związku z jej trybem życia. – Albo jakbym miała zwiedzić w życiu tylko jeden kraj. Jeść tylko spaghetti, nic więcej. Zawsze pić to samo wino. Miałabym bardzo ograniczony ogląd świata!

– Nie możesz przecież tego porównywać! Nie możesz tak samo traktować jedzenia, picia, podróżowania, czytania i mężczyzn. Nie możesz próbować kolejnych facetów tak jak coraz to innego wina czy biura podróży!

Roześmiała się wtedy.

– Właściwie dlaczego nie? Podaj mi jeden jedyny dowód na to, że te rzeczy się od siebie różnią. Dlaczego nie mogłabym sobie najpierw wszystkiego obejrzeć, zanim się zdecyduję?

– Przecież nikt nie twierdzi, że masz być z pierwszym facetem, który zjawi się w twoim życiu.

Znowu się roześmiała.

– Oczywiście, że nie, bo nie ty byłeś tym facetem. W innym wypadku właśnie tak byś uważał.

– Maja, to, co ty robisz, znacznie przekracza granice eksperymentowania i poznawania nowości. Konsumujesz wszystko bezkrytycznie. Nie zostajesz z żadnym z tych mężczyzn na tyle długo, żeby się o nim czegokolwiek dowiedzieć. To dla ciebie zabawa. Co więcej, ty w ogóle nie chcesz dokonać wyboru. Wydaje mi się, że chcesz w ten sposób spędzić całe życie.

Zarzuciła mu ręce na szyję, uśmiechnęła się. Była śliczna i potrafiła być czarująca.

– Och, Alan, zachowujesz się jak guwernantka! I masz taką surową minę! Spójrz na to inaczej, w pewnym sensie jestem ci wierna! Jesteśmy razem od prawie czterech lat. Bez względu na to, co robię, nigdy naprawdę z tobą nie zerwałam.

Wyswobodził się z jej ramion. To, co mówiła, było śmieszne, upokarzające.

– Nie, nie jesteśmy razem od prawie czterech lat! Od prawie czterech lat co jakiś czas przyjmujesz mnie w poczet swoich kochanków! Lubisz spędzać ze mną czas, tak, ale nie jesteś gotowa na budowanie związku.

– Przecież jesteśmy w związku!

– Wybacz, ale bardzo prawdopodobne, że każde z nas inaczej rozumie słowo „związek”. Dla mnie to oznacza zaufanie, świadomość, że mogę polegać na drugiej osobie. Rozumiesz? A tym samym w związku nie ma miejsca na osoby trzecie. I dlatego kiedy jestem z tobą, nie chodzę do łóżka z innymi kobietami.

– A mógłbyś.

– Jeśli mówisz to poważnie, wcale mnie nie kochasz!

– Och! – odwróciła się zirytowana i znudzona zarazem. – Nie kocham! Alan, mam dwadzieścia jeden lat! Czego ty ode mnie chcesz? Przysięgi na wieczność? Ślubu wierności? Deklaracji, że ty i tylko ty? Może w twoim wieku to normalne, ale ja jestem na coś takiego za młoda!

Oczywiście trafiła w dziesiątkę. Właśnie tu był pies pogrzebany. Przypomniał to sobie teraz, w upalne wrześniowe popołudnie, gdy zaparkował pod jej domem i czuł, jak powoli rozpływa się w samochodzie, wbity w skórzany fotel. Różnica wieku była zbyt duża. Miał czterdzieści dwa lata, Maja wkrótce będzie obchodziła dwudzieste drugie urodziny. Był od niej o dwadzieścia lat starszy, po prostu. Wcale nie czuł się stary, ale w jej oczach oczywiście był. Miał inne oczekiwania, bo znajdował się w innym momencie życia niż ona. Chociaż nie przypominał sobie, by nawet jako dwudziestolatek prowadził równie hulaszczy tryb życia. Tak naprawdę nie znał nikogo, kto zachowywałby się tak jak ona.

„Zapomnij o niej – upomniał się znużony – trzymaj się od niej z daleka, do cholery!”

Postanowił sobie wcześniej, że podczas tego pobytu na Guernsey jej nie odwiedzi. Podczas ostatniego spotkania w lecie, jakoś na początku czerwca, powiedział jej, że jeśli o niego chodzi, ich związek to już przeszłość. Zbyła go wzruszeniem ramion.

– I tak właściwie się nie widywaliśmy – zauważyła. – Ty w Londynie, ja tutaj... Kilka razy do roku, kiedy tu jesteś... ale sam tego chciałeś!

– Przecież chciałem, żebyś zamieszkała w Londynie!

– Owszem, ale na twoich warunkach. Chciałeś, żebym się uczyła, żebym pracowała, żebym...

– Żebyś w końcu zrobiła maturę, owszem. Ale i tak mogliśmy zamieszkać razem. Zająłbym się tobą, wiesz przecież.

– Doprawdy, Alan, ależ z ciebie ostoja moralności. Jeśli będę grzeczna, spotka mnie nagroda, tak? Nie możesz mnie traktować jak małą dziewczynkę. Jestem już dorosła.

– Więc zachowuj się jak dorosła! Uporządkuj swoje życie. Nie możesz dalej tak funkcjonować. Żyjesz z dnia na dzień, śpisz do południa, po południu się obijasz, a w nocy balujesz. Pozwalasz, żeby babka cię utrzymywała, i chyba liczysz na to, że zawsze tak będzie!

– Bo będzie. Niby dlaczego mam się teraz martwić tym, co będzie za dziesięć lat? Zawsze coś się znajdzie!

– Mae nie będzie żyła wiecznie.

– To znajdzie się ktoś inny.

– Chcesz powiedzieć: mężczyzna?

– Tak. Zawsze znajdzie się jakiś mężczyzna.

Wpatrywał się w nią w zadumie, w jej beztrosko uśmiechnięte usta, w błyszczące oczy.

– Maju, nie zawsze będziesz miała dwadzieścia lat. Nie zawsze będziesz taka ładna jak teraz. Rozumiesz? Nie zawsze mężczyźni będą się o ciebie zabijać.

– A ty, Alan, zawsze tylko narzekasz. Przedstawiasz wszystko w najczarniejszych barwach! Jesteś tak strasznie nudny i ponury! Każdemu od razu psujesz humor! – Roześmiała się przy tych słowach, myślami była daleko od wszelkich posępnych perspektyw.

Kiedy tego dnia wysiadał z samolotu z Londynu na lotnisku St. Martin, myślał o tym, że mało prawdopodobne, by udało mu się uniknąć spotkania z Mają. Zapewne przyjdzie w niedzielę na urodziny jego matki. Złościło go, że w ogóle zawracał sobie tym głowę, ale bał się tego spotkania. Bał się, że wyczyta z jego twarzy uczucie, którym ją darzył, które od lat tyleż rozpaczliwie co daremnie starał się zwalczyć. Intrygowało go, dlaczego nie był w stanie raz na zawsze wyrzucić Mai z serca. Dlaczego ciągle była obecna w jego życiu? W jego londyńskim mieszkaniu, w biurze. Kiedy spotykał się z przyjaciółmi, ba, nawet kiedy był z innymi kobietami. Nie mógł o niej zapomnieć.

„Co za dziadostwo” – pomyślał.

Wynajął samochód na lotnisku, ale zamiast od razu pojechać od matki, do Le Variouf – na co zresztą wcale nie miał ochoty, a co i tak nastąpi szybciej, niżby sobie tego życzył – skręcił do St. Peter Port i podjechał pod dom Mai. Mieszkała w ślicznym dwupokojowym mieszkanku, które opłacała jej babka Mae. Z okien w tylnej części rozciągał się wspaniały widok na morze i zamek Cornet, twierdzę w miejskim porcie.

Już miał wracać do auta, gdy nagle zobaczył Maję. Schodziła w dół stromą uliczką, szła powoli, w rytmie narzucanym przez upał. Miała na sobie krótką, wąską spódniczkę i białą koszulkę, która kończyła się powyżej talii i odsłaniała pępek. Długie, opalone nogi nikły w tenisówkach. Jak zawsze sprawiała wrażenie osoby całkowicie beztroskiej.

Mężczyzna, który jej towarzyszył, wydał się Alanowi co najmniej podejrzany. Typ południowca, z mnóstwem żelu we włosach i lustrzanymi okularami na nosie. Był szczupły, ale przystojny i na pewno silny. Wyglądał zupełnie jak sutener z przedmieścia.

„I może właśnie nim jest” – pomyślał Alan.

Oczywiście twardo siedział dalej i miał nadzieję, że Maja go nie zobaczy. Nie było szans, że rozpozna samochód, zresztą mało prawdopodobne, by przyglądała się jakoś szczególnie uważnie. Uśmiechała się promiennie do swego towarzysza, choć ten nie odwzajemniał uśmiechu. W ślad za nią wszedł do domu. Drzwi zamknęły się za nimi. Alan powtarzał sobie, że teraz najrozsądniej byłoby wcisnąć gaz do dechy i odjechać, jakiekolwiek inne zachowanie to masochizm w czystej postaci, czemu właściwie ma się dręczyć wyczekiwaniem, aż ci dwoje wreszcie skończą to, po co weszli do domu? A jednak coś go powstrzymywało, kazało mu tam tkwić, cierpieć i sterczeć pod jej oknami, podczas gdy ona świetnie bawiła się w środku.

„Kiedyś to się skończy” – powtarzał sobie, przy czym nie chodziło mu o jej seksualne gierki, tylko o własną obsesję. Pewnego ranka obudzi się i stwierdzi, że już nie kocha Mai Ashworth. Że to już przeszłość, że znowu jest wolny. Że może już kochać inne kobiety i cieszyć się życiem.

Około szóstej poczuł, że dłużej nie wytrzyma. Cały czas dręczyło go pragnienie, zresztą nie było w tym nic dziwnego w taką pogodę. Ale coraz bardziej uświadamiał sobie, że marzy mu się bardzo specyficzny środek mający ugasić jego pragnienie. I nie chodziło mu o wodę czy sok pomarańczowy. Potrzebował czegoś mocniejszego. Jak zawsze. Jak prawie codziennie.

Bardzo blisko domu Mai znajdował się pub, który otwierał podwoje o szóstej. Kiedy Alan wszedł do środka, oprócz niego w lokalu było jedynie czworo młodych ludzi siedzących przy kontuarze. Wielki plakat zapowiadał wieczorny koncert na żywo. Zamówił whisky i usiadł przy wielkim kamiennym kominku naprzeciwko baru. Był to duży, dwupiętrowy lokal z potężnymi belkami pod sufitem, zastawiony drewnianymi stołami i krzesłami. O ile pamiętał, wieczorami pub pękał w szwach, teraz jednak minęło prawie czterdzieści pięć minut, zanim weszło dwóch kolejnych gości, najwyraźniej rybaków, którzy rozmawiali o wyprawie do Sark z turystami. Alan tymczasem wychylił jeszcze dwie szklaneczki whisky i trzy razy był w łazience. Kusiło go, by zamówić kolejną whisky, ale przypomniał sobie, że czeka go jeszcze jazda samochodem, i pomyślał, że matka znowu będzie narzekała, gdy poczuje od niego zapach alkoholu. Cały czas gapił się na drzwi, jakby się spodziewał, że lada chwila do środka wejdzie Maja z nowym facetem. Wiedział, że czasami tu zaglądała. Dzisiaj jednak najwyraźniej wolała zostać w łóżku albo wybrała się z kochankiem gdzie indziej. Wstał z trudem, podszedł do baru, zapłacił, a potem wyszedł na dwór.

Dawało się już zauważyć nadciągającą jesień. Słońce zniknęło za domami, w cieniu było chłodno. O tej porze na dworze przydawał się ciepły sweter.

„Już wkrótce dni będą szare – pomyślał. – Zwłaszcza w Londynie. Wieczory są długie, ciemne i ponure. Trzeba całego morza whisky, by je znieść”.

Okna Mai były ciemne, co jednak wcale nie musiało oznaczać, że wyszła. Może po prostu zasnęli. Dzięki whisky ta myśl nie była tak bardzo bolesna.

„To nie moja sprawa – powtarzał sobie – nic mnie to nie obchodzi”.

Zobaczył tę kobietę, gdy chciał zamknąć samochód. Stała na chodniku po drugiej stronie wozu. W pierwszej chwili pomyślał, że może miała problem z przeciśnięciem się między samochodem a murem, bo zaparkował okropnie niezdarnie i rzeczywiście blokował prawie cały chodnik. Zaraz jednak zobaczył, że ona trzyma się dwiema rękami dachu samochodu. Była śmiertelnie blada, miała sine usta, jej skóra lśniła od potu.

– Dobrze się pani czuje? – Nie bardzo mógł odjechać, póki trzymała się kurczowo jego dachu. – Może pani pomóc?

Do tej chwili chyba go nie zauważyła, bo skuliła się w sobie i przyglądała mu się ze zdziwieniem. W jej oczach wyczytał zaskakującą rozpacz. Wydawało mu się, że wytrzeźwiał w ułamku sekundy.

– Może za szybko biegła pani pod górę? – zastanawiał się na głos. – Przy takim upale to może mieć opłakane skutki. Może usiądzie pani na chwilkę... Proszę poczekać, tylko otworzę samochód.

W aucie nie było centralnego zamka. Alan podszedł do wozu od jej strony, otworzył drzwiczki od strony pasażera.

– No, dobrze. Proszę usiąść. Wygląda pani, jakby miała zaraz zemdleć.

Niemal bezgłośnie poruszyła szarymi ustami. Usiłował zrozumieć, co chciała powiedzieć.

– Musi pani mówić trochę głośniej. Co się stało?

Opadła na fotel. Gestem znamionującym totalne wyczerpanie odchyliła głowę do tyłu i zamknęła oczy. Otworzył bagażnik, poszperał w torbie, znalazł kostki glukozy, wyjął je i wrócił do kobiety. Rozwinął kotkę cukru z celofanu.

– Proszę to zjeść, poczuje się pani lepiej.

Nie zareagowała, więc po prostu wsunął jej kostkę między zęby. Przez moment odpychała ją językiem, ale potem się poddała.

– Proszę tego nie gryźć – polecił z przejęciem. – Tylko pozwolić, by tabletka się rozpuściła.

Otworzyła oczy.

– Już... mi... lepiej – wymamrotała.

– Ciągle bardzo źle pani wygląda. Może zawieźć panią do lekarza?

Przecząco pokręciła głową.

– Ja... nie mam gdzie mieszkać – wykrztusiła z trudem.

Dopiero teraz uświadomił sobie, co go tak bardzo irytowało: choć mówiła płynnie po angielsku, była cudzoziemką. Na pewno nie pochodziła z wyspy, nie była też Angielką. Pewnie turystka. Bez noclegu? Z drugiej strony, nie wyglądała na bezdomną. Znowu zamknęła oczy, dzięki czemu miał okazję przyjrzeć się jej dokładniej.