Brud - C Piotr - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Brud ebook i audiobook

C Piotr

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

300 tys. fanów na Facebooku.
120 tys. sprzedanych egzemplarzy „Pokolenia Ikea” i „Pokolenia Ikea. Kobiety”.
Piotr C. wraca ze swoją trzecią książką.

Relu jest warszawskim adwokatem, który mieszka w Lemingradzie, czyli w dzielnicy Wilanów. Jego najcenniejszym klientem jest Janusz, zdemoralizowany multimilioner, a najlepszym przyjacielem Józek – wierny pies.

Relu nie lubi ludzi, ale ludzie lubią jego. Przychodzą, aby mu się zwierzać. Pije więc i słucha ludzkich tajemnic w świecie, gdzie kobiety są łatwe, a mężczyźni bezduszni. Prowadzone rozmowy bezlitośnie obnażają Brud wymuskanego świata mężczyzn w drogich garniturach i kobiet w jeszcze droższych kostiumach.

Tu wszystko pozornie jest doskonałe. Jest wspaniały ojciec, adwokat z własną kancelarią. Piękna żona. Czarujący syn. I pies.
Do momentu, aż spojrzysz głębiej.
Bo każdy kryje jakiś Brud.
Kochankę. Kochanka. Sekretnie oglądane porno, eksplozje wściekłości, ploty, plotki, alkohol, narkotyki, środki nasenne, modły, aby sąsiad miał gorzej, radość, że komuś się nie powiodło.
I wrzask.

To książka o samotności.
O czymś, co może jest miłością.
I o strachu przed śmiercią.

***

Wkurwia nas wszystko. Że jest za ciepło, że jest za zimno, że ktoś coś powiedział, że ktoś czegoś nie powiedział, że ktoś zostawił otwartą klapę od kibla, że zarysowaliśmy w samochodzie zderzak, że nam nie dała albo że nam dała zbyt powściągliwie, że ktoś nie wysłał e-maila albo obiecał, ale tego nie zrobił, że nam żarcie do stolika przynieśli zbyt mało energicznie i nie pocałowali wystarczająco miłośnie w dupę. Irytujemy się drobiazgami, czyli rzeczami, które tak naprawdę nie mają znaczenia. Nasze życie staje się ciągiem tanich, niepotrzebnych dram. Zamiast żyć, odczuwać, cieszyć się, napierdalamy na nieustającym wkurwie.


Piotr C. - bloger i pisarz. Autor bestsellerowych powieści, a także jednego z najpopularniejszych w polskim internecie bloga pokolenieikea.com. Korporacyjny szczur, któremu udało się wywalczyć niezależność. Mieszka na warszawskiej Ochocie. Nie czuje potrzeby bycia rozpoznawalnym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 258

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 18 min

Lektor: Jacek Rozenek

Oceny
3,9 (811 ocen)
292
241
169
88
21
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
krz_biodr

Nie oderwiesz się od lektury

Książki Piotra mają niesamowitą moc przyciągania i wciągania. Czytałam z przyjemnością, recytując na głos wiele fragmentów. Zabieram się za kolejną :)
20
Natnatix583

Dobrze spędzony czas

Książka cudownie lekka i przyjemna do czytania dla odmóżdżenia się jak poprzednie pozycje tego autora. Przeczytałam ją bardzo szybko mimo małej ilości czasu, ponieważ tak mnie wciągnęła, że non stop chciałam do niej wracać.
20
deva358

Nie polecam

Mizeria.
21
fankoszajr

Nie polecam

Niebywała grafomania. Żadnej historii i ciągle te same zestawienia a to seksu oralnego, a to drogiej whiskey. Strata czasu.
11
dziorka

Nie oderwiesz się od lektury

Lektor ma bardzo przyjemny głos. Książka zabawna, momentami wulgarna. Opowiada o życiu warszawskiego prawnika.
00

Popularność




 

15 majaNiedziela, godzina 19.25

Nazywają mnie Relu. Kiedyś miałem telefon na ścianie. Gdy dzwonił, odbierałem, nie wiedząc, kto chce ze mną rozmawiać. Teraz jest łatwiej. Teraz wiem, kto dzwoni, bo numery się wyświetlają. Mogę nie odebrać.

Nazywają mnie Relu. Lubię bary w hotelach i lotniska. Nie lubię poznawać ludzi. Ludzie są przewartościowani. Cały czas czegoś ode mnie chcą. A ja się wtedy męczę. Ludzie cały czas opowiadają mi historie. Rzadko kiedy są w nich szczęśliwi. Zazwyczaj są bardzo nieszczęśliwi. A w barach i na lotniskach można ich tylko obserwować. Jak bakterie pod mikroskopem. Tak jest okej.

Jest maj. 19.25. Jestem w Koszalinie. Nie lubię Koszalina. Jest w pierwszej trójce najbrzydszych miast w kraju. Trójkąt bermudzki: Włocławek, Radom, Koszalin. Wielka płyta i koleiny jak tory tramwajowe ciągną się tu przez całe miasto. W tle Agnieszka śpiewa, że ona już tutaj nie mieszka. Słusznie, ja też bym się wyprowadził.

W Koszalinie jest jeden w miarę przyzwoity hotel oraz apartamenty koło dworca kolejowego. Tym razem spałem w hotelu. Chciałem dostać smażony boczek na śniadanie. Niedaleko jest stacja benzynowa, McDonald’s, Biedronka, bar z bilardem, a facet z recepcji od razu zapytał, czy jestem w delegacji. Kiedy potwierdziłem, polecił mi jakiś dom publiczny, w którym „ukraińskie agenturki” o „słodkich dupkach” miały się pobawić moimi kulami.

Podziękowałem. Chyba grzecznie. Nie mam nic przeciwko prostytutkom, to ciężko pracujące kobiety, ale nie mam ochoty na prostytutki.

Jestem Relu. Lubię whisky, zimną wódkę i zimnego szampana. Lubię dobre jedzenie, lubię rano smażony boczek i świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy, wygodne samochody, kubańskie cygara, dalekie podróże. Nie lubię zupy mlecznej.

Mam na sobie ręcznie szyty szary garnitur od krakowskiego krawca Turbasy. Jeśli chcesz budzić zaufanie, włóż szary albo granatowy garnitur z niebieskimi koszulami i stonowanymi krawatami. Jeśli chcesz kogoś rozproszyć w trakcie rozmowy, zakładasz krawat w paski. Jeśli chcesz dominować, zakładasz krawat w mocnym kolorze, czerwony albo żółty. Masz mocno zaciśnięty węzeł? Przywiązujesz uwagę do detali.

Na stopach mam czarne, gładkie oxfordy od warszawskiego szewca Kielmana z ulicy Chmielnej. Drugie, takie same, leżą na górze w prawidłach. Buty muszą odpoczywać przez dwadzieścia cztery godziny po każdym użyciu. Ludzie nie. Ludzie są widać bardziej wytrzymali.

Jestem w barze, siedzę przy stoliku, mam przy sobie „Gazetę Wyborczą”, ale nie czytam. Gazeta jest na wypadek, gdyby ktoś chciał ze mną rozmawiać. Nie lubię, kiedy ludzie chcą ze mną rozmawiać.

Zamiast żołądka mam napięty do granic możliwości bukłak, w którym chlupocze kawa z mlekiem ze stacji Orlen, jeden red bull, zjedzony w pośpiechu schabowy z ziemniakami w gospodzie krytej strzechą przy drodze krajowej. Na szczęście nie zjadłem żurku, za żurek podziękowałem. Nie lubię zup z torebki. Czy to taki problem wziąć trochę razowej mąki żytniej i zrobić zakwas? Czy w tym świecie wszystko musi być w wersji instant?

Oczy mam czerwone, a pod nimi wory kończące się na pierwszy rzut oka mniej więcej w połowie twarzy. I to tylko dlatego, że dalej zasłaniała je broda.

Wyglądam jak nieboszczyk. Jestem nieboszczykiem? Szczypię się w rękę. Boli. Jeśli boli, to żyję.

Przed chwilą oddałem do hotelowego sejfu paczkę zapakowaną w brązowy papier i starannie oklejoną brązową taśmą. Wygląda niepozornie. Jak przesyłka ekonomiczna Poczty Polskiej. Nie chciałem jej trzymać w hotelowym pokoju. Paczka waży cztery i pół kilograma. W środku jest dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt banknotów po dwieście złotych. Jeszcze godzinę temu miałem drugą, niemal identyczną paczkę. Obie trzymałem w skórzanej, staromodnej torbie, która przypomina te używane kiedyś przez lekarzy jeżdżących do pacjentów z domowymi wizytami.

Za tę torbę dałem półtora tysiąca złotych. Lubię ją. Jest zapinana skórzanymi krótkimi pasami. Wygląda staroświecko i elegancko.

Rano wracam do Warszawy. Powinienem wrócić do pokoju i się położyć. Rozłożyć hotelowe zasłony. Zdjąć sztywny gors koszuli, zdjąć swój luksusowy garnitur, wsadzić buty w prawidła, stanąć pod prysznicem, zdjąć narzutę, na którą onanizowały się setki osób. Widziałem to na kanale National Geographic. W ultrafiolecie pokazywali ślady nasienia na rzadko pranych narzutach hotelowych. Przykryć się kołdrą okrywającą wcześniej setki osób. I zasnąć.

Bez snów.

Jestem Relu. Na razie zamówiłem trzecią whisky. Aby się wyleczyć. Aby wyleczyć chory żołądek.

Barmanka jest nieco otyłą szatynką z czarnym lakierem na paznokciach, czerwonymi ustami i całkiem sporym biustem, którego fragmenty racjonuje mi przy każdym wypełnianiu szklanki lodem i szkocką. Czasami pół piersi. A czasami więcej. Ma stanik, który ten biust podnosi. Ma białą koszulę, rozpiętą o jeden guzik za dużo. Już wiedziałem, że dostanie ode mnie duży napiwek. Ona też o tym wiedziała. Myliła się jednak co do powodu.

Byłem gotów się założyć, że pod tą koszulą ma wytatuowanego motyla, jakiegoś ptaka albo napis: „Mateusz forever”. A Mateusz jest dresiarzem w starym bmw, chodzi w bluzie z kapturem i w butach z fajką. Giba się na boki na ławce przed blokiem niczym gibon i pije piwo marki VIP albo Perła.

W swojej pracy widywałem takie kobiety. Zazwyczaj po drugiej stronie kontuaru. Polska B i C. Pokolenie biedoty, wykształconej w lokalnych zawodówkach i wyższych szkołach gotowania na gazie. Kasy w sklepach, półki w OBI, budowy, roznoszenie ulotek i bary z kebabem. Marzenia: bycie manago w McDonaldzie. Wiecznie na granicy ryzyka, na czarno albo na zleceniu. Współczesna pańszczyzna, jarzmo trudne do zrzucenia. Mieszkanie z rodzicami, meblościanka, a w środku za szklaną witryną słonie z podniesioną trąbą. Te z opuszczoną przynoszą pecha.

W piątek i sobotę jest dyskoteka, sześć piw i seks w samochodzie. Gdy jest ciepło, ona jest oparta o maskę. Jeśli to się powtarza często, to ona jest łatwa. Później jest test ciążowy, ślub – bo tak wypada i babcia się obrazi. Przeprowadzka do rodziców. Jego lub jej. Częściej jej. Pojawia się dziecko, w sobotę jest grill, on stuka jakieś młode dresiary, ona tyje. Bieda rodzi biedę, schemat rodzi schemat, powtarzany przez ich potomka upasionego na snickersach. Cały czas jest źle, wszyscy mają lepiej, ale i tak nikomu nie chce się zmienić swojego życia. O twoich szansach w życiu w coraz większym stopniu decyduje to, kim byli twoi rodzice, a nie twoje IQ. Jak w średniowieczu. Barmanka miała dostać ode mnie napiwek. Ale nie za piersi. Choć jej piersi były bardzo dobre. Miała go dostać, abym ja poczuł się lepiej.

***

Przy oknie siedzą dwaj biznesmeni koło pięćdziesiątki. Jeden jest z wąsem, drugi bez wąsa. Ten z wąsem jest szczupły, wysoki, obcięty na jeża i lekko zgarbiony. Wygląda jak sęp albo przedsiębiorca pogrzebowy. Drugi jest niższy, blady, piegowaty i rudawy. Ma za ciasną koszulę, przez którą przebija się brzuch. Piją czystą pod sok porzeczkowy i zakąszają orzeszkami na przemian z czipsami. Rytualnie co jakiś czas serwetkami ocierają twarze z potu. Właściwie nie rozmawiają. Piją szybko. Kolejka za kolejką. Stara socjalistyczna szkoła. Chyba brakuje im meduzy, śledzia i ogórków. Ale i tak mają dobry wieczór.

Obok nich są trzy kobiety zawieszone między czterdziestym którymś a pięćdziesiątym którymś rokiem życia. Dwie blondyny i jedna czarna. Hybryda na paznokciach, raz w miesiącu wstrzykiwane osocze małopłytkowe, żeby wyglądać dziesięć lat młodziej, rzęsy z norki, fryzjer co dwa tygodnie, a farba skrywająca siwe włosy koniecznie z olaplexem; wtedy nie niszczy włosów. Nie zwracają uwagi na swoich rówieśników. Szukają cały czas wzrokiem seksownego dwudziestoletniego kelnera, który podaje im drogie słodkie koktajle z parasolką. Mają nadzieję, że wejdzie w ich rubensowskie powłoki dwudziestoletnim penisem, doprowadzi przywiędłe, obwieszone złotem ciała do zgięcia się w łuk, pogryzie im wargi, zejdzie ustami między ich uda. A gdy wstaną rano po nieprzespanej nocy, okaże się, że wygładził im zmarszczki w kącikach oczu lepiej niż najskuteczniejszy kwas hialuronowy.

Boją się, że dłonie ich mężów będą ostatnimi, które je dotkną. Chcą się czuć pożądane. Jeszcze raz, jeszcze przez moment, jeszcze przez piętnaście minut, jeszcze uciekając przed czymś, co jest dla kobiety gorsze niż śmierć, czyli starością. Rzucają resztki swojej urody, zakładając krótkie spódniczki, pokazując uda wyćwiczone w drogim fitness clubie z trenerem personalnym, błyskając biustem i karminową szminką po to, aby wabić do siebie młodych mężczyzn z prekariatu.

Ich czas miał nastąpić, kiedy zrobi się ciemno, kiedy zmierzch ukryje to, co już do pokazania się nie nadaje, kiedy w półmroku hotelowego światła będą mogły zrzucić z siebie drogą bieliznę.

Tyle że kelner jest jeden, a one trzy. Więc gadają, ale od czasu do czasu każda łypie w jego kierunku, wypina piersi, poprawia ręką włosy, gapi mu się na krocze i chichocze zachęcająco, usiłując przebić koleżankę.

Były razem, ale grały solo. Wybierz mnie, wybierz mnie, WYBIERZ MNIE.

Kelner to widzi. Kelner to czuje. Ale one nie wiedzą i ja też nie, że on ma w głowie pewną drobną osiemnastolatkę, którą poznał trzy miesiące temu i która sprawiła, że cały czas jest mężczyzną jednej kobiety i innej nie chce. I on też nie wie, że jego osiemnastolatka, kiedy on teraz siedzi na swojej zmianie, zdradza go z jego własnym kumplem, który jest o tyle lepszy, że jest muzykiem, że rapuje, a kobiety zawsze lubią oddawać się artystom, bo to je uwzniośla i razem z nasieniem przechodzi na nie część ich chwały.

Za mniej więcej dwa miesiące ta jeszcze nie kobieta, a już nie dziewczyna zajdzie w ciążę. I nie będzie za specjalnie nawet wiedzieć z którym, i będzie się zastanawiać, co dalej.

Ale to później, jeszcze nie teraz.

***

W barze jest młody mężczyzna w niebieskim garniturze o starannie ułożonych brylantyną włosach. Widziałem ten jasnoniebieski garnitur w ubiegłym roku w Vistuli, kosztował osiemset dziewięćdziesiąt dziewięć złotych i dziewięćdziesiąt groszy w promocji, minąłem go bez słowa. Nigdy bym nie założył takiego garnituru. Mężczyzna ma buty ciemnobrązowe, starannie wypastowane, lśniące. Koszula biała, krawat granatowy w biało-czerwone pasy, obowiązkowa poszetka w brustaszy. Głowa wysoko podniesiona, w ręku biała filiżanka, pije kawę. Najmniejszy palec wystawiony do przodu i sterczący. Wygląda trochę jak prezenter telewizyjny, trochę jak początkujący mówca motywacyjny. Garnitur ponoć dobrze leży w trzecim pokoleniu. On jest pierwszym. Ale stara się, to już coś.

Blondyn patrzy na ładną blondynkę. Ja na nią nie patrzę, co najwyżej zerkam od czasu do czasu, bo siedzi mi za plecami.

Blondynka wybrała stolik pod żółtą ścianą, na której wisi tani landszaft z kucem i żołnierzem (Polska, dziewica, Bóg, honor, Matka Polka na pomniku, zawsze dziewica, jak daje, to powściągliwie i raz na miesiąc. Wysyła swojego faceta na wojny, on ginie, ona zostaje w żałobie i przez resztę życia, upamiętniając tego jedynego, nie rozkłada ud i instaluje tam szwajcarski zamek od sejfu).

Blondynka siedzi sama, pije zimną wódkę z wodą i cytryną i maże piórem na stercie komputerowych wydruków. Na stopach nosi buty na niewysokim obcasie. Na tyle niewysokim, aby chodzić bez problemów. Na tyle wysokim, aby podkreślić nogi. Spódnicę ma jakieś dziesięć centymetrów przed kolana. Cienkie pęciny. Nie, to konie mają pęciny. Jej nogi są po prostu długie, szczupłe i gładkie. Siedząc z nogą założoną na nogę, pokazuje kawałek uda. Włosy długie. Opadają jej na plecy. Oczy zielone, wystające kości policzkowe, usta niewielkie, ale dolna warga duża. Pompowana? Chyba nie, chyba tak naturalnie. Ciemnoczerwona szminka na ustach. Pachnie pieniędzmi. I może kogoś może zmylić jej sukienka wyglądająca jak z taniej sieciówki. Ale jej włosy są świetnie obcięte i doskonale ułożone. Nawet jeśli farbowane, to tego nie widać. Kobieta ma skórzane, nie plastikowe, buty. Na ręce drogi zegarek. Bransoletkę z Pandory.

Niebieski garnitur obserwuje ją łapczywie. Patrzę na niego i wiem, że szuka w głowie słów, którymi mógłby ją przekonać do seksu, bo przecież żyjemy w czasach, w których wymiana śliny między ludźmi o niczym nie świadczy. Jest jak fitness albo zumba, tylko że bez majtek, a po treningu wszyscy się myją i wracają do domu.

Mężczyzna szuka w swojej głowie kłamstw. Kłamstwa mogą być jednak dobre, czyli przekonujące, i złe, czyli nieprzekonujące.

Mężczyźni obiecują kobietom różne rzeczy, których nie mają zamiaru dotrzymać, tylko po to, aby na chwilę zdjąć im majtki.

Kocham (twój tyłek).

Tęsknię (za twoimi piersiami).

Śniłaś mi się (jak dobrze operowałaś ustami).

Nigdy cię nie opuszczę (do momentu, aż dojdę).

Jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie (moim zdaniem w tej sukience wyglądasz jak absolwentka dyskoteki, ale skoro dobrze ruszasz biodrami, a ja nie mogę być z kimś innym, to poudawajmy jeszcze trochę, że jest nam razem dobrze, okej?).

Mężczyźni chcą wypełnić inne ciała. Kobiety chcą, aby ktoś wypełnił ich duszę. Nadał ich pustce sens. Ale miłości nie ma. Są tylko złudzenia, którymi ściągamy się do łóżka.

***

Patrzę na zegarek na swoim przegubie. Zegarek nie jest drogi. Jest bardzo drogi. To Breitling Chronomat GMT Automatic na skórzanym pasku. Jest 19.40. Piję. Whisky jest delikatna, słodowa, pachnie jabłkiem i cytrusem. Kiwam ręką. Barmanka skwapliwie nalewa mi kolejną porcję. Nie powinienem już pić. Za dużo piłem dzisiaj. Rano jadę z tego miasta. Mam nadzieję, że nie wrócę tu zbyt szybko. Chcę się upić. Nie mogę się upić. Rano mam zjeść jajecznicę na boczku, napić się kawy z mlekiem, bo dzięki mleku jest zdrowsza dla żołądka, zjeść francuskiego rogala z masłem i powidłami, wrzucić swój neseser do bagażnika i jechać do Warszawy.

Niebieski garnitur przełyka ślinę, zbiera się na odwagę, usiłuje coś powiedzieć. Chce być bogiem seksu. Chce, aby kobiety służyły mu swoimi ciałami. Chce, aby blondynka służyła mu swoim. Więc wstaje, idzie, uśmiecha się z daleka. Wszystko, czego pragnie, jest po drugiej stronie strachu.

– Puk, puk – mówi. Głos ma zaskakująco sympatyczny.

– Kto tam? – pyta uprzejmie blondyna.

Ja słucham. Barmanka słucha. Kelner nie słucha, nie może słuchać, jest za daleko.

– Pukanko – wyjaśnia niebieski garnitur i się uśmiecha.

Blondynka wie, że jest ładna, a jak o to zadba, to piękna. A ten mężczyzna mógłby się nawet jej spodobać. Mógłby ją pociągać, bo ma mocno zarysowany podbródek, duże oczy i silne ręce.

– Jak masz na imię?

– Aldona – odpowiada ponuro.

– Jestem Antek. Mogę postawić ci drinka? – pyta on.

– Nie piję.

On patrzy zdziwiony na jej szklankę.

– To wódka. – Pokazuje na szkło.

– W sumie to nie wiem. Kiedy mi nalewali, butelka była już otwarta – odpowiada blondynka.

Garnitur baranieje.

– Kłamczuszka – mówi w końcu.

Blondynka pociąga soczysty łyk ze swojej szklanki, uśmiecha się do niego szatańsko.

– Mężczyźni zawsze kłamią. Dlaczego nam nie wolno? Kłamanie to najlepsza rozrywka kobiety – mówi. – Poza zrzucaniem z siebie ciuchów.

Jest okrutna. Niebieski garnitur nie nadąża. Jego skrypt nie przewiduje takiej odpowiedzi.

– Może zrzucisz je przede mną? – próbuje jeszcze.

Barmanka prycha pod nosem z lekceważeniem. Ja nie prycham. Trochę mi go żal. Trochę jestem zażenowany. Blondynka udaje cień zainteresowania, udaje, że zastanawia się przez chwilę, a w końcu odpowiada:

– Na świecie nie ma tyle alkoholu.

Niebieski garnitur nie wie, co robić dalej. Czuje się upokorzony, czuje się wściekły. Stoi przez moment w miejscu i w końcu odchodzi do swojego stolika.

Barmanka uśmiecha się, ale niezbyt szeroko. Nie takie rzeczy tu widziała, nie takie rzeczy jeszcze zobaczy. Blondynka siedzi dalej nad swoimi wydrukami.

Odwracam głowę w innym kierunku. Piję.

Kiedyś, w podobnym barze, na drugim końcu kraju, pewna bardzo ładna pani z lekko rozmazanym makijażem opowiedziała mi, że najbardziej nieprzystępna kobieta to taka, która pamięta, że ma nieogolone nogi i okolice bikini. Bałagan w mieszkaniu się już nie liczy. Bałagan liczył się dekadę temu. A później wyszła z takim Włochem, który cierpliwie czekał, aż ona się upije.

Najlepszy sposób na kobiety miał porucznik Dimitrij Rżewski. Porucznik Rżewski usłyszał, że aby poznać kobietę, trzeba do niej podejść (swobodnie i męsko), porozmawiać o pogodzie i się przedstawić. Pewnego dnia porucznik Rżewski spotkał dziewczę cudnej urody. Dziewczę spacerowało z psem. W oryginale był to pudel, ale biorąc pod uwagę dzisiejsze standardy, byłby to pewnie yorkshire terrier. Podszedł do kobiety, z całej siły kopnął psa w dupę i zagaił: „Nisko leci. Chyba na deszcz… Nawiasem mówiąc, niech pani pozwoli się przedstawić: porucznik Rżewski”.

***

– Macie tutaj jakieś kanapki? – Blondynka zaczepia kelnera.

– Tuńczyk, kurczak albo żółty ser – wymienia. – Co podać?

Zawahała się.

– A może przyniosę pani całą kartę? – zaproponował kelner. Zniknął na zapleczu.

Blondynka się zastanawia. A ja bardziej niż ona wiem, że powinna się zastanawiać jeszcze bardziej rozważnie. Byłem tutaj pięć albo sześć razy. Wiedziałem, że tutejszy kurczak smakuje jak opona od traktora, z tą różnicą, że jest jeszcze suchy i łykowaty. I odbija się tak strasznie, że żaden alkohol nie pomoże. Po tuńczyku dwa razy miałem ostre sranie i spędziłem wieczór w pozycji skoczka narciarskiego. Nie wierzę w przypadki.

Pociągnąłem solidny łyk ze szklanki. Nie miałem ochoty na rozmowę. Nawet z ładną blondynką. Jakoś sobie poradzi, prawda? Są na świecie większe problemy niż sraczka. Jej stolik jest tuż przy barze. Jakiś metr dwadzieścia ode mnie.

– Dobry wieczór – mówię do niej i sam się sobie dziwię.

Ona nie. Statystycznie rzecz biorąc, samotna kobieta w barze przyzwyczajona jest do tego, że zaczepiają ją obcy mężczyźni.

– Dobry wieczór – odpowiada.

– Jest pani głodna – stwierdzam.

– Trochę.

Przekrzywia nieco głowę na bok, traktując mnie widać jak ciekawego chrząszcza.

– Nie jadłbym z rybą – radzę. Wydaje mi się, że uprzejmie. Tak, jak na mnie to uprzejmie.

Blondynka patrzy na mnie badawczo.

– Dlaczego? – pyta.

Zastanawiam się chwilę, co jej odpowiedzieć i nadal pozostać kulturalnym mężczyzną, w dobrym garniturze, w wypastowanych starannie butach.

– Tuńczyk będzie się pani odbijał przez pół nocy – wyjaśniam w końcu.

Chyba chwyciło, bo kiwa głową ze zrozumieniem.

– Kurczak? – próbuje.

– Resztki z obiadu. Kucharzowi udaje się uzyskać coś, co jest gumowe i suche jednocześnie. Ratują to majonezem. Ale to nie jest dobry majonez.

– Widzę, że często tu pan bywa.

– Za często.

Biorę gazetę i ją otwieram. Artykuł jest o strajku szykującym się na Poczcie Polskiej. Pracownice okienek narzekają w nim, że zarabiają mniej niż kasjerki w Biedronce.

Blondynka zamawia kanapkę z serem, wyciskany sok z pomarańczy oraz jeszcze jedną wódkę. Kelner przyjmuje zamówienie, facet w niebieskim garniturze wypija jednym haustem resztkę swojej kawy, odsuwa krzesło. Nie dosuwa go z powrotem, odchodzi, rzuca mi jeszcze tylko spojrzenie pełne zawiści. Nie rozumiem dlaczego.

Blondynka nie zwraca na niego uwagi. Je kanapkę. Żuje ją jak za karę. W końcu się poddaje. Zostawia połowę na talerzu.

– Dziękuję za radę.

Pociągam kolejny łyk. Depresja pojawia się w momencie, kiedy pijesz i alkohol już na nic ci nie pomaga. Nie mam depresji. Lubię pić.

– Nie ma za co – odpowiadam w końcu.

Wracam do gazety. Czytam, że OECD wymaga od nas podniesienia podatków, bo wydatki publiczne są zbyt rozbuchane. W tekście wypowiada się kilku zatroskanych ekspertów, którzy do pracy dojeżdżają volvo albo subaru w najwyższej konfiguracji, mieszkają w przyjemnych apartamentach na warszawskim Powiślu, a ich myśli skupiają się wokół prywatnych szkół dla dzieci, kochanek i wakacji na Bali. W tekście są zatroskani. W tekście apelują o społeczną solidarność.

– Dlaczego pan się zatrzymuje w tym hotelu, skoro jest tak kiepski? – pyta ona.

– Słucham?

– Dlaczego zatrzymuje się pan w tym hotelu, skoro jest tak kiepski?

– Dla boczku. Podają tu rano smażony boczek – wyjaśniam spokojnie.

Nie wracam do gazety. Nie mogę wrócić do gazety, kiedy ta kobieta mnie o coś pyta. To byłoby nieuprzejme. Człowiek dobrze wychowany ma się odnaleźć we wszystkich okolicznościach życia.

– Wiesz pan, co rozczarowuje kobiety?

Patrzę na nią. Oceniam, że jest nieco pijana. Później zastanawiam się nad jej pytaniem i odpowiadam w końcu:

– Metr dziewięćdziesiąt. Dziesięć centymetrów. Tysiąc pięćset netto.

Kobieta się śmieje.

– Kobiety są w stanie wybaczyć tysiąc pięćset na rękę. Kobiety są w stanie dużo wybaczyć mężczyznom pod warunkiem, że ich kochają. Kobiety są w stanie wszystko zrobić dla miłości. Ale zawsze są rozczarowane brakiem zainteresowania – mówi blondynka, a ja kiwam głową ze zrozumieniem.

Po prostu jest zaciekawiona. Po prostu jesteśmy w barze. Bar ma swoje prawa. Po prostu mężczyźni są zawsze dla niej dyspozycyjni. Nie dziwi mnie to. Kiedyś pewnie też byłbym dyspozycyjny.

– Co tutaj robisz?

– Dopieszczam ludzi.

– Jesteś prostytutką? – pyta.

– Jak każdy w Warszawie – odpowiadam.

– Marta – łże blondynka i podnosi swoją wódkę z cytryną.

– Teodor – łżę ja, choć nie lubię, i podnoszę swoją szklankę.

Jestem Relu. Przyjechałem tu pracować. Im mniej osób o tym wie, tym lepiej. Ta blondynka kojarzy mi się z wakacjami. Z błękitnym niebem, białym piaskiem na wydmach w Łebie. Na tych wydmach zazwyczaj były młode dziewczyny w krótkich dżinsowych spodenkach i z długimi blond włosami.

A później zdejmowały te spodenki. Nosiły skąpe bikini. Ich pocałunki były słodkie i wilgotne. Usta smakowały tanim błyszczykiem. Skóra była nagrzana od sierpniowego słońca. Włosy targał wiatr. Miały ziarna piasku na płaskich brzuchach, na udach i na stopach. Gdy się uśmiechały, lśniły ich białe zęby. Ta biel odcinała się od opalonych twarzy. Kiedy o tym myślę, czuję w lędźwiach tęsknotę za tym, co było. Za tym, czego już nie będzie.

Ta kobieta była kiedyś taką dziewczyną na piasku.

Blondynka, która chce, aby nazywać ją Martą, mówi, że kiedy kobieta ma więcej niż dwadzieścia pięć lat, to żadne słowa faceta nie są w stanie jej zaskoczyć.

Pije swojego drinka i cedzi nagle udawanym basem:

– „Chodź, pokażę ci małe kotki”. „Zerżnąłbym cię nawet na trzeźwo”. „Byłaś kiedyś na Kubie?” „Nie”. „Cześć, Kuba jestem”. I moje ulubione: „Widzę, że lubisz wpierdalać. Coś nas łączy”. Akurat jadłam hamburgera z frytkami – wyjaśnia.

– Ładne – przyznaję. – Podoba mi się. Jest w tym pewna szczerość.

Kobieta umiera, kiedy odchodzi jej młodość. Ile czasu ci jeszcze zostało, Marto? Piętnaście lat? Może nawet dwadzieścia. Ma typ urody, który bardzo wolno się starzeje.

– Pozwoliłam mu postawić sobie drinka. Temu od kotków również. Ach, i oczywiście zapomniałabym o takim jednym, który podszedł, stanął obok, spojrzał i powiedział: „Masz linijkę? To odmierz dwadzieścia jeden centymetrów”. Niestety, brakowało mu dwóch zębów z przodu. Powiedział, że wybili mu, jak był w więzieniu.

Tym razem śmiejemy się obydwoje.

– Najgorszy jest typ: postawię ci, bo mnie stać, bejbe – zauważyła. – Jak byłam w ubiegłym roku w klubie w Berlinie, podszedł do mnie łysy, z brodą, w garniturze. Dość wysoki. Razem nawet to dobrze wyglądało. Pyta: „Jesteś Szwedką?”. „Polką”. „Super! Seks?” „Eee… Nie?…” „Dlaczego? Mam pieniądze”.

Barmanka wyszła na chwilę. Kelner zapytał, czy chcę jeszcze.

Jasne, proszę.

– Jeszcze jedną wódkę z cytryną – powiedziała blondynka.

Kelner uwinął się migiem. Ładne kobiety mają swoje przywileje.

Barmanka wróciła, wyciera teraz kawałek dalej suchą ścierką kieliszki, żeby dobrze się błyszczały, żeby nie miały żadnej plamki.

Pytam blondynkę, czym się zajmuje. Mówi, że wykonuje najbardziej obsceniczny zawód świata.

– Jesteś prawnikiem?

– Nie. Ale ciepło.

– Lekarzem – stwierdzam i gratuluję jej szczerze. Wyrażam opinię, że jeśli ktoś miałby mi wtykać palec w odbyt, wolałbym ładną dwudziestosiedmiolatkę niż wielkiego, owłosionego niczym orangutan lekarza o łapach z żyłami jak cumy okrętowe.

– To wcale nie zawsze wygląda tak fajnie, jak to Brazzers czy inny Red Tube wymyślił – odpowiada. – Że wchodzi lekarka, ma pod fartuchem bieliznę i pończochy, zdejmuje facetowi spodnie od piżamy, a on ma największego, jakiego w życiu widziała. Wyobraź sobie, że trafiasz do szpitala z czymkolwiek mało romantycznym. Przychodzi do ciebie taka dziewczynka jak ja i pierwsze, co robi, to wsadza ci palec w tyłek, bez żadnego wstępu. Ja z reguły się przedstawiam, ale mało kto to robi. Potem stwierdzam, że trzeba ci umieścić cewnik. Mimo fajnej okolicy to wsadzanie cewnika nie jest fajne. I co? Czar pryska – stwierdza.

 

15 majaNiedziela, godzina 21.23

Wypiłem kolejną whisky. Odstawiłem szklankę i podjąłem decyzję, że ta jest ostatnia. Zamówiłem u barmanki gazowaną wodę. Bez lodu. Bez cytryny.

Przedsiębiorcy budowlani skończyli butelkę wódki i wyszli. Jedna z rubensowskich kobiet poszła chwiejnym krokiem do toalety. Długo jej nie było, wróciła blada. Jej koleżanka poszła ją teraz odprowadzić do pokoju. Podtrzymując w pasie. Trzecia kobieta została przy stoliku.

Zawołała kelnera, długo wypytywała go o różne drinki i potrawy. Poprawia włosy. Wyjaśnia, że jest tutaj przejazdem z koleżankami, jest właścicielką spa, błota, solaria, hydroterapie, zatrudnia dwanaście osób, ich specjalność to masaże i ona czasem też masuje, ale tylko specjalnych gości, którzy zaraz po tym masażu czują się jak nowo narodzeni. I że pokój numer dwadzieścia cztery w tym hotelu jest całkiem sympatyczny, łóżka mają bardzo wygodne, a ona przed snem chce się napić kieliszek szampana i nawet ma schłodzoną butelkę. A tak w ogóle to dawno nie miała nic konkretnego w ustach. A lubi grube rzeczy. Jak pasztetowa czy salami. Ale niestety dawno nie była w mięsnym. Zbyt dawno. Czy może on jest w stanie jej jakoś pomóc? Kelner uśmiecha się tajemniczo. Ale mówi mało i odpowiada niekonkretnie. Jakby nie mógł się zdecydować, czego chce. Nie potrafi się zgodzić. Nie potrafi jednak też odmówić.

Blondynka mi się podoba, bo jestem pijany. Nie powinna mi się podobać. Uśmiecham się do niej. Odpowiada śladem uśmiechu.

Nie wiem wielu rzeczy.

Że Marta tak naprawdę ma na imię Lidka. I mieszka we Wrocławiu. Chodzi po szpitalu w białym, dopasowanym fartuchu i czerwonych conversach, a cała fala mężczyzn patrzy na nią z pożądaniem. Ale ona nie chce wszystkich mężczyzn, ona chce jednego, którego poznała rok temu na festiwalu Open’er, podczas występu zespołu The Vaccines, który chciała zobaczyć tylko dlatego, że spodobała się jej nazwa.

On był/jest fotografem. Podszedł do niej i nie było żadnego „nie wypada”, „nie można”, spojrzał jej w oczy, podniósł niewielki aparat marki Leica i zrobił jej zdjęcie, później następne, a zrobił to tak, jakby ją rozbierał, i czuła się naga.

A potem faktycznie ją rozebrał.

Żaden głupiec. Żaden facet-miś, facet-przyjaciel, facet-chłopiec, tylko facet-facet.

Jeździł na czarnym, wielkim motorze o litrowej pojemności. Na twarzy miał ślady czarnego zarostu, tak silnego, że właściwie powinien się golić rano i wieczorem.

Ona ma silny charakterek, więc facet-facet musiał mieć jeszcze silniejszy.

To była wielka miłość od pierwszego wejrzenia. Było ekstra. Było wesoło. Było tak, jak powinno być. On przyjeżdżał do niej, czasami nawet co drugi weekend, raz w miesiącu najrzadziej, i dzwonili do siebie prawie codziennie. Jaka była z nich dumna, że tak dają radę tworzyć związek na odległość!

W Koszalinie zjawiła się przez tego mężczyznę. Chciała mu zrobić niespodziankę, przyjechała pociągiem, żeby wyskoczyć jak ten królik z kapelusza. Dotarła do jego mieszkania. A wcześniej w damskiej toalecie na paskudnym dworcu długo poprawiała makijaż. Zadzwoniła do jego drzwi, odtwarzając w wyobraźni sekwencję wydarzeń, w której będzie przy ścianie, a później na podłodze, a jeszcze później to się zobaczy. Na pewno pod prysznicem.

Zamiast niego otworzyła jej młoda dziewczyna ubrana tylko w męską koszulę. Bardzo ładna dziewczyna, musiała przyznać, o białej skórze i małych piersiach.

Lidka odwróciła się na pięcie i bez słowa poszła na dworzec łapać pociąg powrotny. Tyle że pociąg był dopiero rano.

Wylądowała w hotelu, on dzwonił i przepraszał, że to nikt ważny, taka dziewczyna na chwilę, ale ona nie chciała słuchać jego przeprosin, bo w tym momencie do krawężnika na chodniku miała większe zaufanie niż do facetów.

Chciała tylko upić się z rozpaczy.

I piła, i czytała sterty notatek, które miały ją uczynić pełnoprawną panią doktor, i mazała po nich długopisem, a w środku czuła, jak zamiast serca rosła w niej wielka czarna dziura.

– Nie możesz się umawiać z lekarzami? – pytam.

– Nie rozśmieszaj mnie! – Wzrusza ramionami. – Panowie doktorstwo: wiek trzydzieści dziewięć i pół, zazwyczaj turbosamochód, zazwyczaj w domu już gotuje i pierze przepiękna żona i biegają przepiękne dzieci. Pan doktor jest przystojny, szczupły, wysportowany, błyszczy wiedzą i żartem. Zaczyna od tego, że chce zaimponować, najpierw wiedzą. Więc się popisuje przed studentką, czego to on nie wie, i wyłapuje, czy studentka jest zainteresowana jego specjalizacją. Powiedzmy, że jest. No to zaczyna czarować: „Mogę panią nauczyć robić to i tamto, może pani wpaść na dyżur, to pokażę pani taki czy inny zabieg, nauczę panią”. Studentka się zgadza, podekscytowana, że nauczy się medycyny. Pan doktor szybciutko przechodzi na ty, zamiast nauki zawodu są rozmowy o życiu, planach. Oczywiście pan doktor bardzo chętnie odwiezie panią studentkę do domu, bo przecież ma taki ekstrasamochód.

Blondynka patrzy na moje dłonie. Od kciuka do palca wskazującego na prawej dłoni mam bliznę. To ślad po wypadku na rowerze, kiedy byłem dzieckiem. Jeździliśmy po placu, bawiąc się w berka. Przewróciłem się prosto na żwir. Nie pamiętam już prawie nic z czasów, kiedy byłem dzieckiem, ale tę chwilę tak. Musiała być dla mnie ważna.

– Później jest zawsze prezentacja samochodu, czyli jedziemy bardzo szybko i jest brum, brum! Tyle że po roku pracy kupię sobie lepszy, więc panowie lekarze tak bardzo w ten samochód nie idą, bo wiedzą, że też mnie będzie stać. No i teraz jest moment, kiedy on pyta o numer. „Jakby był ciekawy przypadek, to dam znać. Wpadniesz, przeanalizujemy wspólnie”. Wieczorem już jest pierwszy SMS zwiadowczy, zazwyczaj z lekkim flirtem, ale jeszcze w miarę. Na drugi dzień jawny flirt, wieczorem konkretna propozycja. Dramat – ocenia. – Wydaje mi się, że dziewięćdziesiąt procent lekarzy zdradza swoje żony. Nie wyjdę za lekarza, never. Ja miałam dobrą lekcję, bo żona doktorka zorientowała się, co się święci po SMS-ie zwiadowczym, i na drugi dzień rano już czekała zapłakana na korytarzu. Widok – dla mnie trauma, jestem młodociana, jeszcze nie taka zepsuta i podziałało. Ale na pięć innych nie podziała.

– Co ci napisał?

– Zwiadowczo zazwyczaj jest coś w stylu: bardzo miło spędziłem z tobą czas/przypomniałem sobie, jak to jest być młodym/powiew młodości i świeżości/przypomniałaś mi, jaka medycyna jest fascynująca, chce ci przekazać jak najwięcej, będziesz fantastycznym lekarzem/bla, bla, bla, masz piękne oczy. A ona, stojąc przede mną, beczała, że nie ma pracy, ma trójkę dzieci, kocha męża i żebym tego nie niszczyła, bo gdzie ona pójdzie i co zrobi bez niego? Oni zazwyczaj nie żenią się z lekarkami, bo nie chcą mieć w domu konkurencji, wolą znaleźć jakąś szarą myszkę, która im ugotuje, posprząta, a przede wszystkim będzie bardzo wdzięczna za cudowną złotą rękę, która pozwala jej żyć na wysokiej stopie. Taka będzie oddana i nie podskoczy, bo wie, że bez mężusia świat się skończy.

Brud

Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8083-346-3

 

© Piotr C. i Wydawnictwo Novae Res 2016

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczytjakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazuwymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Anna Gajda

KOREKTA: Paulina Zyszczak

OKŁADKA: Krzysztof Szymański

ILUSTRACJE: Porysunki/Magda Danaj

KONWERSJA DO EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

 

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem

Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.