Burza nad Missisipi - Emilie Richards - ebook

Burza nad Missisipi ebook

Emilie Richards

4,0

Opis

Osiem osób spotyka się, by wysłuchać ostatniej woli Aurore Gerritsen. Nie wszyscy należą do rodziny, ale życie każdego ze zgromadzonych odmieni się na zawsze, kiedy mroczne sekrety z przeszłości zmarłej ujrzą światło dzienne... Aurore pozostawiła jasne instrukcje: testament będzie odczytywany przez cztery kolejne dni w jej letnim domu na wyspie. Nikomu nie wolno w tym czasie opuścić wyspy. Kto wyjedzie - zaprzepaści szansę na olbrzymi spadek. Zdziwienie zebranych wzrasta, kiedy zamiast szczegółowych informacji, kto ile odziedziczył, adwokat przekazuje im drobne pamiątki i przedmioty, które związane były z życiem Aurore, a teraz mają posłużyć do odkrycia rodzinnych tajemnic. Zbliża się huragan, napięcie wśród zgromadzonych sięga zenitu... Losy Aurore Gerritsen poznacie w książce"Powracająca fala".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 583

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (21 ocen)
8
7
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Adrianabuch

Nie oderwiesz się od lektury

warto przeczytać
00

Popularność




Przełożyły: Małgorzata Fabianowska i Magdalena Nagórska

Tytuły 2008 roku:

luty

Healher Graham – Portret zabójcy Diana Palmer – Papierowa róża Penny Jordan – Niespodziewany powrót Carla Neggers – Jezioro cieni Erica Spindler – Pętla Emilie Richards – Powracająca fala

kwiecień

Erica Spindler – W milczeniu Diana Palmer – Pewnego razu w Paryżu Penny Jordan – Przełamać lody Sharon Sala – Grom Jennifer Blake – Ogród grzechu Emilie Richards – Burza nad Missisipi

czerwiec

Nora Roberts – Rezydencja

Diana Palmer – Władca pustyni

Sharon Sala – Pamiętaj

Heather Graham – Pod słońcem Florydy

JayneAnn Krentz-Sny

Emilie Richards – Klątwa Królowej Pereł

lipiec

Nora Roberts – Rodzinne szmaragdy Diana Palmer-Trzy razy miłość

Susan Mallery, Alexandra Sellers, Fiona Brand – Egzotyczni kochankowielistopad

Penny Jordan, Lindsay Armstrong, Day Leclaire – Spełnione życzenia Ruth Langan, Jacqueline Navin, Lyn Stone – W wigilijną noc Helen Bianchin, Lucy Gordon, Rebecca Winters – Rodzinna Gwiazdka

Informacje o serii Bestsellera orazsklep internetowyna stronie: www.bestsellery-mira.pl *

* Nie płacisz za koszty wysyłki

Tytuł oryginału:

Rising Tides

Pierwsze wydanie:MIRA Books, 1997

Redaktor prowadzący:Mira Weber

Korekta:Maria Wilber

© 1997 by Emilie Richards McGee

© for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 1999, 2008

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – zywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Znak graficzny BESTSELLERS jest zastrzelony.

Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o. 00-975 Warszawa, ul. Rakowiecka 4

Skład i łamanie: COMPTEXT®, Warszawa

Printed in Spain by Litografia Roses, Barcelona

ISBN 978-83-238-5191-2

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

PROLOG

Nowy Orlean, 1965

Róże, wonne trawy wetiwerii, śmierć. Te trzy przenikliwe zapachy przesycały odurzającą wonią parne, majowe powietrze. Aurore przebudziła się, jednak woń była tak intensywna, tak dręcząca, że aż strach było głębiej odetchnąć. Jeszcze bardziej dręczyła ją świadomość, że znowu śnił jej się Rafe.

Zawsze pojawiał się w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Niekiedy i inne widziadła wdzierały się chyłkiem w jej sny, niepokojąc w tych nielicznych chwilach, kiedy w przebłyskach przytomności zdobywała się na odwagę, by liczyć dni, jakie pozostały jej do końca życia. Rafe wyłaniał się znienacka i rozpościerał przed jej oczami zdarzenia z przeszłości, zamknięte niczym w kielichu zawilca na letniej łące.

Zmusiła się, by zaczerpnąć tchu. Powietrze wydało się jej niemiłosiernie duszne. Zabroniła służbie włączania klimatyzacji w tej części domu, więc tylko obracające się pod sufitem skrzydła wentylatora mieszały rozgrzane powietrze. Okna w sypialni były zamknięte – zapewne z obawy o to, by natarczywy skrzek przedrzeźniacza na gałęzi magnolii nie zakłócił jej drzemki. Cóż, służba nie rozumiała, ze każde przebudzenie było dla niej niczym nieoczekiwany dar niebios, niczym chwila wytchnienia dla udręczonej duszy starej kobiety.

Tak, była stara. Przez lata zaprzeczała tej prawdzie. Kiedy miała sześćdziesiąt lat, była przekonana, że starość jej nie dosięgnie, jeśli ona będzie aktywna. W wieku siedemdziesięciu lat doszła do wniosku, że wystarczy ignorować śmierć, tak jak wcześniej ignorowała niewygodne dla niej fakty. Teraz wszakże Aurore miała siedemdziesiąt siedem lat i śmierć nie zamierzała dłużej jej ignorować. Od tygodni czatowała przy brzegu łóżka, gotowa chwycić ją w swoje objęcia przy pierwszej oznace słabości. Lecz Aurore Gerritsen nie była jeszcze gotowa na śmierć, jeszcze nie teraz. Najpierw musiała pozbyć się ciężaru latami skrywanych tajemnic.

Za długo czekała. Już dawno powinna zwołać rodzinę, zawezwać ich jak udzielna władczyni i zmusić do wysłuchania mrocznej opowieści. Nie ośmieliliby się odmówić takiemu wezwaniu.

Za długo zwlekała. Teraz, kiedy śmierć czaiła się u wezgłowia, nie mogła dłużej tego odkładać. Otworzyła oczy i spostrzegła, że pokój ogarnia ciemność. Pora zmroku wydaje się tchnieniem Boga, przerwą w przemijaniu. Lecz nie było już czasu na jakiekolwiek przerwy.

Posłyszała koło łóżka szmer, w którym natychmiast rozpoznała szelest nakrochmalonego białego fartucha. Obróciła głowę i ujrzała najmilszą z pielęgniarek, które sprawowały pieczę nad jej gasnącym życiem.

Z trudem wydobyła z siebie słowa:

– Czy przyszedł Spencer?

– Tak, pani Gerritsen.

– To dobrze. – Jej własny głos wydał się jej obrazoburczym skrzekiem, który wdarł się w świętą ciszę pokoju, cieszyła się jednak, że był przynajmniej słyszalny. – Dawno?

– Czeka już prawie godzinę. Mówiłam mu, że pani kazała się obudzić, kiedy nadejdzie, ale nie pozwolił.

– Troszczy się o mnie. – Aurore zwilżyła językiem wyschnięte wargi. – Zawsze się troszczył.

– Może napije się pani wody?

Przytaknęła i po chwili poczuła, jak młoda kobieta unosi lekko wezgłowie łóżka.

– Jeden łyk. A potem… proszę poprosić Spencera.

– Czuje się pani na siłach go przyjąć? Jest pani pewna?

– Jeśli będę czekać na dobre samopoczucie, nigdy się nie doczekam.

Pielęgniarka mruknęła współczująco, nalewając do szklanki wodę z dzbanka. Przytknęła szklankę do ust Aurore. Chora wysączyła kilka kropli, po czym dała znak, że ma dosyć.

-Życzy sobie pani czegoś jeszcze, zanim poproszę pana St.Amanta?

– Tak, okna… Chcę, żeby były otwarte. Zawsze…

– Dobrze. Otworzę drzwi na taras.

Aurore wsłuchiwała się w odgłosy krzątaniny wokół łóżka. Posłyszała dźwięk otwieranego okna, a zaraz potem donośne granie pierwszych tego roku cykad. Do pokoju wpłynęła ciężka fala parnej, tropikalnej wilgoci. Przez chwilę Aurore znów miała siedemnaście lat i stała na brzegu Missisipi, otulona całunem rzecznych oparów. Pochylona do przodu, przypatrywała się barkom i parowcom, z mozołem torującym sobie drogę w górę rzeki. Czekała na przebudzenie nowego życia.

– Aurore…

Odwróciła głowę i spojrzała na człowieka, który niemal przez pół wieku był jej prawnikiem i powiernikiem.

– Jak się masz, moja droga? – zapytał Spencer.

– Czuję się stara.

Spencer przysiadł na krześle, które pielęgniarka postawiła przy łóżku.

– Wciąż pamiętam cię całkiem młodą.

– Za dużo pamiętasz.

– Czasami i mnie się tak wydaje. – Wziął ją za rękę suchą i drżącą dłonią, choć dość jeszcze mocną, by uścisnąć przyjaciółkę.

Jej myśli znowu odleciały, jak to zdarzało się ostatnio nie raz. Przypomniał się jej pewien dzień przed laty, w kancelarii Spencera przy Canal Street. Jego biuro nadal się tam mieściło, choć adwokat dawno jużprzekroczył wiek emerytalny. Nie wiedziała, z jakiego powodu nie przekazał praktyki któremuś z młodszych współpracowników, lecz była zadowolona, że tak się stało.

– Byłeś wtedy taki szarmancki – odezwała się. – Pełen współczucia. Przecieżmogłeś odprawić mnie z kwitkiem.

– Wtedy? Mówisz o dniu, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy? – roześmiał się lekko. – A ty byłaś wiotka, blada, smutna. Miałaś kapelusz, który rzucał cień na czoło. Mimo wszystko wydałaś mi się urocza.

– Ale nie spodobało ci się to, co miałam do powiedzenia.

– Nie moją rzeczą było cię osądzać. Obiecałem, że nigdy ani jednym słowem nie zdradzę tego, o czym wtedy mówiliśmy. Bawiłaś się długim naszyjnikiem z bursztynów i gagatów.

– Bursztyny i gagaty – uśmiechnęła się. – Nie pamiętam.

– Przesuwałaś w palcach czarne paciorki niczym różaniec. Wyglądałaś jak pokutnica, która błaga Boga o wstawiennictwo.

Aurore uniosła na niego wzrok.

– Po tylu latach wiem, że nikt się za mną nie wstawi.

– A więc wiesz więcej niżwiększość śmiertelników, moja droga. – Umocnił uścisk na jej dłoni.

– Marna pociecha.

– Chcesz, żebym dał ci lepszą?

– Nie. Chcę, żebyś wypełnił moją wolę zgodnie z nowym testamentem, który razem spisaliśmy. Stary po prostu zniszcz.

Spencer nie odpowiedział od razu. Milczał chwilę, wreszcie zapytał:

– Czy przemyślałaś dokładnie tę decyzję?

– Tak – uśmiechnęła się. – O niczym innym ostatnio nie myślałam.

– Sprawy mogą przybrać inny obrót, nizbyś tego sobie życzyła.

– To prawda.

– Może stać się więcej złego niżdobrego.

– Biorę to pod uwagę.

– Zranisz tych, których kochasz.

– Poznają prawdę. Przez całe życie bałam się wyjawić prawdę.

– A teraz się nie boisz?

– Lękam się jeszcze bardziej.

Pochylił się nad nią, ściskając jej dłoń, lecz nie dała mu dojść do słowa.

– Najbardziej obawiam się tego, że prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. Niech teraz inni mają okazję wykazać się odwagą, której mnie zawsze brakowało.

– To, co chcesz zrobić, jest aktem odwagi.

Jej myśli poszybowały ku dwóm mężczyznom, których kochała – do Rafe'a, który był jej pierwszą miłością, i Hugh, który był pierwszym synem. Ich dwóch stać było na odwagę, ale ją?

– Nie, to nie jest żaden akt odwagi – zaprzeczyła. – To tylko ostatni, desperacki akt tchórzostwa.

– Mam przyjść jutro, upewnić się, czy aby nie zmieniłaś zdania?

– Nie, nie zmienię. Zrobisz to dla mnie, Spencer? Pojedziesz na Grand Isle?

– Cokolwiek sobie życzysz… – zawiesił głos. – Jak zawsze.

– Jesteś najlepszym przyjacielem.

– Tak. Jesteśmy przyjaciółmi. – Podniósł jej dłoń do ust i pocałował. – Mam adres Dawn. Jest w Anglii, robi zdjęcia dla nowojorskiego magazynu. Mogę ją poprosić, żeby wróciła do domu.

Przez moment Aurore kusiła ta propozycja. Zobaczyć Dawn, mieć ją przy sobie, móc jej dotknąć, może ostatni raz. Wyznać wszystko wnuczce, tak jak ona kiedyś zawierzała babce swoje dziecięce sekrety. Wszystko…

Wszystko?

Aurore nie mogła znieść tej myśli. Doprawdy, słusznie uważała się za tchórza.

– Nie. Lepiej żeby nie wracała do domu, póki…

– Rozumiem.

– To wszystko, na co mnie stać.

Spencer podniósł się i westchnął, patrząc na jej kruche ciało.

– W takim razie wyślę jej i innym listy… skoro muszę.

– Tak, listy… – Aurore pomyślała o listach, które mu podyktowała. I o losach, które te listy bezpowrotnie odmienią.

– Jesteś zmęczona. A czeka do ciebie ktoś jeszcze.

Aurore nie zapytała, kim jest ów gość. Z tonu głosu

Spencera poznała, że ta wizyta sprawi jej radość.

Przymknęła oczy, a Spencer opuścił pokój. Śpiew cykad wzmógł się; te dziwaczne owady w twardych pancerzykach upodobały sobie szczególnie omszałe gałęzie błotnych dębów, które okalały dziedziniec posiadłości w Garden District1. Przez otwarte okna wieczorne powietrze przynosiło słodki aromat oliwek i pierwszych magnolii, tłumiąc wyziewy starości i czającej się śmierci.

Posłyszała kroki, lecz nie miała sił unieść powiek. Czyjaś mocna, sprężysta dłoń ujęła ją za rękę. Na policzku poczuła czyjeś wargi.

– Phillip? – wyszeptała.

– Nic nie mów, Aurore. Zostanę przy tobie. A ty odpoczywaj.

Tak, ten głos należał do Phillipa, lecz przez mgnienie oka zdawało się jej, że słyszy Rafe'a. Znów była młoda, znów miała przed sobą całe życie, nieobciążone żadnymi postanowieniami. Zanurzona w marzeniach, pośród dźwięcznego cykania, rozpoznała ton znajomy i bliski sercu. Phillip nucił pieśń, którą jego matka uczyniła sławną.

Aurore westchnęła lekko i zapadła w sen.

1Garden District – dzielnica Nowego Orleanu zbudowana przez amerykańskich protestantów w rywalizacji z francuskimi kreolskimi katolikami. Nowy Orlean, stolica Luizjany, leżący w ruchliwej delcie Missisipi, był na przełomie wieków tyglem narodów i ras. Dlatego słowo Kreol może oznaczać wiele rzeczy. Historycznie – francuskojęzycznego białego kolonistę, urodzonego jużza oceanem. W tym sensie najdawniejsi Kreole Luizjany byli reliktem dawnej kultury francusko-kolonialnej, gdyżziemie te należały pierwotnie do Francji. Dopiero cesarz Napoleon sprzedał Luizjanę Amerykanom. Nowy Orlean zasłynął jako kolebka jazzu, który stał się wspaniałym połączeniem stylów muzyki, uprawianych przez wszystkie grupy etniczne. Czarna ludność dzieliła się na Murzynówkreolskichiamerykańskich.Ci pierwsi nie byli, jak inni Murzyni, potomkami niewolników, którzy uzyskali wolność z końcem wojny domowej pomiędzy Północą a Południem. Ich przodkowie zostali dużo wcześniej wyzwoleni przez bogatych plantatorów i kupców francuskich za szczególne zasługi. Owi Murzyni, zwani teżw Nowym Orleaniefree Negros -wolni Murzyni– stanowili arystokrację swojej rasy. Przyswoili sobie francuską kulturę, a wielu dorobiło się majątków (przyp. red.).

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wrzesień, 1965

Młody człowiek, którego Dawn Gerritsen zabrała z szosy tuż za Nowym Orleanem, wyglądał jak włóczęga. Nie odbiegał stylem od większości studentów, którzy tego lata wałęsali się autostopem po świecie. Miał zaniedbane, nieumyte włosy, a jego ubiór pasował po trosze bezdomnemu poecie, po trosze cyrkowcowi. Trzeba przyznać, że nie przypominał ani wymoczkowatego fana Beatlesów, ani opalonego na brąz, uprawiającego surfing bubka z kalifornijskiej plaży, słuchającego Beach Boysów. W poprzednim roku, kiedy podróżowała z zespołami rockowymi po Europie, napatrzyła się do syta na typki rozmaitego autoramentu, umiała więc rozróżnić poszczególne ich odmiany.

Twarz autostopowicza pokrywały piegi, a jego oczy miały odcień spadziowego miodu. Kiedy pozdrowił ją swojskim,,sie masz!'', miała ochotę wywlec go na pozłacaną słonecznymi cętkami groblę i tam kazać powtarzać bez końca ten cudownie brzmiący zwrot, by upewnić się, że oto znowu znalazła się na głębokim Południu.

Nigdzie go jednak nie zaciągnęła. Nie zapamiętała nawet jego imienia. Jej myśli pochłonięte była innymi sprawami niżdoraźne przygody czy poważne związki. Po trzech pouczających latach w Berkeley dała sobie spokój z miłością, patriotyzmem, religią, seksem i wieczną pomyślnością. To, co przeżyła, kazało jej podchodzić do mężczyzn z rezerwą, gdyby zaś nawet nie było w niej w tej chwili żadnych uprzedzeń, powód, dla którego była w drodze, z pewnością nie pozwoliłby j ej na jakąkolwiek miłostkę. Nie teraz.

Na szczęście autostopowicz także nie wydawał się skłonny do poufałości. Wyraźnie bardziej absorbował go schowek na rękawiczki, gdzie trzymała wałówkę, oraz wskazówka szybkościomierza, toteżDawn wkrótce zapomniała, że w ogóle ktoś obok niej siedzi.

Dojeżdżali właśnie do Cut Off, kiedy nachyliła się i sięgnęła ręką, by włączyć radio. Do pełnej godziny brakowało dwudziestu pięciu minut, trafiła więc na końcówkę nadawanego o wpół do szóstej serwisu informacyjnego.

– A w dalszych wiadomościach… – zapowiadał ujmującym barytonem spiker – senator Ferris Lee Gerritsen, prezes międzynarodowej korporacji Gulf Coast Shipping z siedzibą w Nowym Orleanie, oświadczył, że koncern postanowił przekazać miastu część terenów położonych wzdłużrzeki, gdzie powstać ma park upamiętniający rodziców senatora, Henry'ego i Aurore Gerritsenów. Jak jużpodawaliśmy, pani Gerritsen zmarła w zeszłym tygodniu, a senator Gerritsen jest jedynym żyjącym dzieckiem tej pary. Jego brat, ksiądz Hugh Gerritsen, został zabity podczas zamieszek, jakie wybuchły w obronie praw obywatelskich w Bonne Chance latem ubiegłego roku. Jak się powszechnie przypuszcza, senator będzie ubiegał się o fotel gubernatora w 1968 roku…

Choć słońce chyliło się ku zachodowi, Dawn, zdmuchnąwszy uprzednio spadającą na oczy gęstą grzywkę, nałożyła słoneczne okulary, które wyjęła szybko z przegródki. Kiedy oparła się znowu o zagłówek, poczuła na gołym udzie ciepło dłoni. Szybkim rzutem oka upewniła się, że pasażer wpatruje się w nią taksującym, nieco poufałym spojrzeniem. Uśmiechnął się i przesunął dłoń wyżej.

– Nazywasz się Gerritsen. To twój krewny?

– Tracisz czas – odparła.

– Nie mam nic lepszego do roboty.

Zjechała na pobocze. Zaczął mżyć deszczyk, zapowiadano ulewę, lecz powzięła jużpostanowienie.

– Wynocha. Czas poszukać innej okazji.

– Nie wygłupiaj się. Rusz wyobraźnią, moglibyśmy się nieźle zabawić.

– Dech by ci zaparło, gdybyś wiedział, jak bujną mam wyobraźnię.

Klnąc pod nosem, cofnął dłoń, chwycił płócienną torbę i zatrzasnął za sobą drzwiczki, a ona wyjechała z powrotem na szosę.

Została sama. Pechowego intruza nie było jużw samochodzie. Nie było nikogo, kto by jej towarzyszył i nikogo, kto mógłby zagłuszyć natrętne myśli, jakie dręczyły ją od chwili, gdy poznała ostatnią wolę zmarłej babki. Oto Aurore Le Danois Gerritsen zażądała na łożu śmierci, by jej testament ogłoszono podczas rodzinnego zjazdu w letnim domu na Grand Isle. To właśnie z tego powodu Dawn była w drodze.

Kiedy ostatnim razem przemierzała trasę między Nowym Orleanem a Grand Isle, była świeżo upieczonym kierowcą, z rocznym zaledwie prawem jazdy. W tej bagiennej okolicy, gdzie woda i ląd nieprzerwanie stają do walki o to, kto nad kim weźmie górę, przeszła wówczas prawdziwy chrzest bojowy. Siedząca obok niej babka nie uznała za stosowne przestrzec ją wcześniej przed rozmaitymi niebezpieczeństwami czyhającymi na drodze – niezliczoną ilością zmurszałych mostków, z których każdy mógł spuścić auto w mroczną głębię rozlewiska Bayou* Lafourche, przed nierzadkimi odcinkami, gdzie powierzchnia szosy zalewana była wodą, ani wreszcie przed licznymi pułapkami, zastawianymi na niedoświadczonych kierowców wzdłużdrogi w maleńkich miasteczkach, które zasilały tym sposobem swoje skarbce. Babka beztrosko gawędziła o tym i owym i zachowywała się jak na niedzielnej przejażdżce. Kiedy zaś później kuśtykała z trudem w stronę chaty, podtrzymująca ją Dawn zdała sobie sprawę, że prawa noga zesztywniała jej od ciągłego balansowania między pedałem gazu a hamulcem.

To wspomnienie niespodziewanie ścisnęło jej gardło. Aurore nie była typem miłej babuleńki, która nie budzi żadnych kontrowersji, jednak Dawn szanowała ją i kochała, toteżnigdy pewnie nie czułaby się w pełni gotowa na jej śmierć. Gdy ta zabrała wreszcie Aurore, Dawn poczuła się tak, jakby zabrano jej cząstkę własnej tożsamości. Dopiero teraz, może odrobinę za późno, uświadomiła sobie, że babka trzyma w rękach wszystkie nitki jej losu i pociąga za nie ze zręcznością palców Donatella.

Jakaś cząstka Dawn zniknęła bezpowrotnie jużwcześniej – wraz ze śmiercią wuja. Radiowy komunikat jedynie mimochodem napomykał o śmierci Hugh Gerritsena, bowiem wydarzenie dawno jużzostało omówione, skomentowane i „wyciśnięte” przez media z dziennikarskiej atrakcyjności. Dawn nie odłożyła jednak tego faktu do archiwum. Ojciec Hugh Gerritsen był w Luizjanie postacią niepospolitą – wytrwałym głosicielem religijnych cnót, które niezłomnie wcielał w życie. Dla niej zaś był po prostu wujem Hugh, człowiekiem, który dostrzegał wszystko to, co było w niej dobre, i uczył ją trudnej sztuki balansowania między stawianiem sobie wymagań a samoakceptacją.

Dwa zgony w ciągu dwóch lat. Jedyni Gerritsenowie, którzy byli jej bliscy, odeszli z tego świata. Kto pozostał? Kto teraz będzie ją kochał, bezinteresownie, bezwarunkowo i szczerze?

Potrząsnęła głową, a potem podkręciła gałkę radia i zmusiła się, by zawtórować Smokey Robinson and Miracles w jakimś wesolutkim refrenie.

Godzinę później przekraczała ostatni most. Grand Isle, poza niewielkimi korektami dokonywanymi przez Matkę Naturę, niewiele zmieniała się z biegiem lat. Przypływy i odpływy pożerały i wypluwały linię brzegową, porywiste wiatry wyrywały raz na parę lat drzewa z korzeniami, a dachom nakazywały wirować w rytm huraganowych podmuchów, lecz ludzie oraz ich obyczaje pozostały niezmienne.

Choć wyspy nie wymieniano w katalogach modnych, eleganckich kurortów (zapewne z racji tego, że tutejsze powietrze pozbawione było górskiej świeżości, a piasek nie miał nic z sypkości trzcinowego cukru), Dawn każdego lata przyjeżdżała tu do Aurore. I co roku babcia cierpliwie łatała, sztukowała i nicowała pogmatwaną materię losów rodziny Gerritsenów.

Tego dnia porządnie wiało, lecz wysoka fala nie odstraszyła zagorzałych wędkarzy, przycupniętych rządkiem wzdłuż brzegu. Huragan o wdzięcznym imieniu Betsy hulał gdzieś w okolicach Florydy; gdyby dotarł do tej części Luizjany, obeznani z klęskami mieszkańcy wyspy zabezpieczyliby domy, zapakowali dobytek do samochodów i wycofaliby się stąd, zanim ktokolwiek ogłosiłby konieczność ewakuacji. Najwyraźniej jednak nikt nie spodziewał się takiego obrotu sprawy.

W połowie szerokości wyspy Dawn skręciła, oddalając się od Zatoki. Na drodze do letniego domu Gerritsenów widać było świece ślady opon. Chata stała na końcu drogi, tonąc w gąszczu oleandrów, jaśminów i mirtu. Zbudowana w starym kreolskim stylu z drewna cypryśnika, stanowiła niejako nieodłączny element tutejszego krajobrazu, podobnie jak rosochate bagienne dęby, które ją otaczały.

Dawn zastanawiała się, czyjej rodzice dotarli jużna miejsce. Nie zadzwoniła do nich ani z Londynu, ani z lotniska w Nowym Orleanie, wiedząc, że bez wątpienia będą ją namawiać do wspólnej podróży na Grand Isle. Wolała tego uniknąć. Potrzebowała czasu, by od nowa przywyknąć do Luizjany. Poza tym miała jużdwadzieścia trzy lata i nie pozwalała sobą komenderować, zwłaszcza ojcu i matce. Przede wszystkim jednak musiała mieć te kilka godzin, by zastanowić się nad sobą, wzmocnić i przygotować na trudne – co do tego nie miała wątpliwości – rodzinne rozmowy.

Podjeżdżającdo chaty, zauważyła zaparkowany pod drzewem brązowy kabriolet z kalifornijską rejestracją. Zastanawiała się, któżto odbył taki szmat drogi, by wysłuchać ostatniej woli jej babki. Czy to któryś z Gerritsenów, czy teżmoże ktoś z usuwanej w cień rodziny Le Danois?

Zaparkowała wypożyczonego pontiaka obok nieznajomego auta, włożyła przeciwdeszczową pelerynę i czapeczkę a la John Lennon i wysiadła. Dach kabrioletu był opuszczony, zajrzała więc do wnętrza przez zaparowaną od deszczu szybę. Samochód niewątpliwie nalegał do mężczyzny – rzucone na deskę rozdzielczą słoneczne okulary o zdecydowanej linii przypominały gogle pilota, na teczce na tylnym siedzeniu leżał krawat w duże wzory.

Dawn otuliła się szczelniej peleryną, choć niemal roztapiała się w gęstym i gorącym powietrzu Luizjany pod okryciem zaprojektowanym przez Mary Quant na chłodne, londyńskie mżawki. Jej spojrzenie poszybowało ponad samochodem, oleandrami i krzewami jaśminu, by spocząć na szerokiej, frontowej werandzie. Mężczyzna, którego nie spodziewała się jużnigdy spotkać, przyglądał się jej, wsparty o kwadratową kolumienkę.

Ben Townsend? W domu jej babki?

Mężczyzna zstąpił z werandy i zbliżył się do niej, nie bacząc na deszcz, który lał się z nieba na głowę. Koszula z płóciennego oksfordu i ciemne spodnie natychmiast nasiąkły wodą, a jego włosy, przetykane rozjaśnionymi od słońca pasemkami, przybrały barwę starego mosiądzu. Przemoczone ubranie przylgnęło do sylwetki, która nic nie straciła ze swojej atrakcyjności przez ostatnie lata – szerokie ramiona, mocny zarys klatki piersiowej i bioder, proste, długie nogi.

Dawn poprawiła daszek czapki, by woda nie lała się jej za kołnierz. Nie poruszyła się i zachowała kamienną twarz. Panowanie nad emocjami było sztuką, której nauczyła się z trudem i którą praktykowała sumiennie od czasu ich ostatniego spotkania.

– Nie spodziewałaś się mnie tutaj. – Ben zatrzymał się na wprost niej, zachowując bezpieczną odległość.

– Po mistrzowsku posługujesz się eufemizmami – odparła.

– W porządku, jesteś wściekła, że mnie widzisz.

– Powiedzmy, że niemile zaskoczona.

– Nic na to nie poradzę. – Wzruszył ramionami. – Dostałem list z prośbą, żebym się tu stawił i wysłuchał ostatniej woli twojej babci.

– Ty?

– Ja. – Ben wsunął ręce do kieszeni i ponownie wzruszył ramionami. Wielokrotnie widziała go w takiej pozie: nieco nonszalancki, lekko przygarbiony, stojący mocno na nogach.

– Dziwi mnie, że zadałeś sobie tyle trudu. Pewnie spodziewasz się natrafić tutaj na jakąś ciekawą historyjkę?

– Nic podobnego. Teraz jestem wydawcą i redaktorem. Nie wymyślam jużhistoryjek, ale oceniam te, które piszą inni. Najlepsze kupuję.

W ciągu poprzedniego roku Ben pracował dla nowego magazynu,,Mother Lode'', który zyskał rozgłos i znalazł poklask wśród liberalnie nastawionej kalifornijskiej elity. Dawn czytała tylko jeden numer. Magazyn, z typową dla Zachodniego Wybrzeża bufonadą, propagował intelektualizm, niezależne myślenie i tak zwany „życiowy kreatywizm''.

– Zawsze byłeś dobry w ferowaniu wyroków – oznajmiła.

– Wygląda na to, że ty również nabrałaś wprawy w tej materii.

– Nabrałam wprawy w rozmaitych dziedzinach, lecz najwidoczniej wciążnie potrafię zrozumieć własnej babki. Zachodzę w głowę, czy zaproszenie ciebie ma być wymuszoną próbą pogodzenia dawnych kochanków, czy teżprzejawem swoistego poczucia humoru.

– Naprawdę przypuszczasz, że twoja babka zaprosiła mnie tutaj, żeby cię zranić?

– A czy istnieje inne wyjaśnienie?

– Może ma to coś wspólnego z ojcem Hugh?

Dawn odrzuciła włosy do tyłu.

– Nie widzę żadnego związku. Wuj Hugh umarł rok temu.

– Wiem, Dawn, kiedy to się stało. Byłem przy tym.

– To prawda. Ale mnie przy tym nie było. O ile pamiętam, to właśnie było przedmiotem naszej ostatniej rozmowy.

Wspomniana rozmowa odbyła się przed rokiem. W pamięci Dawn zostało po niej przejmujące wrażenie, że grunt usuwa się spod jej nóg, a ona traci oparcie i spada w głąb ciemnej czeluści. Tą czeluścią było zwątpienie w świat, w ludzkie dobro, w sprawiedliwość i w miłość. Stała owego popołudnia przy szpitalnym łóżku Bena, a on opowiadał jej o śmierci wuja Hugh. Pokłócili się. Pielęgniarka przybiegła na dźwięk podniesionych głosów, lecz szybko wycofała się bez słowa. Tymczasem Ben oskarżył Dawn, że wiedziała o planowanym zamachu na księdza; że wiedziała, a mimo to pozwoliła, by uzbrojona hałastra wdarła się do kościoła i wykonała wyrok.

– Posłuchaj, Dawn, ja tu zostaję – przerwał milczenie Ben. – Nie bardzo wiem, dlaczego mnie zaproszono, ale nie wyjadę, dopóki nie dowiem się kilku rzeczy. Modemy być przynajmniej dla siebie uprzejmi?

– Pochodzisz z Luizjany, więc wiesz, że gościnność należy do tutejszej tradycji. Zdobędę się na ten wysiłek i postaram się jej nie naruszyć.

Dawn przyglądała mu się jeszcze przez chwilę. Włosy miał dłuższe niżprzed rokiem, nosił okulary w drucianej oprawce, które przydawały nieco dętego wyrazu jego twarzy. Jużnie wyglądał na młodego chłopaczka, który nie radzi sobie z problemami tego świata. W wieku dwudziestu siedmiu lat wyglądał raczej na mężczyznę, który znalazł swoje miejsce na ziemi i na dobre się w nim umościł. Przeprowadzka z Bostonu, gdzie Ben pracował dla redakcji,,Globe'', do San Francisco najwyraźniej dobrze mu zrobiła.

Ojciec Dawn także był mężczyzną, z którego emanowała pewność siebie i świadomość życiowego celu. Ciekawe, co teżsię wydarzy, kiedy Ferris Lee Gerritsen dowie się o zaproszeniu Bena Townsenda na Grand Isle.

– Nie mam zamiaru ci się narzucać, Dawn.

– Och, nie przejmuj się. Nikt nie jest w stanie niczego mi narzucić. Zostań, jeśli masz ochotę. Tylko nie spodziewaj się dalszego ciągu naszych rozmów.

– A jeśli pojawią się nowe tematy, które warto będzie zakończyć?

Wzruszyła ramionami, po czym ostentacyjnie go ignorując, skierowała się w stronę wozu po bagaż. Niemal wszystko, co posiadała, zostało w Europie. Tutaj przywiozła jedynie najbardziej niezbędne rzeczy. Sięgnęła do bagażnika po futerał z aparatem i podręczną torbę, zaś niedużą walizkę zostawiła w aucie.

Gdzieś w oddali rozległ się burzowy grzmot, tak potężny, że ażziemia zadrgała pod jej stopami. Duszne powietrze przesycał znajomy zapach ozonu i zgnilizny; między kamieniami i źdźbłami trawy płynęły po ziemi kręte strumyczki. Wciążlało. Kiedy Dawn się wyprostowała, Ben oddalał się aleją, usłaną muszlami ostryg. Odetchnęła z ulgą, że nie musi dłużej silić się na swobodny ton, i wróciła myślami do babki.

Dawn nie była pewna, co teżprzyciągało w to szczególne miejsce Aurore; ją samą wyspa nieodparcie nęciła i wabiła, choć niewiele miała przybyszom do zaoferowania prócz słońca, które zbyt mocno grzało, i silnych podmuchów wiatru, które nigdy nie dawały wytchnienia. Od najmłodszych lat Dawn co roku spędzała tu letnie miesiące, pławiąc się w miłości swojej babki. Poza tym nie robiła niczego, po prostu dorastała. Babcia zaś uczyła ją pewności siebie, poczucia dumy i własnej wartości, umiłowania prawdy. Czy wiedziała, że to ona jest osobą odpowiedzialną za to, co w jej wnuczce było najlepsze?

A czy sama zachowała ową dumę do końca swoich dni? Co wiedziała? Czy zdawała sobie sprawę, że Dawn nie przestała jej kochać? I że mimo ucieczki, po śmierci wuja wciążtęskniła za rodziną? Że zakochując się przed laty w Benie Townsendzie, wcale nie opowiedziała się po wrogiej stronie w wojnie, której nigdy nie potrafiła zrozumieć?

A co najistotniejsze, czy babka wiedziała, że Dawn, choć odgrodziła się oceanem, nigdy nie potrafiła zerwać z kimś, kogo kochała?

Klimat Luizjany przypominał turecką łaźnię, co tłumaczyło po części powód, dla którego jej mieszkańcy zdawali się nie nadążać za osiągnięciami dwudziestego wieku. Trudno bowiem wykrzesać w sobie pęd ku nowościom – czy pęd ku czemukolwiek – kiedy przegrzany mózg pieni się niczym świąteczna legumina, a przesiąknięty wilgocią żar bezustannie zasnuwa mgłą umysł i przyćmiewa ostrość widzenia. Przyczynę, dla której w Luizjanie rzeczy trwają zastygłe w bezruchu, można zaś było poznać najlepiej takiego dnia, jak ów właśnie, kiedy krople deszczu skwierczały niemal w rozpalonym powietrzu.

Ben stał na plaży i obserwował spienione fale, kołyszące pasmami wodorostów. Grand Isle była w jego przekonaniu niczym więcej jak tylko nieforemną kupą piachu, która sterczała jak palec w obscenicznym geście z wody o temperaturze moczu. Od czasu kiedy przed godziną rozstał się z Dawn, Ben zdążył pokonać niemal całą jej długość.

Nie tylko Grand Isle, ale cała Luizjana nie była ulubionym miejscem Bena. Urodził się tutaj, lecz kiedy rok temu omal nie wyzionął ducha w Bonne Chance, stracił sentyment do tego stanu i jego mieszkańców. Trudno się dziwić, skoro był świadkiem, jak zgraja bigotów strzela do człowieka, przed którym raczej powinna klękać, a potem zostawia go, by się wykrwawił.

Gdzie teraz jest ojciec Hugh Gerritsen? Ben nie wierzył w niebo, jeśli zaś chodzi o piekło, to wątpił, czy może być gorsze od Luizjany. Gdzie więc jest? Co się z nim stało, kiedy jużupadł na ziemię, wykrwawił się i przestał oddychać? Może zstąpił znowu na ziemię i teraz przechadza się gdzieś, szykując się, by odpłacić ludzkiemu bestialstwu?

Co ojciec Hugh pomyślałby o swojej bratanicy? Pewnie zechciałby ją wyspowiadać, gdyby tylko ją zobaczył. Z nogami długimi ażpo szyję, rudobrązowymi włosami muskającymi koniuszki piersi widocznych pod mokrą bluzką, w podkasanej kwiecistej bluzeczce i modnej minispódniczce wyglądała jak współczesna Ewa-kusicielka, która niejednego jużnieszczęśnika sprowadziła na złą drogę.

I to spojrzenie – harde, zuchwałe, prowokujące. Patrzyła mu prosto w oczy, jak gdyby nigdy nie był jej kochankiem. Jak gdyby nigdy nie oskarżył jej o udział w zamordowaniu wuja.

Zdawał sobie sprawę, że jego widok prawdopodobnie ją zaszokuje, a osłupienie może przemienić się w gniew. Lecz nie oczekiwał tak lodowatej impertynencji, tak nieprzejednanej zawziętości. Cokolwiek planowała dla nich Aurore Gerritsen, nie zamierzała chyba jątrzyć zadawnionych uraz ani wyrównywać rachunków między parą, która swego czasu darzyła się szacunkiem i miłością.

Przeniósł wzrok z mętnej wody na rybaków mocujących się z siecią, ciężką od połyskliwych, trzepoczących się ryb. Ich łódź chwiała się i kołysała, kiedy wciągali sieć na pokład, a potem opróżniali jej zawartość. Ben skrzywił się, czując nagłą, instynktowną sympatię do tych nieszczęsnych, szamoczących się stworzeń, ostatkiem tchu zmagających się z siłą, której nie były w stanie pojąć.

On czuł się podobnie – jak w sieci. Nie rozumiał Dawn ani przyczyn, dla których jej babka sprowadziła go w to miejsce. Nie rozumiał, jakieżto nieubłagane, tajemnicze fatum zawisło nad Gerritsenami. A co gorsza, nie potrafił, podobnie jak owe ryby, walczyć z niewidzialnym wrogiem.

Skryte za burzowymi chmurami słońce przebłyskiwało tużnad horyzontem, jednak nadzieja na to, że się rozpogodzi, była złudna. Pewnie po krótkiej przerwie zaraz znowu zacznie padać. Cóż, pora wracać do domku Gerritsenów, pomyślał Ben. Zostawił Dawn dostatecznie dużo czasu, by zdążyła przywyknąć do myśli, że znowu pojawił się w jej życiu. Tymczasem zapewne przyjechali jużjej rodzice oraz inni zaproszeni goście.

Piach chrzęścił mu pod stopami, kiedy przedzierał się przez plażę, a potem przez kilkumetrowy pas przybrzeżnych zarośli i morskich traw. Powietrze było wilgotne i pachniało morzem. Zza pleców dobiegał go przenikliwy krzyk mew, biesiadujących nad resztkami porzuconych ryb. Tak jak się spodziewał, zaczęło siąpić.

Rzęsista ulewa złapała go, gdy był w połowie drogi do chaty. Nie miał ochoty znowu przemoknąć do suchej nitki, więc postanowił schronić się w jednym ze sklepików, które ustawione wzdłuższosy dzielącej wyspę na pół, wytrwale czekały przez całe lato na z rzadka pojawiających się klientów.

Do drewnianego budynku, nie większego niżgaraż na trzy samochody, prowadziło dziesięć schodków.

Wnętrze zajmowały lady i półki rozstawione tak, by zostawić dwa wąskie przejścia. Jednakie jego uwagę przykuła nie aranżacja wnętrza, lecz obecni w środku mężczyźni.

Sprzedawca niedbale rozparł się na kontuarze. Był łysiejącym, przygarbionym mężczyzną o wydatnym brzuchu i pożółkłych od tytoniu końskich zębach. Na oko pięćdziesięcioletni, zdawał się pewny swego, a do młodzieńca stojącego po drugiej stronie lady zwracał się tonem protekcjonalnej wyższości:

– No cóż, chłopcze. Może wiem, gdzie to jest, a może nie wiem. Zależy, do czego ci ta wiadomość. Nie bardzo kapuję, po kiego diabła jakiś czarnuch miałby szukać domu senatora Gerritsena, chyba że coś brzydkiego chodzi po mu głowie…

Ben obserwował sytuację od progu, czekając na reakcję młodego mężczyzny. Rozpoznał go od razu – znał Phillipa Benedicta i wiele mu zawdzięczał. Ten zaś przechylił się przez kontuar, zmrużył oczy i wycedził, patrząc w twarz sprzedawcy:

– Słuchaj no, ty coon-ass1. Wysil swój rozumek i odpowiedz sobie na pytanie: czy gdybym chciał zabić senatora Gerritsena, pytałbym cię o drogę, żebyś mógł mnie potem rozpoznać?

Sprzedawca dźwignął się z lady i wyprężył na całą swoją wysokość. I tak jednak brakowało mu co najmniej dwudziestu centymetrów, by dorównać mierzącemu jakieś metr dziewięćdziesiąt Phillipowi. Inna sprawa, że brakowało mu czegoś więcej niżtylko tych dwudziestu centymetrów.

– Wynocha z mojego sklepu! – podniósł głos. – I to już! Pilnuj własnej dupy, czarnuchu, żeby ci się coś nie przytrafiło! Jak będziesz taki wygadany, to któregoś dnia będziesz pływał buźką w dół!

Phillip miał piękne dłonie, szerokie, o długich palcach. Jedna z nich schwyciła koszulę sprzedawcy i zacisnęła się mocno na jego szyi.

– Tylko ktoś naprawdę przebiegły i sprytny może mnie podejść, a nie taki łajza i ględoła jak ty. Rozpuszczasz jadaczkę, że słychać cię na kilometr. Więc lepiej sam się pilnuj, bo mogę cię dopaść, kiedy będziesz nawijał.

Rozluźnił uchwyt i pchnął sprzedawcę do tyłu. Potem odwrócił się, a jego wzrok napotkał spojrzenie Bena. Przez moment zamarł bez ruchu.

– Dupa rakuna? – zagadnął Ben.

– Nie ja to wymyśliłem. Choć żałuję…

Ben zerknął na sprzedawcę, który chował się pod ścianą, i oznajmił z udawaną powagą:

– Tak, tak. Ten czarny to prawdziwy skurczybyk. Zjada białasów na śniadanie, obiad i kolację. A na dodatek to kumpel Gerritsenów. Lepiej trzymać się od niego z daleka.

– Obaj się wynoście!

– Chamstwo nie przysporzy ci klientów, dobry człowieku. – Ben wybrał sobie czekoladowy batonik i wyszperał z kieszeni drobne, które położył na ladzie. – Chcesz coś, Benedict?

– Jasne, głowę jakiegoś białasa podaną na tacy.

– Tutaj nie sprzedają. – Ben objął Phillipa ramieniem. – Chodź, zobaczymy w sklepie obok.

Kiedy znaleźli się na zewnątrz, sarknął zgryźliwie:

– Świetny pomysł – łazić sobie pomiędzy białymi i rozpytywać ich o drogę. Tutaj, w Luizjanie! Nie masz samochodu, do cholery?

– Przecieżnie przyjechałem autostopem.

– No to ruszajmy.

Wsiedli do auta, Phillip wyprowadził je na szosę i zaczęli jechać we wskazanym przez Bena kierunku. Przez jakiś czas milczeli, póki Phillip, skręciwszy w boczną drogę, nie zaparkował przed katolickim kościołem. Wówczas odezwał się pierwszy.

– Słońce zachodzi, białasie. Lepiej niech żadne luizjańskie czarnuchy, agitatorzy i kto tam jeszcze nie wyściubiają nosa z domu. Dobrze pojąłem twoją lekcję?

– Co tu, do diabła, robisz?

– Ciebie mógłbym zapytać o to samo.

No właśnie, Ben przestawał cokolwiek rozumieć z tego, co dzieje się na tej cholernej wyspie. Od początku nie miał ochoty tu przyjeżdżać.

Popatrzył na przyjaciela i wzruszył ramionami. Phillip Benedict był znanym dziennikarzem, cenionym za wnikliwe komentarze i cięte pióro. Jego pozycja i dokonania były niekwestionowane, przynajmniej na Wschodnim Wybrzeżu, lecz kolor skóry i poglądy na temat podziałów rasowych wykluczały go z towarzystwa oświeconych członków Ivy League2.

Phillip opisywał batalię o prawa obywatelskie z werwą wojennego korespondenta; zarówno wywiady z Martinem Lutherem Kingiem, jak podsumowanie dokonań późnego okresu życia Malcolma X3 nosiły cechy relacji z pola bitwy. Czasami denerwował Bena swoim ideologicznym zapałem, ale najczęściej, niestety, miał rację.

Obaj mężczyźni polubili się przed laty przy pierwszym spotkaniu w Nowym Jorku. Mieli wspólnie pracować nad pewnym tematem. Ben był wtedy początkującym reporterem tużpo studiach, Phillip miał jużstatus doświadczonego publicysty. Całą noc spędzili w barze na Lower East Side z kilkoma innymi dziennikarzami, potem spotykali się wielokrotnie, później zaś, po publikacji, która okazała się wspólnym sukcesem, Phillip wziął Bena pod swoje skrzydła. W następnych latach nie mieli zbyt wiele okazji do dłuższych pogawędek, a przez ostatni rok w ogóle się nie widzieli. Życie i kariera powiodły ich odmiennymi ścieżkami.

– Nie jestem do końca pewien, w jakim celu tu przyjechałem – zaczął Ben. – Zaproszono mnie na odczytanie pewnego testamentu. A ty?

– Mnie chyba też. Aurore Gerritsen była intrygującą staruszką, nie sądzisz?

Ben oparł się plecami o drzwiczki samochodu.

Z konwersacji w sklepie wywnioskował, że obecność Phillipa na Grand Isle wiąże się w jakiś sposób z rodziną Gerritsenów, a tego się nie spodziewał. Jużprędzej skłonny był przypuszczać, że Phillip poluje na jakiś temat.

Znów spojrzał na niego podejrzliwie. We włosach Phillipa i w zagłębieniach ciemnych policzków lśniły krople deszczu. Incydent ze sklepikarzem nie wytrącił go z równowagi. Wręcz przeciwnie – Phillip wyglądał jak człowiek, który jest gotów przyjąć nowe wyzwania.

– Dziwna sprawa – znów odezwał się Ben. – Ciekawe, co ty masz z tym wszystkim wspólnego.

– Wybacz, stary – uśmiechnął się Phillip – ale na razie ci tego nie powiem. Na razie przyjmijmy, że jestem przyjacielem rodziny.

– Słuchaj, pomogłem ci uratować tyłek. Powiedz staremu przyjacielowi, jaki jest prawdziwy powód?

– Bawisz się w snucie teorii? Zżera cię dziennikarska ciekawość?

– Mnie? Prędzej ciebie bym o to posądzał. Zwąchałeś temat, przyjeżdżasz na tę wyspę w dniu rodzinnego zjazdu Gerritsenów, tarmosisz tubylców, żeby wyciągnąć od nich informacje…

Phillip nawet się nie uśmiechnął. Przyglądał się tylko uważnie Benowi, kiedy zaś się odezwał, ani słowem nie nawiązał do wygłoszonej przez przyjaciela wypowiedzi:

– Domyślasz się, po co cię zaproszono?

– Może. Co wiesz o Gerritsenach? – Ben sięgnął do kieszonki koszuli i wyjął baton, który kupił w sklepie. Zdarł opakowanie, przełamał go na pół i połówkę chciał wręczyć Phillipowi.

Phillip potrząsnął głową.

– Wiem tyle, ile mi powiedziano.

– A co wiesz o ojcu Hugh Gerritsenie? – dopytywał Ben.

– Wiem, że w zeszłym roku został zabity. W Bonne Chance, niedaleko stąd. – Phillip wskazał kciukiem kierunek przez ramię.

– Taa… Krótka przejażdżka łódką albo cholerny kawał drogi samochodem. Urodziłem się tam. Czasem budzę się w nocy i wydaje mi się, że wróciłem. Czuję żar i piekielną wilgoć, czyli znowu jestem w Bonne Chance.

– Byłeś tam, jak go zabili, prawda?

Bena nie zaskoczył fakt, że Phillip o tym wiedział. Nigdy na ten temat nie rozmawiali, ale dramatyczne wydarzenia w Bonne Chance szeroko relacjonowano w prasie.

– Tak, byłem – potwierdził. – Ale to nie wszystko. Jego bratanica i ja… – wzruszył ramionami. – Byliśmy z Dawn dość blisko.

– Doprawdy?

– Mhm. Poza tym nie widzę żadnych innych powodów, dla których mnie zaproszono. Wiem tylko, że tu przyjechałem, jestem i mam zamiar zostać.

– Ja też.

– Ale nie powiesz mi, po co zaproszono ciebie?

– Nie jestem pewien, po co.

– A ja nie jestem pewien, czy to prawda. Chyba masz jakąś hipotezę.

– Poznałem panią Gerritsen pod koniec jej życia. Może to ma coś wspólnego z tym zaproszeniem.

– Ktoś jeszcze ma przyjechać, kogo znasz?

– Tak – Phillip uśmiechnął się przelotnie – moja matka i ojczym.

Ben wydał przeciągły gwizd. Nigdy nie poznał rodziców Phillipa, ale setki razy słyszał nagrania jego matki. Nicky Valentine była słynną śpiewaczką jazzową i bluesową, właścicielką nocnego klubu w Nowym Orleanie.

– Dostali zaproszenie tego samego dnia co ja – dodał Phillip.

– Hm, w takim razie zapowiada się bardzo interesujące spotkanie. Znacznie bardziej interesujące, niżprzypuszczałem. Zwłaszcza dla senatora i jego żony. Słuchaj, stary – nachylił się do przyjaciela – załogę się, że to co usłyszymy, to będzie bomba. Cokolwiek by to było, na pewno nie będziemy się nudzić.

– Na pewno.

– O rany, szykuje się niezłe przedstawienie. Biali i czarni w jednym korowodzie w takt pieśni staruszki…

Phillip milczał z poważną miną, więc i Ben przestał mówić, czując się nagle głupio z powodu swej ekscytacji.

– To co, jedziemy? – rzucił tylko, a wówczas Phillip uruchomił silnik i wyjechali powoli na szosę.

Deszcz niemal ustał, lecz ołowiane chmury wciążprzesłaniały niebo. Dobra pogoda na czytanie testamentu, pomyślał Ben i zagłębił się w domysłach, kogo jeszcze i z jakiego powodu ujrzy w letnim domu Aurore Le Danois Gerritsen. Cokolwiek jednak by się stało, jedna kwestia nie ulegała dlań wątpliwości – ta tajemnicza dama z pewnością była osobą, z którą należało się liczyć. Nawet po śmierci potrafiła postawić na swoim.

1Coon-ass– w wolnym tłumaczeniudupa rakuna– pogardliwe przezwisko używane w stosunku do Akadyjczyków, którzy – wygnani przez Anglików po przejęciu w 1755 roku Akadii, francuskiej kolonii na terytorium kanadyjskiej Nowej Szkocji – osiedlili się m.in. w południowej Luizjanie, w krainie wielkich mokradeł bayou. Kreole nazywali ich Cajoons, uważali za prostaków i odmieńców, posługujących się przedziwną mieszaniną języków europejskich i miejscowych narzeczy. Stanowią największą francuskojęzyczną mniejszość w Stanach Zjednoczonych (przyp. tłum.).

2Ivy League – Liga Bluszczowa, elitarna organizacja amerykańskich uniwersytetów, np. Harvard, Yale (przyp. tłum.).

3Malcolm X – radykalny działacz amerykańskiego ruchu murzyńskiego w latach 60. (przyp. tłum.).

ROZDZIAŁ DRUGI

W wieku siedemdziesięciu czterech lat Spencer St. Amant nie miał żadnych poważniejszych zmartwień poza obawą, że burza może zniweczyć mu plany popołudniowej przechadzki po Esplanade Avenue. Nie cierpiał z powodu swego wieku. Podczas gdy jego przyjaciele w Pickwick Club bezustannie rozprawiali o przeszłości, Spencer zaszywał się w swojej kancelarii na Canal Street, by rozplanować zajęcia świeżo upieczonym absolwentom prawa, którzy biegali po mieście, zbierając dla niego informacje.

Swego czasu, jakieś dziesięć lat wcześniej, rozważał ewentualność przejścia na emeryturę. Przemyślał tę decyzję w restauracji u Arnauda, między musem z krewetek a panierowanym pstrągiem. Kiedy ostatni kęs ryby zniknął z talerza, Spencer pospieszył do biura, by oznajmić swojemu personelowi, że natychmiast należy położyć kres wszelkim zakusom na jego stanowisko. Póki nie padnie na biurko z głową w tomach kodeksu cywilnego, póty będzie sprawował swoją funkcję.

Spencer wątpił, by ktokolwiek domyślał się prawdziwej przyczyny owej decyzji. Tylko on wiedział, że ani nie zaprzedał duszy prawu, ani nie pociągało go rozstrzyganie sporów, ani nie tęsknił za ekspertyzami, poradami i mediacjami. Prawdę mówiąc, wcale nie chciał zostać prawnikiem. W młodości pragnął latać. Marzył o tym, by wzbijać się ponad chmury, jak bracia Wright, i oglądać z wysokości przestworzy odległe zakątki świata. Zamiast tego pozostał na ziemi, wypełniając rodzinne zobowiązania.

Z obowiązku wobec dawno zmarłych przodków wywiązał się jużprzed laty. Lecz wciążpoczuwał się do powinności wobec kobiety, którą kochał. Aurore Gerritsen nigdy nie zdawała sobie sprawy, że Spencer kontynuował praktykę prawniczą, aby być blisko niej. Teraz Aurore jużnie żyła, gdyby jednak jej serce wciążbiło, nie wyjawiłby jej tej prawdy. Niczego by to między nimi nie zmieniło, bowiem Aurore mogła być dla Spencera tylko przyjaciółką, nikim więcej.

Teraz spoczywał na nim ostatni obowiązek wobec ukochanej – obowiązek wypełnienia jej ostatniej woli.

Mimo deszczu, do chaty Gerritsenów podążał z wolna. Przypomniał sobie swój pierwszy lot aeroplanem. Lotniskiem było pole kukurydzy, wiał silny wiatr, słońce właśnie podniosło się znad horyzontu. Kiedy kruchy, dwuosobowy samolocik zaczął się unosić, rzucało nim na wszystkie strony. Minęło wiele lat, nazbyt wiele, by je zliczyć, ale Spencerowi głęboko wrył się w pamięć ów moment przerazenia, kiedy uświadomił sobie, że wraz ze startem samolotu zostało puszczone w ruch coś jeszcze, czego nie sposób było zatrzymać, a co mogło odmienić całe jego życie.

Zatrzymał się na ganku i zapukał do frontowych drzwi. Na odgłos zbliżających się kroków skinął ręką kierowcy, który postawił walizkę przy wejściu, ukłonił się, a potem wskoczył do auta i odjechał. Spencer starał się trzymać prosto, co przy jego wieku i samopoczuciu zakrawało na bohaterski wyczyn. Kiedy na progu stanęła Pelichere Landry, odstąpił o krok, jakby czując respekt przed jej tęgą, przysadzistą sylwetką. Pelichere miała ciemne włosy, odziedziczone po akadyjskich przodkach, czujny wzrok i łagodne serce. Ona, a przedtem jej matka, zajmowały się rodziną Gerritsenów od niepamiętnych czasów.

– Cieszę się, że cię widzę – powiedział. – Nie byłem pewien, kogo tu zastanę.

– No tak – westchnęła. – Póki co, wciążtu jestem.

– Cofnęła się odrobinę, by lepiej mu się przyjrzeć.

– Czuję się dobrze – powiedział, dostrzegłszy troskę w jej spojrzeniu.

– Ale coś pan za dobrze nie wygląda.

– Powiedz mi lepiej, kto przyjechał. Chciałbym uniknąć niespodzianek.

– Dawn jest jużna górze, w pokoju. Dałam jej jeść. Ben Townsend teżprzyjechał, ale gdzieś sobie poszedł.

– Na pewno wróci.

– Dużo ich jeszcze się nazjeżdża?

– Dużo – powiedział Spencer.

– Ano – Pelichere westchnęła z rezygnacją – Aurore zawsze umiała postawić na swoim. Pewnie uznała, że tak będzie najlepiej. – Schyliła się po walizkę i dodała:

– Pokój jest wysprzątany, a jak pan chce kawy, to jest w kuchni.

Spencer uśmiechnął się z wdzięcznością, jednak warkot silnika rozwiał w jednej chwili kuszącą wizję odpoczynku przy parującej filiżance. Odwrócili się oboje z Pelichere i patrzyli, jak ciemny lśniący lincoln zatrzymuje się pod jednym z rozłożystych dębów.

– Senator – oznajmił Spencer, choć Pelichere zapewne sama się tego domyśliła.

– No to ja się biorę za ryby.

Drzwi zamknęły się z trzaskiem i na niego spadł obowiązek powitania Ferrisa i Cappy Gerritsenów.

Ferris Lee Gerritsen nie był przystojnym mężczyzną, w każdym razie nie w klasycznym znaczeniu tego słowa. Szeroki w ramionach, o wypukłej klatce piersiowej, miał wysokie czoło i gęste siwe włosy, wymagające starannego strzyżenia. Jego nos doznał wielokrotnych kontuzji, a impertynencki zarys policzków sprowokował niejeden cios.

Lecz jakieżznaczenie miał kształt nosa czy zarys szczęki wobec magnetyzującej osobowości? Oczy senatora pałały patriotycznym żarem, a władczy, donośny głos potrafił smagać i powalać. Jego charyzma, w połączeniu z niezwykłym wyczuciem oczekiwań i potrzeb wyborców, mogła zaprowadzić go prosto na fotel gubernatora w 1968 roku.

Jego żona, Cappy Gerritsen, uchodziła za kobietę kapryśną i humorzastą. Z pewnością nie brakowało jej elegancji; teraz na przykład ubrana była w strój odpowiedni bardziej na popołudniową partyjkę brydża lub salonowe ploteczki niżna czytanie rodzinnego testamentu – szykowna, luźna suknia z białego lnu miała stosowną długość tużnad kolana, pantofelki zwracały uwagę modnymi noskami, zaś gustowna biżuteria doskonale podkreślała złocisty odcień jej blond włosów.

Ferris nie tracił czasu na uprzejmości. Zaczął mówić, nim dotarł do ganku, wyraźnie niezadowolony z powodu konieczności przyjazdu w tak trudno dostępne miejsce:

– Przystąpmy od razu do interesów, póki nie zmyje nas stąd do samego piekła.

– Wysłuchałem po drodze prognozy – uspokoił go Spencer. – Chyba nie będzie tak źle.

– Kilkakrotnie próbowałem pana złapać w ostatnich dniach.

– Doprawdy? – Spencer wiedział, że „kilkakrotnie” oznacza najwyżej dwa razy.

– Nie rozumiem, w czym rzecz. Miałem być w tym tygodniu w Baton Rouge, musiałem odwołać spotkanie. Nie można było odczytać testamentu w Nowym Orleanie?

– Wytłumaczę to, kiedy wszyscy się zbierzemy.

Serdeczność Ferrisa wyraźnie przygasła.

– Wszyscy? To znaczy kogo mamy się jeszcze spodziewać?

– Może przyjechała nasza córka – wtrąciła cierpko Cappy.

– Tak, Dawn jest tutaj, choć jeszcze jej nie widziałem – potwierdził Spencer.

– Cóż, przypomniała sobie, że ma rodzinę.

– Cappy, na miłość boską – uciszył żonę Ferris, a potem znów przeniósł spojrzenie na Spencera. – Czy mógłbym się wreszcie dowiedzieć, o co tu chodzi?

– Spełniam życzenie pańskiej matki. To wszystko, co w tej chwili mam do powiedzenia.

– Jak to wszystko? – Ferris zmarszczył brwi. – Chce pan powiedzieć… – nie dokończył, a jego spojrzenie przeniosło się z twarzy Spencera na aleję, skąd nadjeżdżało właśnie niewielkie auto, jeden z tych nowych modeli wyprodukowanych w Detroit.

Spencer miał ochotę usiąść. Usiąść i odpocząć. Zapragnął teższklaneczki musującegoramos1,choć dawno jużwziął rozbrat z podobnymi pokusami.

– A to kto? – zapytał Ferris.

Samochód zatrzymał się i po chwili zza kierownicy wysiadł wysoki, przystojny mężczyzna. Z wyraźną ulgą rozprostował kości, po czym zatrzasnął drzwi i rozejrzał się z zainteresowaniem wokół siebie.

Jednak Ferris zwrócił najpierw uwagę na jego pasażera.

– Ben Townsend? – zdziwił się na widok młodzieńca, który nosił się z właściwą jego wiekowi bezceremonialną swobodą. Postąpił ku niemu kilka kroków, ten zaś wepchnął ręce do kieszeni i odezwał się, zanim Ferris zdążył otworzyć usta:

– Dobry wieczór, senatorze.

– Wie pan, że nie jest pan tu mile widziany – wycedził Ferris. – Pański… przyjaciel również.

Spencer zszedł z ganku, uprzedzając odpowiedź Bena. Wyciągnął dłoń do Phillipa Benedicta, potem podał rękę Benowi Townsendowi.

– Witam panów. Nazywam się Spencer St. Amant i jestem… właściwie byłem… adwokatem Aurore Gerritsen. Dziękuję, że przyjechaliście.

– Dosyć tego przedstawienia – zachnął się Ferris. – Chcę wiedzieć, co tu jest grane.

– Powiem panu, co jest grane, senatorze – odezwał się Phillip z ujmującym uśmiechem. – Nazywam się Phillip Benedict. Pańska matka zaprosiła nas, abyśmy wysłuchali jej ostatniej woli. Skoro reprezentuje pan ją na tym łez padole, zapewne zechce pan, byśmy poczuli się jak u siebie w domu.

– W tym domu nie jesteście u siebie.

– Jako prawnik pana matki, witam Bena i Phillipa w jej imieniu. Są jej gośćmi – wtrącił się Spencer i odwrócił się od senatorskiej pary, dając do zrozumienia, że tę kwestię uważa za zamkniętą. – Co prawda przyjechałem dopiero przed chwilą, ale o ile wiem, pokoje dla was są przygotowane.

Warkot kolejnego auta zagłuszył odpowiedź Phillipa. Obaj z Benem odwrócili się ciekawi, kto przybywa tym razem. Ferris i Cappy równieżoczekiwali na pojawienie się pasażerów najnowszego modelu luksusowego thunderbirda. Kiedy zaś samochód zatrzymał się wreszcie obok Phillipa i wysiadła z niego kolejna para, spojrzeli po sobie, jakby jedno u drugiego szukało wyjaśnienia dla tak niezwykłych odwiedzin.

Naprzeciw nowym gościom wyszedł Phillip.

– Cześć, Nicky – uśmiechnął się, a Nicky Reynolds zatrzymała się obok syna i objęła go lekko na powitanie. Zaraz jednak przeniosła czujny wzrok na werandę. – Pan St.Amant? – zapytała.

Spencer skinął głową i wyciągnął ku niej rękę. Nicky przedstawiła mu męża i przeniosła wzrok na małżeństwo Gerritsenów.

– Witaj, Ferris – skłoniła lekko głowę – zapewne nie miałeś przyjemności poznania mojego męża.

Jake nie spieszył się z powitaniem, Ferris nawet nie drgnął. Ben uratował niezręczną sytuację, podając dłoń Nicky.

– Może więc ja się przedstawię. Jestem Ben Townsend.

Spencer patrzył na to wszystko z drżącym sercem. Przez moment żałował, że Aurore wybrała go, by przeprowadził jej plan. Cóż, sam się na to zgodził, choć przecieżwiedział, że jej decyzje często były ryzykowne i zbyt pochopne.

– Właśnie mówiłem, że pokoje są przygotowane – odezwał się rzeczowym tonem. – Zapewne teżczeka kolacja, jeśli ktoś z państwa nie zdążył się posilić.

– Dziękujemy, ale chcielibyśmy raczej jak najszybciej poznać testament i wyjechać – powiedziała Nicky.

– Być może szlachetnym zamiarem Aurore Gerritsen było urządzenie przyjęcia, w trakcie którego odnotowany zostanie postęp w dziedzinie wzajemnego poszanowania czarnych i białych oraz równego dostępu do praw obywatelskich, lecz prawdę mówiąc, nie przypadł mi do gustu pomysł nocowania w tym domu.

Spencer spodziewał się oporu. Miał przygotowaną odpowiedź.

– Jest o wiele za późno, żeby dzisiaj wracać – zauważył.

– Obawiam się jednak, że ani nam nie w smak odgrywać rolę gości, ani senatorowi Gerritsenowi rolę gospodarza.

– Przykro mi, to nie jest takie proste.

– Dlaczego nie? Niech jadą – zakomenderował Ferris.

Spencer zdał sobie sprawę, że sama uprzejmość i subtelna perswazja nie wystarczą.

– Obawiam się, senatorze – spojrzał na niego nieśmiało - że to niemożliwe. Pańska matka zastrzegła sobie, że wszyscy mają nocować w chacie. Rano zapoznam państwa z warunkami odczytania testamentu. Ostrzegam jednak, że rozpakowanie bagażu może okazać się konieczne. Spędzimy bowiem tutaj razem ażcztery noce.

– A cóżto znowu za farsa? – zaprotestował Ferris. – Chyba nie pozamyka nas pan na klucz! Nie zgadzam się!

Spencer przypomniał sobie nagle moment, kiedy staroświecki, dwuosobowy samolot oderwał się od ziemi i potem nic jużnie było tak jak dawniej.

– Oczywiście nikogo nie będę zatrzymywał – westchnął. – Muszę jednak uprzedzić, że każdy, kto opuści to miejsce przed ogłoszeniem testamentu, nie otrzyma niczego w spadku.

Ostatnie słowa Spencera dobiegły Dawn, kiedy była w korytarzu. Nim zdążyła pchnąć prowadzące na werandę drzwi, usłyszała jeszcze głos Nicky Reynolds:

– Nie wyobrażam sobie, żeby kobieta, której nie znałam, zostawiła mi w spadku coś istotnego, nie widzę więc powodu, dla którego powinnam postępować wbrew sobie.

Dawn wyszła na werandę, siatkowe drzwi z hałasem zatrzasnęły się za jej plecami. Nicky spojrzała natychmiast w jej stronę, a Ben cofnął się gwałtownie na jej widok, jakby Dawn wymierzyła właśnie w niego pistolet i zamierzała pociągnąć za spust.

– Niech pani zostanie, pani Reynolds – odezwała się, schodząc po schodkach. – Skoro babcia życzyła sobie pani obecności, z pewnością nie chciała narazić pani na szwank.

Celowo skupiła uwagę na Nicky i jej mężu. Musiała to zrobić, skoro wśród zebranych były ażtrzy osoby, którym musiałaby stawić czoło – Ben, jej ojciec oraz matka. Bezpieczniej było podejść do Nicky Valentine Reynolds, znanej powszechnie śpiewaczki, która w mieście słynnym z rasowych podziałów nie tolerowała segregacji wśród swojej publiczności. Tym bardziej że zainteresowanie Dawn jej osobą było naturalne i szczere.

– Miło mi państwa poznać, jestem Dawn Gerritsen – wyciągnęła dłoń do Nicky i jej męża. – Z przyjemnością pokażę państwu pokój. Jest duży i przylega do mojego. Mam nadzieję, że nie będzie to państwu przeszkadzało. Przy dobrej pogodzie widać z okna Zatokę. Mam nadzieję, że jednak państwo zostaną.

Nicky ujęła dłoń Dawn z właściwym sobie wdziękiem, choć nie bez rezerwy. Potem przedstawiła dziewczynie męża i Dawn poczuła, jak jej ręka znika w twardej dłoni Jake'a Reynoldsa. Jake był postawnym mężczyzną, wysokim i barczystym, przy którym kobieta mogła czuć się bezpiecznie. Po tym powitaniu Jake odprężył się trochę, lecz nie opuszczał Nicky na krok, niczym dobrze wyszkolony ochroniarz.

Dawn obróciła się nieco, by zerknąć kątem oka na rodziców. Zauważyła, że zmienili się w ciągu ostatnich miesięcy. To znaczy na pewno zmienił się ich wygląd, bowiem postawa wobec córki pozostała, zdaje się, taka sama – matka wpatrywała się w dal nieobecnym spojrzeniem, jakby nie zajmowało ją to, co dzieje się wokół niej, ojciec natomiast uporczywie przyglądał się córce zwężonymi źrenicami i bez trudu można było odgadnąć, co o niej myśli.

Swoje następne słowa Dawn skierowała zarówno do niego, jak do Nicky:

– Nikt nie zrobi tu pani krzywdy, daję na to słowo.

– Interesujące – wtrącił się Phillip – zważywszy na fakt, że tak znamienita i wpływowa rodzina dopuściła, by jednego z jej członków ubito jak psa.

Dawn po raz pierwszy spojrzała na Phillipa.

– Proszę wybaczyć. Chyba się nie znamy.

– To mój syn, Phillip Benedict – przedstawiła go Nicky.

Dawn rozpoznała nazwisko, czytała wiele jego artykułów. Chciała się przedstawić, jednak nim zdążyła otworzyć usta, po raz pierwszy odezwał się Jake:

– Dobrze, panno Gerritsen. Zostajemy. Wszyscy.

Nicky chciała chyba zaprotestować, lecz trwało to tylko chwilę i jedynie Dawn dostrzegła cień buntu w jej ciemnych oczach.

Dawn była zachwycona urodą tej śniadoskórej damy. Nawet zagniewana, Nicky była niezwykle piękna. Gdyby urodziła się sto lat wcześniej, zrobiłaby zapewne furorę na balach kwarteronów2 w Dzielnicy Francuskiej. Niejedna piękna niewiasta mieszanej krwi była w dziewiętnastym wieku obiektem westchnień i powodem honorowego pojedynku. Nowoorleańska socjeta wyznaczyła nawet takim kobietom specjalne miejsce wśród lokalnej społeczności – nie przyzwalała jedynie na mieszane śluby.

Posłyszała, że Ben oferuje swoją pomoc przy niesieniu walizek, więc odstąpiła na wszelki wypadek na bok. Mimo wszystko wolała trzymać się od niego z daleka.

Ben z kolei trzymał się blisko Phillipa, co pozwalało dostrzec pewne podobieństwa między nimi. Obaj zachowywali się tak, jak gdyby byli w posiadaniu jakiejś wielkiej tajemnicy, tak wielkiej, że jej znajomość oddzielała ich od reszty śmiertelników. I choć nie znała Phillipa, miała wrażenie, że obaj marzą o tym samym- żeby skazać jej rodzinę na potępienie.

– Chodźmy na górę, nim panowie wniosą bagaże - zwróciła się do Nicky. – Obejrzymy pokoje, może spodoba się pani jakiś inny?

Nicky skinęła głową przytakująco. Dopiero wspinając się po schodkach, Dawn zdała sobie sprawę, że jej rodzice usunęli się dyskretnie z werandy. Pewnie mieli dość „bezczelnego” zachowania córki.

W korytarzu przystanęła na chwilę, nie mogąc oprzeć się pokusie, by wykorzystać tak osobliwe okoliczności na pogawędkę z gwiazdą.

– To duży dom, choć z zewnątrz na to nie wygląda - zagadnęła. – Zbudowała go pewna akadyjska rodzina ponad sto lat temu. Kiedym byłam mała, często nie spałam w nocy i nasłuchiwałam odgłosów duchów.

– I usłyszałaś jakiś?

– A co by pani powiedziała, gdybym przyznała, że tak?

– Powiedziałabym, że masz bujną wyobraźnię.

– Jestem fotografem. Niektórzy twierdzą, że to zajęcie nie wymaga wyobraźni.

– Niektórzy uważają, ze śpiewanie teżnie wymaga wyobraźni.

Dawn ucieszyła ta,,koleżeńska'' uwaga. Instynktownie wyczuwała, że choć nosi nazwisko Gerritsen, Nicky nie odnosi się do niej z niechęcią, która była wyraźna, gdy kobieta patrzyła czy zwracała się do jej rodziców. Ona teżczuła wobec Nicky sympatię. Nie tylko podziw i uznanie dla jej talentu, ale właśnie sympatię.

Obejrzały wspólnie pokoje na parterze, po czym ruszyły w kierunku schodów prowadzących na piętro. Dawn miała nadzieję, że nie spotka po drodze rodziców. Od chwili kiedy jawnie przeciwstawiła się ojcu, perspektywa ponownego z nim spotkania nie budziła w niej entuzjazmu.

Zaprowadziła Nicky do sypialni na końcu korytarza - przestronnej, przewiewnej, wyposażonej w stare sosnowe meble o prostych, niewyszukanych liniach. Dziewiętnastowieczne łóżko z baldachimem przykrywała ręcznie dziergana, koronkowa narzuta, na podłodze leżała przed nim plecionka z morskich traw.

– To był pokój mojej babki. – Dawn pierwsza weszła do środka. – Myślę, że będzie tu pani wygodnie. Ładny widok, odrębna łazienka…

– Więc to był pokój twojej babki?

– Tak, jeden z największych w tym domu i zdecydowanie przez nią ulubiony. Niech pani tylko wyjrzy…

– Podeszła do francuskiego okna, prowadzącego na niewielki balkonik, i otworzyła je na oścież. Do środka wpadł podmuch świeżego powietrza, wypędzając zastałe wonie. – Wspaniała perspektywa, prawda?

– Dlaczego mi oddajesz ten pokój?

– A dlaczegóżby nie?

– Chyba znasz odpowiedź.

Dawn pokręciła z westchnieniem głową. Rzeczywiście, była córką Ferrisa Lee Gerritsena, polityka, który głosił potrzebę utrzymania segregacji rasowej. Ale przecieżtylko córką, a nie samym Ferrisem!

– Mam nadzieję, ze nie przypisze mi pani poglądów ojca. Mamy odmienne opinie na wiele spraw.

– Na pewno jesteś zupełnie inna, niżto sobie wyobrażałam.

– Pani też– zrewanżowała się Dawn.

Jako doświadczony fotoreporter potrafiła szybko oceniać twarze, wiedziała już więc, że Nicky należy do rzadkiego gatunku osób, których niepospolita uroda urzeka zarówno na fotograficznej kliszy, jak w naturze. Ciemne włosy okalały zgrabną głowę krótkimi, miękkimi kędziorami. Oczy miały barwę niezgłębionej zieleni, niczym spokojna powierzchnia ocienionego drzewami rozlewiska. Z regularnych, wyrazistych rysów twarzy wyzierała zmysłowość i w jakiś nieodgadniony sposób – a to fascynowało Dawn chyba najbardziej – mądrość. Nicky była co najmniej w wieku jej rodziców, lecz wiek zdawał się tylko podkreślać atuty jej urody.

Złapała się na tym, że zbyt długo patrzy w tę klasycznie piękną twarz, i dodała z lekkim zakłopotaniem:

– Moja babcia wszystko o pani wiedziała. Była pani jej wielką faworytką.

– Naprawdę? – Nicky zainteresowała się uprzejmie.

– Tak. A ja dorastałam, słuchając pani głosu.Grand-meremiała wszystkie pani płyty, a pani twarz uśmiechała się do mnie z okładek kolejnych albumów, które ustawiała na półce.

– Nie znałam twojej babki.

– Myślę, że by ją pani polubiła.

Nicky przesunęła dłonią po koronkowej narzucie, ale nie skomentowała tej wypowiedzi. Od strony schodów dobiegły kroki. Dawn zrozumiała, że chwila prywatności dobiega końca.

– Zdaję sobie sprawę, że dla pani to dość… niecodzienna sytuacja, pani Reynolds. Proszę mi powiedzieć, co mogę zrobić, żeby nie czuła się pani skrępowana.

– Będziemy się tu czuli skrępowani, mimo wszelkich starań.

– Gdyby jednak… Dobrze – Dawn zaniechała dalszych próśb, widząc pełen zakłopotania uśmiech Nicky. – Nie poznała pani jeszcze Pelichere Landry – zaczęła innym tonem. – Była przyjaciółką i opiekunkąGrand-mere.To ona dba o ten dom, kiedy stoi pusty. Wiem, że przygotowała coś do jedzenia. Kiedy się pani rozgości, proszę zejść na dół. Pelichere panią nakarmi.

Uśmiechnęła się jeszcze i wycofała do drzwi. Jake i Phillip zatrzymali się właśnie na progu, Ben z walizką przystanął za nimi. Dawn przeprosiła ich i minęła bez słowa.

– A jednak zdecydowałaś się przyjechać. – Phillip ucałował matkę w czoło i zajrzał w jej ciemne oczy.

– Nie wiem, co mnie podkusiło. – Odsunęła go od siebie z westchnieniem. Ten temat wałkowali niemal od miesiąca. Jej syn nastawał, a ona stanowczo odmawiała przyjazdu na wyspę. Wreszcie uległa, posłuszna bardziej jakiemuś dalekiemu głosowi z głębi serca niżsynowskim namowom i naleganiom. – Tylko mi nie mów, że nie masz pojęcia, po co to wszystko. – Popatrzyła na niego surowo. – Nigdy nie potrafiłeś przekonywająco kłamać.

– Daj mu na razie spokój – Jake ujął się za pasierbem. – Jadłeś kolację, Phillipie?

– Nie napotkałem po drodze miejsc, gdzie człowiek o moim kolorze skóry mógłby najeść się do syta i nie stracić przy tym zębów.

Jake roześmiał się ponuro. Obaj nazywali podobne uwagi „czarnym humorem'' – ze świadomością dwuznaczności słowa „czarny”.

– Dawn zapewnia, że w kuchni znajdziemy coś do jedzenia – wtrąciła się Nicky.

– Czy chciała przez to powiedzieć, że my mamy jeść w kuchni, a biali w jadalni? – zapytał z przekąsem Jake.

– Nie sądzę, żeby to miała na myśli. To chyba dobra dziewczyna. Próbowała okazać nam serdeczność.

– Jeśli Dawn choć odrobinę przypomina swojego ojca – zauważył Phillip – nawet się nie spostrzeżesz, jak omami cię i skołuje, kłamiąc w żywe oczy.

– Tak dobrze go znasz?

– Powiedzmy, że wiem o nim co nieco.

– I o Gerritsenach też?

– Też.

– Nietrudno się domyślić.

– No dobra. Mam zejść do kuchni i przynieść coś na górę? – wtrącił się Jake. – Mam wrażenie, że macie ochotę na rozmowę w cztery oczy.

– Byłabym wdzięczna.

– Mnie jest wszystko jedno. – Phillip wzruszył ramionami. – Nie musisz zostawiać nas samych, Jake.

– Tak będzie lepiej.

Jake wyszedł, gdy zaś umilkły na schodach jego kroki, Nicky spojrzała podejrzliwie na syna:

– Czas, żebyś wyjaśnił to i owo – powiedziała.

Phillip stanął obok nocnego stolika i dotknął dłonią rozkwitający w wazonie bukiet zawilców. Obok ułożono kilka powieści, których kolorowe okładki zachęcały do czytania.

– Jesteś jedną z niewielu osób, która wie, że Aurore Gerritsen wynajęła mnie, żebym spisał jej wspomnienia. I że dyktowała mi kolejne rozdziały.

– Wiedzieć nie zawsze znaczy rozumieć.

– Nie chciałaś zrozumieć. Jeszcze tydzień temu mówiłaś, że nigdy tu nie przyjedziesz.

– Co mnie może obchodzić testament tej kobiety?

– Ta kobieta chciała, żebyś tu była. Nie interesuje cię, dlaczego?

– Tylko trochę.

– A nie jesteś ciekawa, jak daleko się posunęła w swej opowieści? Ile prawdy wyjawiła o swoim życiu?

Nicky milczała, więc Phillip sam odpowiedział na swoje pytanie:

– Powiedziała mi wszystko, do końca.

– Skąd to możesz wiedzieć? – Podeszła do okna i zapatrzyła się na pomarszczone, powyginane wiatrem dęby.

– Wiem. – Phillip stanął za nią i położył dłoń na jej ramieniu. – Na razie mogę ci tylko powiedzieć, że człowiekiem, którego wiele lat temu poznałem w Maroku pod imieniem Hap, był Hugh Gerritsen.

Zesztywniała i strząsnęła z ramienia jego dłoń.

– I dlatego tu jesteśmy? Bo kiedyś, dawno temu, znaliśmy syna Aurore Gerritsen?

– Sądzę, że częściowo dlatego.

– A co się składa na pozostałe części? – Odwróciła się i spojrzała mu w oczy.

– Nie mogę wypowiadać się za Aurore. Jeszcze nie teraz. Ale chyba mogę mówić za ciebie. Mam wrażenie, że oczekujesz odpowiedzi na pytania, które dawno przestałaś sobie zadawać. Wkrótce będziesz musiała podzielić się nimi także z Jakiem. Chyba nie uda się dłużej skrzętnie ukrywać prywatnych tajemnic.

– Boż