Capreä i Roma. Obrazy z pierwszego wieku - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Capreä i Roma. Obrazy z pierwszego wieku ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Ze wstępu autora: „W Capri, na zwaliskach willi Tyberiuszowych, powziąłem pierwszą myśl tego opowiadania, które (przejąwszy się epoką, na gruzach jej widomych jeszcze), ułożyłem ze wszelkich dostępnych mi źródeł, z tą przyjemnością, jaką sprawia badanie odległych a mało nam znanych czasów i pełnych życia postaci, których imiona brzmią jeszcze do dziś dnia wspomnieniami niezatartymi. Nie przedsiębrałem powieści; chciałem tylko w szeregu obrazów charakterystyczniejszych odmalować tę chwilę, dla całej ludzkości stanowczą, która przedziela dwa zupełnie odmienne światy, dwie wielkie epoki żywota dziejowego. Nie ośmieliłem się też porwać na historyę, którą już raz skreśliło energiczne pióro Tacyta z siłą niezrównaną. Z dzisiejszego naszego stanowiska, te pierwociny chrześcijaństwa, wśród rzymskiego świata, przedstawiały mi nad wszystkie zajmujący moment, nadzwyczajnym przeciągający urokiem. Na nieszczęście, szczupła garstka imion i podań została nam z tej epoki. Akta pierwszych męczenników prawie nic nie dostarczają do tego czasu; trochę w Filonie i Józefie, w Aktach Apostolskich, w późniejszych pisarzach, Euzebiuszu, Tertulianie, w żywotach świętych i tradycjach miejscowych – oto wszystko co pozostało z tej tajemniczej chwili. Historia Kościoła w pierwszym wieku pełna jest cudów i mroku; strona też ta obrazu naszego jest równie tajemniczą i epizodyczną... kolebkę osłania ciemność, której fantazja rozdzierać nie ma prawa. Pogański natomiast świat maluje się nam jasno, z rzeczywistością ziemskich zjawisk, z najdrobniejszymi swojego żywota szczegółami, w Tacycie, Swetoniuszu, Pliniuszu, Senece, w Dionie Cassiuszu i mnogich pism ułamkach, pomnikach, napisach, odnoszących się do tej epoki. Tu znowu wybór tylko był ciężki, a artystyczne połączenie tej rzeczywistości jaskrawej z ideałami mglistymi, nieskończenie trudne. Czerpaliśmy na odtworzenie całości ze wszystkich znanych pomników, użyliśmy wszystkiego co wspomóc mogło, najwięcej jednak opieramy się na źródłach współczesnych, lub jak najbliższych epoki. Zwiedzenie miejsc dało nam gotowe tło i niemal widzenie jawne przeszłości, której tu jeszcze mnóstwo pozostało śladów żywych i wybitnych. Chcieliśmy rzecz naszą dokonać sumiennie – przedsięwziętą z miłością prawdy, zaczętą z zapałem, rzucamy z żalem prawie, życząc czytelnikom, aby tyle znaleźli przyjemności w czytaniu tego studium, ileśmy, kreśląc go, doznali; prosimy ich jednak, by nie zapominali, że im wcale nie obiecujemy powieści...”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 517

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski

Capreä i Roma.

Obrazy z pierwszego wieku

_______

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce: Hubert Robert (1733–1808), The Fire of Rome, 18 July 64 AD,

(licencja public domain), źródło: http://la.wikipedia.org/wiki/Fasciculus:Robert,_Hubert_-_Incendie_à_Rome_-.jpg (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

Tekst według edycji: Józef Ignacy KraszewskiCapreä i Roma. Obrazy z pierwszego wieku Wilno 1860 Zachowano oryginalną pisownię.

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

Księga Pierwsza: Capreä.

Słówko wstępne.

W Capri, na zwaliskach willi Tyberyuszowych, powziąłem pierwszą myśl tego opowiadania, które (przejąwszy się epoką, na gruzach jej widomych jeszcze), ułożyłem ze wszelkich dostępnych mi źródeł, z tą przyjemnością, jaką sprawia badanie odległych a mało nam znanych czasów i pełnych życia postaci, których imiona brzmią jeszcze do dziś dnia wspomnieniami niezatartemi. Nie przedsiębrałem powieści; chciałem tylko w szeregu obrazów charakterystyczniejszych odmalować tę chwilę, dla całej ludzkości stanowczą, która przedziela dwa zupełnie odmienne światy, dwie wielkie epoki żywota dziejowego. Nie ośmieliłem się też porwać na historyę, którą już raz skreśliło energiczne pióro Tacyta z siłą niezrównaną. 

Z dzisiejszego naszego stanowiska, te pierwociny chrześcijaństwa, wśród rzymskiego świata, przedstawiały mi nad wszystkie zajmujący moment, nadzwyczajnym przeciągający urokiem. Na nieszczęście, szczupła garstka imion i podań została nam z tej epoki. Akta pierwszych męczenników prawie nic nie dostarczają do tego czasu; trochę w Filonie i Józefie, w Aktach Apostolskich, w późniejszych pisarzach, Euzebiuszu, Tertulianie, w żywotach świętych i tradycyach miejscowych – oto wszystko co pozostało z tej tajemniczej chwili. Historya Kościoła w pierwszym wieku pełna jest cudów i mroku; strona też ta obrazu naszego jest równie tajemniczą i epizodyczną... kolebkę osłania ciemność, której fantazya rozdzierać nie ma prawa. Pogański natomiast świat maluje się nam jasno, z rzeczywistością ziemskich zjawisk, z najdrobniejszemi swojego żywota szczegółami, w Tacycie, Swetoniuszu, Pliniuszu, Senece, w Dionie Cassiuszu i mnogich pism ułamkach, pomnikach, napisach, odnoszących się do tej epoki. Tu znowu wybór tylko był ciężki, a artystyczne połączenie tej rzeczywistości jaskrawej z ideałami mglistemi, nieskończenie trudne. Czerpaliśmy na odtworzenie całości ze wszystkich znanych pomników, użyliśmy wszystkiego co wspomódz mogło, najwięcej jednak opieramy się na źródłach współczesnych, lub jak najbliższych epoki. Zwiedzenie miejsc dało nam gotowe tło i niemal widzenie jawne przeszłości, której tu jeszcze mnóstwo pozostało śladów żywych i wybitnych. 

Chcieliśmy rzecz naszą dokonać sumiennie – przedsięwziętą z miłością prawdy, zaczętą z zapałem, rzucamy z żalem prawie, życząc czytelnikom, aby tyle znaleźli przyjemności w czytaniu tego studyum, ileśmy, kreśląc go, doznali; prosiemy ich jednak, by nie zapominali, że im wcale nie obiecujemy powieści... 

d. 8 Czerwca 1859, z Żytomierza.

I.

Wśród najpiękniejszego morza w świecie, jakby z roztopionych ulanego lazurów, pod najczystszem niebem południa, u brzegu okrytego drzewy pomarańczowemi, na których świecą wiecznie złociste owoce, leży jak olbrzymi sarkofag na grobowisku przeszłości, wyspa skalista, ostremi szczyty wspinając się ku niebu, stromemi ściany kamiennemi zanurzona w wodach, przyglądająca się niedbale z jednej strony Tyrrhenieńskiemu morzu, z drugiej Cumańskiej zatoce. 

To Capreä... uroczy kątek ziemi, oderwany od lądu umyślnie, aby swobodniej mógł dumać i sam być panem sobie. Jakże mu tam ślicznie na tej płycie szafirowej, gdy się cały zarumieni od zachodzącego słońca, a złociste promienie, wskroś przenikając powietrze, otoczą go aureolą jasności! 

Wyspa ta stoi z daleka, jakby na straży cudnej zatoki, którą starożytni Craterem, to jest czarą, zwali; jak czara bowiem zatacza się kolisto i jak ona poi najpiękniejszym w świecie widokiem. Brzegi całe Crateru okrywają gmachy, portyki, świątynie i piękniejsze nad nie drzewa zielone. Na starem tem, od wieków zamieszkanem wybrzeżu, przed tysiącem ośmiuset laty jeszcze może wdzięczniej niż dziś śmiało się niebo nagromadzonym tu przepychom. 

Po wzgórzach i dolinach bielały o jasnych i purpurowych kolumnach wille rzymskie, z rozkosznemi perystylami, obwieszone winem i bluszczami, świątynie ze złocistemi dachy, koliste amfiteatrów stopnie, zawieszone nad morzem łaźnie i kosztownym kamieniem wykładane pieczary. 

Jeszcze naówczas groźny wybuch śpiącego od wieków wulkanu nie rozerwał starego Wezuwiusza na dwoje i nie wyszczerbił boków jego, gruzami i ruinami góry zasypując miasta, tamując rzeki, równając doliny. 

Na wyniosłych brzegach, spokojnej góry, od dawna wystygłej, zielone rozkładały się gaje i winnice, bielały domki i dwory rzymskich wyzwoleńców i lubiących wieś starców, którym się Rzym uprzykrzył... pod sam prawie wierzchołek ciągnęły się budowy, zielenią poprzedzielane, galerye, kolumnady i wschody, w tajemnicze zakątki wiodące. 

W pośrodku zatoki, pod wzgórzem, które się wznioślej dźwigało, między górą Gaurus a Wezuwiuszem, stara Sirene, późniejsza Parthenope, królowa Campanii wesoła, wznosiła się różnobarwnemi mury swemi. 

Jak naszyjnik pereł, rozsypane brzegiem morza gmachy marmurowe, tworzyły owe miasto rozkoszne, do którego wzdychali rzymscy patrycyusze, mieniając tu rzymską togę i powagę na grecką suknię i lekkość. 

Paleopolis i Neapolis, złączone w gród jeden, zabywszy dawnych sporów, koronowały się ogrodami i palmami, i uśmiechały do siebie, słuchając śpiewu syren, na szumiących ognistych falach przypływających do brzegów. Wśród wspaniałych willi, połączonych z sobą, wśród ciasnych ulic, ostawionych kolumnami z afrykańskich marmurów, wśród ogródków ocienionych drzewy pomarańczowemi, rozłożystemi figami i morwami, poobwieszanemi winną macicą, gdzie niegdzie z białemi, do pasa w purpurę odzianemi słupami, o złocistych kapitelach misternych, wznosiły się świątynie Neptuna, Diany, Merkurego, Cerery, Dioskurów... Na najwyższym szczycie królowała miastom maleńka, pięknych kształtów greckich, Sacella, którą żeglarz zdala witał, obiecując ofiarę po wesołem do brzegów przybiciu. 

Około Augustale, skupiały się bazylika, fontanna, forum, teatrzyk i votalne ołtarze i posągi opiekuńczych Bogów Grecyi i Rzymu. 

Inaczej tu wszakże było niż w starych miastach, w których od wieków Tuskowie tylko się gnieździli i gdzieś rzucił okiem, wszędzie znać było ślad przejścia Greków, piętno jońskich wychodźców, którzy tu z sobą swą sztukę, umiłowanie piękna i nieśmiertelny wdzięk geniuszu swego przynieśli. Naczynia, z któremi niewiasty szły po wodę do marmurowych fontann i studni i te, które stały na murach u wnijścia ogrodów, posągi w wyżłobieniach domóstw, kolumny u drzwi skromnych budowli, miały ten kształt prosty a wytworny, ten rysunek wdzięczny a młody, których tajemnica z Hellenów życiem umarła... Każdy słup, każdy marmuru złomek powiadał, że Grek go rozmierzył, ustawił, wyciosał, dobrał barwę do otaczającego nieba i ziemi. 

I nic nie było wdzięczniejszego nad to miasto pół-greckie na ziemi rzymskiej, pod tem niebem cichem, ukryte w koszu liści i kwiatów, szczęśliwe, pijane, na którego horyzoncie zdala rozbiegłe góry Taburnus, Gaurus, Vesuvius i dalsze Lactarius’a ramiona, błyszczały wszędzie domy, świątnicami, portykami i wieczną zielenią drzew cienistych. 

Chciało się wierzyć, poglądając na to wybrzeże rozkoszne, na kraj pełen kadzideł i pieśni, że z wieczorną falą wypłyną białe syreny z niebieskich topieli i zaśpiewają tęskną pieśń wiodącą do morza głębi. 

Jakby dla podchwycenia tego śpiewu uroczystego bóstw morza, które na świecących falach w księżycową noc widywali, już tylko majtkowie, spoczywający w łodziach u brzegu – wszędzie do koła Crateru cisnęły się aż na piasek miasteczka i ville. 

Miejsca tu brakło rzymskim rozpieszczeńcom, tak każdy z nich musiał tu koniecznie mieć gdzie odpocząć; łaźnie ich i domki i spelunki chłodne występowały aż w morze, niemal na falach pływając. 

U stóp zielonego Wezuwiusza, strojnego w winnice, leżała, w gajach i ogrodach cała, rozkosznisia Pompeja, miasto kupców i handlarzy, wesoło używających żywota; na jej przedmieściach Pagus Augustus Felix, wieś wyzwoleńców, ulubieńców, sług i weteranów Augusta, była przytułkiem dworu starego Cezara. 

Bliżej brzegu morskiego Hercules Porticum, kąpało się w samych wodach zatoki, z Retiną, portem swym, wspaniałym teatrem, bazyliką i świątyniami... 

Dalej postępując ku Surrentum, miastu Syren, bielały mury Stabii, u stóp Lactariusowej góry, kasztanowemi lasy pokrytej, rozrzucone były domki wesołe wśród gajów pomarańczowych, a świątyńki wiejskie gdzie niegdzie podnosiły się, to przeglądając w morzu szafirowem, to na tle ciemnej gór zieleni malując... 

Minąwszy Surrentum i Herkulesowy ołtarz, na najwydatniejszym cyplu ziemi od strony Caprei, na skałach wstępujących w wody cieśniny, wznosiła się świątynia Minerwy. 

Wszędzie zresztą, gdzieśkolwiek rzucił okiem, dymiły ołtarze bóstw rozlicznych, bielały słupy małych owych a wdzięcznych, poświęconych bogom świątyniek, które każdy dzień mnożył ku czci coraz nowych mar tysiąca zaludniających sponiewierane Olympy. 

W drugą stronę od Neapolis, długo po za miastem ciągnące się, i jedna przy drugiej nagromadzone zalegały ville pnąc się na góry, zstępując ku morzu, zwieszając po nad falami, w których dla rozpalonych życiem sybaritów szukały kąpieli rozkosznej... Był to las portyków i kolumn i murów piętrzących się jedne nad drugie, to chowających kapryśnie w głębie gór, w pieczarach, skały i groby, by ich zazdrośne nie dojrzało oko. 

Droga wiodąca ztąd od Neapolis do Baii, cała, rzec można, była ulicą pańskich pałacyków podmiejskich, na których stworzenie i ozdoby wysilały się wyobraźnie i dziwaczne chętki zniewieściałych potomków dawnych Rzymian, dziś przez rozpustę i znikczemnienie przysposobionych do niewoli i uśmiechających upodleniu. 

Jedne za drugiemi szeregiem, wśród palm, kaktusów, aloesów, winnic i wdzięcznie strzelających z gęszczy ciemnych sosen, z rozpiętemi dachy swych gałęzi, stały owe tajemnicze patrycyuszów i wyzwoleńców przytułki, całe z marmurów, drogich kamieni, muszli perłowych i bronzów... w pół na morzu, pół na lądzie... Dalej, już za Pausilippem, ku Puteolom rozpoczynały się spalone pola Campi phalaegrei, pełne widowisk strasznych, buchające podziemnemi ogniami, po których poetyczne latały wspomnienia... 

Za to ku morzu jasno było i dla oka wesoło. 

Samo nazwanie Pausilippu (rzuć smutek) powoływało pielgrzymów, przybywających aby tu o troskach Rzymu zapomnieli i całkiem miękkiemu spoczynkowi się oddali. Każdy też tu przybywał tylko odetchnąć powietrzem wonnem, skąpać się w morzu lazurowem, posłuchać nocą tajemniczego głosu śpiewnej fali, zjeść ostryg Lucrińskich, napatrzeć się greckich dziewcząt i skryć przed ludźmi i światem. 

I domki te, z cegieł różnobarwnych, z marmuru porfyrów powznoszone, nosiły na sobie piętno jakieś swawolne, które niedozwalało wziąść je za poważne schronienie senatorskie; tu się ciężką zrzucało togę i koturn surowy, a w sukni lekkiej, której Rzym nigdy nie widział, szło po zielonej murawie lub wysłanej mozajką ścieżynce, żyć pomarańczowych kwiatów oddechem i rzeźwiącą atmosferą morza.

Wszyscy mieszkańcy tych wybrzeżów zgreczonych, aż do Baii „brzegów, czystym nieprzyjaznych dziewicom”, tchnęli samą rozkoszą i weselem... do rozkoszy i wesela posługiwali. Dzieci jońskich wychodźców, ludzie tutejsi, ani swej sztuki, ani zniewieściałego nie zabyli obyczaju, i dobrze im było jako nauczycielom wśród Rzymian, uczących się już godność człowieczą sprzedawać za kroplę ziemskiej ambrozyi. 

Te ville, które poeta zamkami raczej niż wiejskiemi domki nazywa zalegały często wielkie przestrzenie, ze swemi ogrodami, łaźniami, długiemi ulicami, portykami, teatrami i odeonami... z sadzawkami, w których bawiono się tucząc ukochane rybki i ergastulami, w których zamykano okutych niewolników, z celami wyzwoleńców, flecistów, niezliczonej dworni otaczającej pana... 

Z góry na górę rzucane łuki, przeprowadzały rozpieszczonego starca bez znużenia po grzbietach marmurami wykładanych, ku ciepłemu morzu, które na jego posługi do ciemnej wchodziło groty. Wolną pochyłością, litostrotem wzorzystym usłaną, posypaną różami i szafranem, spuszczał się po uczcie upojony biesiadnik do swoich thermów, nie trudząc chodem, powoli, i szedł oddychać wonią drzew rozkwitłych, widokiem czarownej ziemi. 

Gdzieś stąpił, gniotłeś z daleka poprzywożone płyty kamieni, wydarte skałom rękami tysiąca niewolników, co je polewając łzami wypolerowali pod stopy pana, opierałeś się o świecące kolumny, o malowane ściany, szedłeś pod stropami w złociste przyodzianemi koszyki... 

Po ścianach nawet zewnętrznych tych rozkoszy przytułków, na jaskrawem tle rzucone skakały powietrzne tancerki, greka pędzlem kreślone, unosiły się hymery uśmiechnięte, dzieciaki skrzydlate, bachantki z rozpuszczonemi włosy. 

Nic tu nie wyprowadzało myśli z tego zaczarowanego koła, w którem krążyła, tworząc sobie świat pokoju i rozkoszy, i tu prędzej niż gdzieindziej zapomnieć było można, że słońce nie zawsze świeci ziemi a szczęście życiu ludzkiemu. 

Jeżeli zbłąkany filozof lub skwaśniały retor przyszedł dowodzić znikomości ziemskich rzeczy, prędko upajały go wonie, rozmarzały uśmiechy, śpiewy i wino i kończył bełkocąc nieprzytomny: 

– Carpe diem! chwytaj dzionek co ulata... 

I brzegi wciąż rozlegały się pieśniami, które gdy przerwał jęk głuchy, to tylko by po nim pieśń jeszcze dźwięczała weselej. 

Ażeby ciężko po wschodach, wracając z Baii, nie przebywać góry Pausilippu, boki jej przedarto na wylot, i długie, ciemne przejście wiodło przez jej łono ku polom ognistym, ku źródłom gorącym... 

Dalej, nad drugą zatoką stały handlowne Puteole, grecka Dicaerchia, ze swą starożytną świątynią i thermami Serapis’a, przybytkiem Neptuna i amfiteatrem... Od stóp Gaurus’u aż do Baii, wciąż idąc brzegiem, przechodziłeś jedną ulicą villi, jeden wieniec domów oprawnych w krajobraz, jakiemu świat może nie ma równego. Tu były przez Virgilego opiewane i tajemniczemi uświęcone podaniami groty, jeziora, rzeki, a świeżo nad niemi pieśń Augustowego ulubieńca brzmiała jeszcze nad niemi długo przeciągnionem echem. Dalej i jeszcze dalej stały odwieczne Cumy, od których bramy szczęśliwej droga słana kamieniem, otoczona grobami, wiodła aż do Rzymu, i z stolicy na Campanii brzegi znużonych mowami na roztrach, siedzeniem w Capitolu, lub choćby wielkością swoją Konsulów, tryumfatorów, zwycięzców, których własne szczęście dławiło. 

II.

Ale nad wdzięczny brzeg zatoki Cumańskiej, nad rozkoszne ville Pausilippu, Meseny i Baii, milszem jeszcze schronieniem była Capreä, co z daleka wyglądała tylko na czerwoną skałę, najeżoną świątyniami i kolumny, a zblizka była jak gniazdo najeżone w koło suchemi gałęźmi, w środku miękko wysłane puchami i pióry. 

Na przeciw przylądku i świątyni Minerwy, nieopodal od lądu, od którego zdawała się oderwaną umyślnie, spoczywała wyspa różowa jak zmęczony gladiator w cyrku; niedostępna zewsząd i pionowemi skały odcięta, z dwóch stron tylko, od Neapolis i Sycylijskiego morza, dwa szczupłe miała porty a raczej liche dla statków przystanie, w których od burzy nawet skryć się nie było można. Większe też łodzie, których na ląd nie podołano wyciągnąć, uciekały w zatokę ku Surrentum, nie śmiejąc tu z akwilonami wojować... 

Mimo że wspaniałości Caprei kryły się w jej dolinach lub niedostępne oku czepiały przy skał szczytach, tyle ich skupiło się na tym szczupłym ziemi kątku, że zdala nawet poznałeś w niej villę Cezarów, ich rozkazem zmienioną w jeden ogród rozkoszny i marmurowe zamczysko. 

Nad cyplem ku Surrentum, wysoko, widać było wieżycę białą i gmach Jowiszowej villi, piętrzące się do góry, na szczycie Anacapri widniała świątynia bóstwa, przezroczysta, podparta słupów wiązką, a po bokach skał tu i ówdzie białe kolumny szeregami stały niewolnice pilnując drogi, która, to wschodami marmurowemi, to gładką płaszczyzną, spuszczała się w zakryte doliny, opasując gór boki. 

Nie było tu prawie piędzi ziemi, z którejby przemyślny Cezarów budowniczy nie korzystał, aby tę ustroń uczynić wspaniałą i rozkoszną: powykuwano skały dzikie, obleczono groty ścianami lśniącemi, przedarto drogi w gór wnętrznościach, poczepiano ulice na niedostępnych wyżynach, a pracowita dłoń ludzi, których życie za nic się liczyło, wyłożyła po jednemu drobnemi kamyczkami ścieżki, któremi Cezar miał chodzić, misternie i wdzięcznie, aby oko Augusta, padając na ziemię, nie obraziło się jej nagości widokiem. 

Wśród zieleni kwiatami okrytych gdzie niegdzie ołtarz występował biały, lub posąg w postawie poważnej, szemrała fontanna, oblewając nimfy skamieniałe i rozigrane delfiny... to znowu na białych, świeżo młotem rzeźbiarza obnażonych, marmurach, umiejętny ogrodnik porozrzucał sploty zielone i zmusił je uściskiem czułym chłodny opasywać kamień, jak czule i niewolniczo tulili się wówczas ludzie do zimnych stóp możnych i ulubieńców Cezara. 

Ciszę uroczystą przerywał tylko dalekiej szum fali i szmer wodotrysków, lub śpiew przykazany niewolnikom i grecki flet wygnańca, tęskniącego za Helladą... ale cała siła posługaczy pańskich nie mogła powstrzymać niekiedy lotu i krzyku ptaków, które złowrogo nieraz zakrakały wśród biesiady. Bledły naówczas twarze, posępniał sam Cezar, a astrolog tłómaczył, że ptastwo gdzieś na żer z trupów i cielsk wroga leciało. 

Cicho, spokojnie, rozkosznie było na tem łożu, usłanem dla władzców Rzymu, znużonych swą siłą hałasem Forum, owacyami i ofiary, i uroczystą powagą palatyńskich gmachów. 

W dwunastu wyznaczonych ku temu miejscach, jeszcze Cezar Octawiusz Augustus począł był wznosić, imionami dwunastu głównych bóstw Olimpu naznaczone wille; a po jego zgonie, Tyberyusz rozkazał dokonać tych cudów, które teraz otaczały dobrowolnego drugi raz wygnańca. 

Na jednym z najwyższych szczytów przeciw świątyni Minerwy, wznosiły się gmachy, Jowiszową nazwanej, willi, nad samą morza lazurowego przepaścią. Siadł tu gród cały, bielejący od marmurów i alabastru, świecący od złoceń i purpurowych ścian, a obok niego wysoko pięła się wieża strażnica, aby z niej czujne niewolnika oko, po Sycylijskich morzach, od Galii, od Rzymu, od Baii, Miseny, Puteolów, najmniejszą łódkę wyszpiegowało... Często przez całą Campanią rozstawione stosy, murów Rzymu sięgające, zamkniętemu w Caprei władzcy dawały znać zażegnięte, że czyjaś tam głowa na rozkaz jego upadła, że nienawistne skończyło się życie... Strażnik z owej wieżycy, dostrzegłszy ogni, potrząsł pochodnią i obojętny ziewnął, lub rozśmiał się dziko. 

Tu był największy przepych, najulubieńsze Cezara mieszkanie; ztąd na dwa morza, dwa światy, na z daleka przypływające mógł poglądać okręta i zgadywać a wróżyć, co mu one w swych niosą wnętrznościach, niewolników-królów dla tryumfu i wozu, wieść o legionach straconych i krwi przelanej daleko, sycylijskie zboże lub piasek nilowy. A gdy morze było puste i żaden żagiel nie bielał na jego błękicie, oko padało na zaczarowane brzegi Surrentum i dalej ku Herkulesowym portykom, pod stopy zielonego Wezuwiuszu, ku Neapolowi, Puteolom, w opalowych barwach dalekiego krajobrazu szukając rozrywki. I błąkało się po zielonych wzgórzach lesistych, po złocistych dolinach, po różowych gór szczytach, po białych perłach świątyń i domóstw.... 

A było gdzie polecieć oku... w jedną stronę aż ku Baijom i wyspom, siostrom stojącym na morzu jak syny gór powietrzne, ku Euploi, Limonie, Nesis, Prochycie i Pitecusie; w drugą ku Posidonium, ku Sykulskim brzegom, ku tajemniczemu południu... Obraz z tej wyżyny widoczny tak był niezmierny, że nawet oku Cezara mógł wystarczyć, marzenie Cezara nasycić. 

W tej ustroni, wysoko przyczepionej na skałach, której każdy kamień niewolnicy na głowach dźwigali od brzegów, była i świątynia Jowisza, grecką sztuką wzniesiona na kolumnach z onyxów i alabastru, uwieńczonych złotem, i ołtarz Boga Bogów i cella dla jego kapłana i sto izb dla Cezara dworu, i portyk półmili długi, i łaźnia, do której wiodła biała ulica, nad przepaścią przypięta, i amfiteatr, i tajemnicze cubicula, i xysty (ogrody), zmuszone rosnąć na twardej opoce, i kwiaty, i woda, i co człowiek wymarzyć, a niewola wykonać może. 

Na głębokich zabudowana grotach, w których czarnej paszczy stada spędzonych ludzi jęknąć nie śmiały, by ciszy pana nie przerwać, willa owa zataczała swe mury po nad same przepaście o kilkaset stóp nad morzem dźwignięta, a dziwaczna myśl jakaś i zachcenie otoczyły ją zewsząd wysłanemi lithostrotem drogami, tak, by krawędzi nagiej nie zostawić ziemi. Miejscami odgradzała tylko od powietrza złocona balustrada, obwita powojami i bluszczem, gdzieindziej umyślnie nikła zapora i u stóp straszyła przepaść ciemna. 

Na co tylko przepych wysoce ukształconego ludu, który pod swem panowaniem trzymał świat cały, zdobyć się może, wszystko to na góry, plecami zgarbionych ludzi, dźwignięto. Były tam i greckie posągi, rzekłbyś, zaczarowane postacie, które Bóg jeden stworzył, a drugi skamienił, i naczynia wpół przezroczyste, barw dziwnych, rzeźbione lata długie w cudne wzory i postacie, i lane z ciemnej miedzi korynckiej olbrzymy i maluczkie, droższe od nich posążki, Athenom wydarte. 

A słupy, które podpierały, strop, który izby pokrywał, posadzki, co je wyściełały, wszystko to złotem, purpurą, drogim kamieniem przyoblec się musiało. 

Gołe nawet murów ściany sztuką czarodziejską do życia powołał artysta, i choć płakał może, gdy skuta dłoń jego zarysowała na nich postacie, one śmiać się musiały, i jak sen ulatywać w powietrzu. Na purpurze i fiolecie, nagie dziewczątka zdawały się stworzone, by młodość wiecznie przypominać... choć to wiekuiste ich wesele urągało się starości... Obok nich szczebiotały ptaszęta malowane, chłopcy i dzieciaki zginały się pod ciężarem róż i owoców rumianych. 

Na skwar były tu izby chłodne, na chłód łaźnie gorące, a wiekuista uczta, zawsze zastawna, czekała tylko znaku pana, by przed nim ze stołami się ukazać.... 

Wschody szerokie jak ulice Rzymu, a łagodne, by i starzec mógł się po niej przechadzać, jeżeli mu się ramiona sług przykrzyły – rozbiegały się ztąd w różne strony po całej wysepce, do jedenastu willi, równie strojnych i wspaniałych, jak Jowiszowy dwór Cezara. 

W zielonych gajach pomarańcz i rozrosłych figach, oczepianych winną latoroślą, po cichych dolinach, w złomach skał tajemnych, w pieczarach, które natura na pół wyżłobiła wiekową pracą lub morze wybiło powoli, falą nieustanną zużywając twardą skałę – kryły się owe rozkoszne ustronia, których przepych jeden coraz inne dla przypodobania się przybierał postacie. 

Przy każdej z tych willi wznosiła się świątyńka, sacella boga, któremu była poświęconą, biły wodotryski chłodne i drzewa rozrastały się posłuszne – ale ściany jednych okrywał marmur jasny jak śnieg, drugich kamień, co jak krew wyglądał zastygła, mlecznemi poprzerzynany żyłami, innych zielone płyty lub złociste kwadraty dziwnemi wzory w łonie ziemi obleczone... 

Wyobraźnia budowniczych co się silili na nowe, niespodziane, niewidziane, – mogąca się tu rozpasać swobodnie,... cuda zrodziła, przypochlebiając się panu, wyszukując kształtów olbrzymich, barw nieznanych, wysadzając każdą stopę, to świecącemi kryształy, to różnobarwną polewą, to całemi bryły, na których podania starej Grecyi snycerz wykuł w nieskończonej wstędze, gmach opasującej do koła. 

Już tu ani słup, ani ściana nie słuchały rozmiarów urzędowych, których w poważnych budowach trzymać się musiano; – łuki sklepień wspierały się zuchwale i śmiało, kolumny bujały jak drzewa młode, a miasto surowego ich kapitelu, rozrastał się wierzchołek w palmowe gałęzie, w wieńce i sploty. Wschody jedne czepiały się na dachy, drugie spuszczały w podziemia i połowa budowy schodziła z niemi w wewnętrzności gór, kryjąc w nich cuda, których się ludzkie oko z powierzchni domyśleć nie mogło. Ryjąc się w głębinach tajemniczych, budowano w nich pałace ciemności, skryte rozkoszy gniazda, zmuszając wodę by je oblewała, powietrze by je napełniało wonią. 

Lecz któż potrafi dziś opisać wspaniałości wyspy, której każdy dostępny kątek przeistoczony został, przekuty na jedną całość olbrzymią, co znużonego życiem starca kryć miała i rozkosznie pieścić? 

Nawet przepaście użyte zostały dla stopy i oka, zwyciężone pracą, zmuszone okryć się zielenią, upinać kwiatami; nawet dzikie skały wybrzeży dźwigały po nad mórz głębiną galerye, z których zwieszony nad falą lazurową mógł człowiek marzyć, że niebo ma pod nogami.... 

Morzu kazano wnijść w pieczar głębie i wcisnęło się posłusznie, rozstąpić się kamieniom i prysły, przetworzyć ziemi i stała żyzną od krwi i potu ludzkiego. 

Ilu tam ofiar nieznanych kości zdruzgotały głazy, ile ich pożarła otchłań morza z kamieniem u szyi, ile serc pękło wśród trudu – nikt nie liczył, ale gmachy powstały, śmiały się i świeciły. 

Z Grecyi przywleczono rzeźby wydarte ziemi, co je zrodziła i kochała, z dalekich światów kamienie na podnóża, złoto na opony, purpurę na wysłanie; a gdy się zamarzyło Cezarowi w zwierzyńcu ujrzeć lwa afrykańskiego lub krokodyla w sadzawce, szedł okręt po nie i wiózł je do stóp pana. 

Wśród tych przepychów, jedni mieszkańcy, starzy greccy, potomkowie Telona, wnuki Osków i Tyrryjczyków, nie mieli gdzie się podziać i schronić; szczupła ich garść ustąpić musiała na wierzchy pustych gór, w szczeliny kamienne, w dzikie doliny, których nie dosięgła wola władzcy, ni oko jego posługaczów; wywrócone swe domostwa po kamieniu przenieśli dalej, rozpierzchając się przerażeni. 

A plemię to zmieszane z wielu, w Hellenów prawie zmienione, grecki obyczaj przyjąwszy – było zaprawdę jednym z ludów najpiękniejszych i najhojniej obdarowanych na ziemi. Na obliczu jego czytałeś wypisane pochodzenie szlachetne narodu, który bogi czyniąc na podobieństwo swoje, sam swym bogom był podobny. 

Może ten urok wdzięków mieszkańców Caprei sprowadził tu w ostatnich chwilach życia starego Augusta, może z nim połączona prostota obyczajów, wesele dziecięce i niebo zawsze pogodne, jak czoła tych ludzi. Bo w twarzach niewiast i dzieci greckie chodziły posągi, a starzy w swych łachmanach mieli jeszcze powagę senatorów, której już w Rzymie nie było. 

A lud to był cichy, spokojny, posłuszny i szedł tak na śmierć jak do uczty, nie zdziwiony, nie złamany; obyczaje jego miały woń pierwotnych czasów Saturna, strój był stary, jadło proste, pieśń smutna. 

I byli podobni odwiecznym wygnańcom, których już opuściła pamięć, a w piersi tylko została tęsknota. 

III.

O losach tego ziemi kątka mało dotąd powiedzieć było można; wcześnie bardzo nad wesołą zatoką Posidonii i Neapolu znaleźli się mieszkańcy, którzy blizkie brzegów wyspy objęli. Od ośmiu już wieków naówczas liczono przybycie Greków, którzy wznieśli Cumy i Neapolis i Dicaerchiją; oni też owładli wyspami, a Capreä i Ana-Capri, zaludniły się ich dziećmi rozproszonemi po skał szczytach. 

Pierwszy Oktaviusz Augustus, pod koniec życia szukając spoczynku i rozrywki, gdy przebiegał Campanię szczęśliwą, ujrzał tę konchę morską, i domyślił się, że w niej zamkniętą perłą być można. 

Swetoniusz z wielkim wdziękiem opisuje te zabawki wyżytego i zniewieściałego człowieka, który tu prawie dziecinnych szukał rozrywek; obraz to tak żywy, że nic doń dodać nie można. 

„August, pisze on, przebiegał wybrzeża Campanii i wyspy pobliższe, spędził dni cztery w Capreä, w najzupełniejszym spoczynku i najweselszem usposobieniu. Raz, gdy przejeżdżał się na statku w zatoce puteolańskiej, do której był właśnie Alexandryjski okręt zawinął, podróżni i majtkowie, głowy postroiwszy w wieńce, w szatach białych, paląc ofiarne kadzidła, podnieśli głosy na pochwały Augusta, życząc mu wszelkiego dobra, gdyż, jak mówili, jemu winni byli życie, swobodę żeglugi i bogactwa swoje. Te pochwały tak mocno rozradowały Augusta, że między swych towarzyszów czterdzieści sztuk złota rozdać kazał, zobowiązawszy ich przysięgą, że żaden daru tego na nic innego nie użyje, tylko na kupno towarów u Alexandryjczyków. Następnych potem dni, między innemi podarunkami, rozdawał togi i pallia, z rozkazem, aby Rzymianie po grecku a Grecy po rzymsku odziewali się i mówili. Potem w Capreä przypatrywał się pilnie ćwiczeniom ephebów (młodzieży), z których dawnego gimnazyum znaczna się jeszcze liczba starym obyczajem wprawiała. Dał nawet dla nich ucztę w swej przytomności i wyraźnie zalecił, aby mogli swobodnie owoce, resztki biesiady i inne podarki wyrywać sobie i bawić się niemi. Jednem słowem, żadną nie wzgardził zabawą. Sąsiednią Caprei wysepkę Apragopolin (miastem próżniaków) nazwał, z powodu swobodnego żywota, jaki tam wiedli ci dworacy, którzy się na nią schronili. Z ulubieńców jednego, imieniem Masgabas’a, zwykł był nazywać Κτίστην - Ktisten, jako niby założyciela grodu. Siedząc u stołu, postrzegł, że grobowiec tego Masgaby, przed rokiem zmarłego, wielka liczba ludzi z pochodniami otaczała, i wiersz z tego powodu utworzony, przywiódł głośno po grecku:

Κτίστου δὲ τύμβον εἰσορῶ πυρούμενον

Założyciela grób widzę płonący. 

a zwróciwszy się do Thrasylla, ze dworu Tyberyuszowego, który przy stole naprzeciw niego siedział a rzeczy był nieświadomy, spytał go, czyjby ten wiersz mógł być? I gdy się Thrasyllus wahał z odpowiedzią, August dodał wiersz inny:

Ὁρᾷς φάεσσι Μασγάβαν τιμώμενον.

Widzisz-li Masgabę uczczonego pochodniami. 

i o ten znowu się zapytał. Na co gdy Thrasyllus nic innego odpowiedzieć nie umiał, prócz, że czyjebykolwiek wiersze były, są doskonałe, wybuchnął śmiechem wielkim i począł sobie wesoło żartować. Wkrótce potem popłynął do Neapolu, ciągle dręczony bolem wnętrzności.” 

Wspomnienie Augusta i tych chwil wesela, spędzonych z nim w Caprejskiej ustroni, może spowodowało Tyberyusza, by sobie cichą Capreę obrał przytułkiem na starość; tak jak Augusta przywiązanie do tej wyspy i zamianę jej na Enaryą, zazieleniony na jego przybycie stary dąb wywołał.... 

Oba myśleli, że im jeszcze nowa tu młodość rozkwitnie.... 

IV.

Była to właśnie chwila, w której wieszcze proroctwo Mantuańskiego łabędzia ziszczało się nad światem; Oktawiusz Augustus zmarł, zostawując z uśmiechem władzę Tyberyuszowi, do zgonu artysta, przewidując, że po świetnych dniach jego panowania, następne złowrogie, uwydatnią jeszcze wielkość, której chciał pamięć uwiecznić. Szukał w następcy nie pana dla Rzymu, ale dla dziejów kontrastu, dla siebie większego blasku... chciał, by noc była czarną, a wspomnienie dnia przy niej jaśniejsze. 

Dziwny zaprawdę był stan społeczeństwa w tej chwili wielkiego przełomu, kończącego jedną epokę, rozpoczynającego nową. Nikt wymowniej i silniej nie skreślił jej obrazu nad Tacyta, którego oburzenie maluje na co zszedł Rzym w tych czasach rozpusty i spodlenia. 

A jednak był to wiek co do wykształcenia i cywilizacyi jeden z najświetniejszych w dziejach, wiek, w którym Rzym najszerzej i najsamowładniej panował, chłonął i jednoczył w sobie wszystkie żywioły ludzkości, przyswajał mądrość Grecyi i Wschodu; wiek, w którym społeczność doszła do form najwyszukańszych, do życia najwykwintniejszego, a umysły, wyćwiczone sztuką, filozofowały najsubtelniej o wszystkiem, dobierając słów jak pereł, jak dźwięków dla ucha, i myśli szerokie otwierając przestrzenie. 

Cały świat, po za granicami tej cywilizacyi, strojnej jak dworka zalotna i rozpieszczonej we wszystkiem, zwał się barbarzyńskim (choć Grek jeszcze i Rzymianina po cichu tem imieniem piętnował) – uprawa umysłowa stała wysoko, ale wiara dawna ledwie się w formach zużytych trzymała, a filozofija wszystko już zburzywszy, nic jeszcze na to miejsce wznieść nie mogła, jako najwyższy szczebel wiedzy uznając skeptycyzm, a za najwyższą moralność chłodny i samolubny stoicyzm. 

Świat ten był świetny powierzchownie, rozmiłowany w przepychu, wymyślny w upodobaniach – żywot wiódł pełen najwyszukańszych przyjemnostek, ale stał zarazem u granicy, po za którą całą siłą swego rozumu, wiedzy i wykształcenia, przejść nie mógł. Widać to było z tego miotania się szalonego, z tych wyprężeń śmiertelnych, któremi usiłował daremnie przekroczyć granice możliwego i dostać się w jakieś krainy nieznane. 

Lecz ani ludzie świata i władzy, ani filozofowie i retory na tę chorobę nieuleczoną poradzić mu nie mogli – skeptycyzm zabijał ducha, stoicyzm nie żywił nic prócz dumy, a konający jeszcze przez wstyd jakiś po starorzymsku bohaterowie, już nawet jak Sokrates koguta Eskulapowi na ofiarę dać nie mogli, bo ni w Eskulapa, ni w ofiarę nie wierzyli. 

Bogowie starzy stali wprawdzie na dawnych ołtarzach, ale obok nich, ludzi zszarzanych, niewiasty z nierządów znane, ubóstwiano co chwila i bóstwo poniewierało się w błocie. Wszystkie Bogi całego świata, Egiptu, Grecyi, ludów barbarzyńskich, stawiano na pustych ołtarzach, ale nikt już w nie nie wierzył.... Bóstw było bez liku, a Boga nie było. 

Westalki postradały swą świętość i czystość, kapłani swą władzę, zamilkły Sybille, a Rzym jak świat zdawał się oczekiwać nowego porządku, nowej idei, nowego zbawcy, któryby odrodził przegniłą do głębi społeczność. 

Te przeczucia ludzkości, dające się postrzegać w samym nawet Rzymie – nie wiedzieć jak i z czego powstałe, odzywają się po świecie całym. Magowie czują Narodzenie Pańskie w dalekiej krainie na Wschodzie i idą w długą pielgrzymkę, aby Zbawcę powitać; Herod przeraża się proroctwy, i dzieci, między któremi ma się znajdować przyszły Pan świata, mordować każe; księgi Sybillińskie mówią o przyjściu Syna Bożego, a wieszcz Mantuański, z grobowca nad brzegiem morza, które patrzało na rozpustę i zniewieściałość rzymskich patrycyuszów, woła tajemniczemi wyrazy: 

Nowy przychodzi rzeczy porządek....

Nowe pokolenie z wysokiego zstępuje nieba.

Ten nowy rzeczy ziemskich porządek, to zjawienie się dziewicy, to dziecię niebios wysokich, widzi nie tylko wieszcz co je zwiastuje – czuje najlichszy z ludzi owego czasu, pojmujący, że świat tak dłużej, bez nadziei, bez steru, bez życia pozostać nie może. Wszyscy wiedzą, że cóś wielkiego stać się ma światu, wszyscy pragną jakiejś prawdy, jakiegoś życiodawczego słowa... i oczy przeczuciem zwracają na Wschód, jak ku nowemu wnijść mającemu słońcu, które wieszcza poprzedziła jutrzenka. 

Nigdy też może ludzkość ciężej nie bolała. Stojący na czele ludów Rzym, zamiast im przewodniczyć, ssał ich i korzystał z poddanych dla swych rozkoszy i dziwactw. To, co się zwało naówczas barbarzyńców światem, jeszcze pierwotnych praw Bożych piastowało świadomość, jeszcze cóś kochało, jeszcze czuło godność człowieczą, jeszcze siłą charakteru upadłych napełniało zwyciężców, przypominając sobą starą dzikiego Rzymu dostojność. W tych ludach, z któremi walczono, Tacyt sam widzi cnoty, jakich już próżnoby szukał u siebie, ze wstydem, ale złamany prawdą wyznaje, że się tam uczyć potrzeba czego już Rzymianin zapomniał. Z jego obrazu Romy Cezarów i narodów jej podległych widoczna, że tam prostota obyczaju stawiła wyżej charaktery, niż tu cywilizacya pozorna i zniewieściałość wymyślna. Zepsucie dochodziło do najwyższego stopnia, a wśród niego rzadkie przykłady cnót starych świeciły jak zdumiewające wyjątki; rozpusta złamała tych ludzi, poprzerabiała na pochlebców, przeistoczyła w niewolników, zerwała węzły rodziny i najpoczwarniejsze wyradzała codzień postacie, jednej wielkiej stworzyć nie mogąc. 

Samo pojęcie cnoty i występku zatarło się do tego stopnia, że powodzenie tylko zwało się już cnotą, a upadek sam był winą. 

W łonie patrycyatu Cezarowie mieli sługi najposłuszniejsze swym chuciom, Senat szafował dla nich najwymyślniejszemi kadzidły, a wierności i męztwa musiano szukać w gwardyi z barbarzyńców złożonej, lub z rozkutych więzów wyzwoleńcach. 

Brat na brata za grosz lub z trwogi szedł i stawał się donosicielem, syn wstawał przeciw ojcu, a to co było ohydą wprzódy, zrobiło się rzemiosłem, i denuncyatorowie sprawiali niejako urząd zyskowny, bacząc tylko na kogo padł wzrok nieprzychylny, by nań rzucić potwarzą, której nikt odeprzeć nie śmiał. 

Rzymianin umiał zaledwie jedno jeszcze – umierać mężnie; brał miecz i wbijał go sobie w pierś z uśmiechem; słabe nawet niewiasty zdobywały się na tę przedśmiertną odwagę. Ale i tu już siły codzień mniej było, a starzy ze zgrozą patrzali na dzieci, co już ni się napić trucizny, ni przebić, ni głodem zamrzeć nie umieli, niewolników o zadanie sobie ostatniego ciosu prosić zmuszeni. 

„Od przemiany rządu, powiada Tacyt, nie pozostało śladu nawet cnót dawnych, wszyscy z równości się wyzuwszy, czekali rozkazów władzcy.”... 

Zaledwie August, wielbiony i śpiewany, strudzone oczy zamknął w Noli, otrzymawszy to od Bogów o co ich zawsze prosił i czego drugim życzył – Euthanazyą (śmierć dobrą i lekką) – pocałunkiem Liwii i szyderskim uśmiechem życie skończywszy pytając: – Czy jako aktor dobrze swą na świecie odegrał rolę? – gdy już dojrzeć było i domyśleć się można, jakie po nim nastąpić mają czasy, w jak dziwną Rzym przerośnie gospodę zbytków, występków i szału. 

Za Augusta kryło się jeszcze to wszystko, co po nim bezwstydnie wystąpić miało; już w samej Oktawiusza rodzinie był zaród tego, co bujnie rozrosnąć się musiało; nurtowała ją rozpusta niepowściągniona, pokryta polorem greckim i pięknemi obwinięta słowy. 

V.

Ojcu tego, który miał po nim nastąpić, jako przywłaszczyciel nieograniczonej władzy, August odebrał był żonę Liwią, naówczas spodziewającą się dziecięcia, jakby na szyderstwo potem zapytując się kapłanów, czy ślub jego był ważnym? Pomściła na nim występku rozpusta tej macochy Rzeczypospolitej, jak ją Tacyt nazywa, macochy złowrogiej dla Cezarów. Zdawało się, że kto inny z przysposobionych dzieci i rodziny Oktawiusza może po nim objąć zarazem konsulostwo, trybunat, dowództwo wojsk i to co stanowiło naówczas nieokreśloną i nową jeszcze władzę Cezarów; – ale Liwia w ostatnim pocałunku pożegnalnym nie zapomniała o synu. 

Claudius Tiberius Nero, syn tej Livii Drusilli, którą ciężarną odebrał August mężowi, by się z nią co prędzej połączyć, pochodził z rodziny Claudia, wywodzącej się z jednego z miasteczek Sabińskich, ale przyjętej w Rzymie w poczet patrycyuszów i wsławionej mnogiemi czyny wielkiemi. Nosili oni przydomek Nero, co po sabińsku znaczyło silen, chrobry; mieli i imie Lucyuszów, dopóki dwóch z nich, jeden zabójstwem, drugi rozbojem go nie splamił, tak, że w końcu porzucić je musieli. Znać we krwi tego rodu był z dawna zadatek srogości Tyberyuszów i Neronów. 

Później przysposobieni za członków rodziny Liwia, plebejskiej ale możnej, przyjęli jeszcze przydomek Drusów, od pokonanego barbarzyńskiego wodza, imieniem Draus’a. Pradziad Tyberyusza, Appius Caecus, należał do dostojniejszych członków tego rodu, ojciec stał w godnościach wysoko jako wojownik mężny, miał i kapłańską po Scypionie godność. 

Tyberyusz nie urodził się u Augustowego tronu, matka go już z sobą przywiodła do nowej rodziny, a on i Drusus, brat jego, przyjęci zostali przez zobojętniałego Augusta. W dzieciństwie już los różnemi twardemi go próby hartował na wielki acz poczwarny, może najsilniejszy z charakterów swego czasu. Zrodzony w Rzymie czy w Fondi, z matką razem w pieluchach odbywał morskie podróże i kilkakroć był w niebezpieczeństwie życia... wśród płonących raz lasów, wraz z Liwią poparzony i ledwie uratowany. Znać rozwinięcie się jego było szybkie, bo prawie dzieckiem wystąpił już z mową pochwalną po ojcu na rostrach. Po zwycięztwie pod Ancium towarzyszył tryumfowi Augusta, potem w igrzyskach z młodzieżą kilkakroć widział go Rzym przewodniczącego orszakom starszych pacholąt (puerorum majorum.) 

Togę męzką wdziawszy, znów skarbiąc sobie łaskę ludu, pokazywał się w amfiteatrze. Już naówczas zapewne musiał dla bliższych tem się objawić, czem później wyraźniej ukazał światu, bo nauczyciel jego, Theodor Gadareus zwał go „błotem krwią zamieszonem” (lutum sanguine maceratum) a August, uniewinniając go przed ludźmi, powiadał, że miał wady przyrodzone nie nabyte, chcąc przez to dać do zrozumienia, że je zwyciężyć i pokonać potrafi. 

Ale okoliczności nie sprzyjały temu zwycięztwu, chociaż się ono długo wahało. To pewna, że Tyberyusz wyrósł na znakomitego człowieka, na postać groźną lecz wielką. Jak August, poeta, a raczej retor i artysta, często mów swoich wyrażenia poprawiał nazajutrz, bojąc się w nich błąd popełnić, ale nie poprawił uczynków – dowcip jego był krwawy jak obyczaje, słowa boleśne jak wyroki. 

Nie szafował jednak niemi, milczącym był raczej, nieufnym i skrytym. 

Tajemniczość ta i milczenie stanowiły główny rys jego charakteru, który Dion Cassius tak maluje w chwili, gdy władzę obejmował: – „Tyberyusz, mówi on, pochodził z rodziny patrycyuszowskiej i w naukach wyzwolonych był znakomicie wykształcony, ale natury dziwnej. Nigdy się bowiem nie objawił z tem czego pragnął, ani żądał tego, czego się chcieć zdawał: mowa jego wprost myśli była przeciwną: wstręt okazywał ku temu czego pożądał, napierał się tego co nienawidził, gniew udawał gdy był najmniej wzburzony, spokojność kłamał wrąc wewnątrz na tych, którym był łaskaw burzył się wrzekomo, najnienawistniejszych sobie pogodną witał twarzą, najmilszych czołem chmurnem. W ostatku mawiał, że nikt nie powinien znać myśli panującego, gdyż odkrycie jej spełnieniu wielkich czynów stawało na zawadzie, a milczenie dokonaniu sprzyjało. 

„Lecz gdyby zawsze był takim Tyberyusz, dodaje Cassiusz, łatwoby było z nim sobie postąpić, tłumacząc przeciwnie wszelkie jego słowa i uczucia, wiedząc, że tego chce co odpycha, brzydzi się tem, czego zdaje pożądać – ale on tak się burzył, gdy go kto odgadł, że wielu bez żadnej innej winy pozabijał, jedynie za to, iż myśl jego odkryli. – Jakkolwiek więc niebezpiecznem było go nierozumieć gorzej jeszcze odgadnąć.”

Pozostałe popiersia jego, w różnych życia epokach robione, twarz nam też odmienną przedstawiają: rysy to są wyszlachetnionego długiem powodzeniem i żywotem arystokratycznym rodu, piękne z młodu, regularne, zastanawiające wyrazem głębokim; później rośnie w nich piętno siły, dumy i zamkniętej w sobie władzy, która sama tylko w siebie nie wierzy, a chce grozą świat zhołdować. Niepospolicie wykształcony, filozof, mówca, poeta, Tyberyusz serca tylko nie miał nigdy i w całem jego życiu raz tylko namiętne ukazuje się przywiązanie. Zresztą zwykł był ludzi używać za narzędzia, jak narzędziami niemi władać, łamać i odrzucać. Zemsta jego milczała długo, ale była nieubłaganą, czasem nawet, gdy życie obrachował karą, na śmierć, co mu ofiarę wydarła, się gniewał. 

Wysokiego wzrostu, silny i zbudowany krzepko, szczególniej w lewej ręce miał moc olbrzymią; głowę nosił nieco pochyloną, a wielkie jego wydatne oczy, podobne ślepiom zwierza dzikiego, w nocy lepiej niż we dnie widziały. Ciało jego, mimo niewygód i wojen, białem się zachowało i delikatnem; w późniejszym wieku dopiero, gdy powtórnie pić zaczął niepomiernie, twarz jego porosła wrzodami, które okrywające plastry dziwnie szpeciły. Może ta poczwarność zmusiła go usunąć się i skryć od oczów ludzkich z razu w Campanii, potem na oderwanej od lądów wysepce. 

Pierwszą jego żoną była Agrippina, córka M. Agrippy, wnuczka Caecila Attyka, tego, do którego Cycero sławne swe pisał listy; do tej może jednej w życiu, nie wiem serce go przywiązało czy namiętność. Któż wie jakąby był drogą poszedł ten człowiek, gdyby mu dano szczęścia w pokoju skosztować i życiem rodzinnem się cieszyć? Ale August zapragnął go zbliżyć do siebie. Miał on ze Scribonii córkę, sławną ową Julię, naprzód za Markiem Marcellem, potem za Vipsanius’em Agrippą; ta chwilowo podobała sobie Tyberyusza, by go później znienawidzić i życie sobie zatruć i jemu. 

Kazano więc Tyberyuszowi rozstać się z Agrippiną, z którą miał syna Drusus’a, a ożenić z Julią, już naowczas osławioną i bezczesną... 

Małżeństwo to było dla przysposobienia uczynione i ze wszech miar najszaleńsze; Tyberyusz namiętnie kochał pierwszą swoją żonę. Julia, co go tylko podobała chwilowo, pomiatała nim jak daleko niższym od siebie. Przytem kochanek jej dawny, Sempronius Gracchus, swojego czasu wytworniś, dowcipniś i śmiałek, który z rostrów i obiadowego łoża równo umiał sypać słowy wyszukanemi, a używał ich zręcznie po swej myśli – nienawidził Tyberyusza i stosunków swych dawnych z córką Augusta, dla nowego jej męża rozrywać nie myślał. 

Tyberyusz więc stracił tę, którą kochał, a musiał żyć z tą, która go nienawidziła, której on nienawidził. Pisze Swetoniusz, że gdy potem raz w ulicy spotkał się z wydartą już sobie Agrippiną, tak radośnemi i pożądliwemi oczyma ją gonił, iż nakazać musiano, aby mu się więcej nie nawijała. 

Czas jakiś jednak żyli z Julią w pozornej zgodzie, z obawy Augusta, choć obyczaje jej wstręt mu czyniły. Tyberyusz, cierpiąc mocno, zdawał się mężnieć i krzepić, kilka razy wystąpił publicznie i świetnie, to wiodąc pieszo ciało Drusus’a na stos pogrzebowy, to mówiąc w Senacie za mieszkańcami Chios i Laodycei. Potępienie spiskującego Muraeny, wojna w Armenii, chorągwie na Parthach zabrane, rządy w Galii, wojny w Pannonii, Germanii, Dalmacyi, zdawały się go kształcić na użytecznego ojczyźnie obywatela i wodza. Ale to były dlań środki tylko zajęcia chwilowego, nie wypełniające serca; głuszył niemi tęsknotę i boleść niezwyciężoną; zwiększało się obrzydzenie jego do Julii z powodu rozwiązłości; odrzucić jej nie mógł, obwinić nie śmiał, znieść nie umiał. 

Zapragnął więc w końcu usunąć się i oddalić, nie chcąc ani patrzeć na to co się działo, ani dzieciom bliższym sercu Augusta miejsca zajmować. Napróżno troskliwa matka starała się go przezwyciężyć i powstrzymać – objawił żądanie to gwałtownie i wytrwał w postanowieniu uparcie. Gdy go usilnie zatrzymywano w Rzymie, przez dni cztery jeść nie chciał i groził, że się głodem zamorzy. Nareszcie żonę i syna rzuciwszy, w Ostii siadł na okręt, nie żegnając się z nikim, i nie ścisnąwszy dłoni niczyjej, Rzym znienawidzony opuścił. 

Niegdyś, gdy do Armenii płynął, burza czy przypadek jakiś wstrzymały go na pięknej wyspie Rhodos. Tyberyusz, jak August wykształcony, więcej był Grekiem niż Rzymianinem, wabiła go Hellada, jej język, swobodniejsze obyczaje, literatura, niebo nawet. Tu był w Grecyi: Rhodos mu się podobał i na miejsce dobrowolnego wygnania wyspę tę wybrał znowu. 

Osamotniony, gdyż niewielu z sobą zabrał domowników, przeszedł na prywatnego człowieka, wyrzekł się znaczenia, zapragnął być równy drugim; rzucił strój senatorski, pozbył liktorów i zamieszkał w domku małym i ciasnym. 

Całą jego zabawą było chodzić po szkołach i słuchać retorów, lub rozprawiać z nimi. 

Czasem napadały go miłosierne jakieś zachcenia; zapragnął jednym razem odwiedzić wszystkich chorych, ale oświadczywszy się z tem wcześnie, był powodem, że mu ich zniesiono ilu było, pod portyki, dla wygodniejszego obejrzenia, aby się po domach nie trudził. Ułożono mu ich nawet klassyfikując wedle rodzaju chorób i ich niebezpieczeństwa. 

Na ten widok Tyberyusz, który chciał miłosiernego udawać, sam zrazu nie wiedział co począć; wszakże obszedł wszystkich i przed każdym z omyłki popełnionej jak najłagodniej się tłómaczył. 

Władzę swoją Trybuńską dobrowolnie prawie złożył, i raz tylko jej użył, gdy mu włóczącemu się po szkółkach, wśród żywej dwóch sofistów rozprawy, biorącemu stronę jednego z nich drugi nałajał – mszcząc się nazajutrz pozwaniem i więzieniem. 

Zdaje się, że to życie na wyspie Rhodos samotne, ciężkie, do reszty go zgryzotą tajemną i goryczą na dni ostatek napoiło. August wreszcie, zapewne za staraniem Livii, która pragnęła powrotu syna, przekonawszy się o rozwiązłym córki bezwstydzie, sam jej list rozwodowy (repudium) przesłał, i w imieniu Tyberyusza ją odrzucił, dając mu zaraz znać o tem. 

Tyberyusz pozostał jeszcze w Rhodos jak gdyby posłany przez Augusta, usłuchawszy woli matki, która w ten sposób jego ucieczkę dobrowolną od sromoty zasłonić chciała. Tajemnicą zresztą okryty był ten pobyt oddalony w Grecyi w czasie którego popadł w podejrzenie, w niełaskę, ze wszelkiej wyzuł się władzy, odzież nawet patrycyuszowską zdjął i zdawał tylko wyczekiwać śmierci. Matka wreszcie ubłagała go, aby o powrót prosił, a gdy i Cajus na to zezwolił, przywołano go do Rzymu. 

Osiem lat jednak trwało to wygnanie, które go uczyniło skrytym, zdziczałym, milczącym i mściwym. Tyberyusz wybrał sobie życie prywatne i byłby w niem trwał, gdyby go śmierć Cajusa i Lucyusza nie wyzwoliła. 

August naówczas, za namową żony przysposobił go za syna, rozkazując mu w tenże sposób usynowić Germanika. Były to tylko czcze formy związku rodzinnego, zastępujące to, co brakło w rzeczywistości, do niczego też nie obowiązywały. Tyberyusz wkrótce znów, jako najbliższy władzy, począł ją odzyskiwać. Objąwszy Trybuńską poszedł dla uspokojenia Germanii i Illiryi. 

Tu sobie jako wódz na wielką zarobił sławę, i już mu miano wotować nazwanie poczestne, gdy August trochę zazdrośny, wstrzymał je tem, że go po sobie za następcę ukazał. 

Wojna i władza, znowu w nim niepospolite rozwinęły przymioty: w istocie był to jeden z tych ludzi, którzy bojując z sobą i złemi skłonnościami swemi, wielkiemi być muszą w jakikolwiek sposób. Tyberyusz mógł też być wielkim, gdyby objąwszy spadek po Auguście, potęgą swą nieograniczoną nie oszalał, a namiętnościom wodzów nie puścił. 

W tej wojnie germańskiej był on, jako żołnierz i wódz, wytrwałym na niewygody i znoje, po starorzymsku prowadząc legije do boju, bez namiotu, na wilgotnej ziemi noce przepędzając z niemi, często jedząc na trawie, w nocy każąc się budzić za każdą potrzebą, karności strzegąc pilnie. 

Mniejsza o owoc tych wojen i zwycięztwa, które pominiemy, nie mając zamiaru malować ich, lecz charakter tylko wykazać. 

Obok dobrych, rozwinęły się życiem żołnierskiem i złe strony człowieka; August musiał go znać dobrze, gdy, jakeśmy wyżej nadmienili z Swetoniuszem, po długiej z nim rozmowie, użalał się w obec dworzan swych, nad przyszłym podwładnego mu Rzymu losem. 

Listy jednak Augusta, które biograf ten przywodzi, pełne są dlań słodyczy i oznak przywiązania, choć może nie tyle je serce, co ochota popisu z wymową i stylem dyktowały, bo Cezar, hellenizując w nich, i wiersze poetów przytacza, i wyraźnie raczej dla przyszłości, niż dla przybranego pisze syna. 

W chwili śmierci Augusta, Tyberyusz znowu znajdował się w Illiryi, do której wkraczał zaledwie, gdy listy matki gwałtownie wezwały go do Noli. 

VI.

 Umarł Augustus w domu otoczonym przez Livią strażami i tak pilnowanym, że o zgonie jego nikt nie wiedział, dopóki się do następstw nie przygotowano. 

Rzym czekał otwarcia testamentu Augusta, ale o autentyczności jego zawczasu różnie sądzono. Usposobienie jednak wszystkich zapewniało przedłużenie władzy nieograniczonej, zbiorowej w jednym ręku jego następcy. Władza ta, jeszcze nie określona, składała się z przelania na jednego różnych dostojeństw, które wprzódy były rozpierzchłe i rozdzielone umyślnie – ˝W Rzymie, powiada Tacyt, konsulowie, senatorowie, rycerstwo, dobrowolnie oddawali się w niewolę, a im kto był świetniejszego rodu, tem więcej okazywał pośpiechu i gorliwiej się fałszem okrywał, układając twarz, aby nie widać z niej było ani nadto radości ze śmierci władzcy, ani zbyt wielkiego smutku z powodu odziedziczenia następcy... mieszano łzy razem, żale i pochlebstwa.˝ 

Wiedziano już, a raczej domyślano się, że Livia starać się będzie wynieść Tyberyusza, i przysięgę składać poczęto, choć jeszcze nie było pewności, że ona mu należy. 

Zręczny i wytrzymały Tyberyusz zwołał Consulów pismem, na którego czele, jak w starej Rzeczypospolitej, kładł ich imiona, nie chcąc się domyśleć, by miał już jaką władzę, uważał się tylko Trybunem, a nie pragnął jeno pozostać przy zwłokach ojca i oddać im ostatnią posługę. Ale choć tak wstrzemięśliwy w słowach, czynem jednak zapewniał sobie siłę na przypadek, która szalę na jego stronę przeważyć mogła: kohorty praetoryańskie były w jego mocy; otaczało go żołnierstwo jak Cezara. Z niemi szedł do Forum i Senatu, wojsku tymczasem rozkazywał, w słowach tylko wahając się i miarkując. Zdaje się, że obawa Germanika, który w rękach miał legije potężne, i chęć uniknienia z nim walki, wstrzymywały go jeszcze; chciał być powołanym, zmuszonym niejako do objęcia władzy, a nie sam ją sobie przywłaszczyć. 

W Senacie, unikając głównego zadania; mówiono tylko o czci, jaką zmarłemu miano oddawać Augustowi, odczytano testamenta, na których czytanie głosu i sił czułemu Tyberyuszowi, postanowionemu dziedzicem, zabrakło. 

Na wyprzódki ubiegano się w senacie o wynalezienie nowych dla zmarłego honorów pośmiertnych; wreszcie senatorowie zapragnęli nieść sami ciało jego na stos pogrzebowy. Tyberyusz słuchał i jęczał, zgadzając się na wszystko. Starszyzna rzymska odegrywała wraz ze stróżami rolę swoją przedziwnie, choć po cichu już, jak zawsze, wiele rzeczy zarzucano zmarłemu w zarządzie kraju i życiu domowem... Przebąkiwano nawet, że wybór padł na Tyberyusza, nie z czułości dla niego, nie z przywiązania do Rzeczypospolitej, ale ze znajomości tajemnej jego zuchwalstwa i srogości, dla podniesienia blasku przeszłości, straszliwą sprzecznością jej następstw. Przypominano sobie charakterystykę szyderską, z którą, pod pozorem pochwały, August wystąpił w Senacie, prosząc dlań powtórnie o władzę trybuńską. 

Po pogrzebie, wszyscy poczęli błagać Tyberyusza, aby im Augusta zastąpił; on się wahał, wymawiał z razu i składał bezsilnością, poddając nawet myśl podziału władzy, której tylko jeden August mógł sam podołać. Życzył ją tak rozdzielić, by jeden wojskiem, drugi Rzymem stolicą, trzeci resztą państwa rządził. 

Był to środek wybadania, azali kto nie myśli Germanika do udziału władzy przypuścić, poddanie zręczności do wygadania się, za które, odkrywszy je, mógł się później mścić na sprawcy. Jeden tylko nieszczęśliwy Asinius Gallus, który był wziął za żonę pierwszą Tyberyusza odrzuconą Agrippinę i Drus’a jego przysposobił, znienawidzony przez niego jako rywal, odezwał się pytaniem, jaką część w takim razie obrałby sobie Tyberyusz? Tu pióro Tacyta tak silnie kreśli ową scenę w senacie, iż słowa jego powtórzyć musiemy: 

˝Mowa Asiniusza raczej była napuszona niż szczera; zresztą, Tyberyusz nawet w rzeczach z któremi się nie skrywał, zostawiał zawsze, z natury czy z przywyknienia, wyrazy niejasne i niedokończone... I w tej chwili, siląc się na ukrycie myśli, mowę swą obwijał jeszcze bardziej mgłami i dwuznacznikami. 

˝Senatorowie też, którzy niczego bardziej się nie lękali nad to, by się nie pokazało, że myśl jego odgadli, wysilali się na prośby, zaklęcia, łzy, rozpacze, obejmowali posągi Bogów, popiersia Augusta, kolana Tyberyusza nawet.˝ 

Koniec końców, zręczny ów przysposobiony syn objął całe po ojcu dziedzictwo, a spodlony senat przyklasnął jego ofierze. Dodał tylko bolejącym i osłabłym głosem warunek: 

– Gdy przyjdzie chwila, w której znajdziecie słusznem... proszę was, byście starości mojej dali wypoczynek i dozwolili mi zrzucić z siebie to ciężkie jarzmo. 

Pomimo najusilniejszego starania o ukrycie swej myśli i uczucia, Tyberyusz zdradzał się wszakże to czynem, to wejrzeniem, choć nigdy słowem. 

Krew, z początku tego panowania nawet, gdy jeszcze do śmierci Germanika o zacność z nim walczyć musiał, już płynąć zaczynała. Agrippa umierać musiał. Haterius’a, który był powodem złowrogiego pośliznienia się i upadku, ledwie wyprosiła matka; nieco później wygnaną Julię, córkę Augusta, po cichu umorzono głodem, a Sempronius’a Graccha, który się umrzeć nie domyślił, z rozkazu Tyberyusza zabito potajemnie, w nadziei, że Rzym się o tych mordach nie dowie. 

Wkrótce po osiągnieniu władzy, gdy Senat Livii nadać chciał imie dotąd niewiastom niezwykłe, zazdrośny sławy i znaczenia syn, z cicha się przeciw tym objawom czci przesadzonej objawił, z przykrością zmuszony przypomnieć, że jej nie sobie wszystko był winien. 

Obawa jednak Germanika, w pierwszych latach panowania, czyniła Tyberyusza umiarkowanym w użyciu siły, a przynajmniej w formie jaką jej nadawał; we wszystkiem prosił o rady senatu, nie votował nigdy pierwszy, odmówił wreszcie przyjęcia tytułu Augusta i ojca ojczyzny; zabronił przysięgać na swe imie jak na świętość, (co wchodziło już we zwyczaj przez pochlebstwo i było rodzajem ubóstwienia) stawiać sobie świątyń, które mu już wznosić chciano, zakazał. Wszystką cześć jaką mu wyrządzano, zwracał pamięci ojca Augusta. 

Troskliwy niby o dobro senatu, ubogich jego członków wspierał, groszem ich jednając sobie, a że nigdy chciwym nie był do zbytku, nawet rządzcom prowincyj nie dozwalał się sobie datkiem przypochlebiać i niejakiemu Emiliusowi Rectus, który z Egyptu nadesłał mu wyżej postanowionej dani znaczniejszą summę, kazał powiedzieć, że poddani jego są owieczkami, że strzydz je potrzeba, ale ze skóry odzierać się nie godzi. 

Ten pierwszy peryod panowania Tyberiuszowego jest rzeczywiście zajmującą sztuką sceniczną, dla tych, co znają go później już jawnie działającym po swej myśli. Możnaby go nie ledwie posądzić o istotną filozofiję stoicyzm, skromność i pobłażliwość. 

Czasem potulność jego zakrawa aż na szyderstwo, gdy mówiących do siebie poprawia za każdem pochlebnem słówkiem. 

– Swięte twe zajęcia – mówi mu senator jakiś. 

– Pracowite... – poprawia Cezar. 

– Sprawco! – wykrzykuje drugi. 

– Doradzco... – szepcze Tyberyusz. 

Już wówczas jednak poczęły się pokątne nań pisemka i paszkwile, o których gdy mu znać dawano, skromnie odpowiadał, że w swobodnem państwie, myśl i język wolnemi być powinny. 

W senacie słuchał rady z pokorą, choć niemal z niej sobie żartował. 

Laury to Germanika i trudy jego, i bohaterskie życie żołnierza, przypominające ducha i obyczaj dawnych Rzymian, spocząć mu nie dawały, i te grę w filozofa wywoływały. 

Obok Tyberyusza, który w słowach wielkim być usiłuje, Germanik istotnie wielki czynami, stanowi wybitną sprzeczność, tłómaczącą jaką zazdrością przeciwko temu bohaterowi musiał pałać syn Liwii. W sercach Rzymian była miłość i cześć pełna zapału dla wielkiego bohatera; Tyberyusz nietylko Germanika, ale żonę jego Agripinę, która mu mężnie towarzyszyła w wyprawach, nienawidził, posądzając, że czyny jej wszystkie zmierzały do pozyskania władzy mężowi. 

Jej znalezienie się u mostu na Renie, przeglądy wojsk, ofiary żołnierzom, rozdawanie im sukni i pieniędzy, wzbudzało niepokój w duszy Cezara. 

U boku też jego stał już ów łysy Sejan, zausznik godny pana, któremu pochlebiał, podsycając w nim nienawiść, budząc podejrzenia, ofiarując posługi. 

Nowe zastosowanie Augustowego prawa o zniewadze majestatu i rozciągnienie znaczenia jego do pisemek pokątnych, odkryło powoli mściwy charakter Cezara. Wszystko się wówczas dawało w potrzebie pod zniewagę majestatu podciągnąć; Tacyt przywodzi, że jedną z pierwszych denuncyacyj tego rodzaju i zarzutów obrazy majestatu, było oskarżenie Rubrius’a i Falanius’a, rycerzy rzymskich, za to, iż niejakiego Cassiusza, rozpustnych obyczajów człowieka, przyjęli do bractwa na cześć pamięci Augusta postanowionego; potem że Falanius, sprzedając ogrody swe z niemi sprzedał razem (o świętokradztwo!) posąg Augusta, że Rubrius przysiągł fałszywie na imie Augusta. 

Tyberyusz jednak tych dziecinnych zarzutów na pierwszy raz nie przyjął i kary za te zbrodnie wymierzyć nie chciał. 

Ale droga dla innych była wytknięta i rzemiosło donosiciela stało się sposobem do życia, środkiem pozyskania łaski. Znaleźli się ludzie jak Hispon, którzy z donoszenia żyli, a za ofiary swe wybierali najbogatszych obywateli i najznaczniejszych w Rzymie ludzi... Dla takich zbrodnią było, gdy postawiony posąg Cezara niżej stał od otaczających, gdy mu burza lub przypadek głowę odkręcił... Tyberyusz zrazu hamował zbytnią usłużnych gorliwość. 

W tych pierwszych latach po osiągnieniu władzy jest w nim zaród wielkiego człowieka, któremu tylko braknie by tem był, czem się chciał okazać; – pojęcie więc wielkości charakteru było w jego duszy, ale namiętności je zacierały, a sceptycyzm z żywota czynił komedyą. 

Pracował w senacie, sądom praetoryańskim przysłuchiwał się z kątka, zbytków, szat jedwabnych i naczyń złotych zabraniał, kosztowne igrzyska sceniczne starał się skromniejszemi uczynić; płacę histrionów zmniejszył, w własnem życiu okazując się oszczędnym, a nawet pilnując obyczajów i rozwiązłości kobiet kładnąc granice, choć w nim samym tajemnych i najobrzydliwszych rozpust wrzał ogień niepohamowany. 

To staranie o okazanie się wielkim władzcą, troskliwym o dobro poddanych, prześladowanie obrzędów Egipskich i żydowskich, wierze Rzymian i staremu prawu przeciwnych, a czystość jej skalać mogących, rozkaz przepatrzenia ksiąg sybillińskich, czuwanie nad sprawiedliwości wymiarem, nad spokojem miasta i bezpieczeństwem mieszkańców, nad tem, by żadna zbrodnia nie uszła bezkarnie... cechują epokę poprzedzającą śmierć Germanika. 

Dodamy tu, że obejście się z żydami, których cztery tysiące za dekretem senatu wywieziono do Sardynii, przeznaczając ich do walki z rabusiami wyspę tę niszczącymi, było popularne ale nie ludzkie. Wedle pojęć ówczesnych, co nie nosiło imienia obywatela rzymskiego, nie zasługiwało ni na litość, ni na sprawiedliwość nawet, a Tacyt pisząc o tem, dodaje z dziwną obojętnością, że jeśliby żydzi poginęli w boju, lub z powietrza pomarli, nie wielka byłaby szkoda (vile damnum). 

Takie były owego wieku pojęcia... 

Tyberyusz, w całym tym okresie sili się na walkę z bohaterem, ulubieńcem Rzymu, stara mu się cnotą sprostać, wspaniałomyślność odegrywa, naprzykład, gdy oskarżonego o spisek i zabijającego się Libona po śmierci czyni się obrońcą, choć sprawy wprzód nie umorzył gdy mógł, a majętność winnego rozdzielił między donosicieli. 

Charakter ten w pierwszej połowie rządów maluje się we wszystkich czynach i słowach; filozof w mowie, na podziw skromny, umiarkowany, dla pamięci Augusta, dla matki pełen poszanowania, łagodny dla winnych, wykonawca sprawiedliwości ścisły, czyny tajemnemi zadaje kłamstwo pozorom. Opiera się gdy pragnie, jak mówi Dion, nienawidząc ściska i wychwala. Tak z Giermanikiem, tak z matką, tak postępuje z wielkiego charakteru Pisonem; w senacie z patrycyuszami, milczeniem lub słowy dwuznacznemi pokrywając myśl swoją, a niekiedy wydając się z samowolnością, gdy senat objawia jakąś chętkę i wolę własną, jak w sprawie Hortolus’a, którego o pomoc proszącego odprawił szyderstwem, choć w innych razach lubił się okazywać wspaniałym. 

Chwilowe ukazanie się samozwańca, który udawał ocalonego niby od śmierci Agrippę Posthuma, syna Julii, córki Augustowej, nabawiło strachem Tyberyusza o władzę, gdyż lud rzymski niepokoił się tem zjawieniem... Cassius przywodzi odpowiedź schwytanego oszusta, który spytany przez Tyberyusza: – Jakim sposobem stał się Agrippą? – odparł śmiało: 

– Tak jak ty Cezarem. 

Zazdrość o Germanika, coraz bardziej sławiącego się zwycięztwy i wraz z żoną ulubionego ludowi i legijom, trawiła ciągle potajemnie Cezara; pokrył ją jednak ofiarowaniem igrzysk w jego imieniu ludowi i przypuszczeniem go z sobą do Consulatu. Wszystko to osłaniało nienawiść i powziętą już może myśl pozbycia się współzawodnika. Ostatek dni jego zatruła walka z Pisonem, jakby umyślnie wyznaczonym do skrócenia mu życia. 

Śmierć bohatera nie bez przyczyny może przypisano czarom i truciznie, poddanej przez Pisona i żonę jego Plancynę. 

Wśród tych