Blondynka na Tasmanii - Beata Pawlikowska - ebook

Blondynka na Tasmanii ebook

Beata Pawlikowska

3,6

Opis

Seria książek przygodowych znanej podróżniczki i pisarki, Beaty Pawlikowskiej. Najbardziej niezwykłe zakątki świata, zaskakujące obserwacje, zabawne rysunki i kolorowe fotografie. Na Wyspie Wielkanocnej polinezyjski mistrz zrobił mi nowy tatuaż. Na Zanzibarze odkryłam tajemnicę szczęścia. W Himalajach spotkało mnie przeznaczenie, a w Tybecie zrozumiałam sens życia po życiu. W Peru piłam herbatę z koki, w Brazylii ścigałam pająki, a na Sri Lance buddyjski mnich odprawił nade mną rytuał z wachlarzem. W Tanzanii leciałam spadającym balonem, a w Indiach spotkałam białego szczura. W Kambodży dowiedziałam się, że mam na imię Mały Wiatr, w Meksyku jadłam pieczone świerszcze, a w Amazonii tropiłam jaguara…
Blondynka na Tasmanii – Boże Narodzenie w Hobart, dziobaki, kolczatki i misie koala, kangury i wombaty, tygrys tasmański i tasmański diabeł, paprociowy las, eukaliptusy i Wineglass Bay, gdzie odkryłam, że podróż jest jak czereśnia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 78

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (33 oceny)
9
7
11
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jawas3

Całkiem niezła

Nieskomplikowana opowiastka o egzotycznej z naszego punktu widzenia wyspie, kilka ciekawostek, trochę historii...
00

Popularność




Okładka

Informacje o książce

Wydawnictwo G+J RBA Sp. z o.o. & Co. 

Spółka Komandytowa 

Licencjobiorca National Geographic Society 

ul. Marynarska 15, 02-674 Warszawa

© Copyright for the edition branded National Geographic Society 

© 2011 National Geographic. All rights reserved 

© 2011 Copyright by Beata Pawlikowska

Okładka: studio graficzne aorta www.aorta.com.pl na podstawie projektu Beaty Pawlikowskiej

Projekt graficzny, skład i łamanie: Hanna Szeliga-Czajkowska

Redaktor prowadzący: Agnieszka Radzikowska

Tekst, rysunki, fotografie, fotografia na pierwszej stronie okładki: Beata Pawlikowska, www.beatapawlikowska.com

ISBN: 978-83-7596-206-2

National Geographic i żółta ramka są zarejestrowanymi znakami towarowymi National Geographic Society.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

Elfy w Hobart

Moja podróż do Australii trwała trzy dni. Najpierw utknęłam na lotnisku w Warszawie, gdzie spadło za dużo śniegu i maszyny nie nadążały z odladzaniem samolotów. We Frankfurcie okazało się, że mój samolot do Singapuru odleciał pół godziny temu.

Lotnisko pełne było zabłąkanych pasażerów. Na lśniących posadzkach leżeli umordowani ludzie. Ci, którzy mieli jeszcze trochę siły, stali w gigantycznych kolejkach do informacji i zmiany biletu.

Zbliżała się północ.

Wysoka Amerykanka po mojej prawej stronie nie mogła powstrzymać łez. Stała posłusznie w niekończącym się ogonku do okienka linii lotniczych, ale po jej policzkach płynęły dwa mokre strumienie.

– Do you want a chocolate? – zaproponowałam. – Chcesz czekoladkę? Poczujesz się lepiej.

Włożyła czekoladkę do ust i uśmiechnęła się, ale łzy nie przestały jej płynąć.

Z drugiej strony stał przystojny brunet o czerwonych oczach.

– Dokąd lecisz? – zapytałam.

– Do Iranu – odrzekł i zamrugał. – Od piątku.

– Od piątku?... A jaki dzień mamy dzisiaj?

– Wtorek – podpowiedział.

– Jak to?

– W piątek wsiadłem do samolotu w Toronto. Miał pięć godzin opóźnienia z przyczyn technicznych. Spóźniłem się na następny samolot w Kopenhadze. Była już niedziela. Musiałem czekać kilkanaście godzin na następne połączenie. Do Frankfurtu doleciałem dzisiaj rano. O pięć minut spóźniłem się na samolot do Bagdadu. Cały dzień spędziłem na lotnisku, ale nie ma już dzisiaj następnego lotu do Iranu, więc polecę najwcześniej jutro.

To wyjaśniało dlaczego miał czerwone oczy.

Przesunęliśmy się o kilka centymetrów do przodu. Amerykanka płakała. Ludzie nie mieli już siły stać, więc siadali na podłodze. To był zaskakujący rok jeśli chodzi o latanie. Najpierw wybuch wulkanu na Islandii unieruchomił lotniska w prawie całej Europie, a potem przyszła ciężka zima z tak wielkimi opadami śniegu, że zabrakło soli do posypywania ulic i nawet organizacyjni mistrzowie świata, czyli Niemcy, nie nadążali z odśnieżaniem pasów startowych. Samoloty jak wielkie zamarznięte ptaki czekały na odlot, a ludzie usiłowali odnaleźć się w labiryncie straconych godzin, zagubionych bagaży i odwołanych lotów.

A śnieg wciąż padał.

Po trzech dniach wylądowałam w Hobart, stolicy Tasmanii. Przesunęłam zegarek o dziesięć godzin do przodu. Zabawne, jak względny jest czas. Tak łatwo człowiek przywiązuje się do kalendarza i zaczyna odmierzać swoje życie rytmem mijających dni i godzin. Wystarczy jednak niespodziewanie utknąć na lotnisku albo polecieć na drugi koniec świata, żeby cały wcześniej tak starannie wypracowany rytm diabli wzięli.

Nie wiedziałam już czy jest dzień, czy noc. Chciałam tylko poczuć znów świeże powietrze i zobaczyć słońce. Przestawiłam zegarek na lokalny czas i pociągnęłam za sobą torbę podróżną.

– Powinnam chyba zjeść śniadanie – pomyślałam, słuchając odgłosów dobiegających z mojego żołądka.

W Polsce była szósta rano.

Ale na Tasmanii mijała właśnie czwarta po południu. W dodatku była Wigilia Bożego Narodzenia!

Miasto było puste. Po ulicach hulał morski wiatr, szarpiąc za drzewa i spódnice nielicznych dziewczyn. Wstawiłam torbę do pokoju w moim hotelu, umyłam ręce i natychmiast wyruszyłam na poszukiwanie świąt.

Hobart spało. Albo uciekło w obawie przed huraganem. Albo zostało nawiedzone przez zarazę. Albo… Co jeszcze mogło się zdarzyć? Było to najbardziej bezludne, ciche i opuszczone miasto, jakie kiedykolwiek widziałam. Jedynym żywym elementem ulicy były brzęczyki na przejściach dla pieszych. Kiedy zapalało się zielone światło, wylewały się z głośników jak srebrzyste wodospady, tyle tylko, że nigdy ich nie słuchał, bo nikogo tam nie było!

Szłam przez puste ulice, wypatrując jakiegoś śladu życia.

Biiiii, bip, bip, bip, bip, bip – zachęcało mnie kolejne przejście dla pieszych. Szumiał wiatr. Wrzeszczały mewy. Ulice wspinały się do góry i opadały w dół, tak jakby i one z nudów postanowiły uprawiać gimnastykę i zamiast leżeć na płaskim, postanowiły biegać po pagórkach.

Tasmania, Tasmania…. Usiłowałam przypomnieć sobie wszystko, co wiem o Tasmanii i co wyjaśniałoby tę przerażającą ciszę i pustkę.

Tasmania, hm… Wyspa u południowo-wschodnich wybrzeży Australii, dzika, poszarpana przez wiatr, bo chociaż teoretycznie należy do Australii, to różni się od niej klimatem i przyrodą. Tasmania leży tuż poniżej czterdziestego równoleżnika, czyli dalej na południe niż osławiony burzami Przylądek Dobrej Nadziei na końcu Afryki. Zdążyłam tam kiedyś porządnie zmarznąć i ocalić głowę przed urwaniem przez wiatr.

To właśnie tutaj wieją słynne Ryczące Czterdziestki – wichury szalejące pomiędzy czterdziestym a pięćdziesiątym równoleżnikiem południowej półkuli, wykorzystywane kiedyś skwapliwie przez żeglarzy. Pędzą zawsze z zachodu na wschód, a ponieważ na drodze napotykają mało lądów, gnają przed siebie z takim zapamiętaniem, jakby miały ochotę prześcignąć czas.

Biiiii, bip, bip, bip, bip – następne bezludne przejście dla pieszych na rogu ulicy Macquarie i Barrack. Macquarie… Tak, to przecież „Ojciec Australii" – tak o nim mówią, bo pod jego rządami Nowa Południowa Walia przestała być kolonią przypadkowo dobranych więźniów, a zaczęła być społeczeństwem, początkiem współczesnej Australii.

I co dalej?...

Zatrzymałam się. Chyba żadne inne miejsce na świecie nie pasowało tak świetnie do nazwy „betonowa pustynia". Sklepy zamknięte, bramy zagrodzone, okna i drzwi zatrzaśnięte, puste ulice, puste chodniki, samotne krzaki na trawie, a do tego wszystkiego… Rozejrzałam się z coraz większym zdumieniem. Nie było ani jednego śladu świąt! Ani jednego nawet najmniejszego Mikołaja, renifera, bombki, choinki czy nawet najmarniejszego elfa w czerwonej czapce!

To po prostu niemożliwe – rozglądałam się z niedowierzaniem. Jedynym racjonalnym wytłumaczeniem mogło być to, że mój samolot poruszał się w przestrzeni w sposób odwrotnie proporcjonalny do czasu, tak więc posuwając się naprzód geograficznie, jednocześnie zabłąkał się między dniami kalendarza i wylądował w zupełnie innym dniu niż ten, który był zapisany na moim bilecie.

W którą stronę iść?...

Wiatr szarpnął mnie za włosy.

– Dobrze – zgodziłam się. – Tam pójdę.

I poszłam.

Duch Bożego Narodzenia

W Zatoce Sztormów na Morzu Tasmańskim kołysały się łodzie. Trzeszczały sznury, łopotały żagle, krzyczały mewy. Wiatr był królem tego świata – niczym nie skrępowany, wolny i potężny. Niewidzialny, a jednocześnie najbardziej obecny. Szarpał za dachy, ciskał po niebie chmurami, podrzucał maszty, liny okrętowe i skrzydła ptaków. Nieuchwytny i niepokonany.

Władca przestworzy. Ujarzmiony w mieście.

Zamknęłam za sobą drzwi.

Przy barze stała dziewczyna w czerwonej czapce Mikołaja.

– Hello[1] – powiedziałam z nadzieją.

– Merry Christmas![2] – odrzekła, nie podnosząc głowy.

Była zajęta zwijaniem tutek z brązowego papieru.

Ha! Pierwszy ślad świąt! Przez puste ulice miasta Hobart dotarłam wreszcie do portu. Białe budynki na nabrzeżu wyglądały identycznie, ale zauważyłam błysk słońca w poruszonych drzwiach i czym prędzej ruszyłam w tamtą stronę. Nos mnie nie zawiódł. Oto wkroczyłam do jedynej czynnej restauracji w Hobart! W środku nie było wprawdzie żadnych gości, ale w powietrzu unosił się nieomylny zapach jedzenia.

Najwyższy czas! Zgodnie z polskim czasem powinnam zjeść śniadanie, w Australii dawno już minęła pora lunchu, tak więc w ten szczególny dzień moja wigilijna wieczerza będzie jednocześnie śniadaniem, obiadem i kolacją.

– I’d like to eat something[3] – powiedziałam w rytm natarczywych odgłosów dobiegających z mojego żołądka.

W środku było cicho i ciepło. Wiatr, który szalał na zewnątrz, szarpiąc ludzi za ubranie, popychając ich w kałuże i chłoszcząc ich zimnymi podmuchami po rozgrzanej słońcem skórze, tutaj nie miał wstępu.

– Fish and chips?[4] – odrzekła bez namysłu dziewczyna w czapce Mikołaja.

– Smażona ryba? – upewniłam się.

– Tak – potwierdziła, rzucając mi badawcze spojrzenie. Skąd na Tasmanię przybywają ufoludki, które nie wiedzą czym jest fish and chips?...

– Przyjechałam z Polski – wyjaśniłam uprzejmie. – Godzinę temu.

– Z Polski? Hm.

– Yes – potwierdziłam, patrząc jak zahipnotyzowana na jej zwinne palce.

Brała arkusz grubego brązowego papieru, zwijała go w trąbkę i zaciskała dolny koniec. Szybko, wyćwiczonymi ruchami. Obok piętrzył się stos papierowych tutek i hałdy gorących frytek.

Smażona tasmańska ryba na wigilijną wieczerzę? Z dodatkiem frytek z zatłuszczonej papierowej tutki?...

– Mamy też zupę rybną – wtrąciła do moich myśli dziewczyna w czapce Mikołaja.

– I grillowanego niebieskookiego? – zapytałam, czytając baner nad jej głową.

Na białym plakacie było napisane: grilled Tasmanian blue-eyed, czyli grillowany tasmański niebieskooki.

– Oh yes – odrzekła potrząsając czerwoną czapką.

– W takim razie poproszę niebieskookiego – zamówiłam i usiadłam przy stoliku.

Wigilia, dwudziesty czwarty grudnia. Siedzę w restauracji w porcie przy nabrzeżu Świętej Elżbiety w Hobart. Przez okno widzę maszty, drabinki sznurowe i zwinięte żagle. Strząsam z ramion wiatr.

Moja wigilijna wieczerza to trzy kawałki śnieżnobiałej ryby na oceanie zielonej sałaty. Przymykam oczy, wdychając jej zapach i na chwilę odpływam myślami do śnieżnej Polski.

Boże Narodzenie to czas dobra. Niezależnie od tego w jakim zakątku świata jestem – czy na lodowatej pustyni, czyli w tropikalnej dżungli – zawsze czuję to najbardziej niezwykłe dotknięcie boskiej energii. „Boskiej", czyli pełnej kosmicznej harmonii i pozytywnej pewności życia.