Blondynka na czarnym lądzie - Beata Pawlikowska - ebook

Blondynka na czarnym lądzie ebook

Beata Pawlikowska

5,0

Opis

Afryka. Upał i lwy. Obozowisko na sawannie, gdzie za dymem z ogniska kryją się plujące jadem węże, pająki i skorpiony, a także pewien uparty Polak, który w poszukiwaniu sensu życia wybrał się na safari. I został królem Masajów, czyli mzungu mjinga.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 247

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Na krańce świata

Beata Pawlikowska

Blondynka, na Czarnym Lądzie

National Geographic

ROZDZIAŁ 1

Lew w namiocie

To zwierzę jest większe niż samochód! – przerażony szept wdarł się do mojego przytulnego śpiwora i zaplątał się w moje spokojne sny jak ostrze zimnego noża. – Obudź się! – nalegał dygoczący ze strachu głos. – Uciekajmy!

– Co? – mruknęłam, nie przestając śnić.

– Na zewnątrz jest jakieś zwierzę! Słyszę jego paszczę!

– Pewnie pies...

– To zwierzę jest większe niż samochód!!

– To może lew... – rzuciłam od niechcenia w głąb ciemnego namiotu i natychmiast poczułam łaskotanie na policzku.

Ocknęłam się. Delikatny dotyk na skórze może oznaczać bardzo dużo. Może to być nietoperz wampir w poszukiwaniu świeżej krwi, zabłąkany wąż albo pająk ptasznik. Ale zaraz – zamrugałam oczami – przecież ja jestem w Afryce. I to na prawdę może być lew!

– Słyszysz?!... – zadygotał głos. – Słyszysz jakie ma wielkie zęby?...

– Słyszę jakie ma wielkie zęby – odpowiedziałam szeptem i całkiem już przytomnie.

Znajdowaliśmy się w obozowisku na sawannie, w cienkim namiocie, który bez cienia oporu poddałby się pazurom nawet mniej wymagającego zwierzęcia niż lew. Mogliśmy zostać łatwo zaatakowani przez hieny, lamparta, krokodyla, nawet przez płochliwe szakale. Ale żadne z tych zwierząt przed natarciem nie miałoby raczej ochoty na chrupanie trawy. I choć odgłosy dobiegające z ciemności wydobywały się bez wątpienia z wielkiej paszczy, musiała to być paszcza roślinożerna.

– I co teraz? – wyszeptał Michał, którego twarz ze strachu zrobiła się biała jak księżyc i zaczęła świecić w namiocie.

– Hm, nie mamy broni – powiedziałam okrutnie. – Więc jeżeli ten lew jest głodny, to...

Zapadła krótka, treściwa cisza, w której słychać było nie tylko mordercze odgłosy z zewnątrz, ale i dudniący łopot Michałowego serca, które chyba miało ochotę wyfrunąć z niego na zawsze.

– ...To?... – zapytał błyskając w ciemności szeroko otwartymi ze strachu oczami.

– Czy widziałeś kiedyś lwa jedzącego trawę? – zapytałam rzeczowym to nem.

– Ale on jest większy od samochodu...

– Michał! To nie jest lew!

– Widziałem – upierał się, a ja nagle uświadomiłam sobie dziwny fakt.

Co właściwie Michał robił w moim namiocie? Kiedy wieczorem kładłam się spać, byłam absolutnie i ponad wszelką wątpliwość sama. Kiedy i w jaki sposób?... Spojrzałam na niego z namysłem.

– Usłyszałem dziki ryk i wtedy... – wyjaśnił skruszonym głosem – ...nie mogłem zostać sam...

– Dziki ryk?

Michał chyba chciał coś jeszcze powiedzieć, ale nie mógł. Z jego ust wydobywał się porcelanowy marsz wybijany zgodnym rytmem przez szczękające zęby. Było to szczękanie tak orkiestralnie wielogłosowe i potężne, że i ja zamilkłam na chwilę. Nagle szczęka Michała opadła i otoczyła nas cisza. Gęstniejąca z każdą upływającą sekundą, w której z nagłą jasnością i w tym samym momencie uświadomiliśmy sobie to, że chrzęszczące paszczą zwierzę na zewnątrz też zamilkło.

Zanim zdążyliśmy sobie to nawzajem zakomunikować, namiot się poruszył. A my razem z nim. Dzika paszcza nie znajdowała się już w bliżej nieokreślonej ciemności na zewnątrz. Była tuż obok, dysząc ciężko i łapczywie, jakby nie mogła się już doczekać dwóch soczystych polskich obiadów w naszych skromnych osobach.

W tej dramatycznej sytuacji należało zachować jak najdalej posuniętą ostrożność i rozwagę. Nie ruszać się, nic nie mówić, nie wykonywać żadnego gestu. Dzikie zwierzęta zazwyczaj atakują tylko wtedy, kiedy zostaną sprowokowane i gdy czują się zagrożone. W naturalnym odruchu próbują się wtedy bronić, wykorzystując wszelkie możliwe narzędzia sprezentowane im przez Matkę Naturę – kły, pazury, jad, rogi, kopyta albo po prostu porażającą masę ciała.

Miałam maleńką nadzieję, że Michał o tym wie. Niestety, nie wiedział. Szczękająca orkiestra jego zębów odezwała się z taką mocą, że dźwięk echem odbijał się od akacji porastających sawannę. W innych okolicznościach mogłoby to zostać uznane za wspomnienie egzotycznej polskiej zimy albo bratnie wezwanie dla pobliskiego Kilimandżaro. W tamtym momencie jednak świat się zatrzymał.

Zdumiona paszcza też.

Poruszyłam oczami i w przerażającej ciszy usłyszałam ich szelest. W następnej sekundzie serce wyskoczyło mi z wnętrzności, a Michał w posłusznym milczeniu osunął się bez przytomności na ziemię. W powietrzu zaś rozległ się najbardziej dziki i wyzywający, przeraźliwy i potworny ryk, jaki można sobie wyobrazić. Gdyby głos potrafił mrozić, zostałoby z nas lodowisko.

Wrosłam w ziemię. Michał u moich stóp wyglądał jak spokojnie uśpiony uciekinier z krwawego horroru o przygodach Drakuli. Jednym ruchem otworzyłam namiot. Świst otwieranego suwaka zabrzmiał wyzywająco jak próbny wystrzał. Ścisnęłam w ręce latarkę, nabrałam głęboko powietrza i wyskoczyłam w ciemność.

Jeden koczkodan wiosny nie czyni – dopiero później miałam się dowiedzieć jaka jest prawdziwa natura tych małp

ROZDZIAŁ 2

Przebudzenie

Świt był błękitny z różowymi kreskami na horyzoncie. Pachniał jak wilgotna wiśnia, za którą w półśnie podążały moje usta. Już prawie czułam jej soczysty smak i dotyk aksamitnej skórki, gdy nagle wiśnia mruknęła. Było to mruknięcie błogie, zachęcające i zadowolone. Wzruszyłam się. Czy to sen, czy nie sen, jak cudownie jest spotkać słodki owoc, który ma ochotę zostać zjedzony i nie waha się otwarcie do tego przyznać. Wspaniała Afryka – pomyślałam leniwie – dzika, pierwotna i groźna, a jednak przy tym tak rozkosznie uległa i przyjazna... Jak cudownie jest budzić się w ten afrykański poranek wypełniony świergotem egzotycznych ptaków, pierwszymi promieniami słońca i...

Wiśnia mruknęła jeszcze raz, jeszcze bardziej błogo, bardziej zachęcająco i z jeszcze większym zadowoleniem.

Wrzasnęłam. Powrót do rzeczywistości bardziej przypominał zgrzyt zawiasów zardzewiałych drzwi niż spełnienie marzeń. Otworzyłam oczy i ostrożnie rozejrzałam się dookoła.

Leżałam czule przytulona do piasku i kamyków na plastikowej podłodze namiotu, podczas gdy pod moim śpiworem na materacu najspokojniej w świecie chrapał Michał, podstawiając mi w dodatku pod nos swój kościsty policzek.

– Ty!... – zatchnęło mnie na taką bezczelność.

Natychmiast też powróciły wspomnienia minionej nocy. Zamrugałam oczami, starając odtworzyć kolejność zdarzeń. Ktoś włamał się do mojego namiotu, uciekając przed dziko ryczącym potworem, który w dodatku... był większy od samochodu?!... Czy to możliwe? Pokręciłam głową. Tak, strach ma wielkie oczy, a spanikowana wyobraźnia potrafi wyciągnąć z podświadomości głęboko skrywane lęki. Ciekawe czego naprawdę boi się ten długowłosy gość, który wtargnął w nocy do mojego namiotu, bez pytania zajmując moje posłanie, a teraz mruczy przez sen, jakby się spodziewał nagrody.

– Wstawaj! – trąciłam go w ramię. – Obudź się.

Uśmiechnął się i mruknął. Musiał być naprawdę mocno uśpiony, bo mojego głosu, nawet przy największej dozie dobrej woli, nie można by nazwać przyjaznym. Usiadłam, zdrapałam trochę błota z twarzy i przypomniałam sobie nagle, że ja też słyszałam ten przerażający ryk, a potem... Co stało się potem?... Pamiętam, że wyskoczyłam z namiotu w ciemność i pamiętam, że... Ciarki przebiegły mi po krzyżu. Zderzyłam się z czymś wielkim i twardym, a nóż, który trzymałam w ręce...

Podniosłam falującą płachtę namiotu i ostrożnie wyjrzałam na zewnątrz. Świt naprawdę był błękitny z różowymi kreskami na horyzoncie. Ptaki zanosiły się radosnym świergotem, a w błyszczącej od rosy trawie leżał mój nóż. Ścisnęłam go w garści, próbując sobie przypomnieć co zdarzyło się poprzedniej nocy. Na niebie były miliony gwiazd... Choć zdaje się, że pojawiły się tam dopiero w momencie, kiedy wyrżnęłam czołem o niespodziewanie twardy i nieruchomy cel. A potem?...

Westchnęłam i natknęłam się na szeroko otwarte oczy Michała. Skąd się wziął ten dziwny gość i czemu patrzy na mnie jak mnie jak na Wilka z bajki?

– To mówiłeś, że skąd jesteś? – zapytałam od niechcenia bawiąc się nożem.

– Z Warszawy – pisnął Michał.

– I od jak dawna jesteś w Afryce?

– Od pięciu dni, przyjechałem autobusem z Dar es Salaam, szukałem miejsca na safari i przyłączyłem się do trzech Francuzek, khem, khem – zakaszlał – chyba się przeziębiłem.

– Pewnie zmarzłeś na moim materacu pod moim śpiworem – podsunęłam.

– Naprawdę? – przyłożył sobie rękę do czoła. – Ojej, chyba mam gorączkę.

Oporny przypadek. Nie zmieszało go to, że ja spałam na plastikowej ubłoconej podłodze namiotu, a on w tym samym czasie miał ciepłe przykrycie.

– Może na przyszłość powinieneś więc korzystać ze swojego śpiwora? – pod powiedziałam. – I nie biegać nocą po sawannie.

– Tragedia! – przypomniał sobie Michał. – Tragedia! Byłem kompletnie wy trącony z równowagi! Pewnie dlatego nie mogłem w nocy spać!

– Nie mogłeś spać?... – podchwyciłam, przypominając sobie jego dudniące chrapanie.

– Wciąż jeszcze czuję przyspieszone bicie serca – zorientował się Michał, z troską kładąc sobie dłoń na piersiach.

Mimo woli roześmiałam się. Człowiek włamał się do mojego namiotu w nocy, uciekając przed paraliżującym go strachem i przerażeniem przed po tworem czającym się w ciemności, został przeze mnie uratowany i przygarnięty, spał pod moim śpiworem, dzięki czemu być może dożył tego pięknego poranka, a teraz zamiast z wdzięcznością i jak najszybciej udać się z powrotem do swojej kwatery, opowiada o swoim delikatnym zdrowiu, wyraźnie oczekując zainteresowania i współczucia.

W obozowisku na sawannie

– Miło, że wpadłeś – powiedziałam chłodno, wskazując na wyjście. – Aj, ajaj – zasyczał Michał, chwytając się za plecy. – Boli? – podpowiedziałam uprzejmie.

– O tak, tak – przytaknął z ulgą. – Chyba źle się ułożyłem. – Może więc tej nocy powinieneś zostać we własnym namiocie. – Tak, masz rację, to prawda. Mam bardzo delikatne plecy. – Zauważyłam – powiedziałam, starając się zachować powagę. – No właśnie – Michał z grymasem sięgnął po buty.

Zaraz. Człowiek, który w panice ucieka przed potwornym zwierzęciem czają cym się w ciemności pamięta o tym, żeby włożyć skarpetki i buty przed wyjściem z namiotu?... Chyba że spał w butach? Nie, Michał wyglądał raczej na kogoś, kto wozi ze sobą własną poduszkę i prześcieradło, żeby nie dotykać śpiwora, w którym może się czaić nie wiadomo co.

– Skorpiony – rzucił wyjaśniająco w moją stronę. – Zawsze trzeba nosić po rządne buty, szczególnie nocą.

– Ach tak? – uśmiechnęłam się.

– Tutaj żyją najbardziej jadowite skorpiony świata. Jedno ugryzienie powoduje śmierć w męczarniach.

Na trasie pociągu jadącego z Mwanzy nad jeziorem Wiktorii do stolicy Tanzanii, Dodomy

– Hm – ukryłam śmiech. – To chyba te skorpiony tutaj mają wyjątkowo wielkie paszcze – podpowiedziałam.

– Tak – potwierdził stanowczo Michał.

– I wielkie zęby?

– No raczej tak, dlatego właśnie są takie niebezpieczne.

– A widziałeś kiedyś skorpiona? – rzuciłam od niechcenia obserwując jak Michał starannie sznuruje buty.

– No jasne!

– W telewizji?

– No jasne! Gdybym spotkał skorpiona w rzeczywistości, to już by mnie tu nie było.

– Rozumiem – roześmiałam się. Czy mam mu tłumaczyć, że skorpiony nie mają wielkich paszczy i nie gryzą zębami, tylko w chwili zagrożenia wbijają przeciwnikowi kolec jadowy umieszczony na końcu ogona?... A najbardziej jadowite skorpiony nie żyją na afrykańskiej sawannie, tylko na pustyni Sahara.

– O, śniadanie już jest gotowe – ucieszył się Michał i czym prędzej odmaszerował w głąb obozu. Wizja pieczonych kiełbasek i grzanek sprawiła, że zapomniał o bolących plecach, palpitacji serca i przeziębieniu.

ROZDZIAŁ 3

Mzizima

Pewnego dnia postanowiłam pojechać do Afryki. Kupiłam bilet i wylądowałam na tropikalnym, dusznym lotnisku w Mombasie. Wszystko było tak, jak lubię najbardziej: czterdziestostopniowy upał, stuprocentowa wilgotność powietrza i palmy o strzępiastych liściach, które szumią na wietrze tak, jakby opowiadały pradawne historie. Po Oceanie Indyjskim sunęła arabska łódź zwana dhow. Od tysięcy lat pod dani sułtana Omanu używali do żeglowania łodzi z charakterystycznym trójkątnym żaglem i urządzeniem do nawigacji zwanym kamal, który pozwalał określić szerokość geograficzną na podstawie pomiaru położenia Gwiazdy Polarnej nad horyzontem. Zimą wiatr popychał ich na południe, na wschodnie wybrzeże Afryki, latem wracali do ojczyzny.

Wyobraziłam sobie smagłych od morskiej soli i słońca żeglarzy, którzy schodzą na ląd i witają się z tubylcami, którzy w zachwycie oglądają najbardziej nie zwykłe przyprawy: maleńkie, aromatyczne goździki, kształtne migdały, pachnącą korę cynamonowca zwiniętą w rurki, tajemniczą gałkę muszkatołową... Na targowisku intensywne zapachy aż kręcą w nosie i mieszają się z dymem hinduskich kadzidełek. Sprzedawcy w skupieniu odmierzają porcje drogocennych przypraw na zabawnych fruwających wagach, ktoś rozgryza ziarno pieprzu, żeby sprawdzić czy jest świeży i mocny, pachnie wanilia, kardamon i plasterki rozkrojonego imbiru... Arabscy kupcy przywozili do Afryki tkaniny, paciorki, naczynia, metal i sól, wymieniając je na bogactwa Czarnego Lądu: złoto, kość słoniową, rogi nosorożca, olej palmowy i skóry dzikich zwierząt.

Spędziłam trochę czasu w Mombasie, ruszyłam śladem Karen Blixen do Nairobi i tropem Ernesta Hemingwaya do parku narodowego Amboseli u stóp Kilimandżaro. Kilka miesięcy później wróciłam do Kenii razem ze słuchaczami Radia Zet, dla których udział w wyprawie był nagrodą w konkursie Tukasatambiba.

A potem usłyszałam intrygujące słowo mzizima. Istniało w świecie ludzi z plemienia Barawa i Zaramo, którzy przybyli z daleka w okolice Mbwa Maji. Być może stało się tak dlatego, że ich bliscy przyjaciele z plemienia Doe lubili czasem przegryźć ludzkie mięso.

Wiele lat później do Afryki przybył młody Anglik. Był rok 1854, a John Hanning Speke ubrany w nienagannie skrojony surdut niespodziewanie napotkał na swojej drodze uzbrojonych tubylców. Nie byli w przyjaznych nastrojach. Wywiązała się błyskawiczna bitwa, podczas której przyjaciel Johna Speke’a otrzymał cios oszczepem przebijający mu oba policzki na wylot. John został schwytany przez tubylców i podziurawiony kilkoma uderzeniami dzidy. Można by pomyśleć, że takie przygody na zawsze odbiorą mu chęć podróżowania po Afryce. Minęło jednak kilkanaście miesięcy. Rany się zagoiły, a w wyobraźni pojawiły się zagadkowe miejsca i legendarne zakątki, które pozostawały nieodkryte i owiane tak wielką tajemnicą, że równać się z nią nie mogła nawet słynna londyńska mgła.

John Speke i Richard Francis Burton spakowali walizki i znów wylądowali w Afryce. Dręczył ich wilgotny, ciężki upał i tropikalne choroby. Pewnej nocy Spece obudził się z przerażającym uczuciem, że coś porusza się we wnętrzu jego głowy. Jakaś niewątpliwie ożywiona istota wkręcała się w głąb jego ucha, dreptała nóżkami po jego mózgu, doprowadzając go do szaleństwa. W końcu chwycił za nóż i wydłubał sobie z ucha czarnego żuka, pozbywając się jednocześnie nie tylko nieproszonego gościa w swojej głowie, ale i słuchu. Niedługo potem stracił też na pewien czas wzrok. Dlatego choć jako pierwszy Europejczyk stanął nad jeziorem Tanganika, nie mógł go zobaczyć. Potem dokonał jeszcze dwóch ważnych rzeczy: dotarł nad następne jezioro, któremu nadał nazwę Jezioro Wiktorii i ustalił długo poszukiwane źródło Nilu.

W swoim dzienniku pewnego dnia zapisał: Aby przyspieszyć sprawy, postanowiłem podarować tym męczyduszom ładny kawałek sukna i pięćset naszyjników z białych paciorków. Zostały przyjęte dopiero wtedy, gdy przemówił Karambule, sugerując, że powinienem sprezentować coś dodatkowego, specjalnie dla niego. Dałem mu więc czerwony koc zwany joho i pięć sznurów paciorków mzizima, wartych tyle, co pięćdziesiąt zwykłych białych korali.

W książce o handlu wymiennym koralikami w Afryce dziewiętnastego wieku znalazłam informację, że mzizima bywa także nazywana mtundo, bal ghami, jelabi albo po prostu „pasiasta perła z Niemiec”. Richard Burton w swoim dzienniku z wyprawy pisze z zachwytem, że mzizima to wielki szklany paciorek w kolorze nieba.

Wkrótce potem dowiedziałam się jednak, że istnieje jeszcze jedna Mzizima. Powstała jako wioska nad brzegiem Oceanu Indyjskiego, której tubylcy nadali na zwę Zdrowe Miasto, w języku zaramo – Mzizima. Wiele lat później na potężnej królewskiej łodzi przypłynął tam sułtan Zanzibaru. Spojrzał na miasteczko i ode tchnął z ulgą, a na pamiątkę tego zdarzenia nadał mu nazwę Przystań Pokoju, co po arabsku brzmiało Dar es Salaam. Tam rozpoczęłam moją podróż.

ROZDZIAŁ 4

Dzikie parówki

Wyjechaliśmy z obozu po dziewiątej. Mój kierowca, przyglądał mi się podejrzliwie. Ja jemu też.

– Dobrze spałaś? – zagadnął w końcu od niechcenia.

– Dobrze – odpowiedziałam równie lekko. – A ty?

– Ja nie mogłem spać! – odezwał się nagle Florian, nasz kucharz.

Szczupły, o małej głowie i dużych ustach, w milczeniu przygotowywał po siłki, co w warunkach obozowych nie było łatwym zadaniem. A jednak Florian potrafił na śniadanie podać jajecznicę, smażone kiełbaski, grzanki, dżem, masło orzechowe, kawę i czekoladę do picia.

– Coś się włamało do naszej kuchni! – oświadczył Florian. – Rozbiło garnki i talerze, i wyżarło wszystkie kiełbaski.

– Kiełbaski?! – jęknął z przerażeniem David, którego sto kilogramów wagi było żywym dowodem uwielbienia dla kiełbasek.

– Ale kto się włamał? – zapytałam z nagłą jasnością uświadamiając sobie, że znam jednego osobnika, który nocą biegał po obozie.

– Nie „kto”, tylko „co” – sprostował Florian marszcząc czoło. – To było wiel kie jak samochód!

– Człowiek? – podrzuciłam jak gdyby nigdy nic. Szalony turysta, zielonooki brunet z Polski wygłodniały z nadmiaru adrenaliny?

– To nie był człowiek – odrzekł poważnym głosem Florian. – Widziałem jego cień na moim namiocie.

– Kiełbaski! – westchnął David, zatrzymując samochód.

Odruchowo sięgnęłam po aparat fotograficzny.

Słowo safari w języku suahili oznacza po prostu „podróż”. Safari organizowane dla turystów odbywa się w specjalnie przystosowanym samochodzie, który ma w dachu wyciętą dziurę. Kierowca ma sokoli wzrok i wiele lat doświadczenia, które pozwala mu na pozornie pustej przestrzeni wypatrzeć dzikie zwierzęta ukrywające się w żółtej trawie albo gęstwinie drzew. Wtedy zatrzymuje samochód i rzuca jedno z wielu elektryzujących haseł, takich jak: „bawół”, „hiena” albo „lew”.

Pasażerowie samochodu chwytają za kamery, aparaty fotograficzne, zrywają się z foteli i zaczynają się gorączkowo rozglądać, przypominając stado podekscytowanych surykatek.

– Gdzie, gdzie?

– Tam, tam!

– O! Rzeczywiście! Jaki wielki!

Kiedy więc David zatrzymał auto i powiedział „kiełbaski”, odruchowo ze rwałam się z siedzenia z aparatem fotograficznym gotowym do strzału. I od razu usiadłam z powrotem, stukając się w czoło. Co jak co, ale dzikie kiełbaski raczej nie żyją na wolności na afrykańskiej sawannie!

– Kiełbaski! – powtórzył David z uporem. – O tam!

– Jakie kiełbaski? – wyobraziłam sobie nieznane afrykańskie zwierzęta w kształcie megaparówek, które przebierając nóżkami chowają się w gęstwinie liści jak nieśmiałe jednorożce.

– Na drzewie! – wyjaśnił David, chociaż powinnam raczej powiedzieć, że nie

„wyjaśnił”, a „wyciemnił”.

Afrykańskie kiełbasy nie tylko żyły na wolności na sawannie, ale i potrafiły się wdrapywać na drzewa! Powinnam mu może wytłumaczyć, że blondynki z Pol ski z niejednego rusztu parówki jadły i nie można im bezkarnie zamydlać oczu.

Spojrzałam na Floriana, spodziewając się skrywanego chichotu, ale on wyglądał jak łódź podwodna – głęboko zatopiony. We własnych myślach. Nagle jednak za czął mrugać, a jego orzechowe oczy otworzyły się tak szeroko, że gdyby za samo bieżnymi parówkami w Afryce fruwały też hipopotamy, to z łatwością mogłyby mu wlecieć do głowy.

– Simba[1] – szepnął Florian najcichszym możliwym szeptem, nie poruszając nawet powietrza dźwiękiem swojego głosu.

Gdyby w pobliżu nas niespodziewanie znalazło się więcej fruwających hipopotamów, to i ja znalazłabym się w poważnym niebezpieczeństwie. Na szczęście hipopotamy nie fruwają. Nie polują na samobieżne parówki. Nie wlatują ludziom do oczu. Spokojnie. Jesteśmy w bezpiecznym samochodzie, który wprawdzie za miast dachu ma wielką dziurę, ale z pewnością jest odpowiednio wzmocniony i...

Florian pisnął cichutko. Nie wyglądał już jak łódź podwodna. Teraz przypominał ogromne czarne niemowlę, które pragnie ukryć się głęboko na dnie dziecinnego wózka. Zastygł nieruchomo z takim wyrazem twarzy, jakby ktoś wyjął mu z ust ulubiony smoczek. David też zastygł, zawieszając swój wielki brzuch na kierownicy. Nie tracąc więcej czasu i idąc za ich doświadczonym przykładem, zastygłam i ja.

Afrykańskie parówki na drzewie parówkowym

Młode lwy w szkole polowania

Naprzeciwko nas stał lew. Bynajmniej nie zastygnięty. Był znacznie bardziej żywy niż moglibyśmy sobie tego życzyć. Poruszał nieznacznie końcówką ogona, co w innych okolicznościach mogłabym zignorować, niestety aż za dobrze znałam ten gest z zachowania moich domowych kotów. Wskazywał na jedno: wzbierającą z każdą sekundą irytację. Nie próbowałam nawet domyślać się powodów tego zdenerwowania. Być może w pobliżu znajdował się drugi niezbyt miły lew albo może znaleźliśmy się niechcący na terytorium zarezerwowanym wyłącznie dla dzikich kotów, a może lwica usłyszała nasza rozmowę o kiełbaskach i też zapragnęła ich spróbować, a może właśnie nie, może akurat dzisiaj wypada dzień wegetariański na sawannie i rozmowa o kiełbaskach jest kompletnie nie na miejscu...

Jak zaklęci wpatrywaliśmy się w podrygujący koniuszek kosmatego ogona. Zgodnie z przepisami obowiązującymi w parkach narodowych Tanzanii nie mieliśmy ze sobą żadnej broni – z wyjątkiem noży kuchennych Floriana, które jednak leżały gdzieś na dachu spakowane z resztą wyposażenia kuchni. Z braku dubeltówki albo choć niewielkiego rewolweru strzelać mogliśmy jedynie z palców.

Żaden rozsądny człowiek podczas safari tego jednak nie zrobi. Dzikie zwierzęta w każdej szerokości geograficznej – czy to w dżungli, czy na pustyni, w górach czy na sawannie – atakują z dwóch powodów: albo są głodne, albo czują się zagrożone.

Jeżeli lwica uzna nas za bezbronnych, bezsilnych i bezradnych, zapewne zostawi nas w spokoju. ...Chyba że nadszedł akurat czas lwiego obiadu.

Odruchowo spojrzałam na zegarek. Pora lunchu! Lwica natychmiast odwróciła głowę w moją stronę. Miała czarne, płonące ślepia i wilgotny nos, którym czujnie wciągała powietrze, jakby chciała wyczytać z niego potrzebne informacje.

– Does it ever happen that the lions eat people here?[2] – zapytałam nie odrywając od niej oczu.

W zgęstniałej od strachu i adrenaliny ciszy to pytanie zabrzmiało jak odpalenie silników rakiety kosmicznej. Właściwie dopiero wtedy zorientowałam się, że zadałam je na głos, a nie we własnych myślach.

– Yes – odrzekł cicho David. – Of course[3]

– Acha – powiedziałam cichutko.

Lwica ruszyła przed siebie. Prosto na nas. Mogłaby jednym skokiem znaleźć się na masce samochodu albo na dachu – którego w praktyce nie było, bo dach w samochodach safari zdejmuje się specjalnie po to, żeby pasażerowie mogli bez przeszkód nawiązywać kontakt z dziką przyrodą. Czasem bywa też odwrotnie – czyli że dzika przyroda ma ochotę nawiązać kontakt z pasażerami.

– Sit... still... – rzucił przez zaciśnięte zęby David. – Nie ruszać się...

Posłuchali wszyscy oprócz lwicy, która miękko i lekko zbiegła ze skały na dro gę, a gdy otarła się bokiem o maskę samochodu, poczułam zapach jej rozgrzanego słońcem futra. Pachniała podobnie jak jaguar w dżungli amazońskiej – trudną do określenia mieszaniną ciepłej skóry, futra, ziemi i pozostałości z krwawego obiadu. Na głowie miała długą, lekko zaokrągloną jak półksiężyc bliznę. Zwinnie wspięła się na zbocze po przeciwnej stronie drogi i jeszcze wyżej, na gałąź drzewa.

Przetarłam oczy. Drzewo było obwieszone parówkami.

Zwisały wśród zielonych liści jak na wystawie gigantycznego sklepu z wędliną. Każda nadrzewna afrykańska parówka miała co najmniej pół metra długości i wyglądała absolutnie nierealnie. Z drugiej strony jednak byłam gotowa uwierzyć w to, że na drzewie jakimś cudem wyrosły megaparówki, które zwabiły do siebie głodnego lwa i tym samym uratowały nam życie.

A może to jest...? W parkach rozrywki Walta Disneya na Florydzie widziałam podobnie fantastyczne i niewiarygodne rzeczy, takie jak choćby tiger lily, czyli lilię tygrysią z głową prawdziwego dzikiego kota wyrastającą na końcu zielonej roślinnej łodygi. Popatrzyłam na Davida. Spoglądał na drzewo parówkowe z wy raźnym apetytem. Florian ocierał pot z czoła.

– Sausages – westchnął tęsknie David. – Drzewo kiełbaskowe. Przysmak pawianów.

– To są prawdziwe kiełbaski? – zapytałam ostrożnie.

– Prawdziwe kiełbaski z drzewa kiełbaskowego – potwierdził David.

– Mięsne?...

– Hi, hi, hi – nie wytrzymał Florian.

– Wegetariańskie? – domyśliłam się.

Tak właśnie odkryłam kolejna afrykańską tajemnicę. Sawanna afrykańska rzeczywiście jest domem dla wielu dziko żyjących gatunków. Wśród nich można także spotkać dzikie parówki.

Drzewo parówkowe

Po angielsku: Sausage tree

Po łacinie: Kigelia africana

W języku suahili: Mwegea

Po masajsku: Ol-darboi

Rośnie w całej wschodniej Afryce. Parówkowe owoce są przysmakiem hipo potamów, słoni i pawianów. Żyrafy żują młode owoce jak gumę do żucia.

Niedojrzałe owoce są dla ludzi trujące. Kiedy dojrzeją, ich miąższ jest gąbczasty i mdły, nie nadaje się więc do jedzenia na surowo przez ludzi, ale Masajowie przyrządzają z nich piwo. Wystarczy miąższ pokroić w plastry i lekko przypiec, potem dodać go do soku z trzciny cukrowej z odrobiną afrykańskiego miodu i po czekać aż całość sfermentuje. Piwo parówkowe podaje się w kieliszkach zrobionych z łodygi bambusa i najczęściej pije się przez cienką trzcinową rurkę.

Oprócz intrygującego wyglądu i piwnych właściwości, drzewo parówkowe jest też afrykańską apteką. Robi się z niego lekarstwa na wiele różnych chorób – od zwykłych bólów głowy i wysypek, przez trąd, raka, czerwonkę, choroby pasożytnicze, a nawet malarię, cukrzycę i zapalenie płuc. Kobiety z Tonga dbają o cerę regularnie stosując maseczki z parówkowych owoców. Tajemnicze są też wielkie czerwone kwiaty drzewa parówkowego, które zakwitają wyłącznie nocą i są zapylane przez nietoperze – podobnie jak kwiaty baobabów.

Ten zamyślony pawian wydaje się łagodny jak pluszowy miś, ale kiedy poluje lub walczy, staje się groźnym i niebezpiecznym przeciwnikiem

ROZDZIAŁ 5

Fruwające niemowlęta

Obudziły mnie niemowlęta fruwające wokół namiotu. Leżałam z zamkniętymi oczami, odzyskując powoli świadomość. W wyobraźni zobaczyłam małe czarne niemowlęta o pulchnych nóżkach, krążące w powietrzu z radosnym gaworzeniem. To wzbijały się wyżej, to swobodnie opadały, machając rączkami i śliniąc się obficie.

Otworzyłam oczy. Namiot. Afryka. Sawanna. Spokojnie. To był tylko sen. W rzeczywistości w obozowej kuchni krzątają się już kucharze, skwierczą grzanki i jajecznica, pachnie kawa, słychać stukanie narzędzi, warkot silników samochodowych i kwilenie fruwających niemowląt...

Usiadłam. To nie był sen! Uszczypnęłam się tak mocno, że mimo woli jęknęłam. Natychmiast z zewnątrz odpowiedziały mi radosne pokrzykiwania rozswawolonych afrykańskich niemowląt, które na wyścigi fruwały między namiotami. Zerwałam się z posłania, jednym ruchem otworzyłam zamek i wyjrzałam na zewnątrz. Oślepiło mnie słońce i obłok gryzącego kurzu, z którego po chwili wyłoniła się zaskoczona twarz Floriana.

– Śniadanie gotowe – powiedział nieśmiało. – Czy mogę już składać namiot?

– Tak – odpowiedziałam odruchowo, nie zastanawiając się nad tym, że wciąż w nim siedzę, więc musiałby go spakować razem ze mną.

Miałam jednak ważniejsze sprawy na głowie niż ewentualne podróżowanie w rulonie na dachu samochodu. Rozejrzałam się. I nagle zobaczyłam śmigają ce nad obozowiskiem czarne ptaki, które wydawały z siebie niemowlęce okrzyki i gaworzenia. Co za ulga! To znaczy, że nie przegrzało mnie słońce i nie trafiłam do Krainy Wiecznych Łowów za sprawą głodnej lwicy. Żyję, oddycham, czuję zapach jajecznicy i mam wielką ochotę spotkać się z nią jak najbliżej. Ona chyba ze mną też.

Gereza abisyńska (Colobus guereza) – małpa o jedwabistym futrze i długim ogonie, podobnym do lisiej kity, występuje tylko w niektórych okolicach Afryki

Po śniadaniu pojechaliśmy do lasu. Z krzaków i zarośli wielkimi oczami przyglądały się nam buszboki – duże antylopy o srebrzystoszarej sierści, a wysoko na gałęziach siedziały abisyńskie gerezy, czyli małpy o długich puszystych ogonach podobnych do lisich kit. Koła samochodu skrzypiały na kamieniach, za krętach i wzniesieniach, przez które prowadziła leśna droga. Czasem spomiędzy wierzchołków drzew wyłaniał się ośnieżony szczyt góry Meru, wprowadzając do afrykańskiego krajobrazu niepokojąco himalajski cień.

Przez pewien czas jechaliśmy przez bujną zieloność subtropikalnego lasu, w półmroku wysokich drzew i rozłożystych krzewów, po kamienistej drodze poprzerastanej korzeniami, na których wygrzewały się cętkowane jaszczurki. Czasem z zarośli dobiegały krzyki przestraszonych niemowląt i łopot ich rozpędzonych skrzydeł. Nawet David rzucał w ich stronę roztargnione spojrzenia. W pewnej chwili niespodziewanie z ciemności i cienia wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń zalaną afrykańskim słońcem. Las nagle się urwał, a my zatrzymaliśmy się na krawędzi czegoś, co wyglądało na krater małego wulkanu. W dole spokojnie pasły się bawoły i zebry, a blisko nich bawiło się stado żyraf, dotykając się i splatając szyjami. Staliśmy tam bez ruchu długo, pewnie grubo ponad godzinę, jak w niemym kinie, którego ekran znajdował się na dnie doliny wypełnionej żyrafią czułością. Chyba żadne inne zwierzę na świecie nie potrafi za pomocą szyi prze kazać tyle tkliwej przyjaźni.

Po południu droga zaczęła się wspinać do nieba. Tropikalny upał najpierw zelżał, a potem stopniowo zaczął się zamieniać w andyjski chłód. Znajdowaliśmy się na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza i wciąż jechaliśmy pod górę. Świat stał się mroczny i tajemniczy jak kraina Orków z „Władcy Pierścieni”. Drzewa stały nieruchomo obwieszone ponurymi mchami. Spomiędzy ciężkiej od wilgoci mgły przedzierała się miejscami ziemia czerwona jak cegła. Marchewkowa droga wyglądała jak dywan, po którym mieliśmy posłusznie podążać. Ale dokąd?...

Robiło się coraz bardziej zimno. Z lepkiej mgły wyłaniały się ogromne, czarne drzewa, które w rozdzierającym milczeniu dźwigały nagie gałęzie. Nagle jakby z całkiem innego świata pojawiły się lekkie kłębki chmur, które tańczyły w powietrzu, unosiły się nad drogą i znikały wśród zarośli.

Jechaliśmy powoli, z trudem pokonując strome wzniesienie. Nawet silnik samochodu nie odważył się warczeć wyzywająco. Pojękiwał na kamieniach i dziurach, trzeszczał i drżał, ale był tak samo cichy, jak blady Florian i zamyślony David.

Siedziałam przy oknie, wdzięczna cienkiej samochodowej szybie za to, że od ważyła się trwać pomiędzy mną a gęstniejącym thrillerem na bezludnej drodze. Miałam dziwne wrażenie, że nie jesteśmy sami. Mimo pustki i ciszy, mimo tego, że w ciężkim, zimnym, mokrym powietrzu nie drgnął ani jeden listek na drzewie, czułam na sobie czyjeś baczne spojrzenie. Wpatrywałam się w gęstwinę roślin, w kamienie na drodze, nawet we mgłę, ale właściciel uporczywie śledzących mnie oczy pozostał nieodgadniony. Może zresztą tylko mi się zdawało... Może to szelest deszczu i ciężkie chmury ponuro przesuwające się po niebie...

Westchnęłam. Jak dobrze, że mogę siedzieć w przytulnym wnętrzu samo chodu zamiast moknąć na... AAAAA!!!! Gdyby moja głowa nie siedziała mocno przyczepiona do szyi, potoczyłaby się pewnie aż na skraj urwiska i spadła w prze paść. David nie rozbił sobą przedniej szyby tylko dlatego, że mocno trzymał się kierownicy. Florian zakołysał się na swoim fotelu jak błędny ognik. Zaczynałam podejrzewać, że nasz kucharz nie jest do końca ziemską istotą. Samochód utkwił w dziurze.