Ciekawe życie, czyli zwierzyniec ze Zwierzyńca - Agnieszka Multanowska - ebook

Ciekawe życie, czyli zwierzyniec ze Zwierzyńca ebook

Agnieszka Multanowska

0,0

  • Wydawca: My Book
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2014
Opis

Na początku był pies. Potem rybki. A potem szczury, chomiki, myszoskoczki... Z każdym z tych stworzeń, przyjętym w grono rodziny, wiąże się jakieś ciepłe wspomnienie. By nie zatarły się w pamięci, zostały zebrane w niniejszej książce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 141

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Agnieszka Multanowska
Ciekawe życie, czyli zwierzyniec ze Zwierzyńca
© Copyright by Agnieszka Multanowska 2014
ISBN 978-83-7564-465-4
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Trochę teorii

Trzon naszego Stada tworzą: Alfa – inaczej Docent, Najstarsza – czyli ja, Księżniczka i Tobiś, zwany Fuńciem. Role w Stadzie są ściśle określone i każdy członek Stada jest w pełni świadomy swoich praw i obowiązków. Hierarchia Stada jest dobrze ustalona, a organizacja wewnętrzna ewoluuje wraz z nabieraniem doświadczenia przez poszczególnych członków. Stado zaczęło się formować dwadzieścia lat temu. Mieliśmy wówczas zupełnie inne plany i inne poglądy na strategię rozwoju, na nasze życiowe cele i dążenia. Nawet nie wiedzieliśmy, że stworzymy takie Stado. Piętnaście lat temu urodziła się Księżniczka, a sześć lat później dołączył do nas Tobiś. Od tego czasu nasze pragnienia i cele uległy całkowitemu przewartościowaniu. Powoli stawaliśmy się Stadem w kształcie, w jakim funkcjonujemy obecnie.

Kilka miesięcy temu Księżniczka poprosiła mnie, żebym jej pomogła w zastartowaniu małego akwarium. Z zamiarem tym nosiła się od kilkunastu dni, zgodziliśmy się na to wcześniej i obiecałam, że jej pomogę, ale dopiero tamtego późnego wieczoru postanowiła swój plan nieodwołalnie zrealizować. Zabrała się do pracy po godzinie dwudziestej drugiej, co mnie trochę zdenerwowało.

– Dlaczego zaczynasz taką robotę późnym wieczorem? – spytałam z lekką złością. – Czy nie mogliśmy tego zrobić po południu? Wszyscy ludzie robią takie rzeczy w ciągu dnia, a my musimy zaczynać, kiedy inni myślą już o kąpieli i ciepłym łóżku.

– Bo my mamy ciekawe życie – odpowiedziała bez chwili zastanowienia. – Cały dzień robimy ciekawe rzeczy i dopiero teraz mamy czas na takie zwykłe sprawy. A inni ludzie mogą cały dzień czyścić żwirek i zmieniać wodę…

Mamy ciekawe życie. Argumenty? Na kolejnych stronach.

Ruda bestia

– Czy ten może być nasz? – zapytała Księżniczka, unosząc do góry złotorudego pieska, pokazując nam jego nieowłosiony różowy brzuszek ze sterczącym króciutkim siusiakiem. Stała na środku dużego pustego pokoju, otoczona stadem malutkich puchatych szczeniaczków. Ten, którego trzymała na rękach, pierwszy do niej podbiegł, wyglądał na bardzo odważnego i zainteresowanego otoczeniem. Psiaczek był śliczny. Grubiutki, puchaty jak pluszowa zabawka. Na brodzie miał małą białą łatkę, która poniżej szyi rozszerzała się tworząc niby-śliniaczek. Jego czoło zdobiła podłużna biała strzałka. Miał białe paluszki symetrycznie u wszystkich łapek i biały koniuszek ogona, jak pędzelek zanurzony w farbie. Właścicielka hodowli zaczęła zachwalać miot, opisując wystawowe osiągnięcia rodziców szczeniaczków. Poddaliśmy zwierzątko dokładnym oględzinom i obmacaniu. Wydawało się, że wszystko z nim jest w porządku. Postawiony na podłodze, szczeniak zabrał się ochoczo do rozwiązywania sznurówki w bucie Alfy. Bardzo chciał nawiązać z nami kontakt, komicznie merdając niewielkim ogonkiem. Decyzja została podjęta. Zwierzątko musiało zostać w hodowli jeszcze przez dwa tygodnie. Umówiliśmy się na konkretny termin odbioru, dopełniliśmy wszystkich formalności i podekscytowani udaliśmy się w podróż powrotną do domu.

To była moja pierwsza wizyta w hodowli psów. Wychowana na amerykańskich filmach, oczekiwałam specjalnie przygotowanego miejsca w pokoju, kojca wyścielonego miękkimi kocami, gdzie suka mogłaby przez cały czas doglądać swojego potomstwa. W rzeczywistości ta hodowla skojarzyła mi się z kurzą fermą – wszystko na sprzedaż. W dużym pokoju wyłożonym gresem, żeby było łatwo sprzątać, zostały położone dwie stare skrzynie tapczanowe, bez dna, jedynie boki. W całym pokoju kłębiły się szczeniaczki z dwóch czy trzech miotów, w sumie osiemnaście piesków. Bawiły się ze sobą, kicały śmiesznie dookoła, a zmęczone zasypiały w miejscu, gdzie dopadł je sen, na zimnej posadzce. Tam też załatwiały swoje potrzeby fizjologiczne. Suki były przyprowadzane w określonych porach, tylko na karmienie. Wyglądało to na dobrze zorganizowany przemysł, hurtową wylęgarnię, zero emocji. Chcieliśmy jak najszybciej zabrać stamtąd zwierzątko do naszego domu, otoczyć miłością i opieką.

Dwa tygodnie później, tuż przed końcem letnich wakacji, zostaliśmy oficjalnie właścicielami Rudzielca. Piesek został w tym czasie odrobaczony i w uchu miał świeżo wytatuowany numer identyfikacyjny kończący się na 05, jako piąty z miotu. Mógłby o sobie powiedzieć „jestem numerem pięć”. Dla nas psiaczek stał się numerem jeden. Sto cztery kilometry dzielące hodowlę od naszego domu przebyliśmy w wielkim podekscytowaniu. Padał deszcz, droga była zatłoczona. Prowadziłam samochód, co chwilę spoglądając we wsteczne lusterko. Na tylnym siedzeniu Alfa i Księżniczka starali się utulić przestraszone, popiskujące zwierzątko.

Zgodnie z zasadami hodowli, imię szczeniaczka musiało się zaczynać na „A”, ponieważ pochodził z pierwszego miotu. Żeby uniknąć nadania pieskowi dziwacznego imienia przez hodowcę, takiego, którego potem nie da się używać na co dzień, zaproponowaliśmy dwuczłonowe: Amir Tobi. Amir, czyli po arabsku książę lub dowódca, nawiązywało również do skrótu naszych imion. Tobi było psim mianem z moich wspomnień, kiedy w szkole podstawowej marzyłam o własnym psie, a moja koleżanka z klasy miała wielkiego łagodnego czarnego psa, tak się właśnie wabiącego. Moja propozycja została przez resztę Stada zaakceptowana. Krótkiego imienia łatwo jest używać w wydawaniu komend. Tobiego można było również zdrabniać i odmieniać: Tobiś, Tobisiek, Tobiszon… Właściciele innych psów, z którymi spotykamy się w czasie spacerów, czasem myślą, że mamy „Tobiasza”. Fuńć nie reaguje na pierwszy człon imienia. W pewnej klinice weterynaryjnej pani doktor zaprasza go zawsze do gabinetu „Chodź, Amirku”, co zwierzę z godnością ignoruje.

Po wniesieniu do domu Tobiś został postawiony na miękkim dywanie w jadalni. Przysiadł najpierw niezdecydowany, potem przeszedł kilka kroków, przykucnął i zaznaczył dywan małą kałużą moczu. To był początek końca naszego pięknego dywanu, wtedy jednak nie zdawaliśmy sobie jeszcze z tego sprawy. Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć, niemal jak młodzi rodzice po narodzinach nowego członka rodziny…

Nasz sikaczek ochoczo podlewał dywany i dębowy parkiet. Zaopatrzyliśmy się w specjalne podkłady, na które uczyliśmy pieska załatwiać potrzeby. Jak tylko szczeniak zaczynał się kręcić i przykucać, zanosiliśmy go na taki podkład, a po wysikaniu głośno chwaliliśmy i dostawał w nagrodę granulkę suchej karmy. Tobiś szybko załapał, że załatwianie się na podkład jest nagradzane. Po kilku dniach zwierzątko przy każdej potrzebie wchodziło przednimi łapkami na podkład, przykucało i wypuszczało strumień moczu na krawędź podkładu lub najczęściej tuż obok, na parkiet. Od razu po załatwieniu się zgłaszało się do nas po pochwałę i nagrodę. No i jak mieliśmy wytłumaczyć smykowi, że wszystkie cztery łapki muszą się znajdować na podkładzie?

Z kupką było jeszcze śmieszniej: Tobiś uznał, że jedynym miejscem na wypróżnienie jest podkład i nawet jak już wychodził na spacery, nie mogliśmy się doczekać aż się załatwi, chodziliśmy bezowocnie, pies wracał do domu, biegł szybko na podkład i osadzał stolec. Dlatego każde wypróżnienie na spacerze było dla nas powodem do radości. Jak tylko zobaczyliśmy, że pies przyjmuje pozycję kangura, z ulgą mówiliśmy „alleluja”. Znaleźliśmy się przez to w kłopotliwej sytuacji, kiedy podczas jednego ze spacerów, wśród obcych ludzi, podbiegła do nas zaaferowana Księżniczka, oznajmiając głośno:

– Mamo, Tobi zrobił alleluja!

Księżniczka była zachwycona swoim futrzastym przyjacielem. Trochę chciała się nim bawić jak zabawką, jednakże równocześnie traktowała psa jak kolejnego członka rodziny. Była czuła i wyrozumiała. Akurat rozpoczęła naukę w szkole i często prosiła, żeby po nią przyjść z pieskiem. Tobiś czekał na zakończenie cyklu szczepień i na spacery mógł być tylko noszony na rękach. Alfa często zabierał go na krótkie wycieczki do szkoły. Na korytarzu od razu otaczała ich grupka maluchów chętnych, żeby pogłaskać ślicznego pieska.

Po odbyciu obowiązkowej kwarantanny Fuńć mógł po raz pierwszy poczuć pod łapkami zewnętrzny świat. Była ciepła jesień, na trawnikach leżało mnóstwo suchych liści. Piesek z radością hasał po alejce spacerowej, węsząc dookoła, miotając się na smyczy. Księżniczka biegała z nim, chwilami plącząc się w smycz. Spacerowicze interesowali się szczeniakiem, na co on ochoczo reagował, dając się głaskać i przytulać.

– Jak ty ślicznie pachniesz szczeniaczkiem! To takie urocze! – zachwycała się głośno jakaś pani z wielkim berneńskim psem pasterskim na smyczy i zwracając się z wyrzutem do swojego czworonoga, dodała: – Ben, ty już tak nie pachniesz.

Początkowo zabawa z Tobisiem wcale nie była łatwa i wymagała od Księżniczki dużo samozaparcia. Szczeniak dotkliwie drapał i gryzł wszystko, co tylko udało mu się złapać zębami. Nasze przedramiona wyglądały, jakbyśmy pracowali przy zbiorze malin z krzaków pełnych cierni. Podczas wymiany mleczaków na zęby stałe Tobiś zyskał przydomek Pirania. Zwierzątko gryzło wszystko i wszystkich. Nasz dostojny dywan stracił dużą część frędzli, mieliśmy przeżute pantofle i potargane spodnie domowe. Ulubionym zajęciem pieska było prucie naszego tapczanu. Miękka okładzina była przymocowana do stelażu specjalnymi metalowymi zszywkami. Tobiś umiejętnie wyjmował te zszywki, odpluwał je na podłogę, oddzierał kawałek materiału i zaczynał metodycznie patroszyć ze środka wyściółkę z waty. Wyciągał duże kawałki i wypluwał obok siebie. Na nic zdały się upominania, odsuwanie psa, prztyczki w nos czy też rozpylanie specjalnego gorzkiego aerozolu. Pies prychał, odczekiwał chwilę i zabierał się do dalszej pracy. W swoim legowisku za tapczanem miał dostęp również do tylnej płóciennej wyściółki. Czasem przed snem, jak już wczołgał się na swoje miejsce, wyciągał całe płaty materiału, czemu towarzyszył charakterystyczny dźwięk dartego płótna.

Pewnego dnia w pracy nie mogłam znaleźć mojego telefonu komórkowego. Próbowałam zadzwonić na swój numer z telefonu stacjonarnego, w nadziei, że komórka leży gdzieś w czeluściach mojej torebki. Bez skutku. Musiałam zostawić telefon w domu. Kilka godzin później zadzwoniła moja mama.

– Czy ty masz taką fioletowo-szarą komórkę?

– Tak, a co?

– Chyba była w waszym łóżku i Tobiś ją znalazł. Pogryzł na kawałki, zanim się zorientowałam. Odebrałam mu, żeby się nie zadławił, ale nic z niej już nie będzie.

Nie wierzyłam. Alcatel wydawał się niemal pancerny. Przetrwał zalanie sokiem marchewkowym, taki sam model Alfy został przejechany kołem naszego auta przy wstawianiu do garażu i oprócz niewielkich rys na obudowie nic mu się nie stało. Po powrocie do domu musiałam przyznać, że ostre psie kiełki zdolne są do ogromnych zniszczeń. Telefon był cały pogryziony, obudowa do niczego się nie nadawała, płyta główna była pogięta, wyświetlacz strzaskany. Byłam wściekła – czekał mnie pilny zakup nowego aparatu. Na szczęście karta SIM nie była uszkodzona. Pościel na naszym łóżku była cała porozrzucana. Prawdopodobnie zostawiłam telefon pod poduszką i kiedy zadzwoniłam z pracy, żeby go zlokalizować, zwierzę chciało się dostać do źródła dźwięku jak do atrakcyjnej zabawki. Obiecałam szczeniakowi, że odeślę go za karę w paczce do hodowcy.

Tobisiowe zabawki były dla niego tym atrakcyjniejsze, im bardziej przeraźliwe dźwięki wydawały w czasie gryzienia. Piesek bardzo szybko nauczył się znaczenia słów „piłeczka”, „zabawka”, „kaczka” itp. Poproszony o piłkę, biegł do swojego kącika i dumnie ją przynosił, intensywnie żując, żeby wydawała jak najwięcej dźwięków. Tobi zaczął rozróżniać rodzaje zabawek. Jeżeli padała komenda: „Przynieś kaczkę!”, szukał pluszowej kaczki, na słowa: „Gdzie twoja mućka?” biegł przynieść pluszową krowę. Najciekawiej reagował na komendę: „Przynieś zabawkę!”. Podbiegał do swojego kącika z zabawkami i zaczynał się zastanawiać, którą konkretnie zabawkę ma nam przynieść. Czasem brał jakąś w zęby, odkładał i brał inną. Jakby rozumiał, że pojęcie zabawki jest niesprecyzowane i wymaga jego decyzji.

Wspaniałe zabawy w przeciąganie mogły trwać godzinami, z psiego pyska lały się strumienie śliny, ale szczęki pozostawały zaciśnięte. Czasami Księżniczka biegała po domu ściskając w rękach jeden koniec zabawki, ciągnąc za sobą uwieszonego na drugim końcu psa, zapierającego się przednimi łapami. Jedynie komenda: „Pluj, zostaw, nie rusz” powodowała natychmiastowe wyplucie trzymanego przedmiotu.

Teraz, po dziesięciu latach, Tobiś nie jest już skory do zabawy w przeciąganie, prawdopodobnie jest już zbyt słaby. Namiastką tej zabawy jest wytrząsanie i tarmoszenie miękkiego jaśka, który przynosi mu Księżniczka. Ja lubię bawić się z psem w utrzymywanie koncentracji. Siadam przy nim, kiedy leży na środku pokoju, i kruszę na kawałki kilka psich ciasteczek. Zwierzę uważnie mnie obserwuje, lekko powiewając ogonem. Kładę te kawałeczki przed nim jeden obok drugiego z komendą „nie rusz, zostaw”. Pies patrzy uważnie to na pachnące ciasteczka to na mnie, w skupieniu czekając na przyzwolenie. Wystarczy lekki ruch ręki, pogłaskanie go po głowie lub krótkie „możesz” i ciasteczka znikają w przepastnej paszczy.

Zachęceni reklamą telewizyjną, postanowiliśmy naszemu pupilowi kupić dość drogą zabawkę edukacyjną – gumową piłkę z plastikową zatyczką, do której można było włożyć psie ciasteczka. Zgodnie z założeniami producenta, pies powinien sobie toczyć piłkę po podłodze, aż znajdzie się ona zatyczką w dół i wypadnie z niej jedno ciasteczko. Ta zabawa miała zająć zwierzę na długi czas i rozwijać jego kreatywność. O tym, jak wielka jest kreatywność naszego psa, przekonaliśmy się już w ciągu pierwszej godziny zabawy. Tobiś z radością pochwycił piłkę i od razu zorientował się, że ze środka wydobywa się aromat jego ulubionych ciasteczek. Zaczął popychać piłkę nosem przed sobą, wachlując ogonem. W pewnej chwili wypadło z niej ciasteczko, które pies zjadł ze smakiem. Popchnął piłkę, oczekując kolejnych gratisów. Przez dłuższą chwilę nie udało mu się ustawić piłki w odpowiedniej pozycji, nie doczekał się więc kolejnego przysmaku. Zaczął zachowywać się coraz bardziej nerwowo. Trącał piłkę nosem, popychał łapą, ale wciąż nie mógł wydobyć następnego ciasteczka. W końcu złapał piłkę w zęby i wskoczył z nią na nasze łóżko, przezornie odwracając się do nas tyłem. Przez około dziesięć minut z łóżka dobiegało rytmiczne psie sapanie; wyglądało na to, że zwierzę rozpracowuje zasadę działania piłki. W pewnej chwili sapanie ucichło, Tobiś zeskoczył z łóżka i poszedł się napić wody. Spojrzeliśmy na piłkę. Plastikowa zatyczka leżała osobno, brzegi otworu piłki były poszarpane. Po ciasteczkach nie pozostał ani okruszek. Po tym doświadczeniu uznaliśmy, że nie musimy bardziej rozwijać kreatywności naszego zwierzęcia i nigdy więcej nie zasugerowaliśmy się reklamami.

Chcieliśmy jak najszybciej zacząć zabierać Tobisia na nasze rodzinne wyprawy. Szybko okazało się, że pies cierpi na chorobę lokomocyjną. Samo wejście do samochodu było dla niego ogromnym stresem. Wsadzaliśmy go jednymi drzwiami, a on usiłował od razu zwiać drugimi. Zaczynał dyszeć, oblizywał się nerwowo, cały pysk pokrywał mu się śliną, w końcu zwierzę dostawało torsji. Próbowaliśmy przyzwyczajać go do krótkich podróży po mieście, łagodzić jego zdenerwowanie. Nic nie pomogło. Wszystkie cztery samochody, jakie w czasie tych dziesięciu lat mieliśmy, działały na Tobisia tak samo. Niezależnie od marki, modelu, dźwięku silnika. Pies po wejściu do samochodu nerwowo układa się na osobie siedzącej obok niego, często boleśnie wbijając pazury w nasze uda, zaczyna dyszeć i ślinić się. Puszczamy klimatyzację na minimalną temperaturę i duży nawiew, szczękając zębami z zimna, żeby tylko pies miał trochę komfortu. Po zatrzymaniu Tobiś jest od razu przy drzwiach, trzeba go szybko odpiąć z szelek, inaczej zawisłby na nich na zewnątrz.

Nasza pierwsza wspólna dłuższa podróż przypadła w czasie zimowych ferii szkolnych. Szczeniak pojechał z nami na kilka dni do pensjonatu w Zakopanem. Zaopatrzyliśmy się dobrze na tę wyprawę, między innymi zabierając ze sobą specjalną klatkę, w której zamierzaliśmy zostawiać psa na krótkie momenty naszej wspólnej nieobecności w pokoju. Tobiś był przez nas przyzwyczajany w domu do przebywania w klatce. Wielokrotnie do niej wchodził, był na chwilę zamykany, a potem wypuszczany z głośnymi pochwałami za grzeczność. Chyba nie zrobiło na nim dużego wrażenia, kiedy w hotelowym pokoju rozłożyliśmy klatkę i włożyliśmy na dno miękki dywanik. Zaprosiliśmy psa do środka, ułożyliśmy obok niego dużą, smakowicie pachnącą kość i zamknęliśmy drzwiczki. Szczeniak siedział wyprostowany, obserwując nas uważnie. Powiedzieliśmy mu, że zaraz wrócimy, i udaliśmy się do jadalni piętro niżej. Usiedliśmy do stołu, nie zdążyliśmy nawet rozpocząć posiłku, kiedy dobiegło nas przeciągłe psie wycie. Rzuciliśmy się biegiem do pokoju. Pies siedział w klatce w tej samej pozycji, w jakiej go zostawiliśmy, obok leżała nietknięta kość. Po otwarciu drzwiczek szybko wybiegł przywitać się z nami. Na kolejne posiłki chodziliśmy na zmianę. Nigdy więcej nie użyliśmy klatki, niedługo potem podarowaliśmy ją znajomej.

W naszym hotelowym pokoju były cztery jednoosobowe łóżka. Jedno z nich w poprzek tarasowało nieczynne drzwi balkonowe. Wnęka drzwiowa zastawiona brzegiem łóżka tworzyła dość obszerną przestrzeń. Pies szybko ją zidentyfikował i zamieszkał. Wskakiwał na tapczan i zeskakiwał do swojej nowej budy. Dodatkową osłoną była dla niego gruba kotara, miękko zwisająca do samej podłogi. Tobiś dużą część dnia przesypiał w swojej budzie, wystawiając głowę nad krawędzią łóżka, jak tylko coś go zainteresowało.

Zakopane pokryte było świeżym, puszystym śniegiem. Na spacerach Tobiś szalał z radości. Rozrzucał śnieg nosem jak szufelką, zawzięcie kopał głębokie dziury w zaspach i ochoczo tarzał się, nagarniając śnieg na siebie. Rzucaliśmy mu śnieżne kule, które usiłował łapać zębami i rozgryzać. Sielankowy nastrój burzyły tylko przejazdy sań ciągniętych przez konie. Na widok konia Tobi zaczynał donośnie ujadać, prawdopodobnie ze strachu. Podczas jednego spaceru sanie przejechały tuż przed nami, weszliśmy na jezdnię zaraz po nich. Tobi zauważył, że koń zostawił po sobie odchody, podbiegł szybko i chwycił w paszczę jeszcze ciepły, parujący na mrozie koński brykiet. Nie było łatwo zmusić go do wyplucia zdobyczy…

Dziesięciomiesięcznego Tobisia zabraliśmy ze sobą na majówkę do hotelu w Beskidach. Wynajęliśmy przestronny apartament w hotelu przyjaznym zwierzętom. Psisko było bardzo zaaferowane nowym otoczeniem. Biegało dookoła apartamentu, węsząc wzdłuż ścian. W pewnej chwili odkryło półotwarte drzwi do łazienki. Jeden ruch nosa wystarczył, żeby otworzyć drzwi na całą szerokość i wbiec do środka. Zanim zdążyliśmy zareagować, Tobiś stał na tylnych łapach, przednimi opierając się o umywalkę i z radością konsumował kostkę mydła. Podbiegliśmy szybko do niego, Alfa zaczął rozdziawiać psią paszczę, żeby wyjąć z niej oślinione mydło. Tobiś uznał to za zabawę w przeciąganie i panowie nieźle się spienili, zanim mydło wylądowało z powrotem w umywalce. Tobiś pobiegł do swojej miski i popił „przysmak” wodą. Obawialiśmy się, że będzie wymiotował albo dostanie biegunki, ale na szczęście nic takiego się nie zdarzyło.

Po południu poszliśmy na spacer do parku. Pogoda dopisywała, pachniało wiosną i z przyjemnością przechadzaliśmy się wzdłuż brukowanych ścieżek. Tobiś rozrabiał z Księżniczką – bawili się gumową piłką, Księżniczka uczyła psa aportować. W rogu parku, na małym wzgórzu stała okazała zjeżdżalnia. Miała szerokie drewniane schodki, solidny drewniany podest, a na całej długości zjazdu była plastikowa. Księżniczka chciała przez chwilę pozjeżdżać z innymi dziećmi. Tobiś rozentuzjazmowany obserwował jej zabawę. Nagle, kiedy kolejny raz dziecko wspięło się na podest, szczeniak sam zaczął wchodzić po schodkach. Nawet dobrze dawał sobie radę. Byliśmy ciekawi, co zrobi dalej. Jak tylko Księżniczka zaczęła zjeżdżać w dół, pies również zaczął się zsuwać na wysztywnionych łapach, lekko odchylony do tyłu, w przysiadzie, żeby utrzymać równowagę. Tuż przed dolnym końcem zjeżdżalni odskoczył w bok na trawę. Dzieci zaczęły się głośno śmiać i całą grupką pobiegły wspiąć się kolejny raz. Tobiś dołączył do nich. Z zapałem właził schodek po schodku, aż dotarł na podest. Dzieci czekały na niego, ułożyły się jedno za drugim i zaczęły zjeżdżać jak długa wielokończynowa gąsienica. Tobiś jechał na samym końcu, przednimi łapami dotykając pleców ostatniego dziecka. Ponownie przed końcem zjeżdżalni uskoczył w bok. Zaczęła się niezła zabawa. Rozochocone dzieci z piskiem wspinały się na zjeżdżalnię raz za razem, czekając, aż zziajany pies dotrze do nich, a potem cała ta jazgocząca masa zjeżdżała w dół. Sami