Bridget Jones: Szalejąc za facetem. Szalejąc za facetem - Helen Fielding - ebook

Bridget Jones: Szalejąc za facetem. Szalejąc za facetem ebook

Helen Fielding

3,9

Opis

Bridget Jones powraca!

W niesamowicie śmiesznej i długo wyczekiwanej powieści musi sobie odpowiedzieć na następujące pytania:

CO ROBIĆ, gdy sześćdziesiąte urodziny twojej przyjaciółki wypadają w tym samym dniu, co trzydzieste urodziny twojego chłopaka?

CZY LEPIEJ UMRZEĆ od botoksowego zakażenia czy z samotności, będącej skutkiem zmarszczek, których nie potraktowało się botoksem?

CZY MOŻNA KŁAMAĆ na temat swojego wieku na internetowych portalach randkowych?

CZY WSKAZANE JEST układać włosy suszarką, gdy jedno z twoich dzieci ma wszy na głowie?

CZY DALAJ LAMA naprawdę publikuje na Twitterze, czy robi to za niego jego asystent?

CZY JEŻELI posmarujesz sobie dłonie emulsją lip plumper, to też ci się powiększą jak usta?

JEŚLI PRZEŚPISZ SIĘ Z KIMŚ po dwóch randkach i sześciu tygodniach esemesowania, czy będzie to to samo, jakbyś wyszła za kogoś po dwóch spotkaniach i sześciu miesiącach pisywania listów w czasach Jane Austen?

Dumając nad tymi zagadnieniami i innymi dramatycznymi problemami naszych czasów, Bridget Jones przedziera się przez gąszcz wyzwań, czyhających na współczesną samotną matkę, a jednocześnie na powrót odkrywa swoją seksualność w - jak to nieuprzejmie i zupełnie nieadekwatnie mogą co poniektórzy określić - wieku średnim.

„Wróciła, ona powróciła! Nasza ukochana bohaterka powraca po ponad dziesięcioletniej przerwie i od razu musi się zmagać z dwójką swoich dzieciaków, perspektywą romansu z młodym chłopakiem, wyniosłością zadowolonych z siebie wiekowych małżeństw, zbuntowaną techniką i rodzącymi się na naszych oczach mediami społecznościowymi”.

VOGUE

„Komediowe talenty Fielding – a nade wszystko jej wrażliwość na wszystko, co w naszej współczesnej kulturze staje się właśnie modne i potencjalnie, począwszy od Twittera, a skończywszy na internetowych portalach randkowych - po raz kolejny dochodzą tu do głosu. Książka niesie w sobie pozytywną energię nadzwyczaj rzadką we współczesnych powieściach”.

ELLE

„Dużo się zmieniło w życiu kochanej przez wszystkich londyńskiej singielki, od kiedy jej Dziennik po raz pierwszy oczarował świat w 1998 roku. W Szalejąc za facetem, bohaterka Helen Fielding jest już wdową z dwójką dzieci, kontem na Twitterze i «chłopczykiem zabawką» – ale wciąż jest czarująco zagubiona w świecie”.

PEOPLE

<!--[if !supportLineBreakNewLine]-->

<!--[endif]-->

„W Dzienniku Bridget Jones Helen Fielding stworzyła nowy archetyp literackiej postaci kobiecej. Teraz wyprawiła ją na podbój XXI wieku. (Reguła nr 1: Żadnego esemesowania po pijaku). Fielding wciąż jest w znakomitej pisarskiej formie”.

TIME

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 496

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (114 oceny)
42
32
26
9
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jolka2018

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna książka, tak jak poprzednie części. Bridget Jones jest już kobietą "w sile wieku" i matką dwojga dzieci, ale ciągle jest wspaniałą wariatką, jak dawniej. Warto przeczytać!
00

Popularność




Dla Dasha i Romy

PROLOG

18 KWIETNIA 2013, CZWARTEK

14.30. Właśnie zadzwoniła Talitha i tym swoim głosem jak zwykle pełnym równocześnie przesadnej teatralności i osobliwego apelu o dyskrecję perorowała:

— Kochana, ja tylko z informacją, że dwudziestego czwartego maja urządzam sześćdziesiąte urodziny. Oczywiście oficjalnie nie są to żadne sześćdziesiąte. I ZATRZYMAJ to dla siebie, bo nie wszystkich zapraszam. Chciałam tylko, żebyś sobie zarezerwowała ten dzień.

Spanikowałam.

— To cudownie! — wykrztusiłam nieprzekonująco.

— Bridget. Po prostu nie możesz nie przyjść.

— Ale chodzi o to, że…

— Że co?

— Że tego dnia przypadają trzydzieste urodziny Roxstera.

Po drugiej stronie — milczenie.

— Chciałam powiedzieć, że wtedy pewnie już nie będziemy razem, ale gdybyśmy jednak byli, to i tak… — Pogubiłam się.

— Na zaproszeniach jest napisane „Bez dzieci”.

— Przecież on wtedy będzie już miał trzydziestkę! — zauważyłam z oburzeniem.

— Tylko tak sobie żartuję, kochana. Naturalnie musisz przyprowadzić swojego chłopczyka. Zdobędę gdzieś dmuchany zamek! Wracam na wizję. Muszę-lecieć-całusy-pa!

Próbowałam włączyć telewizor, żeby sprawdzić, czy Talitha — jak to ma w zwyczaju — faktycznie zadzwoniła do mnie ze studia w czasie programu na żywo, korzystając z przerwy na reklamę. Wciskałam na chybił trafił te przyciski jak małpa, której dali do łapy telefon komórkowy. Dlaczego w dzisiejszych czasach telewizor potrzebuje aż trzech pilotów z dziewięćdziesięcioma przyciskami? No dlaczego? Pewnie dlatego, że telewizory projektują trzynastoletni geniusze techniki, którzy siedzą w swoich nigdy niesprzątanych pokoikach i udowadniają jeden drugiemu, kto lepszy, skutkiem czego są defekty psychiczne na masową skalę, bo każdy normalny człowiek myśli, że to on jest jedynym na świecie, który nie rozumie, do czego te przyciski służą.

Pieniąc się ze złości, cisnęłam piloty na kanapę i w tym momencie telewizor ni z gruszki, ni z pietruszki ożył, ukazując nieskazitelną Talithę. Siedziała z jedną nogą założoną seksownie na drugą i robiła wywiad z ciemnowłosym piłkarzem Liverpoolu, który nie radzi sobie z napadami gniewu na boisku i gryzie. Miał zresztą taką minę, jakby w Talithę też chciał się wpić zębami, tyle że z zupełnie innych powodów niż napad gniewu.

Słusznie. Tylko bez paniki — dylemat przyjęcia: Roxster czy Talitha należy rozwiązać poprzez rozważenie wszystkich za i przeciw, na spokojnie, jak przystało na osobę dojrzałą:

Argumenty przemawiające za zabraniem Roxstera na przyjęcie:

* Nieobecność u Talithy byłaby czymś potwornym. Jest moją przyjaciółką od czasów Sit Up Britain. Ona była wtedy nieprawdopodobnie olśniewającą prezenterką wiadomości, a ja nieprawdopodobnie niekompetentną reporterką.

* Z Roxsterem na przyjęciu mogłoby być zabawnie, a poza tym poczułabym się pewniej, już choćby dzięki temu, że zestawienie „trzydzieste urodziny — sześćdziesiąte urodziny” uciszyłoby wszelkie protekcjonalne biadolenia nad „samotnymi kobietami w pewnym wieku”, który to stan jest niby ich cechą dożywotnią, podczas gdy samotni mężczyźni w tymże samym wieku są brani na pniu, zanim jeszcze zdążą złożyć papiery rozwodowe. Poza tym Roxster jest taki przystojny i rozkoszny, że proces starzenia się zdaje się iluzją w jego obecności.

Argumenty przemawiające przeciw zabraniu Roxstera na przyjęcie:

* Roxster jest mężczyzną niezależnym i na bank zaprotestuje przeciwko traktowaniu go jako zabawki albo środka odmładzającego.

* Sprawą zasadniczą jest to, że Roxster mógłby się zniechęcić, gdyby mnie zobaczył w otoczeniu starców na przyjęciu zorganizowanym z okazji sześćdziesiątych urodzin. Po co mam się postarzać w ten sposób w jego oczach? Przecież jestem o niebo młodsza od Talithy. Zresztą, szczerze mówiąc, nie zamierzam przyjmować do wiadomości, ile tak naprawdę mi już stuknęło. I już. Jak powiedział Oscar Wilde, trzydzieści pięć lat to znakomity wiek dla kobiety i dlatego tyle kobiet przez całe życie jest w tym wieku.

* Roxster prawdopodobnie urządza własną imprezę z udziałem młodzieży, która cisnąc się na balkonie, będzie grillować i słuchać muzyki dyskotekowej z lat 70. z ironicznymi uśmiechami retro-rozbawienia na twarzach. I właśnie się zastanawia, jak tu mnie nie zaprosić, żeby jego znajomi nie dowiedzieli się, że jest z kobietą, która na dobrą sprawę mogłaby być jego matką. Albo wręcz, technicznie rzecz biorąc, babką, bo przecież mamy teraz do czynienia z przyspieszeniem okresu dojrzewania płciowego za sprawą hormonów obecnych w mleku. Boże, Boże. Skąd w głowie lęgną się takie myśli?

15.10. Grrr! Za dwadzieścia minut powinnam odebrać Mabel, a jeszcze nie mam kanapek z wafli ryżowych. Grr! Telefon.

— Brian Katzenberg chciałby z panią mówić.

Mój nowy agent! Prawdziwy agent. Ale jak się teraz zatrzymam i zacznę gadać, to Mabel w życiu się mnie nie doczeka.

— Czy mogę oddzwonić do Briana później? — odćwierkałam, usiłując równocześnie (jedną ręką!) smarować wafle substytutem masła, składać je z sobą i pakować do torebki strunowej.

— Chodzi o pani scenariusz.

— Jestem… jestem teraz… na spotkaniu!

Jak niby mogę mówić przez telefon, że jestem na spotkaniu, skoro gdybym była na spotkaniu, to przecież nie rozmawiałabym przez telefon? Po to są asystentki, żeby wyjaśniać dzwoniącym, że ich szefowe akurat są na spotkaniu i nie mogą odebrać telefonu.

Wzięłam udział w zwyczajowym wyścigu, w którym nagrodą są miejsca parkingowe w pobliżu szkoły, przez cały czas nękana desperackim pragnieniem, żeby oddzwonić i dowiedzieć się, czego dotyczył ten telefon. Jak dotąd Brian wysłał scenariusz do dwóch wytwórni i obie go odrzuciły. Może wreszcie ryba połknęła haczyk?

Pokusa, żeby oddzwonić do Briana i wyjaśnić, że „spotkanie” niespodziewanie dobiegło końca, była przemożna, ale zwalczyłam ją, przekonując samą siebie, że znacznie ważniejsze jest zdążyć po Mabel. Bo jestem troskliwą matką i wiem, jakie trzeba mieć priorytety.

16.30. Przed szkołą chyba jeszcze większy chaos niż zazwyczaj — jak obrazek z Gdzie jest Wally? Miliony pań z ogromnymi pomarańczowymi lizakami, których zadaniem jest pilnować przejścia przez ulicę, niemowlęta w wózkach, gburowaci faceci w furgonetkach w klinczu z wyrafinowanymi pańciami w terenówkach, rowerzysta z kontrabasem przytroczonym do pleców, ekomamuśki na rowerach z koszykami pełnymi dzieci. Cała ulica zakorkowana. Aż tu nagle na sam jej środek wybiega jakaś rozgorączkowana kobieta.

— Z DROGI! Z DROGI! No co z wami? Potrzebna pomoc! — darła się co sił w płucach.

Obawiając się, że właśnie zdarzył się jakiś straszliwy wypadek, wszyscy zaczęliśmy jak oszalali cofać auta na chodniki i do okolicznych ogródków, żeby zrobić przejazd dla służb ratunkowych. Kiedy droga była już wolna, zerknęłam bojaźliwie przed siebie, spodziewając się widoku karetek pogotowia na tle krwawej jatki. Tam tymczasem nie było ani jednej karetki, tylko jakaś nieziemsko wyfiokowana baba — wskoczyła żwawo do czarnego porsche, po czym z wściekłym rykiem silnika odjechała opustoszałą ulicą, wioząc na przednim siedzeniu zadowolonego z siebie malucha wystrojonego w mundurek.

Gdy dotarłam wreszcie do oddziału przedszkolnego, Mabel była ostatnim dzieckiem siedzącym na schodkach… no, przedostatnim… Dwójki maruderów dopełniał Thelonius, który właśnie zbierał się do odejścia ze swoją mamą.

Mabel spojrzała na mnie wielkimi poważnymi oczyma.

— Nieładnie, staluszko! — powitała mnie dobrotliwie.

— Zastanawialiśmy się, gdzie cię posiało! — odezwała się mama Theloniusa. — Znowu zapomniałaś?

— Nie! — zaprotestowałam. — Wszystko się kompletnie zakorkowało.

— Mamusia ma pięćdziesiąt jeden lat! — znienacka zaszczebiotała Mabel. — Mamusia ma pięćdziesiąt jeden lat. Mówi, że ma trzydzieści pięć, ale naplawdę ma pięćdziesiąt jeden.

— Ćśś. Ha, ha, ha! — Roześmiałam się w reakcji na spojrzenie matki Theloniusa. — Lepiej zmywajmy się stąd, Billy czeka.

Nachyliwszy się nad fotelikiem w tradycyjny i tradycyjnie bolesny, akrobatyczny sposób, wraz z wiekiem coraz bardziej pozbawiony gracji, zdołałam wsadzić do samochodu Mabel, wciąż pokrzykującą: „Mamusia ma pięćdziesiąt jeden lat!”, po czym z bajzlu między tylnym siedzeniem a fotelikiem wygrzebałam klamrę i zapięłam pasy.

Podjechałyśmy pod oddział juniorów, do którego uczęszcza Billy, a tam w otoczeniu roztrajkotanej gromadki pozostałych matek zobaczyłam Matkę z Klasą, czyli Perfekcyjną Nicolette (perfekcyjny dom, perfekcyjny mąż, perfekcyjne dzieci — jedyna nieznaczna skaza to imię, przypuszczalnie z czasów, kiedy jeszcze nie wynaleziono pewnego popularnego substytutu papierosów). Perfekcyjna Nicorette była oczywiście perfekcyjnie ubrana, perfekcyjnie uczesana, w ręku dzierżyła perfekcyjnie gigantyczną torebkę. Choć zziajana, zdobyłam się na przymilny uśmiech, w nadziei, że uda mi się usłyszeć jakieś rewelacje związane z najnowszymi Przedmiotami Rodzicielskiego Zatroskania, a Nicolette ze swej strony gniewnie zarzuciła włosami, omal nie wykłuwając mi oka rogiem swej torebki olbrzymki.

— Spytałam pana Wallakera, dlaczego Atticus ciągle gra w drużynie piłki nożnej jedynie w obronie, no bo Atticus wciąż wraca do domu dosłownie zalany łzami, a tymczasem on powiedział zwyczajnie: „Bo do niczego innego się nie nadaje. Jeszcze coś?”.

Zerknęłam na Przedmiot Rodzicielskiego Zatroskania, czyli nowego nauczyciela WF-u: wysportowany, wysoki, odrobinę młodszy ode mnie, ostrzyżony na jeża, z wyglądu taki trochę Daniel Craig. Patrzył ponuro na grupę niesfornych chłopców, po czym nagle dmuchnął w gwizdek i ryknął:

— E! Wy tam! Do szatni, albo nagana.

— Widzicie? — podjęła Nicolette, gdy tymczasem chłopcy, utworzywszy nierówny szereg, starali się biegiem dotrzeć do szkoły, pokrzykując: „Raz-dwa, raz-dwa”, niczym grupka przestraszonych buszmenów zmuszonych do udziału w jakiejś Wiośnie Ludów. Pan Wallaker groteskowymi dmuchnięciami w gwizdek podawał im rytm.

— Za to jest seksowny — uznała Farzia. Farzia to moja ulubiona szkolna mama, która zawsze wie, jakie powinno się mieć priorytety.

— Seksowny, ale żonaty — warknęła Nicolette. — I ma dzieci, choć trudno w to uwierzyć.

— Słyszałam, że się kumpluje z dyrektorką — wtrąciła się jeszcze jedna matka.

— No właśnie. Czy on w ogóle ma jakieś studia? — spytała Nicolette.

— Mamo.

Odwróciłam się i zobaczyłam Billy’ego w jego kusym blezerze, z potarganą ciemną czupryną i koszulką wystającą mu ze spodni.

— Nie przyjęli mnie do drużyny szachowej.

Te same oczy, te same ciemne oczy pełne bólu.

— To nieważne, czy cię przyjmą, i nieważne, czy wygrasz — powiedziałam, przytulając go ukradkiem. — Liczysz się tylko ty.

— A właśnie, że to ważne. — Grrr! Oto nasz pan Wallaker we własnej osobie. — Musi ćwiczyć. Musi sobie zasłużyć. — Odwrócił się, a ja usłyszałam wyraźnie, jak pod nosem jeszcze burczał: — To przechodzi ludzkie pojęcie, co te matki sobie wyobrażają. Czego im jeszcze trzeba?

— Ćwiczyć? — spytałam pogodnie. — Że też o tym nie pomyślałam! Pan musi być niesamowicie inteligentny, panie Wallaker. To znaczy, chciałam powiedzieć: „panie profesorze”.

Wbił we mnie spojrzenie zimnych, niebieskich oczu.

— Co szachy mają wspólnego z zajęciami sportowymi? - podjęłam słodziutkim tonem.

— To ja prowadzę kółko szachowe.

— To cudownie! Też używa pan tam gwizdka?

Pan Wallaker przez chwilę sprawiał wrażenie zakłopotanego.

— Eros! — krzyknął, odzyskując rezon. — Złaź z tego klombu. No już!

— Mamo — odezwał się Billy, ciągnąc mnie za rękę. — Ci, których przyjęto, będą mieli dwa dni wolnego, kiedy pojadą na turniej szachowy.

— Ja będę z tobą ćwiczyła.

— Ale mamo, ty jesteś beznadziejna z szachów.

— Wcale nie! Jestem naprawdę dobra w szachach. Wygrałam z tobą!

— Nie wygrałaś!

— Wygrałam!

— Nie wygrałaś!

— No dobrze, dałam ci wygrać, bo jesteś dzieckiem — wybuchłam. — Poza tym to nie fair, bo ty masz zajęcia z szachów.

— Może pani też się zapisze, pani Darcy?

O BOŻE! Jakim prawem ten Wallaker się tu jeszcze wałęsa i nas podsłuchuje?

— Jest wprawdzie ograniczenie wiekowe siedmiu lat, ale jeśli potraktujemy te siedem lat nie metrykalnie, tylko jako wskaźnik poziomu rozwoju umysłowego, to z pewnością znakomicie sobie pani poradzi. Czy Billy przekazał już pani pozostałe wieści?

— Aha! — wykrzyknął Billy, znienacka rozpromieniony. — Mam wszy!

— Wszy?! — Zagapiłam się na niego ze zgrozą, odruchowo sięgając dłonią do swojej głowy.

— Tak, wszy. Wszyscy je mają. — Pan Wallaker spojrzał na głowę Billy’ego z lekkim błyskiem rozbawienia w oczach. — Zdaję sobie sprawę, że to wywoła stan alarmowy wśród królowych matek z północnego Londynu i Powszechny Ruch Ratowania Fryzur, ale wszy wystarczy wyczesać grzebieniem. Paniom, rzecz jasna, również się to zaleca.

O Boże. Billy ostatnio dziwnie się drapał po głowie, ale jakoś przymknęłam na to oko — jeszcze jedna sprawa w oceanie tych, których i tak nie sposób ogarnąć. Czułam, że już zaczyna swędzieć mnie czaszka, a tymczasem myśli wirowały jak szalone. Jeśli Billy ma wszy, to w takim razie Mabel pewnie też ma wszy i ja pewnie mam wszy, a to z kolei oznacza, że… że również Roxster ma wszy.

— Wszystko w porządku?

— Tak. Nie. Super! — odparłam. — Jest cudownie, wręcz bosko, a więc żegnam pana, panie Wallaker.

Kiedy stamtąd odchodziłam, ciągnąc Billy’ego i Mabel za ręce, usłyszałam sygnał swojej komórki. Pospiesznie włożyłam okulary, żeby odczytać SMS-a. Roxster.

<Bardzo się spóźniłaś rano, skarbie? Może wskoczę wieczorem do autobusu i przywiozę zapiekankę pasterską?>

Aj! Nie mogę dziś pozwolić Roxsterowi na przyjazd, skoro trzeba będzie wszystkich wyczesać i wyprać poszewki od poduszek. Czy to normalne, że człowiek wymyśla jakieś fałszywe wymówki, żeby nie spotkać się ze swoim chłopczykiem, ponieważ wszyscy w domu mają wszy? Dlaczego ja się stale pakuję w taki pasztet?

17.00. Całą trójką wpadliśmy do naszego szeregowca, uginając się pod zwyczajową stertą plecaków, wymiętych malowanek i zmiażdżonych bananów, do której tym razem doszła jeszcze wielka torba preparatów na wszy zakupionych w aptece. Z rumorem pokonaliśmy hol na parterze zaadaptowany częściowo na biuro (i w tej postaci jakby coraz bardziej niepotrzebny, jeśli nie liczyć rozkładanej kanapy i pustych pudeł od Johna Lewisa) i zeszliśmy na dół do ciepłej, zagraconej sutereny, gdzie spędzamy większość czasu, bo mamy tam kuchnię skrzyżowaną z salonem. Usadziłam Billy’ego do odrabiania lekcji, a Mabel do zabawy z jej króliczkami z Ob-Leśnej Rodziny, a sama zabrałam się do robienia spaghetti po bolońsku. Ale w tej chwili jestem w kropce, bo nie wiem, co odpisać Roxsterowi w związku z wieczorem i czy zdradzić mu prawdę o wszach.

17.15. Lepiej chyba nie.

17.30. O Boże. Ledwie co wysłałam SMS-a <Strasznie chciałabym się spotkać, ale muszę wieczorem pracować, więc raczej nie>, aż tu nagle Mabel poderwała się z miejsca i zaczęła śpiewać nad głową Billy’ego piosenkę, której on wprost nie cierpi: „Zapomnij o szmalu, szmalu, szmalu!”. I w tym momencie odezwał się telefon.

Rzuciłam się w jego stronę, słysząc równolegle wrzask Billy’ego:

— Mabel, nie śpiewaj Jessie J!

— Brian Katzenberg do pani — zagruchała mi do ucha asystentka.

— Eee… czy mogłabym oddzwonić do Briana za jakieś…

— „Blabla blabla…” — śpiewała dalej Mabel, goniąc się z Billym dookoła stołu.

— Brian właśnie czeka na linii.

— Nieee! Czy nie mogłabym…

— Mabel! — zawył Billy. — Zamknij się!

— Ciszej! Rozmawiam przez TELEFON!

— Hej! — usłyszałam rześki i radosny głos Briana. — No więc wspaniałe wieści! Greenlight Productions chcą kupić opcję na twój scenariusz.

— Co? — spytałam, czując, jak serce przyspiesza rytm. — To znaczy, że zrobią z niego film?

Brian roześmiał się serdecznie.

— To jest przemysł filmowy, Bridget! Dostaniesz trochę pieniędzy za dalsze przeróbki i…

— Maaamo! Mabel ma nóż!

Zakryłam dłonią mikrofon słuchawki.

— Nie! Jestem, jestem! — rzuciłam, goniąc Mabel, która ścigała Billy’ego, wymachując nożem.

— Chcą się umówić na wstępne spotkanie. W poniedziałek w południe.

— W poniedziałek! Znakomicie! — wyrzęziłam, wyrywając nóż z ręki Mabel. — Czy wstępne spotkanie to coś takiego jak rozmowa kwalifikacyjna?

— Maaaamo!

— Ćśśś! — Zagnałam ich oboje na kanapę i rozpoczęłam walkę z pilotami od telewizora.

— Mają kilka wątpliwości związanych ze scenariuszem, które musisz im wyjaśnić, zanim zadecydują, czy chcą w to wejść na poważnie.

— Jasne, jasne.

Nagle poczułam się dotknięta, wręcz oburzona. Wątpliwości związane z moim scenariuszem? Już, od razu? Co to niby miałoby być?

— Więc pamiętaj, że nie będą…

— Maaamo! Ja krwaaawię!

— Czy mam oddzwonić za chwilę?

— Nie! Wszystko w porządku! — odkrzyknęłam rozpaczliwie, prawie zagłuszając wrzask Mabel:

— Zadzwoń po kaletkę!

— Powiedziałeś, że „nie będą”…?

— Nie będą chcieli debiutantki, która stwarza problemy. Musisz im jakoś pokazać, że jesteś gotowa zastosować się do ich sugestii.

— Jasne, jasne. Nie wyjść na upierdliwą?

— Załapałaś! — ucieszył się Brian.

— Mój blat umiela! — załkała Mabel.

— Ehm, czy wszystko…

— Nie, świetnie, super, poniedziałek, dwunasta w południe! — potwierdziłam, gdy tymczasem Mabel krzyknęła:

— Zabiłam swojego blata!

— Okej — powiedział Brian, wyraźnie wytrącony z równowagi. — Laura prześle ci maila ze szczegółami.

18.00. Kiedy ucichło wreszcie larum, mikroskopijne nacięcie na kolanie Billy’ego zostało zaklejone plastrem z Supermanem, na tablicy motywacyjnej Mabel pojawiły się czarne znaczki, a w brzuchach obojga wylądowało spaghetti, moje myśli zaczęły czepiać się gorączkowo przeróżnych spraw — jak tonący brzytwy — tyle że w moim przypadku były to rzeczy znacznie bardziej optymistyczne. Co włożyć na to spotkanie? Może dostanę Oscara za najlepszy scenariusz? Czy Mabel przypadkiem nie kończy w poniedziałek wcześniej? Jak wtedy odbiorę dzieci? Co włożę na ceremonię rozdania Oscarów? Czy powinnam powiedzieć ekipie z Greenlight Productions, że Billy ma wszy?

20.00.Liczba znalezionych wszy 9, z czego liczba dorosłych insektów 2, liczba gnid 7 (tak dla przykładu).

Wykąpałam dzieciaki, a potem je wyczesałam — wyszła nam z tego świetna zabawa. U Billy’ego znalazłam dwa żywe insekty we włosach oraz siedem gnid za uszami — dwie za jednym i ogromne grono pięciu za drugim. Nieziemska satysfakcja: zobaczyć małe, czarne kropki pojawiające się na białym grzebieniu. Mabel się zmartwiła, bo sama nic nie miała, ale potem poweselała, bo pozwoliłam jej wyczesać siebie i odkryć, że ja też nic nie mam. Billy wymachiwał grzebieniem i piał z zachwytu: „Ja mam siedem! Ja mam siedem!”, ale kiedy Mabel zalała się łzami, wielkodusznie wsadził trzy swoje gnidy w jej włosy, więc musieliśmy ją wyczesać ponownie.

21.15. Dzieci już śpią. Czuję się strasznie nabuzowana w związku z oczekującym mnie spotkaniem. Znowu jestem profesjonalistką i mam spotkanie! Włożę sukienkę z granatowego jedwabiu, pójdę do fryzjera, żeby wymodelować włosy — i niech się cholerny Wallaker schowa ze swoimi lekceważącymi komentarzami na temat fryzur. Przy okazji jakoś udawało mi się lekceważyć błąkające się w głębi duszy podejrzenia, że coraz bardziej modne modelowanie włosów upodabnia dzisiejsze kobiety do mężczyzn z osiemnastego (czy siedemnastego?) wieku, którzy w sytuacjach publicznych czuli się swobodnie dopiero wtedy, gdy mieli na głowach upudrowane peruki.

21.21. Tak, tylko czy aby wizyta u fryzjera z włosami, które, być może, kryją niewidoczne jaja wszy u zarania ich siedmiodniowego cyklu życia, nie jest przypadkiem moralnie naganna?

21.25. Tak. Jest moralnie naganna. A Mabel i Billy pewnie nie powinni się bawić z innymi dziećmi.

21.30. Powoli utwierdzam się też w przekonaniu, że powinnam wyznać Roxsterowi prawdę o wszach, gdyż nie można budować związku na kłamstwach. Z drugiej strony, to przecież tylko malutkie kłamstewko: może jednak lepiej nie wiesz” niż „wesz”?

21.35. Wszy najwyraźniej są źródłem niekończących się współczesnych dylematów moralnych.

21.40. Grrr! Właśnie przetrząsnęłam całą swoją garderobę (tj. stertę ciuchów leżących na rowerze treningowym) i zajrzałam do wszystkich szaf, ale nie udało mi się namierzyć granatowej jedwabnej sukienki. A więc nie mam co włożyć na spotkanie. Nic, ale to nic. Jak to jest, że mam tony ciuchów, a tymczasem tylko ta granatowa kiecka nadaje się do włożenia na jakąkolwiek ważną okazję?

Postanowienie na przyszłość: zamiast marnować wieczory na opychanie się tartym serem i walkę z ochotą na kolejny kieliszek wina, muszę spokojnie przejrzeć wszystkie swoje ubrania, po czym oddać na biednych to, czego od roku nie włożyłam ani razu, a z reszty stworzyć „garderobę elementarną” uwzględniającą rozmaite style, dające się dowolnie łączyć w harmonijne kombinacje. A potem pedałować przez dwadzieścia minut dziennie na rowerze treningowym. Bo to przecież nie szafa, tylko urządzenie do ćwiczeń.

21.45. Ale może jednak nie? Może przy każdej okazji nosić sukienkę z granatowego jedwabiu, niczym Dalajlama te swoje szaty. Tylko gdzie ona jest? Dalajlama ma przypuszczalnie kilka kompletów szat, względnie dysponuje własną pralnią chemiczną, a jego szafy nie są zawalone ciuchami z Topshop, Oasis, ASOS, Zary etc., których w ogóle nie nosi.

21.46. I jego rower treningowy też nie jest niczym zawalony.

21.50. Chwilę temu byłam na górze zajrzeć do dzieci. Mabel spała, jak zawsze z twarzą zakrytą włosami, przez co jej głowa wyglądała jak obrócona tyłem do przodu, i przyciskała do siebie Spalinę. Spalina to lalka Mabel. Billy i ja sądzimy, że jakimś cudem udało jej się w ten sposób przekręcić imię Sabriny, nastoletniej czarownicy, niemniej Mabel się podoba — uważa, że imię jest idealne.

Pocałowałam Billy’ego w rozgrzany policzek wtulony w Maria, Horsia i dwa puffle, a w tym samym momencie Mabel uniosła głowę i wymruczała: „Piękną mamy pogodę”, po czym spokojnie wróciła do swoich snów.

Przyglądałam się im obojgu, dotykając ich delikatnych policzków, wsłuchując się w ich posapywanie — a potem naszła mnie ta straszna myśl: „Gdyby tylko…”. Gdyby tylko… Mrok, wspomnienia, wzbierający smutek, zalewający mnie jak tsunami.

22.00. Zbiegłam z powrotem do kuchni. Jeszcze gorzej: wszystko milczące, samotne, puste. „Gdyby tylko…” Przestań. Nie można sobie na to pozwalać. Wstaw wodę. Nie przechodź na ciemną stronę.

22.01. Dzwonek do drzwi! Dzięki Bogu! Tylko kto to może być o tej porze?

SAMI BEZMÓZGOWCY

18 KWIETNIA 2013, CZWARTEK (CIĄG DALSZY)

22.45. A to byli Tom i Jude, kompletnie skuci — chichocząc, wtoczyli się przez drzwi.

— Możemy skorzystać z twojego laptopa? Właśnie siedzieliśmy w Dirty Burger i…

— Miałam załadowane PlentyofFish na iPhonie, ale nie umieliśmy go zmusić, żeby ściągnął fotkę z Google’a, więc…

Jude przemknęła obok w służbowej garsonce, po chwili jej wysokie obcasy zastukały na schodach wiodących do sutereny. Tymczasem Tom, po swojemu jak zawsze opalony, wyczesany, przystojny i bajecznie gejowski, pocałował mnie z namaszczeniem.

— Mua! Bridget! ALEŻ schudłaś!

(Powtarza mi to od piętnastu lat za każdym razem, gdy się widzimy. Nawet jak byłam w dziewiątym miesiącu ciąży).

— Hej, masz może jakieś wino? — dobiegł z dołu głos Jude.

Okazało się, że Jude — która obecnie kieruje właściwie całym City, ale wciąż z uporem godnym lepszej sprawy swoją miłość do finansowej huśtawki kompletuje huśtawką w swoim życiu miłosnym — została wczoraj zidentyfikowana na internetowym portalu randkowym przez swego byłego męża: Podłego Richarda.

— I oczywiście nie mogło być inaczej! — gorączkował się Tom, kiedy z kolei my szliśmy po schodach wiodących do sutereny. — Richard Podły i Bezmózgi, który nie dość, że pogrywał sobie z tą cudowną kobietą przez całe WIEKI, bo w swoim popapraniu nie potrafił się zdecydować, czy chce z nią być, a potem się z nią ożenił, żeby ją zostawić po paru miesiącach, to teraz ma CZELNOŚĆ wysyłać jej obraźliwe wiadomości, bo się zarejestrowała na Plentyof… znajdź to, Jude… znajdź to…

Jude nerwowo manipulowała przy telefonie.

— Nie mogę znaleźć. Cholera, on to skasował. Czy można skasować własną wiadomość już po tym, jak się ją…

— Och, daj mi to, skarbie. Tak czy siak, chodzi o to, że Podły Richard wysłał obraźliwą wiadomość, a potem ZABLOKOWAŁ Jude, więc… — Tom zaczął się śmiać. — Więc…

— Wymyśliliśmy sobie, że stworzymy fikcyjny profil na PlentyofFish — dokończyła za niego Jude.

— Bo to nie portal randkowy, tylko dupkowy — parsknął Tom.

— Czy raczej portal bezmózgowy, dlatego też postanowiliśmy stworzyć profil zmyślonej dziewczyny i potem nim go dręczyć! — dokończyła Jude.

Wcisnęliśmy się we trójkę na sofę i Tom z Jude natychmiast zabrali się do przeglądania fotografii dwudziestopięcioletnich blondynek na Google Images — wyglądających w swej masie niczym jakaś policyjna kartoteka — próbując załadować którąś na stronę portalu randkowego i równocześnie wpisując dość frywolne odpowiedzi w rubryki profilu. Przez chwilę pożałowałam, że nie ma tu Shazzer z jej feministycznymi wstawkami, ale ona jako geniusz internetowego biznesu aktualnie siedziała w Dolinie Krzemowej razem ze swoim mężem, też z internetowego biznesu, co było dość nieoczekiwanym zwieńczeniem jej wieloletniego wojującego feminizmu.

— Jakie ona lubi książki? — zapytał Tom.

— Wpisz: „Serio, kogoś to obchodzi?” — odparła Jude. — Pamiętaj, że mężczyźni lubią suki.

— Albo: „Książki? A co to takiego?” — zaproponowałam, ale wtedy mi się przypomniało. — Czekajcie! Czy to nie jest całkowicie wbrew Regułom Randkowania? Zasada numer cztery? Posługuj się prawdziwymi, racjonalnymi informacjami?

— Tak! To jest BAJECZNIE złe i nieuczciwe — zgodził się Tom, który jest psychologiem, obecnie z całkiem już niezłym stażem — ale w przypadku bezmózgowców to nie ma znaczenia.

Czułam wobec nich taką wdzięczność, że wyrwali mnie ze szponów Tsunami Ciemności i wciągnęli w tworzenie Dziewczyny Mścicielki na PlentyofFish, że na śmierć zapomniałam o najważniejszym.

— Greenlight Productions zrobią mój film! — wypaliłam, znienacka sobie przypomniawszy.

Spojrzeli na mnie z początku zupełnie oniemiali, potem zarzucili pytaniami, a na koniec zalali falą pochwał.

— Wymiatasz, dziewczyno! Najpierw chłoptaś, teraz scenariusz, odtąd wszystko już pójdzie z górki! — nie przestawała się entuzjazmować Jude, gdy wreszcie zdołałam ich wyrzucić z domu, ponieważ oczy mi się już kleiły.

Jude wytoczyła się już na ulicę chwiejnym krokiem, ale Tom zatrzymał się jeszcze w przejściu i obrzucił mnie niepewnym spojrzeniem.

— Wszystko okej?

— Tak — zapewniłam go. — Tak myślę, tylko…

— Uważaj na siebie, złotko — powiedział, znienacka trzeźwiejąc i nabierając profesjonalnego tonu głosu. — Dużo na siebie bierzesz: te wszystkie trudne spotkania, nieprzekraczalne terminy, takie rzeczy.

— Wiem, ale sam mówiłeś, że powinnam wziąć się do pracy, zacząć pisać i…

— Tak mówiłem. Ale potrzebna ci będzie jakaś pomoc przy dzieciach. Teraz wszystko widzisz na różowo. Jest wspaniale, nareszcie zaczęło ci się układać, sama też jesteś wspaniała, ale w głębi wciąż pozostajesz tą samą kruchą dziewczyną i…

— Tom! — zawołała Jude, truchtem goniąc taksówkę, którą wypatrzyła na głównej ulicy.

— Wiesz, że ci zawsze pomożemy. Tylko powiedz — obiecał Tom. — O dowolnej porze dnia i nocy.

22.50. Te „prawdziwe, racjonalne informacje” jakoś nie mogły mi wyjść z głowy, więc postanowiłam zadzwonić do Roxstera i powiedzieć mu o wszach.

22.51. Uznałam, że jest już trochę za późno.

22.52. Uznałam też, że nagły i niespodziany telefon wdzierający się w naszą normalną komunikację esemesową da efekt nazbyt dramatyczny. Lepiej to napisać.

<Roxster?>

Nie musiałam długo czekać na odpowiedź.

<Tak, Jonesey?>

<Pamiętasz, jak powiedziałam, że dzisiaj wieczorem pracuję?>

<Tak, Jonesey.>

<Chodziło o coś innego.>

<Wiem, Jonesey. Nie potrafisz kłamać nawet w SMS-ach. Masz romans z młodszym?>

<Nie, ale sprawa jest równie krępująca. Ma związek z twoim upodobaniem do natury, a w szczególności żyjących w niej owadów.>

<Pluskwy?>

<Ciepło…>

<*Spontaniczny płacz, histeryczne drapanie się po głowie.* Nie… wszy!!!>

<Potrafisz mi to jakoś wybaczyć itd.?>

Chwila ciszy i zaraz po niej odgłos przychodzącego SMS-a.

<Mam przyjechać? Jestem w Camden.>

Oszołomiona pogodną galanterią Roxstera, odpisałam:

<Tak, ale czy nie przeszkadzają ci wszy?>

<Nie. Wyguglowałem je. Mają alergię na testosteron.>

SZTUK A KONCENTRACJI

19 KWIETNIA 2013, PIĄTEK

60,5 kilo, 3482 kalorie (niedobrze), liczba inspekcji przeprowadzonych na głowie Roxstera w poszukiwaniu wszy 3, liczba wszy znalezionych na głowie Roxstera 0, liczba insektów znalezionych w jedzeniu Roxstera 27, liczba insektów odkrytych w domu dotkniętym zarazą 85 (niedobrze), SMS-ów do Roxstera 2, SMS-ów od Roxstera 0, maili przeznaczonych dla wszystkich rodziców dzieci dotkniętych zarazą 36, minuty spędzone na odczytywaniu poczty 62, minuty spędzone na obłąkańczym myśleniu o Roxsterze 360, minuty zajęte podejmowaniem decyzji, czy przygotować się na spotkanie w sprawie filmu 20, minuty zajęte przygotowaniami na spotkanie w sprawie filmu 0.

10.30. No dobra, zastanówmy się. Muszę się zabrać do przygotowania prezentacji mojego scenariusza, który jest wersją słynnej norweskiej tragedii Hedda Gabbler napisanej przez Antoniego Czechowa, tyle tylko, że osadzoną we współczesnym Queen’s Park. Przygotowywałam się z Heddy Gabbler do końcowych egzaminów z literatury angielskiej na Uniwersytecie w Bangor, które niestety zdałam na tróję. Może chodzi o to, żeby teraz zrobić to dobrze!

10.32. Najważniejsze: skoncentrować się.

11.00. Właśnie zaparzyłam kawę i zjadłam resztki ze śniadania dzieci, ale potem zaczęłam nurzać się we wspomnieniach z odwiedzin Roxstera w nocy: jak stanął w drzwiach o 23.15, prawdziwy cud w dżinsach i ciemnym swetrze, oczy błyszczące, uśmiech na twarzy, w dłoniach zapiekanka pasterska, dwie puszki fasoli i jamajskie ciasto imbirowe.

Mmmm. Ten wyraz jego twarzy, kiedy on leży na mnie, delikatny cień zarostu na pięknej linii szczęki, drobna szczelina między przednimi zębami, którą można dostrzec tylko w tej pozycji, nagie, muskularne ramiona. Kiedy budzę się w środku nocy i czuję, jak Roxster całuje mnie delikatnie, bardzo delikatnie: moje ramiona, moją szyję, moje policzki, moje usta, czuję jego wzwód na udzie… Och, Boże, jest taki piękny i tak wspaniale całuje, i tak wspaniale… Mmm, mmm. No dobra, ale trzeba myśleć o feministycznych, prefeministycznych i antyfeministycznych motywach w… O Boże, co mi tam! Te wspomnienia są takie rozkoszne, jestem taka szczęśliwa, jakby otaczała mnie mydlana bańka czystego szczęścia. No dobra, trzeba się brać do roboty.

11.15. Znienacka wybuchłam śmiechem, przypomniawszy sobie naszą dętą rozmowę podczas seksu w nocy.

— Och, och, och, jesteś taki twardy.

— Twardy, bo tak cię pragnę, kochanie.

— Taki twardy…

— To przez ciebie robię się taki twardy, kochanie.

A wtedy z jakiegoś powodu mnie poniosło i jęknęłam:

— JA się przez ciebie robię twarda.

— Co? — wyrwało się Roxsterowi, a po chwili wybuchnął śmiechem. Oboje śmialiśmy się jak głupi, a potem zaczęliśmy od nowa.

W sposób charakterystyczny dla swego pogodnego usposobienia Roxster najwyraźniej zupełnie nie przejmował się wszami, choć oboje zgodziliśmy się, że Odpowiedzialny Seks wymaga, abyśmy wpierw wyczesali się nawzajem. Roxster był taki zabawny, kiedy czesał moje włosy, udawał, że znajduje wszy i potem je zjada, równocześnie całując mnie po karku. Gdy przyszła moja kolej, jakoś mało zabawne wydało mi się wkładanie okularów, i gdy pieczołowicie rozczesywałam jego cudowne gęste włosy, tak naprawdę nic nie byłam w stanie dojrzeć. Na szczęście Roxsterowi tak bardzo zależało, żeby mieć to za sobą i jak najszybciej iść do sypialni, że raczej nie zauważył mojej ślepoty. Zresztą na pewno nic mu się nie zalęgło, przez ten testosteron. Z drugiej strony, to chyba nie jest normalne być tak próżną, żeby wstydzić się założyć okulary na czas wyczesywania wszy z włosów swojego chłopczyka?

11.45. No dobra. Mój scenariusz! Wiadomo, że Hedda Gabbler jest sztuką naprawdę aktualną, ponieważ opowiada o niebezpieczeństwach związanych z losem kobiety, która układa swoje życie w brutalnym świecie zdominowanym przez mężczyzn. Dlaczego Roxster jeszcze nie przysłał SMS-a? Mam nadzieję, że to nie przez ten incydent z robakami.

Dzięki temu, że Chloe, nasza niania, zawiozła dzisiaj dzieci do szkoły, Roxster i ja mogliśmy zjeść razem śniadanie, co udaje nam się rzadko. Chloe, która podjęła u mnie pracę zaraz po tym, jak wydarzyło się tamto, jest jakby lepszą wersją mnie samej: młodsza, szczuplejsza, wyższa, ładniejsza, z lepszym podejściem do dzieci, a na dodatek ma partnera życiowego w odpowiednim wieku o imieniu Graham. Niemniej na tym etapie naszej znajomości uznałam, że lepiej, aby Roxster nie pokazywał się jeszcze ani jej, ani dzieciom, toteż schował się w sypialni, póki dom nie opustoszał.

Przygotowałam mu muesli; zabrał się ochoczo do jedzenia, ale już pierwszą łyżkę spazmatycznie wypluł na stół. Oczywiście jestem względnie przyzwyczajona do takiego zachowania, ale zdecydowanie nie spodziewałam się tego po Roxsterze. A tymczasem on jednym ruchem podsunął mi miskę przed nos. W muesli kłębiły się drobne robaczki, wiły się i topiły w mleku.

— To wszy? — zapytałam zdruzgotana.

— Nie — odparł ponuro. — Wołki zbożowe.

Zareagowałam chyba niezbyt inteligentnie, bo zachichotałam.

— Masz pojęcie, jak to jest włożyć sobie do ust łyżkę pełną żywych insektów? — zapytał. — Mogłem umrzeć. I co gorsza, one z pewnością by tego nie przeżyły.

Wstał, żeby wyrzucić zawartość miski do właściwego pojemnika na recyklingowane śmieci, i nagle usłyszałam jego krzyk:

— Mrówki!

Od drzwi do piwnicy ku pojemnikowi na odpadki organiczne wędrowała czarna kolumna. Kiedy Roxster odsunął zasłonę, żeby coś zrobić z tymi mrówkami, wyleciała zza niej chmara moli.

— Uch! To jak Dziewięć plag egipskich! — powiedział.

I choć mimo wszystko śmiał się, choć pożegnał mnie bardzo seksownym pocałunkiem w korytarzu, to słowem nie zająknął się na temat najbliższego weekendu, a ja mam poczucie, że coś jest nie tak — i to nie tylko dlatego, że jakimś sposobem dostało się naraz trzem wielkim miłościom jego życia: owadom, jedzeniu i recyklingowi.

Południe. Ups! Już południe, a ja jeszcze w polu z moimi Przemyśleniami.

12.05. Roxster jeszcze się nie odezwał. Może ja powinnam do niego napisać? Poradniki etykiety nie pozostawiają tu wątpliwości — po stosunku seksualnym to dżentelmen powinien się pierwszy odezwać do damy, ale być może plaga insektów wywraca do góry nogami cały kodeks społeczno-obyczajowy?

12.10. No dobra. Hedda Gabbler.

12.15. Właśnie wysłałam do niego SMS-a: <Strasznie przepraszam za Dziewięć plag egipskich i że się śmiałam. Przed twoją następną wizytą zdezynfekuję cały dom i jego mieszkańców. Jesteś cały i zdrów?>

12.20. No dobra. Świetnie. Hedda Gabbler. Roxster nie odpowiedział.

12.30. Roxster wciąż milczy. Zupełnie jak nie on.

Może sprawdzę skrzynkę mailową. Czasami Roxster popisuje się i bez słowa wyjaśnienia przerzuca się z jednego medium elektronicznego na drugie.

Skrzynka odbiorcza pęka w szwach i nie tylko od reklam Ocado, ASOS, Snappy Snaps, Cotswold Holiday Cottages, linków do zabawnych klipów na YouTube czy ofert z meksykańską viagrą, bo znajduję także zaproszenie na przyjęcie u Cosmaty, na którym ma się odbyć zbiorowe tworzenie pluszowych zwierzątek, oraz bogatą korespondencję między rodzicami w sprawie zagubionych butów Atticusa.

Nadawca: Nicolette Martinez

Temat: Buty Atticusa

Atticus dotarł do domu w jednym bucie Luigiego, ale drugi but również nie jest jego, a ponadto nie jest w żaden sposób oznaczony. Byłabym wdzięczna za zwrot obu butów Atticusa, z których oba są wyraźnie oznaczone.

12.35. Postanowiłam przyłączyć się do tej wymiany korespondencji, zarówno po to, żeby wyrazić swoją solidarność, jak i znaleźć wymówkę, żeby nie pracować.

Nadawca: Bridget Mama Billy’ego

Temat: Re: Buty Atticusa

Chciałabym tylko zapytać o jedną rzecz — czy Atticus i Luigi wrócili do domu z pływalni każdy w jednym bucie?

12.40. He, he, udało mi się wywołać prawdziwą lawinę zabawnych maili: anegdoty na temat dzieci, które wracały do domu bez spodni, majtek itp.

Nadawca: Bridget Mama Billy’ego

Temat: Ucho Billy’ego

Wczoraj wieczorem Billy wrócił z piłki nożnej, mając tylko jedno ucho. Czy ktoś ma może drugie ucho Billy’ego? Było BARDZO wyraźnie oznaczone, a ja będę wdzięczna za jego szybki zwrot.

12.45. Hi, hi.

Nadawca: Nicolette Martinez

Temat: Re: Ucho Billy’ego

Niektórzy z rodziców najwyraźniej uważają, że chłopcy dbający o swoje rzeczy oraz rodzice, którzy te rzeczy oznaczają, aby im w tym pomóc, mogą stanowić przedmiot żartów. A przecież to są ważne sprawy, działania, które pomagają w rozwoju poczucia odpowiedzialności za siebie. Zapewne gdyby to ich dziecko straciło buty, inny byłby ich pogląd na te sprawy.

12.50. Och, nie, och, nie. Obraziłam Mamę z Klasą i zapewne przejęłam grozą pozostałych rodziców. Muszę wysłać do wszystkich zbiorowe przeprosiny.

Nadawca: Bridget Mama Billy’ego

Temat: Buty Atticusa, uszy Billy’ego itp.

Przepraszam, Nicorette. Właśnie próbuję pracować, znudzona jestem i tylko sobie żartuję. Kajam się.

12.55. Uch!

Nadawca: Nicolette Martinez

Temat: Bridget Jones

Bridget. Zakładam, że błąd, który zrobiłaś w pisowni mojego imienia, jest freudowską pomyłką. Wszyscy wiemy, że trudno ci rzucić palenie. Jeżeli jednak zrobiłaś to świadomie, wiedz, że było to bardzo niegrzeczne i obraźliwe. Być może powinniśmy to wszystko omówić razem na spotkaniu ze szkolnym pedagogiem.

NicoLette

Cholera! Naprawdę napisałam: Nicorette! Trzeba uważać i nie wkopywać się bardziej. Zostawić całą sprawę, skoncentrować się na pracy!

13.47. To jakiś absurd! Mam CAŁKOWITY blok pisarski.

13.48. Wszystkie klasowe matki mnie nienawidzą, a Roxster nie odpowiedział.

13.52. Załamałam się, głowa opada mi na stół.

13.52. Trzymaj się, Bridget. Nie wolno przechodzić na ciemną stronę. Sprzątaczka Grazina będzie tu lada moment i nie mogę jej się pokazać w takim stanie. Zostawię jej kartkę w sprawie inwazji robaków, a sama pójdę do Starbucksa.

14.16. W Starbucksie. Jem panini z serem i szynką. Pięknie.

15.16. Banda wyfiokowanych mamuś z dziecięcymi wózkami opanowała Starbucksa, nieznośnie głośno trajkoczą o swoich mężach.

15.17. Straszny hałas. Nienawidzę ludzi, którzy rozmawiają przez telefon w kawiarniach… och, telefon, może to Roxster!

15.30.To była Jude, najwyraźniej dzwoniła z jakiegoś spotkania, ponieważ mówiła ukradkowo i półgłosem:

— Bridget. Podły Richard całkowicie oszalał na punkcie Isabelli.

— Kto to jest Isabella? — odparłam półgłosem.

— Dziewczyna, której profil wymyśliliśmy na PlentyofFish. Podły Richard za wszelką cenę chce się z nią umówić na jutro.

— Ale ona nie istnieje.

— No właśnie. Ona jest mną. Umówił się ze mną, to znaczy z nią, w Shadow Lounge, a ona wystawi go do wiatru.

— Genialne — wyszeptałam, gdy tymczasem Jude przemówiła rozkazującym tonem głosu:

— To złóż stop order na dwa miliony jenów po sto dwadzieścia pięć i zaczekaj na raport o zyskach kwartalnych. — Za moment znowu wyszeptała: — A równocześnie facet, którego poznałam na DatingSingleDoctors, spotyka się ze mną… z prawdziwą mną… dwie ulice dalej w Soho Hotel.

— Niesamowite! — wyszeptałam, skołowana.

— Co nie? Muszę-lecieć-pa.

Teraz pozostaje mieć nadzieję, że facet z DatingSingleDoctors nie okaże się fikcyjną osobą stworzoną przez Podłego Richarda.

15.40. Wciąż żadnego SMS-a od Roxstera. Nie mogę się skoncentrować. Wracam do domu.

16.00. W domu unosił się okropny zapach, jaki zazwyczaj panuje w mieszkaniach starych ludzi. Grazina skrupulatnie zastosowała się do moich pisemnych instrukcji, wyrzuciła całe jedzenie, wyczyściła i wypsikała, co się dało, nakładła naftaliny do wszystkich otworów, przez które spod desek, zza ścian, z drzwi i zza mebli mogłoby się wydostać jakieś paskudztwo. Przez cały weekend, a może i przez resztę życia będę usuwać tę naftalinę. Żaden mol tego nie przeżyje, a z pewnością, co najważniejsze, żaden chłopczyk. Co zresztą w obecnej sytuacji chyba nie ma znaczenia, ponieważ WCIĄŻ ŻADNEGO SMS-A.

16.15.Ach! Rumor, łomotanie i głosy wracających do domu. Jest piątkowe popołudnie, Chloe zaraz mnie opuści, a ja wciąż w polu ze swoimi Przemyśleniami.

16.16.Dlaczego Roxster się nie odzywa? Przecież mój ostatni SMS zawierał pytanie. A może nie? Muszę sprawdzić.

<Strasznie przepraszam za Dziewięć plag egipskich i że się śmiałam. Przed twoją następną wizytą zdezynfekuję cały dom i jego mieszkańców. Jesteś cały i zdrów?>

Słaniam się, zdruzgotana. Nie tylko pytanie tam było, nie tylko zakończyłam mojego SMS-a pytaniem, ale też zawarłam w nim aroganckie przekonanie, że jednak znowu się zobaczymy.

18.00. Zeszłam na dół, chyba po to, żeby ukryć przed Billym i Mabel emocjonalną katastrofę i przygnębienie, które mnie zaczynało ogarniać (na szczęście, ponieważ weekend się już rozpoczął, oboje bez reszty zatopili się w swoich grach komputerowych i filmach, odpowiednio: Plants vs. Zombies i Cziłała z Beverly Hills 2), a przy okazji przygotować spaghetti po bolońsku (tak naprawdę było to spaghetti po bolońsku bez spaghetti, czyli sam ser do spaghetti, ponieważ Grazina wyrzuciła wcześniej cały makaron). Po kolacji, kiedy wkładałam naczynia do zmywarki, poczułam, jak coś we mnie pękło, i wysłałam Roxsterowi pełnego fałszywej wesołości SMS-a, w którym napisałam:

<To już weeeeeekend!>

Potem ogarnął mnie taki napad paniki, że musiałam zostawić Billy’ego bez końca mordującego rośliny przy udziale zombi i Mabel po raz siódmy oglądającą Cziłałę z Beverly Hills 2, żeby niczego nie zauważyli. Wiedziałam, że to nieodpowiedzialne zachowanie, że jestem niedbałą rodzicielką, ale uznałam, że to i tak lepiej, niż kazać im oglądać matkę porażoną emocjonalną katastrofą w związku z kimś, kto bardziej zbliżony jest wiekiem… Ach! Naprawdę Roxster jest bardziej w wieku Mabel niż moim? Nie, ale podejrzewam, że z Billym bardziej są równolatkami niż ze mną. Boże, Boże. Co ja tu wymyślam? Nic dziwnego, że przestał SMS-ować.

21.15. Wciąż żadnego SMS-a. Nareszcie mogę się pogrążyć w otchłani rozpaczy, niepewności, pomstować, że wyrwano mi spod nóg emocjonalny grunt itd. Kiedy wchodzisz w związek z młodszym mężczyzną, to zaczynasz odnosić wrażenie, że w cudowny sposób udało ci się cofnąć czas. Czasami, kiedy robiliśmy to na krześle w łazience i migało mi w lustrze, jak wyglądamy, nie potrafiłam uwierzyć, że w moim wieku robię to z Roxsterem. Ale teraz wszystko przeminęło, a ja rozsypałam się niczym paczka makaronu. Może robię to wszystko tylko po to, żeby okiełznać egzystencjalną rozpacz związaną ze starością, strach, że może będę miała zawał, a wtedy co się stanie z Billym i Mabel?

To i tak nic w porównaniu z czasami, gdy byli zupełnie maleńcy. Nieustannie się bałam, że niespodziewanie umrę we śnie albo spadnę ze schodów i nikt nie przyjdzie, a one zostaną całkiem same i na koniec zjedzą mnie z głodu. W końcu jakoś mnie uspokoiła uwaga Jude, że „lepiej tak, niż umrzeć w samotności i zostać zjedzoną przez owczarka alzackiego”.

21.30. Nie wolno zapominać, o czym mówi Zen i sztuka zakochiwania się: kiedy się pojawia w naszym życiu, powitajmy, kiedy odchodzi, pozwólmy odejść. A ponadto kiedy uczniowie zen siedzą na macie i medytują, zaprzyjaźniają się z Samotnością, która jest czymś zupełnie innym niż Osamotnienie. Samotność jest Ulotnością, czyli sposobem, w jaki ludzie, których kochamy, pojawiają się w naszym życiu, a potem z niego znikają, co jest nieusuwalną cechą samego Życia… a może to dotyczy Osamotnienia, a tymczasem Samotność jest… Nadal żadnego SMS-a.

23.00. Nie mogę zasnąć.

23.15. Och, Mark, Mark. Pamiętam to całe szaleństwo z „Zadzwoni, nie zadzwoni?”, kiedy się z nim umawiałam, jeszcze zanim wzięliśmy ślub. Ale nawet wtedy to było jakoś inaczej. Bo znałam go tak dobrze, znałam go od czasów, gdy biegałam nagusieńka po trawniku jego rodziców.

Przez sen prowadziłam z nim rozmowy. Dzięki temu wiedziałam, co w głębi duszy czuje.

— Mark?

Ta jego smagła, przystojna twarz śpiąca na poduszce.

— Jesteś kochany?

Wzdychał przez sen, krzywił się smutno, z zawstydzeniem kręcił głową.

— Mamusia cię kocha?

A on z ogromnym smutkiem przez sen próbował wykrztusić swoje „nie”. Mark Darcy, gruba ryba w świecie legalistycznej walki o prawa człowieka, a wewnątrz mały, skrzywdzony chłopiec, którego w wieku siedmiu lat posłano do szkoły z internatem.

— Może ja cię kocham? — pytałam.

A wtedy on uśmiechał się przez sen, szczęśliwy, dumny, twierdząco kiwał głową, przytulał mnie, obejmował ramieniem.

Znaliśmy się na wylot, jak łyse konie. Mark był dżentelmenem, a ja ufałam mu bez zastrzeżeń, opuszczałam tę bezpieczną przystań i ruszałam w szeroki świat. Czułam się, jakbym badała groźne dno oceanu, mając za plecami nasz maleńki bezpieczny batyskaf. A teraz… teraz wszystko wokół jest groźne i nic już nigdy nie będzie bezpieczne.

23.55. Co ja robię? Co ja robię? Dlaczego to wszystko zaczęłam? Dlaczego nie poprzestałam na tym, co mam? Smutna, samotna, bez seksu, ale przynajmniej matka dwójki dzieci, wierna… wierna ich ojcu.

CIEMNA NOC DUSZY

19 KWIETNIA 2013, PIĄTEK (CIĄG DALSZY)

Pięć lat. Naprawdę minęło już pięć lat? Najpierw nie miałam czasu się zastanawiać, najważniejsze było, żeby przeżyć jakoś kolejny dzień. Na szczęście Mabel była zbyt mała, żeby cokolwiek rozumieć, ale jak żywy staje mi przed oczyma obraz Billy’ego, jak biega po całym domu, krzycząc: „Straciłem tatusia!”. Za drzwiami Jeremy i Magda, za ich plecami policja i ten wyraz ich twarzy! Pamiętam, jak odruchowo pobiegłam do dzieci, przytuliłam je, zdjęta grozą. „Co się dzieje, mamusiu? Co się dzieje?” Ludzie z jakiejś rządowej instytucji w salonie, ktoś przypadkiem włączył telewizor, akurat leciały wiadomości, a na ekranie twarz Marka i podpis:

Mark Darcy 1956-2008

Wspomnienia zlewają się z sobą. Przyjaciele, rodzina, wśród których czuję się niczym w łonie, prawnicy, przyjaciele Marka, którzy zajmują się wszystkim, testamentem, formalnościami pogrzebowymi, niewiarygodne — to jak film, który kiedyś musi się skończyć. Sny, w których wciąż nawiedza mnie Mark. Poranki, kiedy budzę się o piątej, przez ułamek sekundy jeszcze otumaniona od snu, przekonana, że wszystko wciąż jest po staremu… i wtedy sobie przypominam, i potem przychodzi ból, i czuję się, jakby mi wbito kołek w serce, przyszpilono mnie nim do łóżka, i boję się ruszyć, na wypadek gdyby ból miał się rozlać po całym ciele, bo wiem, że za pół godziny dzieci się obudzą i wszystko się zacznie od nowa: pieluchy, butelki, udawanie, że jest OK, ogarnianie rzeczy do czasu, aż będę mogła się zamknąć w łazience i tam wyć, a potem trochę tuszu do rzęs i znowu branie się w garść.

Niemniej, kiedy ma się dzieci, jedno jest pewne: nie można sobie do końca odpuścić, nie można się rozpaść na kawałki, trzeba ciągnąć to dalej. TKW: Trzeba Kurwa Walczyć. Zastępy psychologów i terapeutów od żałoby pomogły Billy’emu, a później Mabel wypracować „możliwą do przyjęcia wersję prawdy”, „szczerą”, „komunikowalną”, „pozbawioną tajemnic” i „bezpieczną bazę”, dzięki której potrafili poradzić sobie ze stratą. Ale dla tzw. bezpiecznej bazy — czyli (nie należy się śmiać!) mnie — sprawa wyglądała zupełnie inaczej.

Zasadniczą rzeczą, jaką zapamiętałam z tych sesji, był ich wspólny mianownik: „Poradzisz sobie?”. A przecież nie było wyboru. I wszystkie te myśli, które kłębiły się w mojej głowie… nasze ostatnie chwile spędzone razem, szorstki dotyk materii garnituru Marka na mojej skórze osłoniętej tylko koszulą nocną, ostatni pocałunek na pożegnanie, o którym nie wiedzieliśmy, że jest ostateczne, próby wydobycia z pamięci spojrzenia, jakim mnie wówczas obrzucił, dzwonek do drzwi, obcy ludzie na progu, myśli: „Już nigdy…”, „Gdyby tylko…” — to wszystko musiałam od siebie odepchnąć. Starannie zaaranżowany proces żałoby, nadzorowany przez specjalistów o łagodnych głosach i troskliwych uśmiechach wyższości, okazał się znacznie mniej pomocny niż wymyślanie, jak zmienić pieluszkę, równocześnie podgrzewając w mikrofali paluszki rybne. Uważałam wtedy, że dziewięćdziesiąt procent zwycięstwa to utrzymać się na powierzchni, byle jak, aby tylko się utrzymać. Mark o wszystko zadbał: o najdrobniejsze finansowe szczegóły, o polisy ubezpieczeniowe. Wyprowadziliśmy się z naszego wielkiego domu pełnego wspomnień, zamieszkaliśmy w naszym domku w Chalk Farm. Czesne za dzieci, opłaty za dom, rachunki, dochód, nie musiałam się o nic troszczyć, wszystko było załatwione — nie musiałam więc pracować, zostawała mi tylko opieka nad Mabel i Billym — moim maleńkim Markiem — czyli wszystkim, co mi po nim pozostało i co miało mnie utrzymać przy życiu. Matka i wdowa, takie dwie przypisano mi role, nie pozostawało mi nic innego, jak się z nich pieczołowicie wywiązać. A jednak w środku czułam się wypalona — ruina tego, kim byłam niegdyś.

Nim jednak minęły cztery lata, moi przyjaciele mieli już tego powyżej uszu.

CZĘŚĆ PIERWSZA

DZIEWICA ODRODZONA

ROK TEMU…

Są to fragmenty dziennika, który prowadziłam przez ostatni rok, zaczynające się dokładnie w czwartą rocznicę śmierci Marka; jest w nich szczegółowo opisane, w jaki sposób się wpakowałam w to obecne szaleństwo.

DZIENNIK 2012

19 KWIETNIA 2012, WTOREK

79 kilo, jednostki alkoholu 4 (nieźle), 2822 kalorie (ale lepiej jeść prawdziwe jedzenie w klubie niż resztki starego sera i rybnych paluszków w domu), szanse na seks lub choćby tylko na ochotę na seks 0.

— Ona MUSI się z kimś przespać — oznajmiła stanowczym tonem Talitha, popijając wódkę z martini i rozglądając się po wnętrzu Shoreditch House takim wzrokiem, jakby już szukała kandydatów. Poczułam niepokój, jakby rozdzwoniły się dzwonki alarmowe.

To było jedno z naszych w miarę regularnych spotkań z Talithą. Tom i Jude upierali się, żebym brała w nich udział, w ramach „wyciągania mnie z domu”, co skądinąd przypominało zabieranie babci nad morze.

— Powinna — zgodził się Tom. — Mówiłem wam, że na LateRooms.com znalazłem apartament w Chedi w Chiang Mai za jedyne dwieście funciaków. Na Expedii był apartament typu „komfort” za sto siedemdziesiąt dziewięć, ale nie miał tarasu.

Tom na starość zupełnie sfiksował na punkcie wakacji w butikowych hotelach i próbował również nas wciągnąć w życie zdefiniowane treścią bloga Gwyneth Paltrow.

— Tom, zamknij się — mruknęła Jude, odrywając na moment wzrok od ekranu iPhone’a, na którym wyświetlała się strona DatingSingleDoctors. — To jest poważna sprawa. Musimy coś zrobić. Ona się stała „dziewicą odrodzoną”.

— Nic nie rozumiecie — wtrąciłam. — Ja sobie tego zupełnie nie wyobrażam. Nie chcę nikogo innego. A nawet gdybym chciała, to i tak jestem do niczego, jestem kompletnie aseksualna i nikt mnie już nie zechce nigdy, nigdy, nigdy.

Spuściłam wzrok, mój brzuch pęczniał pod czarnym topem. Nie ma co zaprzeczać. Stałam się „dziewicą odrodzoną”. Problem ze współczesnym światem polega na tym, że zewsząd bombardowani jesteśmy seksem i seksualnie naładowanymi obrazami — billboardy i te wszystkie dłonie spoczywające na pośladkach wbitych w dżinsy, pary miziające się na plaży w reklamach sandałów, pary w prawdziwym życiu wtulone w siebie na parkowych ławkach, prezerwatywy przy kasie w aptece — cały magicznie cudny świat seksu, do którego przestałam należeć dożywotnio.

— Nie mam zamiaru się przeciwko temu buntować, rozumiem doskonale, że na tym polega bycie wdową i że w ten sposób człowiek oswaja się z nieuchronnym losem starszej pani — oznajmiłam dramatycznie, spodziewając się ich protestów i zapewnień, że skąd, no jakże, przecież jestem jak Penelope Cruz albo Scarlett Johansson.

— Kochanie, przestań pieprzyć bzdury — skwitowała Talitha, równocześnie gestem zamawiając u kelnera następny koktajl. — Prawdopodobnie wystarczyłoby, gdybyś zrzuciła trochę wagi, skorzystała z botoksu i zrobiła coś z włosami, ale…

— Botoks? — oburzyłam się.

— Boże! — wykrzyknęła znienacka Jude. — Ten facet nie jest żadnym doktorem. Widziałam go na DanceLoverDating. To jest to samo zdjęcie!

— Może jest doktorem, a równocześnie miłośnikiem tańca i po prostu korzysta z jednego i drugiego? — zażartowałam.

— Jude, zamknij się — powiedział Tom. — Pogubiłaś się już zupełnie w tym gąszczu mglistych, internetowych osobowości, z których większość zapewne w ogóle nie istnieje i które się pojawiają i znikają, ot tak, jak im się podoba.

— Od botoksu można umrzeć — stwierdziłam posępnie. — W botoksie jest jad kiełbasiany. Od krów.

— I co z tego? Lepiej umrzeć od botoksu niż z samotności, będącej skutkiem niepotrzebnie wyhodowanych zmarszczek.

— Na miłość boską, Talitha, zamknij się — powtórzył Tom.

Nagle znów zatęskniłam za Shazzer i w uszach jak żywe zabrzmiały mi jej słowa, które bez wątpienia by teraz padły: „Niech wszyscy przestaną, kurwa, mówić wszystkim pozostałym, żeby się, kurwa, zamknęli”.

— Tak, Talitha, zamknij się — powiedziała Jude. — Nie każdemu odpowiada rola monstrum z gabinetu osobliwości.

— Kochana — zaczęła Talitha, przykładając dłoń do czoła. — Ja NIE jestem żadnym monstrum. W trakcie żałoby Bridget po prostu straciła, czy precyzyjniej mówiąc, zagubiła swoje seksualne ja. A naszym obowiązkiem jest pomóc jej je odnaleźć.

I ruchem głowy odrzuciwszy do tyłu swoje bujne, lśniące loki, rozparła się w fotelu. Wszyscy troje przyglądaliśmy się jej w milczeniu, sącząc przez słomki koktajle niczym gromada pięciolatków.

Ale Talitha tymczasem nie wytrzymała.

— Walcząc z objawami starzenia się, dostarczamy sobie „znaków drogowych”. Ciało trzeba zmuszać, aby nie godziło się na typowy dla wieku średniego rozkład tłuszczu, zmarszczki nie są zupełnie do niczego potrzebne, a bujne, lśniące i zdrowe włosy…

— Kupione za marne grosze od ubogich, młodych Hindusek — wtrącił Tom.

— …nieważne, jakim sposobem pozyskane i doczepione… to wszystko, czego trzeba, żeby cofnąć wskazówki zegara.

— Talitha — odezwała się Jude — słyszałaś samą siebie, jak zaakcentowałaś słowa „wieku” i „średniego”?

— Tak czy siak, to nie dla mnie — powiedziałam.

— Posłuchaj samej siebie. To, co mówisz, jest takie smutne — kontynuowała Talitha. — Kobiety w naszym wieku…

— W twoim wieku — mruknęła Jude.

— …tylko siebie mogą winić, jeśli przez ciągłe gadanie o tym, jak to od czterech lat z nikim się nie umawiały, przylgnie do nich łatka „do niczego”. „Niewidzialną kobietę” Germaine Greer trzeba brutalnie zamordować i pogrzebać. Dla siebie i dla innych, powinnyśmy otoczyć się atmosferą poczucia własnej wartości i tajemniczego powabu, zmienić się, odkryć na nowo…

— Jak Gwyneth Paltrow — wtrącił radośnie Tom.

— Gwyneth Paltrow nie jest w „naszym wieku”, a poza tym ma męża — ucięła Jude.

— Nie, chodziło mi o to, że nie mogę bzykać się z pierwszym lepszym — próbowałam wyjaśnić. — To byłoby nie w porządku wobec dzieci. Tyle jest do roboty, a mężczyźni to stworzenia absorbujące czasowo.

Talitha obrzuciła mnie pełnym bezdennego smutku spojrzeniem: moje typowe luźne w talii spodnie i długi top litościwie okrywający ruinę tego, co kiedyś nazywałam swoją figurą. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie powinna tak mówić — w końcu miała trzech mężów, a od czasu, gdy ją poznałam, zawsze pałętał się wokół niej jakiś beznadziejnie zakochany facet.

— Kobieta ma swoje potrzeby — prychnęła dramatycznie Talitha. — Cóż dobrego przyjdzie biednym dzieciaczkom z matki, która cierpi na niską samoocenę i frustracje seksualne? Jeżeli wkrótce się z kimś nie prześpisz, to już nigdy tego nie zrobisz. I cała się pomarszczysz. I zgorzkniejesz.

— To bez znaczenia — powiedziałam.

— Co?

— Przede wszystkim chodzi o to, że to nie byłoby w porządku wobec Marka.

Na chwilę zapadła cisza. Jakby prosto w radosny nastrój wieczoru ktoś wrzucił wielką mokrą rybę.

Niemniej później mocno już pijany Tom odprowadził mnie do damskiej toalety, gdzie musiał oprzeć się o ścianę, podczas gdy ja walczyłam z designerskim kurkiem, starając się go odkręcić metodą prób i błędów.

— Bridget — zaczął Tom, gdy ja tymczasem macałam przestrzeń pod umywalką w poszukiwaniu jakichś przycisków.

Uniosłam głowę.

— Co?

Tom znowu przybrał ten swój mentorski ton.

— Mark chciałby, żebyś kogoś sobie znalazła. Nie chciałby, żebyś dała sobie spokój…

— Nie dałam sobie spokoju — powiedziałam, prostując się z niejakim trudem.

— Powinnaś znaleźć sobie coś do roboty — kontynuował. — Musisz jakoś żyć. I potrzebujesz kogoś, kto by z tobą był i cię kochał.

— Żyję przecież — odparłam opryskliwie. — I nie potrzebuję mężczyzny, mam dzieci.

— No tak, może nikogo i niczego nie potrzebujesz, ale z pewnością przydałby ci się ktoś, kto nauczyłby cię odkręcać kurek. — Sięgnął dłonią do kwadratowego korpusu baterii, przekręcił coś u podstawy i woda bystro popłynęła. — Zajrzyj, co piszą na Goop — powiedział znienacka, w jednej chwili znów stając się tym zabawnym, prześmiewczym Tomem. — Poczytaj, co Gwyneth ma do powiedzenia na temat seksu i wychowania dzieci na francuską modłę!

23.15. Właśnie życzyłam Chloe dobrej nocy, starając się udawać całkowicie trzeźwą.

— Przepraszam, trochę się spóźniłam — wymamrotałam z zakłopotaniem.

— Co to jest pięć minut — zauważyła uprzejmie, marszcząc lekko nos. — Cieszę się, że się trochę zabawiłaś!

23.45. Już w łóżku. Trzeba powiedzieć, że zamiast zwykłej piżamy w pieski, identycznej, jak mają dzieci, włożyłam koszulę nocną z tych, które w odległy choćby sposób kojarzą się z seksem, a w którą byłam w stanie się wcisnąć. Jakoś znienacka udzielił mi się optymistyczny nastrój. Może Talitha ma rację! Jaki dzieci będą miały pożytek z tego, że się pomarszczę i zgorzknieję? Żadnego. Wszystko będzie się kręcić wokół ich dzieciństwa, jak Ziemia wokół Słońca, one same zmienią się w wymagających Królewskich Potomków, a ja stanę się kłótliwą starą wiedźmą, która przyklejona do butelki sherry drze się: „DLACZEGO WY NIC NIE CHCECIE DLA MNIE ZROBIĆ?”.

23.50. Może po prostu szłam długo przez ciemny tunel, na którego końcu jednak widać światełko? Może ktoś mógłby mnie jednak pokochać? Właściwie nie ma powodów, dla których nie mogłabym tu sobie sprowadzić mężczyzny. Zainstaluję haczyk w drzwiach sypialni, aby dzieci „nas” nie zaskoczyły, budując tym samym dorosły, zmysłowy świat… Oj! Płacz Mabel.

23.52. Pobiegłam do pokoju dziecięcego, gdzie na dolnym łóżku zobaczyłam małą postać ze zmierzwionymi włosami, która usiadła, a potem szybko pochyliła się, składając na płask, co zawsze robi w takiej sytuacji, jako że nie powinna się przecież budzić po nocy. Teraz jednak Mabel znowu się wyprostowała i spojrzała na swoją piżamę poznaczoną strumieniami biegunki, otworzyła usta i zaczęła wymiotować.

23.53. Zaniosłam Mabel do łazienki i, próbując sama nie zwymiotować, rozebrałam ją z piżamy.

23.54. Umyłam Mabel, wytarłam do sucha, postawiłam na podłodze, potem poszłam poszukać nowej piżamy, zdjąć pościel i spróbować namierzyć świeżą.

Północ. Płacz dobiegający z dziecięcego pokoju. Wciąż z zapaskudzoną pościelą w rękach skręciłam w tamtą stronę, gdy tymczasem w łazience rozległ się konkurencyjny płacz. Wezbrała we mnie nieprzeparta ochota na wino. Musiałam sobie kilka razy powtórzyć, że jestem odpowiedzialną matką, a nie jakąś laską, która się szlaja po barach typu All Bar One.

0.01. Miotałam się w jakimś epileptycznym prawie stanie między pokojem dziecięcym a łazienką. Płacz dobiegający z łazienki przybrał na sile. Pobiegłam tam, oczyma wyobraźni widząc, jak Mabel zjada nożyk do maszynki do golenia, truciznę albo coś w tym stylu, a ona tymczasem robiła kupę na podłogę, patrząc na mnie wzrokiem pełnym równocześnie poczucia winy i niedowierzania.

Zdjęła mnie bezgraniczna miłość do Mabel. Wzięłam ją na ręce. Biegunka i wymiociny już nie tylko na pościeli, macie łazienkowej, na Mabel itd., ale również na odlegle kojarzącej się z seksem koszuli nocnej.

0.07. Z Mabel i całym tym biegunkowym zestawem na rękach poszłam do dziecięcego pokoju, a tam stał Billy z przepoconymi, potarganymi włosami i patrzył na mnie, jakbym była miłosiernym Bogiem, który spełnia wszystkie prośby. Tak sobie patrzyliśmy w oczy, podczas gdy jemu odbijało się okropnie, jak temu dziecku w Egzorcyście, tyle że on stał nieruchomo, a nie kręcił się wściekle dookoła własnej osi.

0.08. Napad biegunki splamił piżamę Billy’ego. Jego ogłupiałe spojrzenie wywołało u mnie napływ bezgranicznej miłości. Wszystko skończyło się na biegunkowo-wymiotnym „zbiorowym uścisku” w stylu hollywoodzkim, w którym udział wzięła nasza trójka, zabrudzone pościele, mata z łazienki, piżamki i odlegle kojarząca się z seksem koszula nocna.

0.10. Tak strasznie brakowało mi Marka. Przed oczyma zamajaczyła mi jego postać, jak stoi tu z nami po nocy w swoim prawniczym garniturze, gdzieś tam mignęła owłosiona pierś, wyobraziłam sobie jego żarty na temat dziecięcego chaosu, pomyślałam, że zapewne natychmiast zacząłby wszystko organizować w wojskowy sposób, jak przy wybuchu przygranicznych zamieszek, póki nie zrozumiałby absurdalności swojego podejścia, i oboje śmialibyśmy się w głos.

Brakuje mi go w tych wszystkich najdrobniejszych sprawach. Tak strasznie żal, że nie może przyglądać się, jak jego dzieci dorastają. Z nim nawet to byłoby zabawne, a nie męczące i z lekka przerażające. Teraz na przykład jedno z nas by zostało z dziećmi, podczas gdy drugie zajęłoby się pościelą, a potem moglibyśmy się wpakować do nich na piętrowe łóżko i śmiać się ze wszystkiego… jak ktoś inny mógłby się tak cieszyć z ich istnienia, tak je kochać, nawet gdy wszystko zabrudzone jest ich kupą…?

0.15. — Mamo!

Głos Billy’ego przywołał mnie do rzeczywistości. Sytuacja nie była łatwa, co tu dużo mówić, skoro wszyscy byli brudni od biegunki i wymiocin, przerażeni i wciąż szarpani odruchami mdłości. Najlepiej byłoby rozebrać dzieci z poplamionych ubranek, potem wsadzić je do ciepłej kąpieli i znaleźć dla nich nową pościel. A jeśli wymioty i biegunka nie ustaną? Co wtedy? Woda w kąpieli może stać się trująca, niewykluczone, że zaplączą się do niej zarazki cholery, niczym w jakimś obozie dla uchodźców.

0.16. Znalazłam rozwiązanie doraźne: umieścić na podłodze w łazience plastikową matę, a na niej poduszki, ręczniki itd., żeby były pod ręką.

0.20. Postanowiłam zejść na dół, do pralki (tzn. do lodówki, gdzie wino…).

0.24. Zamknęłam drzwi i zbiegłam po schodach.

0.27. Pokrzepiłam się łykiem wina, od razu rozjaśniło mi się w głowie i zrozumiałam, że pranie pościeli itd. nie ma najmniejszego znaczenia. Liczy się tylko to, jasna sprawa, żeby utrzymać dzieci przy życiu do rana, najlepiej unikając przy tym załamania nerwowego.

0.45. Dotarło do mnie, że wino wprawdzie rozjaśnia w głowie, ale na żołądek działa wręcz przeciwnie.

0.50. Zwymiotowałam.

2.00. Billy i Mabel spali już na podłodze w łazience, przykryci ręcznikami, jakoś tam umyci. Zdecydowałam się spać obok nich w pokrytej odchodami i wymiocinami odlegle kojarzącej się z seksem koszuli nocnej.

2.05. Przepełniało mnie przyjemne poczucie triumfu, jakbym była generałem, któremu udało się wymyślić pokojowe rozwiązanie konfliktu i — ledwo, ledwo — powstrzymać masakrę, rozlew krwi i co tam jeszcze: w uszach brzmiała mi melodia z Gladiatora, wyobrażałam sobie siebie jako Russella Crowe’a, częściowo przysłoniętą napisem „Bohater powstanie”.

Równocześnie nie potrafię opędzić się od myśli, że próba wdrażania dowolnego scenariusza erotycznego, kiedy dzieją się takie rzeczy, to raczej nie najlepszy pomysł.

NOWY POCZĄTEK — NOWA JA

20 KWIETNIA 2012, PIĄTEK

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

CZĘŚĆ DRUGA

SZALEJĄC ZA FACETEM

Dostępne w wersji pełnej

POWRÓT DO CHWILI TERAŹNIEJSZEJ

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ TRZECIA

UPADEK W CHAOS

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ CZWARTA WIELKIE DRZEWO

Dostępne w wersji pełnej

JAK SIĘ TO SKOŃCZYŁO

Dostępne w wersji pełnej

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginału

Bridget Jones: Mad About the Boy

Copyright © Helen Fielding, 2013

All rights reserved

Copyright © for the Polish translation by

Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2014

Design © Suzanne Dean

Photography © Chris Frazer Smith

Author photograph © Alisa Connan

Redakcja

Magdalena Wójcik

ISBN 978-83-7785-434-1

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26

Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

Plik opracowany na podstawie Bridget Jones. Szalejąc za facetem, wydanie I, Poznań 2014

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com