Bronisław Komorowski. Pierwsza niezależna biografia - Wiktor Świetlik - ebook

Bronisław Komorowski. Pierwsza niezależna biografia ebook

Wiktor Świetlik

2,0

Opis

Jak każdy biograf Świetlik zmuszony był manewrować między hagiografią i pamfletem, które zwykle są najłatwiejsze do napisania. Najprościej jest bowiem zestawić wyłącznie jasne (bądź ciemne) karty z życia wybranego przez siebie bohatera. Znacznie trudniej jest dobrać w takiej proporcji, która będzie w sposób możliwie obiektywny oddawać złożoność opisywanej postaci. Wiktorowi Świetlikowi sztuka ta udała się w sposób godny naśladowania. Otrzymaliśmy bowiem książkę nie tylko wartą napisania, ale i pozbawioną łatwo rzucanych ocen oraz kategorycznych konkluzji. Sporo w niej natomiast interesujących faktów, ale i celnych pytań, na które nie ma dziś jeszcze odpowiedzi? [Ze wstępu profesora Antoniego Dudka]

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (2 oceny)
0
0
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Wiktor Świetlik 2010

Copyright © The Facto 2010

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa The Facto.

Wydanie I

ISBN 978-83-61808-08-4

Opracowanie edytorskie: kaziki.pl

Projekt okładki: Wika Wojciechowska

Foto na okładce: PAP/Jacek Turczyk

The Facto Sp. z o.o.

ul. Skierniewicka 21/53, 01-230 Warszawa

www.thefacto.pl

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Rodzicom

Wiktor Świetlik

Książkę tę poświęcamy pamięci naszego przyjaciela Pawła Śliwińskiego

Autor i wydawnictwo The Facto

Wstęp

Bronisław Komorowski, czwarty prezydent III Rzeczypospolitej wybrany w wyborach powszechnych, właśnie rozpoczyna urzędowanie. Nie sposób dziś przewidzieć, jaka to będzie prezydentura. Jeśli jednak można w tej sprawie cokolwiek prognozować, to przede wszystkim na podstawie dwóch przesłanek: dotychczasowej biografii nowego prezydenta oraz ustrojowej pozycji obejmowanego przezeń urzędu w systemie politycznym Rzeczypospolitej. Tę ostatnią określa obowiązująca konstytucja RP z 1997 roku, zwłaszcza utrwalona przez nią, a wprowadzona siedem lat wcześniej, zasada wyboru głowy państwa w wyborach powszechnych. Wynikająca z tego faktu niezwykle silna legitymacja polityczna prezydenta kłóci się z jego relatywnie niedużymi uprawnieniami wynikającymi z ustawy zasadniczej. W rezultacie poprzedni prezydenci byli w dużym stopniu skazani na walkę zarówno z parlamentem, jak i z rządem o rzeczywisty zakres sprawowanej władzy. Dlatego istotną część historii politycznej III Rzeczypospolitej wypełniają dzieje burzliwych koabitacji Lecha Wałęsy, Aleksandra Kwaśniewskiego i Lecha Kaczyńskiego z kolejnymi premierami oraz wspierającymi ich koalicjami parlamentarnymi.

Czy Bronisław Komorowski zdoła przełamać ten oczywisty defekt polskiego ustroju? Czy jako prezydent zdoła osiągnąć to, co nie udało się jego poprzednikom, czyli stać się autentycznie ponadpartyjnym prezydentem reprezentującym całe państwo polskie? Czy przyczyni się do podniesienia poziomu kultury politycznej młodej polskiej demokracji poprzez stworzenie modelu prezydentury jednoczącej, a nie dzielącej Polaków? Z całą pewnością będzie to zadanie niezwykle trudne, zważywszy na olbrzymie emocje, jakie z natury rzeczy towarzyszą wyborom powszechnym. Sytuacji nowego prezydenta nie ułatwi też fakt, że zwyciężył on relatywnie niewielką przewagą głosów, a bardzo wielu Polaków poparło go w drugiej turze głosowania tylko dlatego, by zapobiec wyborowi Jarosława Kaczyńskiego. Jeśli jednak Komorowski za najważniejszy cel swej prezydentury uzna stopniowe wygaszanie ostrego konfliktu, w którym polskie życie publiczne jest pogrążone od 2005 r., wówczas może się pojawić szansa na to, by urząd prezydenta przestał być jednym z głównych jego uczestników, a stał się ośrodkiem łagodzenia sporów.

Szansa na to nie wydaje się duża, ale – jak przekonuje biografia Bronisława Komorowskiego – mamy do czynienia z politykiem umiarkowanym, pragmatycznym i w istocie rzeczy centrowym, choć w ogniu walki politycznej ostatnich lat te jego cechy były widoczne zdecydowanie zbyt rzadko. Jeśli zatem okaże się zdolny do zignorowania osobistych fobii i uprzedzeń, od których nikt nie jest przecież wolny, a także uda mu się porzucić tak jaskrawo demonstrowaną tożsamość polityka partyjnego, możemy jego prezydenturą zostać mile zaskoczeni. Sprzyjać temu będzie fakt, że Komorowski – z czego zresztą czyniono mu zarzut w kampanii wyborczej – nie jest typem charyzmatycznego lidera, porywającego masy płomiennymi przemówieniami i rzucającego wielkie polityczne projekty. Nie taka jednak jest rola prezydenta RP wynikająca z konstytucji, choć sposób jego wyłaniania pozornie zdaje się sprzyjać właśnie charyzmatycznym liderom. Jednak fakt, że Komorowski zdołał pokonać polityka tak wyrazistego jak Jarosław Kaczyński, w dodatku w cieniu wielkich emocji wywołanych katastrofą smoleńską, zdaje się wskazywać, iż większość (choć niewielka) głosujących Polaków woli w roli prezydenta osobę epatującą nie tyle zdecydowaniem, co – nawet pozorowaną – koncyliacyjnością. Ciekawe, czy Bronisław Komorowski weźmie sobie do serca tę właśnie cechę, której wierność dwukrotnie utorowała drogę do pałacu prezydenckiego Aleksandrowi Kwaśniewskiemu?

Z pytaniem o model prezydentury, jaki wybierze Komorowski, ściśle wiąże się inne, o jego relacje z Donaldem Tuskiem. Czy mimo faktu, że wywodzą się z jednego obozu politycznego, połączy ich przyjaźń równie szorstka jak niegdyś Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera, czy też uda im się – mimo nieuchronnej, bo wynikającej z wadliwego ustroju, rywalizacji – zachować taki poziom politycznej kooperacji, który nie rozbije Platformy Obywatelskiej? Tej właśnie sprawie, związków łączących nowego prezydenta z premierem Tuskiem, którego rezygnacja z kandydowania utorowała Komorowskiemu drogę do najwyższego urzędu w państwie, sporo uwagi poświęca w książce oddawanej do rąk czytelnika Wiktor Świetlik. Opisywane przez niego kulisy stosunków między Tuskiem i Komorowskim zdają się wskazywać na możliwość bardzo szorstkiej przyjaźni, ale też inne fakty z życia obu polityków świadczą o tym, że potrafili oni wyjątkowo długo – jak na przeciętną polskiej klasy politycznej – skrywać osobiste ambicje i negatywne emocje.

Książka Świetlika należy do popularnego na Zachodzie, a w Polsce dopiero raczkującego gatunku dziennikarskich biografii czynnych polityków. W przeciwieństwie do tzw. wywiadów-rzek, których od czasu wydanej w 1990 r… w milionowym nakładzie rozmowy Janusza Rolickiego z Edwardem Gierkiem, ukazało się całkiem sporo, nie doczekaliśmy się dotąd zbyt wielu analitycznych książek o czołowych postaciach naszej sceny politycznej. Przyczyna tego nie leży, jak się wydaje, po stronie czytelników, chętnie sięgających po tego rodzaju pozycje, ale autorów, często obawiających się gwałtownych reakcji swoich bohaterów i ich zwolenników. Awantury wokół kolejnych książek krytycznie oceniających Lecha Wałęsę, których byliśmy świadkami w ostatnich latach, pokazały, że próg tolerancji osób publicznych na zgłębianie ich życiorysów nie jest niestety zbyt wysoki. A przecież możliwie szeroka wiedza na temat polityków sprawujących wysokie funkcje państwowe stanowi jeden z fundamentów zdrowej demokracji.

Jak każdy biograf, Świetlik zmuszony był manewrować między hagiografią i pamfletem, które zwykle są najłatwiejsze do napisania. Najprościej jest bowiem zestawiać wyłącznie jasne (bądź ciemne) karty z życia wybranego przez siebie bohatera. Znacznie trudniej jest je dobrać w takiej proporcji, która będzie w sposób możliwie obiektywny oddawać złożoność opisywanej postaci. Wiktorowi Świetlikowi sztuka ta udała się w sposób godny naśladowania. Otrzymaliśmy bowiem książkę nie tylko wartko napisaną, ale i pozbawioną łatwo rzucanych ocen oraz kategorycznych konkluzji. Sporo w niej natomiast interesujących faktów, ale i celnych pytań, na które nie ma dziś jeszcze odpowiedzi. Po jej lekturze wiem jednak o nowym prezydencie Rzeczypospolitej znacznie więcej, nie mam natomiast pojęcia, na kogo głosował jej autor i czy wybór dokonany przez Polaków 4 lipca 2010 r… uważa on za korzystny dla naszego kraju. Wbrew pozorom nie jest to postawa częsta wśród dziennikarzy piszących o naszej historii najnowszej, w której wybór Bronisława Komorowskiego na prezydenta otworzył kolejny rozdział.

prof. Antoni Dudek

PROLOGKilka domów Komorowskiego

W sobotę 10 kwietnia, kilka godzin po katastrofie prezydenckiego samolotu jeden ze znajomych i doradców Bronisława Komorowskiego postanowił odwiedzić rodzinę marszałka Sejmu. Miał świadomość, w jak wyjątkowej sytuacji się ona znalazła. Chciał porozmawiać o tym, co się wydarzyło, zastanowić, co dalej, pomóc pozbierać myśli. Z cichej zazwyczaj w sobotę ulicy Rozbrat skręcił w małą uliczkę Cecylii Śniegockiej, gdzie od dwudziestu kilku lat mieszkają państwo Komorowscy. Do tej pory poza znajomymi, sąsiadami, kilkoma najbardziej pracowitymi paparazzimi mieszkanie marszałka nie wzbudzało niczyjego nadmiernego zainteresowania. Świetnie położone – w centrum miasta, a jednocześnie w zacisznej i ładnej części starego Powiśla. Elegancka kamienica z 1939 roku, zbudowana niegdyś dla pracowników przemysłu cukrowniczego, wówczas i dziś mogła uchodzić za oazę spokoju.

Tym razem jednak spokojnie nie było. Już od Rozbrat aż do bramy położonej nieco w głębi bocznej uliczki kręcili się dziennikarze. Przy samej bramie znajomy Komorowskich dotarł do tłumku fotoreporterów z fleszami. Sytuacja na tyle go zaskoczyła, że odwrócił się na pięcie i zrezygnował z wizyty.

Ten ruch na Śniegockiej na tle zmian, które dokonały się tego dnia w życiu Bronisława Komorowskiego, to tylko drobiazg. Ale znamienny i - nawiasem mówiąc – bardzo dokuczliwy dla ceniącej prywatność rodziny marszałka. Przecież jeszcze niedawno jego córka, Zosia, prowadząc konferencję instytucji pozarządowych prosiła, by wymieniać ją tylko z imienia, a cała piątka jego dzieci zgodnie odrzuciła karierę polityczną.

Trzy miesiące później okolice domu Komorowskiego zaczną przeżywać najazd nie tylko reporterów, ale i uzbrojonych panów z Biura Ochrony Rządu. Pojawią się oni nawet na sąsiednich dachach, podobnie jak w sąsiednich oknach zadomowią się paparazzi. Róg Śniegockiej i Rozbrat znudzi im się dopiero, gdy prezydent przeniesie się do Belwederu.

To duże, spokojne, około stupięćdziesięciometrowe mieszkanie na warszawskim Powiślu pasowało jak ulał do życia Bronisława Komorowskiego po 1989 roku. Wypełniała je rodzina, ciepło Anny Komorowskiej, portrety tak ważnych dla obecnego prezydenta przodków, a w weekendy – dzieci, znajomi i przyjaciele.

Położenie kamienicy, w której do niedawna mieszkał obecny prezydent, przypomina nieco jego dotychczasowe ulokowanie na scenie politycznej. Niby tuż przy centrum, a jednak na uboczu, z dala od głównych arterii. Nie był to typowy dom polskiego polityka. Komorowskiego różni od wielu kolegów to, że w domu mieszka, a nie bywa. Rano wychodzi do pracy, wieczorem jest z powrotem. Wraca do domu, a nie do Sejmu.

„Pokaż mi swój samochód, a powiem ci kim jesteś” – mawiają niekiedy współcześni Polacy, ale tak naprawdę wiele więcej o ludziach mówią cztery kąty. Poprzednie miejsca zamieszkania Bronisława Komorowskiego również mogłyby spokojnie symbolizować okresy życia, jakie były jego udziałem.

Sam obecny prezydent najchętniej w rozmaitych wywiadach i wspomnieniach eksponował „barak” w Józefowie, gdzie spędził kilka lat dzieciństwa wśród szemranego sąsiedztwa w bardzo skromnych warunkach. Idealnie pasuje on do legendy, którą Komorowski uwielbia budować wokół swojej osoby – trochę w stylu hrabiego Monte Christo, człowieka o szlachetnej krwi i sercu, ale doświadczonego przez los i świetnie czującego się także w świecie rzezimieszków. Ten barwny obrazek oczywiście bywa nieco przerysowywany. Niedawno na jednym z forów internetowych mieszkańcy Józefowa oburzali się, że ich miejscowość wcale nie była tak straszna, a i budynek, który opisywał Komorowski, nie był żadnym „barakiem”. Nie zmienia to faktu, że nawet pobieżny rzut oka na losy rodziców Bronisława w tym czasie, hrabiostwa i późniejszego profesorstwa Komorowskich, daje obraz rodziny odrzuconej przez system, zmuszonej radzić sobie na własną rękę jeszcze w czasach po gomułkowskiej odwilży.

Kolejnym miejscem symbolicznym dla życiorysu prezydenta jest małe mieszkanko przy uliczce Bruna – wżynającej się w warszawskie Pola Mokotowskie, gdzie Komorowscy zamieszkali w latach 70. Charakteryzuje ono przepiękny okres opozycyjny, którym marszałek naprawdę może się chlubić. Najlepsza laurka dla Komorowskich znajduje się w archiwum IPN – to praca zbiorowa szpiclów, którzy donosili na ówczesną opozycję, i prowadzących ich oficerów. Z ich relacji wynika, że Komorowscy byli wyjątkowo „paskudnymi” przeciwnikami. Ona – krnąbrna, złośliwa, inteligencją zbijająca funkcjonariuszy z pantałyku. On – uparty, nierokujący szans na poprawę, źle wpływający na innych, pokornych obywateli, na dodatek z reakcyjnej rodziny.

Kawalerka przy Bruna jak ulał pasuje do tego czasu. Zamieniła się bowiem w lokal konspiracyjny. Bronisław Komorowski wykazał się wówczas zdolnościami stolarskimi: zbudował w mieszkaniu system skrytek na przechowywaną tam bibułę. Kawalerkę wypełniali opozycjoniści. Od czasu do czasu wpadali też esbecy robiący kipisz, zatrzymujący obecnych bądź rekwirujący powielacz.

A jednocześnie nawet w tym mieszkanku udało się zachować atmosferę tradycyjnej rodzinności, co zresztą różniło je od wielu innych podobnych mieszkań. Komorowskim udało się połączyć świat opozycji z udanym życiem rodzinnym, co wśród ich znajomych nie było aż takie częste. Nie wszyscy znajomi byli zresztą z tego powodu zachwyceni. Anna Komorowska złym wzrokiem patrzyła na gości myszkujących w lodówce w poszukiwaniu wódki.

Następnym miejscem, które idealnie może opisywać charakter Bronisława Komorowskiego, jest Buda Ruska. Ta wioska złożona z trzydziestu jeden domów, jest położona na samym skraju Rzeczypospolitej, ukryta wśród lasów, jezior i bagien. Dziś jest znanym w Polsce miejscem prezydenckiego wypoczynku, ale do niedawna była prawie nieznana. Komorowscy zakochali się w tym miejscu w 2000 roku, odwiedzając znajomego, który ma tam dom, i w końcu sami jedną nogą „wyemigrowali” do Budy. Miejscowi chwalili sobie, że lokalnym, a nie warszawskim, zwyczajem nie postawili ogrodzenia. Pobyty w Budzie pokazują prawdziwy charakter Komorowskiego: jego dystans do polityki, a zarazem zamiłowanie do trybu życia zalecanego ongiś przez epikurejczyków: spokojnego, nieco flegmatycznego, ograniczonego do wąskiego grona oddanych przyjaciół. Dla wielu znajomych Komorowski to po prostu „swój chłop”; uważa tak na przykład sołtys Budy Ruskiej, Bolesław Jurkun, spotykający się z warszawskim politykiem na rybach i przy grillu.

Ale Buda Ruska może też być symboliczna dla licznych krytyków Komorowskiego, także tych z PO, którzy zarzucają mu gnuśność, kunktatorstwo, niechęć do podejmowania walki czy ryzyka. Dla niestroniących od faulowania i bycia faulowanymi „piłkarzy” z otoczenia Tuska wędkowanie to niezbyt męski sport.

Kolejnym ważnym domem w życiu państwa Komorowskich jest ten, w którym mieli zamieszkać, a nie zamieszkają. Przynajmniej takie informacje pojawiły się krótko przed oddaniem niniejszej książki do druku. To Pałac Prezydencki – miejsce mocno naznaczone przez dwie osoby, które miały wielki wpływ na losy Bronisława Komorowskiego w ostatnim czasie – Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska. Komorowski mógłby nigdy nie poczuć się tam jak w domu. Od momentu, kiedy przejął obowiązki prezydenta, omijał to miejsce szerokim łukiem, zadowalając się sprawozdaniami szefa swojej kancelarii Piotra Michałowskiego. Pałac formalnie należy do nowego prezydenta, ale w świecie symboli wciąż jest „własnością” zmarłej głowy państwa. Z nim się niektórym kojarzy, a jego zwolennicy przypomnieli o tym podczas walki o krzyż i tablicę upamiętniającą parę prezydencką. Walka ta toczyła się przez całe wakacje, a jej apogeum przypadło na moment zaprzysiężenia Komorowskiego na prezydenta. Być może to sytuacja sprzyjająca rządowi, który w tym czasie podniósł podatki, ale chyba nie do końca komfortowa dla obecnego prezydenta, traktowanego przez prawicowych przeciwników jako uzurpator, który zdobył władzę tylko dzięki tragedii smoleńskiej. Komorowscy musieliby poruszać się po świecie, z którego osierocona Marta Kaczyńska dopiero co sprzątała pamiątki po rodzicach i gdzie snuliby się niechętni mu ostatni urzędnicy z rozdania poprzednika.

Bronisław Komorowski w rozmowie z jednym ze swych współpracowników miał ponoć stwierdzić, że nie bał się walki wyborczej z Lechem Kaczyńskim, ale teraz będzie musiał potykać się z jego mitem. W Pałacu Prezydenckim musiałby niemalże mijać się z jego duchem.

Ale na Pałacu przy Krakowskim Przedmieściu swoje piętno odcisnął też Donald Tusk, i zrobił to jednym zdaniem. Tłumacząc „Gazecie Wyborczej”, dlaczego nie będzie walczył o najwyższy urząd w państwie, stwierdził, że prezydentura to „zaszczyt, żyrandol i pałac”. Chodziło mu o gigantyczny dziewiętnastowieczny żyrandol – ponad sto pięćdziesiąt świeczek skrytych w tysiącach malutkich kryształków, jeden z najbardziej rzucających się w oczy sprzętów w siedzibie kolejnych polskich prezydentów. Znajduje się on w wielkiej Sali Kolumnowej, gdzie otoczony filarami jest głównym elementem wystroju. Kłującym w oczy. Choćby dlatego, że sala, choć największa, jest także jednym z najsurowiej urządzonych pomieszczeń w Pałacu. Żyrandol nie ma w niej konkurencji.

Elegancki sprzęt oświetleniowy, wykwintne potrawy, zagraniczne podróże i spotkania z koronowanymi głowami, ale tylko te reprezentacyjne, a nie te ważne dla polityki. Zapewne taka jest wizja prezydentury Komorowskiego autorstwa Donalda Tuska. Jednak zupełnie inną zdaje się mieć – przynajmniej w momencie pisania tej książki – następca Komorowskiego w fotelu marszałka Sejmu, Grzegorz Schetyna, który w sojuszu z głową państwa chciałby budować wspólną potęgę polityczną.

Do tego pasowałby położony zaledwie rzut beretem od domu Komorowskich przy Śniegockiej Pałac Belwederski. Miejsce, które Komorowski ostatecznie wybrał dla siebie i pierwszej damy na prezydenckie mieszkanie. Skromniejszy niż Pałac Prezydencki, ale dużo mocniejszy jako symbol. Przede wszystkim kojarzony z rządami silnej ręki. A więc z władającym z tylnego fotela Polską Józefem Piłsudskim i rozciągającym swe uprawnienia do granic możliwości Lechem Wałęsą.

Na razie wydaje się mało prawdopodobne, by Bronisław Komorowski jako prezydent wpisał się w tę twardą symbolikę. Ale trzeba pamiętać, że potrafił się on już nieraz bardzo zmieniać i być może jest to jego najbardziej fascynująca i zagadkowa cecha.

CZĘŚĆ 1 OPOZYCJONISTA

Środa, 4 czerwca 1952 roku dla władz Polski Ludowej była pracowitym dniem. Rada Ministrów ustaliła, że uniwersytety mają wychowywać młodzież w duchu „walki o pokój i socjalizm”. Premier Józef Cyrankiewicz pracował w pocie czoła nad projektem wzorowanej na sowieckiej konstytucji, która wprowadzała socjalistyczną nazwę państwa – Polska Rzeczpospolita Ludowa. Nie próżnowały też organa bezpieczeństwa. W Gdyni sąd wojskowy szykował się do skazania na karę śmierci młodego podoficera, bosmanmata Stefana Półrula, który współpracował z antykomunistyczną „Polską Organizacją Podziemną – Wolność”.

W tym typowym dla stalinowskiej Polski dniu w podwrocławskich Obornikach Śląskich po raz pierwszy zakwilił Bronek Komorowski, późniejszy marszałek Sejmu i prezydent Rzeczypospolitej Polskiej. Dolnośląskie miasteczko, w którym po wysiedleniu Niemców od kilku lat urządzali się nowi lokatorzy, było tylko tymczasowym przystankiem dla wileńskiej rodziny Komorowskich. Wówczas wydawało się raczej mało prawdopodobne, by czekała go kiedyś tak interesująca kariera polityczna. Polska Cyrankiewicza i Bieruta zdecydowanie nie była przyjaznym miejscem dla rodziny Komorowskich. Komorowscy też zresztą do pogrążonej w stalinizmie ojczyzny byli nastawieni wrogo, a i później, przez cały okres PRL czuli się tu dość obco.

Spauperyzowany bezet

Przed debatą z Radosławem Sikorskim podczas wewnątrzpartyjnych prawyborów w Platformie Obywatelskiej Bronisław Komorowski zdjął z serdecznego palca u prawej ręki złoty sygnet z herbem Korczak. Jego przyboczni uznali, że nadmierne epatowanie hrabiostwem kandydata może mu zaszkodzić. Ówczesny marszałek Sejmu, a obecny prezydent musiał czuć się nieswojo, bo korzenie, pochodzenie i historie rodzinne są jednym z jego ulubionych tematów.

Wśród polskich polityków nie brakuje osób o szlacheckim pochodzeniu – by wymienić tylko Kazimierza Ujazdowskiego, Janusza Onyszkiewicza, Stefana Niesiołowskiego, Pawła Zalewskiego czy Jarosława Kaczyńskiego. Temu ostatniemu i Komorowskiemu znany genealog dr Marek Jerzy Minakowski dowodził nawet wspólnego przodka1.

Ale Komorowski eksponuje swoje korzenie najbardziej ze wszystkich. Nie trzeba być uważnym widzem polskiej polityki, by zauważyć, że prezydent bardzo lubi mówić o swoim pochodzeniu. Wywiady z nim wypełnione są opowieściami o zawiłych, barwnych, nierzadko tragicznych losach przodków. Komorowski potrafi o tym mówić godzinami. Drobne detale tych historii są niekiedy trudne do weryfikacji, bo Bronisław Komorowski ma skłonność do koloryzowania bądź mylenia faktów ze swojej i swojej rodziny przeszłości2.

I może jeszcze mniej komfortowo niż bez sygnetu marszałek Sejmu musiał czuć się wtedy, gdy na tydzień przed drugą turą wyborów prezydenckich z jego strony internetowej zniknęła informacja o hrabiowskim tytule jego rodu. Stało się to między innymi za sprawą wspomnianego genealoga, który podał w wątpliwość legalność tytułu hrabiowskiego przysługującego rodzinie Komorowskiego.

O co chodzi? Źródła notują kilkanaście rodzin szlacheckich o nazwisku Komorowski. Ale tylko jedna z nich uzyskała w czasach I Rzeczpospolitej tytuł hrabiowski – to Komorowscy herbu Korczak. Do tego rodu dziś oficjalnie należy prezydent Polski3. Cała wątpliwość w tym, że jeszcze dwieście lat temu przodkowie Bronisława należeli do innego, zgoła niehrabiowskiego rodu szlacheckiego Komorowskich herbu Dołęga. Korczakami, swoistą elitą wśród Komorowskich, zostali dopiero w XIX wieku. Prawdopodobnie udało im się to w dość typowym stylu – wykazali się sporym sprytem i fantazją, ale mniejszym szacunkiem dla legalnych instytucji.

Minakowski twierdzi, że Dołęgowie zostali Korczakami w wyniku ożenku. Jeden z „niehrabiów” Dołęgów wziął ślub w 1894 roku z hrabianką z Korczaków. W takiej sytuacji tytuł powinna posiadać tylko ona, ale już nie jej mąż i dzieci, bo przechodzi on tylko po mieczu. Ale jakoś tak się stało, wbrew regułom, że tym razem przeszedł po kądzieli.

Jak przypuszcza Minakowski, obrotny antenat prezydenta dogadał się ze swoją żoną, a także teściową herbu Korczak co do tego, że jego potomstwo mogłoby nosić tytuł hrabiowski. Wykorzystali fakt, że większość bliskich osób w jej rodzinie już nie żyła, więc nie musieli obawiać się protestów. I - przez przedstawienie władzom fałszywej genealogii Dołęgów bądź jakiś inny zabieg – uzyskali legalizację swojego związku jako małżeństwa hrabianki z hrabią. A co za tym idzie, awans społeczny przypadł w udziale również rozmaitym krewnym oraz dzieciom owego zaradnego hrabiego Korczaka Komorowskiego, dawniej „niehrabiego” Dołęgi Komorowskiego4.

Mamy więc do czynienia z fałszerstwem i nielegalnym tytułem, jak chcą niektórzy krytycy Komorowskiego? Niezupełnie. Zaborcze władze potwierdziły prawo rzekomych Korczaków do tytułu, a więc formalnie jest on legalny.

A było o co walczyć. Komorowscy herbu Korczak wydali w czasach I Rzeczypospolitej parę postaci sporego formatu historycznego. Najbardziej znana postać to Adam Ignacy Komorowski, arcybiskup gnieźnieński i prymas Polski w latach 1748-1759. Jego brat, Ignacy Komorowski, był kasztelanem chełmskim. Bliżej naszych czasów najsłynniejszy Komorowski to Tadeusz „Bór”, dowódca Armii Krajowej. Koligacja z nim, choć jak się okazuje nader skomplikowana, miała w przyszłości wielki wpływ na karierę Bronisława.

Ale i w rodzinie Korczaków – byłych Dołęgów, czyli kuzynów i kuzynek Komorowskiego, nie brakuje znanych postaci. Jest tam choćby aktorka Maja Komorowska i żona belgijskiego następcy tronu Matylda d'Udekem d'Acoz, córka hrabiny Anny Marii Komorowskiej. Mama przyszłej królowej i jej siostry brały zresztą kilka lat temu udział w corocznych wyprawach do rodzinnych Kowaliszek – miejscowości na pograniczu litew-sko-łotewskim, która była siedzibą rodziny Bronisława Komorowskiego przez niemal dwa wieki.

Widziały tam między innymi miejsce, gdzie niegdyś stała rodzinna siedziba – dwudziestosiedmiopokojowy dwór, przez sowieckie władze przerobiony na dom ludowy. Lud tak opiekował się swoim wspólnym domem, że popadł on w całkowitą ruinę iw końcu został rozebrany. Gdy Bronisław Komorowski po raz pierwszy trafił do „rodzinnego gniazda” pod koniec lat 80. XX wieku, buldożery właśnie równały z ziemią górkę, na której niegdyś stał dwór.

Zresztą pamięć o Komorowskich przetrwała tę inwazję wandalizmu u schyłku ZSRR. Gdy w 2001 roku ówczesny minister obrony narodowej Bronisław Komorowski bawił z oficjalną wizytą na Łotwie, szef tamtejszego MON postanowił zrobić swojemu koledze niespodziankę i zawiózł go helikopterem do innej siedziby Komorowskich w miejscowości Kurmen. Jeden z ówczesnych współpracowników polskiego ministra błysnął wtedy powiedzianym ciut zbyt głośno żartem: „Panie ministrze, może wybatożyć chłopów, niech wiedzą, że Pan wrócił”5.

Bronisław Komorowski twierdzi, że organizuje te wszystkie wyjazdy i tak chętnie mówi o rodzinnej przeszłości, nie po to, by imponować otoczeniu lub upajać się swoimi arystokratycznymi korzeniami, ale po to, by oddać szacunek członkom swojego rodu, którzy byli zasłużeni dla kraju. A wśród najbliższych przodków prezydenta takich osób nie brakowało.

Bojowe imię „Bronisław” (ten, który broni swej sławy, bądź ten, który za pomocą broni zdobywa sławę) pasowało raczej do młodego Komorowskiego, namawiającego kolegów do ryzykownych antykomunistycznych manifestacji, niż do jowialnego polityka, którego znamy z ostatnich lat. Do młodego Komorowskiego pasowałyby też bardziej losy dwóch przodków, po których je otrzymał. Choć trudno powiedzieć, jak zachowywaliby się w średnim wieku, gdyż żaden z nich go nie dożył.

Pierwszy z nich to Bronisław Romer, polski rotmistrz rozstrzelany przez bolszewików w 1918 roku6. Po rozstrzelanym wuju imię Bronisław odziedziczył stryj prezydenta. Jak się okazało, nadanie mu imienia po rotmistrzu stało się ponurym proroctwem. Jeszcze w 1939 roku, w czasie kilkumiesięcznych rządów litewskich w Wilnie, zaczęły powstawać liczne organizacje podziemne. Do jednej z nich, Związku Wolnych Polaków, należał zarówo ojciec prezydenta, jak i młodziutki brat ojca – wspomniany Bronisław, dla kolegów z konspiracji „Korsarz”, dla bliskich Biś. W 1943 roku został aresztowany przez Saugumę, litewską tajną policję współpracującą z Niemcami. Miał szesnaście lat.

Matka „Korsarza”, a babka naszego głównego bohatera, Magdalena Komorowska, bezskutecznie błagała gestapowców 0 litość dla syna. Wykorzystywała w tym celu swoją świetną znajomość języka – była osobą wychowaną w świecie niemieckich guwernantek i fascynacji niemiecką kulturą. Ale mimo to młody Bronisław Komorowski został rozstrzelany w Ponarach pod Wilnem. Ponoć od tego czasu Magdalena Komorowska do końca życia nie powiedziała słowa po niemiecku7.

Jak relacjonuje w swojej książce Prawą stroną sam Bronisław Komorowski, jego ojciec omal sam nie podzielił losu młodszego brata. W 1944 roku, gdy na wileńszczyźnie nastąpiła erupcja antysowieckiej partyzantki, Zygmunt Komorowski znalazł się w oddziale późniejszego najważniejszego polskiego dowódcy antykomunistycznego Zygmunta Szyndzielorza „Łupaszki”. W przeciwieństwie do „Łupaszki”, który przebił się na Białostocczyznę, Zygmunt Komorowski przeszedł do oddziału działającego w okolicach Wilna. Został schwytany z bronią w ręku i znalazł się w celi, z której mógł albo nie wyjść żywy, albo wyjść półżywy – w Kałudze na Syberii.

Tym razem Magdalena Komorowska posłużyła się nie językiem obcym, a swoim pierścionkiem, który na bolszewików podziałał skuteczniej niż mowa Goethego na Niemców. Zygmunt Komorowski został przeniesiony do celi, w której znajdowali się rekruci do armii generała Zygmunta Berlinga, prącej u boku wojsk sowieckich na zachód. Wysłano go do szkoły podoficerskiej, a potem na front. Gdy berlingowcy znaleźli się już na terenach niemieckich, był świadkiem wszystkich okropieństw typowych dla działań Armii Czerwonej wobec niemieckich cywilów, szczególnie wobec kobiet. Widział, jak Polacy próbowali bronić poddające się sanitariuszki przed masowymi gwałtami ze strony Sowietów. Na swojej drodze czerwoni zostawiali zniszczenie i pożogę. Szczególnie okrutnie obchodzono się z „pańskimi” pałacami i dworami. Płonęły biblioteki, niszczone były kolekcje malarstwa. Młody hrabia Zygmunt Komorowski, ojciec Bronisława, w wyniku zbiegu okoliczności znalazł się w centrum wcielanej w życie rewolucji proletariackiej.

„Pod wpływem doświadczeń życiowych rodziny teorię dwóch wrogów miałem wyssaną z mlekiem matki” – przyznaje dziś Bronisław Komorowski i przytacza w swojej książce jeszcze jedną historię dotyczącą swej drugiej babki:

Babcia Szałkowska z Zielińskich, pochodząca z ziemiaństwa polskiego na Pomorzu i wychowana w szkołach niemieckich w zaborze pruskim, była skrajnie antyniemiecka. Znała niemiecki tak wyśmienicie jak rodowita Niemka, a może nawet lepiej, bo język literacki. Nigdy jednak po niemiecku nie mówiła. A w dodatku tępiła wyrazy niemieckiego pochodzenia. Wołała mnie jako małego chłopca, stukała w głowę palcem uzbrojonym w metalowy naparstek i perswadowała dobitnie:

– Bronek słyszałam, że ty powiedziałeś „śruba”. To jest po niemiecku. Masz mówić – i tu pyk-pyk w głowę – „wkręt”. Mówiłem więc całe życie „wkręt”.

Chyba w 1989 roku, kiedy Babunia już była bez sił, przykuta starością do łóżka, też mnie do siebie wezwała.

– Podejdź, Bronek… chodź bliżej! Słyszałam Ciebie w radiu.

Ty powiedziałeś: Westerplatte. A trzeba mówić: Płyta Zachodnia.

Nie miała już swego naparstka, ale pozostała taka jak kiedyś8.

Pomimo tych doświadczeń Komorowski podkreśla fascynację i sentyment, jaki budziły w jego domu rosyjska i niemiecka kultura, których ilustracją jest choćby obraz Hektora Komorowskiego, stryjecznego dziadka Bronisława, śpiewającego rosyjskie romanse i przygrywającego sobie przy tym na mandolinie. Sam Komorowski uważa, że odziedziczył kresową mentalność przodków: spontaniczność i szczerość, brak sprytu, ale za to fantazję, brawurę i żar uczuć.

Ale wśród jego przodków można spotkać jednak nie tylko romantycznych patriotów-męczenników. Komorowski – prawdopodobnie nieświadom komplikacji z Dołęgami i Korczakami – opowiadał choćby o słynnym szesnastowiecznym żywieckim utracjuszu Mikołaju Komorowskim, staroście, który roztrwonił swój skarbiec, potem starał się ratować „dziurę budżetową”, bijąc fałszywą monetę, a następnie dokonywał rozmaitych skutecznych hochsztaplerstw i szalbierstw, by zmylić królewskie dochodzenie.

Barwną postacią był dziadek Komorowskiego – Juliusz. Prezydent chyba najchętniej opowiada o nim rozmaite historie – czasami ciut różniące się w detalach. Nie omieszkał przywołać go także podczas partyjnych prawyborów w marcu 2010 roku, relacjonując losy Juliusza podczas rewolucji bolszewickiej:

Był w rosyjskiej miejscowości Perm nad rzeką Kamą. Trwała tam rewolucja bolszewicka. Zebrał grupę Polaków i Rosjan. Musieli się ratować. Porwali statek. Ustawili kulomioty na dziobie i na rufie, i popłynęli na Wołgę z zamiarem dotarcia do Morza Kaspijskiego. Płynąc, strzelali się i z czerwonymi, i z białymi. Niestety, wypłynąć na szerokie morza im się nie udało. Dotarli jedynie do mostu w Astrachaniu. Ale tam musieli uciekać przed gradem armatnich kul. Przez kilka miesięcy pływali Wołgą w dół i w górę, unikając pościgu. Aż pewnego razu wpadli w zasadzkę. [… ] Większość z nich rozstrzelano. Ale mojemu dziadkowi udało się uciec. Tak się zakończyła jego kariera pirata. Przedarł się do Wilna, wstąpił do Polskiej Organizacji Wojskowej i uczestniczył w demonstracjach antyniemieckich9.

Juliusz Komorowski i jego piracki statek miał ponoć ogromny wpływ na dalsze losy nie tylko prawnuka – Bronisława, ale i Polski po 1989 roku. Komorowski twierdzi, że to właśnie pod wpływem odważnego dziadka od dziecka fascynował się wojskowością. Było to brzemienne w skutki, bo po latach doprowadziło do tego, że został wiceministrem, a potem ministrem obrony narodowej.

Bronisław Komorowski bardzo lubi takie łobuzersko-patriotyczne historie, jak ta o dziadku Juliuszu. I lubi takich bohaterów trochę rodem z twórczości przedwojennego pisarza, patrioty, ex-gangstera – Sergiusza Piaseckiego, którzy mimo że różnych rzeczy się imali w życiu, to zachowywali twardy kręgosłup, zasady i wartości. Zdaniem jednego z byłych współpracowników prezydenta ta fascynacja światem kryminalistów i awanturników, podkreślanie, że Komorowski czuje się wśród nich jak ryba w wodzie, ma na celu uniknięcie wrażenia, że jest wymuskanym, rozpieszczonym hrabią lub statecznym jegomościem w fotelu, ciepłych kapciach i otoczeniu rodzinnych pamiątek. A dziś bywa tak niekiedy postrzegany.

Ale