Blisko i bezpiecznie - Jan Karon - ebook + książka

Blisko i bezpiecznie ebook

Jan Karon

4,1

Opis

Ciepła i pogodna opowieść o społeczności małego Mitford, która urzekła miliony osób na całym świecie

Po pięciu latach emerytury i przerwie w pełnieniu obowiązków pastora w Lord’s Chapel ojciec Tim Kavanagh i jego żona Cynthia wracają do Mitford. po „wakacyjnej” wyprawie do ziemi jego irlandzkich przodków.

Ciesząc się z tego, ojciec Tim odczuwa dotkliwy brak czegoś, co dotąd nierozerwalnie związane było z jego życiem w Mitford - ambony. Jednak gdy ktoś chce mu umożliwić głoszenie kazań, dochodzi do wniosku, że tak naprawdę wcale już tego nie potrzebuje. Być może utracił pasję?

Tymczasem adoptowany syn ojca Tima, Dooley, zmaga się z  namiętnością  do pięknej i utalentowanej Lace Turner oraz marzeniem, aby na wsi objąć praktykę weterynaryjną. Brat Dooleya, Sammy, nadal wściekły na matkę za to, że go porzuciła, niszczy jedną z cennych rzeczy ojca Tima, a Hope Murphy, właścicielka Księgarni Szczęśliwych Zakończeń, staje przed niebezpieczeństwem utraty nienarodzonego dziecka i biznesu, na który ciężko pracowała.

W czasie gdy dzieje się to wszystko, swoje podwoje otwiera Wanda’s Feel Good Café, dzięki internetowej grze słownej rozkwita pewien romans, była burmistrz Mitford rozpoczyna kampanię o reelekcję, a tygodnik „Muse” zadaje niepokojące pytanie: „Czy Mitford nadal dba o swoich?”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 591

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (9 ocen)
4
4
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jan Karon Blisko i bezpiecznie ISBN: 978-83-65521-60-6 TYTUŁ ORYGINAŁU: Somewhere Safe with Somebody Copyright © 2014 by Jan Karon All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. This edition published by arrangement with G.P. Putnam’s Sons, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC. Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Redakcja: Magdalena Wójcik Ilustracja na okładce:Maciej Szajkowski Wydanie I Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Rozdział pierwszy

Jego żona była gotowa wyekspediować go do country clubu w najbliższy sobotni wieczór. Co gorsza, będzie musiał się wcisnąć w swój stary smoking, który z pewnością wyeksponuje wszystkie jego krągłości.

Zawiniło irlandzkie śniadanie — a bardziej precyzyjnie: wspaniały bankiet na talerzu. Usiłował ograniczyć się do trzech takich posiłków w czasie pobytu w hrabstwie Sligo, ale skończył, pożerając ich siedem, w tym dwa, gdy nie widziała tego żona. Nie był pewien co do świętego Pawła, ale ponury bagaż cukrzycy był z pewnością cierniem tego kleryka.

— Wciąż nie doszedłem do siebie po locie — oświadczył.

— Nie doszedłeś do siebie po locie? Po dziesięciu dniach? Musisz się bardziej postarać, kochanie.

Zapadła pełna namysłu cisza. Siedzieli oboje w jego pracowni, kończąc pić drugą kawę. Krople deszczu błyszczały na liściach klonu za ogromnym oknem, mgła zakrywała szczyty gór w oddali. „Nasze obserwatorium”, przekonywał się, akceptując niebotyczny koszt takiej dużej powierzchni szkła.

— To ważna okazja, Timothy. Twój doktor przechodzi na emeryturę po kilku dekadach niedosypiania i leczenia pacjentów, którzy nie chcą przestrzegać zaleceń lekarza.

I cóż z tego? Tego, co nakazuje kapłan, też prawie nigdy nikt nie robi.

— Na dodatek wyjeżdża jako wolontariusz, by służyć na obszarach największego niedożywienia na świecie.

Przedstawiała kolejne argumenty na poparcie swojego zdania, a do niego docierał niepokojący fakt — gdy Hoppy Harper zniknie z krajobrazu, on wpadnie w ręce doktora Wilsona, który w jego opinii był jeszcze nieopierzonym żółtodziobem, w sensie medycznym.

— A ojciec Timothy Kavanagh — oznajmiła — wielce szacowny przyjaciel i wieloletni kaznodzieja honorowego gościa, chce zostać w domu.

Przekrzywiona głowa, uniesione brwi, chmurne czoło.

— Masz całkowitą rację — przyznał.

— Więc idziesz!

— Cynthia, Cynthia. Nie powiedziałem, że idę, powiedziałem, że masz rację, iż chcę zostać w domu.

Westchnął.

— Zachowujesz się jak prawdziwy południowiec.

Jego małżonka, która przyszła na świat w Massachusetts, uważała, że południowcy mają skłonność do narzekania, coś, co najwyraźniej było poniżej godności Jankesów. „Wy wygraliście wojnę”, powiedziałby jego ojciec. „Nie macie powodu, żeby narzekać”.

Czy miała tak dużo wolnego czasu, żeby poświęcać go na zajmowanie się jego sprawami? Od kiedy zaczęła nową książkę, powinna być nieczuła na wszelkie wypadki losu, przez co najmniej dziesięć lub jedenaście miesięcy.

— Właśnie przeczytałam artykuł — dodała — o tym, co może się stać z duchownymi, gdy przejdą na emeryturę. Niektórzy z nich kończą tak, że nie chcą w ogóle opuszczać domu.

— Ja opuściłem dom w bardzo religijny sposób — oświadczył z uczuciem.

W odpowiedzi jego żona wybuchła gromkim śmiechem. Bardzo trudno było spierać się z kobietą, która nigdy nie pozwalała się zasmucić i wszystko zawsze widziała w różowych barwach.

— Przypuszczam — powiedział — że nie liczy się to, że poszedłem do Hoppy’ego we wtorek i że rozmawiałem z nim długo i pomodliłem się za niego, i życzyłem mu wszystkiego dobrego, i obiecałem, że będziemy w kontakcie z Olivią i Lace, zawsze gdy będzie wyjeżdżał.

Obserwował jej oczy. Najwyraźniej to wszystko nie było wystarczające.

— Podarowałem mu ładne obcążki do paznokci — dodał.

Nie ma potrzeby wspominać, że był to prezent od jego kuzyna.

— W skórzanym futerale.

Lodowate spojrzenie.

— To wszystko jest przemiłe, nie wątpię, ale obecność przyjaciół na tej uroczystości będzie dla niego uhonorowaniem, jak na pogrzebie. Jak byś się czuł, gdyby nikt nie przyszedł na twój pogrzeb, ponieważ mówili ci miłe rzeczy, zanim umarłeś?

— No dobrze, dobrze, pójdę. Bóg z tobą, Kavanagh. Gdzie są moje spinki?

— W komodzie, w pierwszej szufladzie od góry, po prawej stronie. I z tobą.

Wydawało mu się, że wygląda na całkiem zadowoloną z siebie.

Ruszył na górę, żeby przymierzyć smoking, żeby spojrzeć prawdzie w oczy i pozbierać niezbędne dodatki.

Jego pies leżał wyciągnięty i pogrążony we śnie na półpiętrze, ogrzewając się w plamie słońca.

Barnaba podniósł łeb i zamrugał.

Niedługo będzie musiał przenieść Starszego Pana na dół, do pracowni, ponieważ schody stawały się coraz trudniejszą przeszkodą do pokonania dla jego dwunastoletniego bouviera/wilczarza irlandzkiego. Odkładał to od jakiegoś czasu. Będzie to duża zmiana dla wszystkich, nawet dla Violet, kota jego żony.

Gdy Cynthia przeniosła się do jego łóżka w noc poślubną, Barnaba, jak zawsze wrażliwy na cudze potrzeby i taktowny, usunął się do holu i zaanektował dla siebie nowe terytorium. Potem, gdy przenieśli się z jego domu do sąsiadującego z nim domku Cynthii, Barnaba ponownie na miejsce nocnego czuwania wybrał hol. Mimo postępującego artretyzmu tylnych nóg uczynił z niego ostatnio swój dom, rezygnując ze wszelkich komfortów, które oferował parter.

Może urządzi przenosiny dzisiaj — zniesie na dół miskę z wodą, posłanie i koc, a także rozprutego szopa pracza.

Przykucnął i podrapał psa, zanurzając palce głęboko w jego kręconym futrze.

— I co ty na to, przyjacielu?

Barnaba spojrzał na niego poważnie. Poranne promienie słońca rozświetliły bursztynowe plamki w ciemnym źrenicach jego oczu.

Nie zrobi tego dzisiaj. Nie potrafiłby. Dzisiaj wieczorem jeszcze raz odbędą tę samą wędrówkę, na dół, żeby coś zjeść, potem spacer pod żywopłot, a następnie powrót na górę. Z trudem będą pokonywać każdy stopień, by za każdym razem odnieść triumf. Jutro w takim razie.

Stał, rozmyślając o tym, jakim ciosem okazało się dla niego samego przejście na emeryturę. Próbował zrozumieć, dlaczego nadal czuł się tak, jakby dostał obuchem w głowę. Minęło już pięć lat, od kiedy przestał pełnić aktywnie obowiązki duchownego i mimo że miał nadal mnóstwo zajęć, porażające poczucie straty czy też braku czegoś cały czas nie chciało go opuścić. Cynthia miała rację. Jeśli nie będzie się miał na baczności, z łatwością ugrzęźnie w swoim fotelu w pracowni i nikt go nie znajdzie. „Oddalić się”, brzmiała definicja przejścia na emeryturę z szesnastego wieku, „w celu znalezienia samotności”.

Emerytura, oczywiście, nie była jego pomysłem. Nakłonił go do tego lekarz, ze względów zdrowotnych. Cynthia się z tym zgodziła, aż w końcu ustąpił.

Co do jego przechodzącego na emeryturę lekarza, Hoppy był w tak świetnej formie jak czterdziestolatek i nie miał przeciwwskazań zdrowotnych. Czyż lekarze, jak duchowni, nie są powołani, by biec wytrwale do samego końca? Tylko wtedy mogą w pełni zasłużenie odebrać wieniec zwycięstwa. W jego przypadku cukrzyca, przepracowanie i stres zadecydowały o przejściu w stan spoczynku w wieku sześćdziesięciu pięciu lat, chociaż sprawował zastępstwa tu i tam przez cały ten czas.

Dobrze pamiętał, jak to wszystko się odbyło. Gdy biskup obwieścił parafianom nowinę, że Tim Kavanagh przechodzi na emeryturę po szesnastu latach pracy jako główny robotnik w ich winnicy, zauważył, że wielu obecnych otwarło szeroko usta jako wyraz absolutnego zdziwienia. Usłyszał syk wciąganego powietrza, głównie po lewej stronie kościoła, pojawiła się też jedna czy dwie chusteczki. Tego należało się spodziewać.

Po początkowym szoku jednak przyszło coś zupełnie niespodziewanego, a mianowicie ich całkowita obojętność.

Podczas poczęstunku wszyscy zgromadzili się wokół niego, śmiejąc się, klepiąc go po plecach i życząc mu wszystkiego najlepszego, a potem, jak na komendę, wszyscy rozbiegli się do swoich domów, do swojej pieczeni, jakby nie wydarzyło się nic wiekopomnego.

Gdzie były te załamania nerwowe, których się obawiał, albo nawet na które z poczuciem winy miał nadzieję? Gdzie był ten długi, posępny szereg na zakończenie nabożeństwa, z przynajmniej jedną lub dwoma osobami rzucającymi mu się w ramiona, może nawet łkając, i błagającymi go o zmianę decyzji?

Mógł sobie jedynie pomarzyć. W istocie, skończyło się na: no to żegnaj, stary, i baw się świetnie w szlafroku i kapciach.

Nikt go nie uprzedził, że potem przyjdzie coś zgoła innego. Po obojętności pojawiły się gniew i niechęć. Cała Main Street zakipiała oburzona afrontem, jakim okazało się jego przejście na emeryturę. O tak, pamiętał to bardzo dobrze.

W repertuarze z cyklu „jak mogłeś” doświadczył wszystkiego, od pełnego boleści spojrzenia i braku powitania do pełnowymiarowego świętoszkowatego oburzenia. Był ich, należał do nich, przyzwyczaili się do niego, a teraz zmuszeni byli zacząć szukać kogoś nowego, co nigdy nie jest wdzięcznym zadaniem, i Bóg raczy wiedzieć, kogo uda się im znaleźć, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. I to nie tylko jego parafianie czuli się tak podstępnie zdradzeni, ale i baptyści, i prezbiterianie, i metodyści, i każdy pojedynczy Tom, Dick czy Harry. Niczym zdradziecki generał Benedict Arnold przemykał chyłkiem po ulicach, zanim cała sprawa przycichła i zanim znowu go polubili. Nic dziwnego, że duchowni na emeryturze nie chcą opuszczać domu.

Misjonarski zryw Hoppy’ego był oczywiście szlachetny, on, Timothy, też miewał takie zrywy, ale czyż bycie małomiasteczkowym lekarzem w dzisiejszym świecie nie jest samo w sobie dość szlachetne?

Przedostał się do tylnej części ich przepełnionej garderoby, która prawdopodobnie była kiedyś pokojem dziecięcym, i w słabym świetle żarówki, którą zamierzali zastąpić halogenem, znalazł tę żałosną rzecz, leżącą w przykurzonym pokrowcu. Zdjął pokrowiec, kichnął i zabrał smoking do sypialni.

Położył go na łóżku i wpatrywał się w ubranie niewidzącymi oczami. Na jaką okazję musiał go ostatnio włożyć?

Przyjęcie panny Sadie z okazji ślubu Harperów, oczywiście. Jakie to niezwykłe, że oszczędna panna Sadie zrobiła coś tak cudownego i ekstrawaganckiego, kazała nawet odrestaurować z tej racji nieużywaną salę balową w Fernbank. Przypomniał sobie stoły lśniące od kryształów i srebra, muzykę graną przez ośmioosobową orkiestrę, kopułę sufitu, na której tłoczyły się malowane anioły z pozłacanymi skrzydłami, a wszystko to skąpane w blasku świec. Był to wieczór, jakiego Mitford nigdy nie widziało i nieomal na pewno już nigdy nie zobaczy.

Zdjął spodnie z wieszaka, pełen optymizmu. Wszystko będzie dobrze, smoking będzie odrobinę dopasowany i trzeba go pewnie wyprasować, ale nic ponadto, bez przesady.

Spojrzał w róg pokoju na stojące lustro, które mówiło całą prawdę rano, w południe i wieczorem, czy się tego chciało, czy nie. W istocie, jeśli tylko potrzeba, żeby ją poznać, nie była krytyczna, rzadko w nie spoglądał.

Ponieważ tym razem potrzeba była krytyczna, zrzucił ubranie i podszedł do lustra w spodenkach i skarpetkach.

Wydał z siebie nieartykułowany dźwięk, niczym małe zwierzątko zaskoczone w lesie.

Wzdychając bardzo głęboko, przystąpił do robienia tego, co musiało zostać zrobione. Zamek w spodniach w ogóle nie dał się zapiąć, nie mówiąc o guziku, wszelkie nadzieje, jakie wiązał z marynarką, okazały się płonne, a ozdobny szeroki pas, mimo że na rzepy, okazał się gwoździem do trumny.

Podszedł do drzwi sypialni i zamknął je. Nie chciał, żeby nawet jego pies był tego świadkiem. Co do sobotniego wieczoru, było oczywiste, że miał nie opuszczać domu.

Znalazł Cynthię w kuchni i przyznał się jedynie do „niewielkiego przybrania na wadze od czasu przyjęcia panny Sadie dekadę temu, ale jednak wystarczającego, by, no wiesz…”.

— Mogę je popuścić — oświadczyła.

Na ile się orientował, nigdy w swoim życiu nie użyła igły. Pozwolenie Cynthii Kavanagh, by przerabiała jego ubranie, było równie nieodpowiedzialne, jak pozwolenie jego synowi, Dooleyowi, by obciął mu włosy.

— Puny mogłaby mi pomóc — dodała optymistycznie. — Jest w tym bardzo dobra.

— Nie mamy maszyny do szycia — oznajmił.

— Jest po sąsiedzku! Pamiętaj, że Hélène ma maszynę do szycia. Stoi w salonie obok fortepianu, leżą na niej te wszystkie nuty. Może Hélène szyje.

— Ludzie, którzy szyją, nie trzymają nut na maszynie.

Nie był aż tak głupi, na litość boską.

— Poza tym to antyk, nie działa.

Poczucie katastrofy nieomal pozbawiało go tchu.

— Użyłybyśmy jej na miejscu — kontynuowała, nie zwracając na niego uwagi. — Jest zbyt ciężka, żeby przenieść ją przez żywopłot. Należała do jej babci.

— Czy kiedyś…?

— Nigdy. Pokazałabym tylko Puny albo Hélène zapasy na szwy i powiedziałabym, ile trzeba popuścić. Zrobiłyby resztę.

Od lat Puny Guthrie prowadziła mu dom, gdy był kawalerem, a potem gdy się ożenił, nigdy nie słyszał jednak, żeby wspominała kiedykolwiek, że posiada umiejętności krawieckie.

— Sprawdziłaś zapas? — zapytał.

— Pójdę na górę i zrobię to teraz. Gdzie jest ten smoking? A przy okazji, czas na rodzynki.

— Wisi na drzwiach.

Był zbyt zmęczony, żeby powiedzieć na których. Podała mu pojemnik z rodzynkami, a on wysypał kilka na dłoń.

Gdyby pił alkohol, wychyliłby teraz podwójną szkocką — był to w stanie precyzyjnie określić. Albo gdyby chciał pozostać wierny swoim irlandzkim korzeniom, może wybrałby whiskey Paddy?

Zastała go wyglądającego przez okno w pracowni, nadal z rodzynkami w dłoni.

— Smoking nie ma zapasów — oznajmiła pobladła.

— Oczywiście, że ma. Jak inaczej trzymałby się razem?

— Och, chciałam powiedzieć, oczywiście, że je ma, ale są takie wąskie…

Wyglądała na zrozpaczoną.

— Tani — stwierdził.

— Co?

— Był tani. Musi kosztować więcej, żeby mieć zapasy, które można popuścić.

Usiedli na sofie, na której omówili do tej pory tak wiele życiowych spraw.

— Internet — oznajmiła. — Natychmiastowa dostawa, co daje nam czas, żeby podwinąć spodnie.

— Nie ma mowy — stwierdził.

Nie chciał mówić o tym, jak ostatnim razem ulegli kaprysowi zakupów przez Internet i o tym, jak ich zakup został dostarczony bez śrub potrzebnych, żeby go skręcić. Nie wspomni już nigdy, jak poszukiwał śrub, przedzierając się przez gąszcz wiadomości nagranych na automatycznych sekretarkach, które w końcu doprowadziły go do żywego człowieka, który obiecał, że zajmie się tym natychmiast. Nie wspomni już nigdy o wielu kolejnych telefonach, których nie odebrał żaden żywy człowiek, i o tygodniach, które minęły, zanim dostarczono śruby — nie, nie do jego domu, ale do Sklepu na końcu ulicy, gdzie maluteńka paczuszka w jakiś niewyjaśniony sposób wpadła do koszyka z kalifornijskimi owocami awokado i gdzie przeleżała kolejny tydzień.

— Dlaczego robimy to na ostatnią chwilę? — zapytał.

— Ponieważ przez cały czas myślałam, że się wybierasz. Dlaczego nie miałbyś pójść na przyjęcie z okazji przejścia na emeryturę człowieka, który był twoim parafianinem przez szesnaście lat, twoim lekarzem przez tyle samo, jest twoim bliskim przyjacielem i przybranym ojcem tak jakby narzeczonej Dooleya?

Ujął rodzynkę pomiędzy kciuk i palec wskazujący i przyglądał się jej, rozmyślając.

— Warto wspomnieć, że uratował ci życie — dodała. — Dwa razy.

W tym oczywiście tkwił sęk.

— No dobrze, dobrze. Powiedziałem, że idę.

Jak tak dalej pójdzie, to wyląduje w łóżku, przykuty do niego i będzie popijał wodę przez zgiętą rurkę.

— Dlaczego nie mogę po prostu ubrać garnituru i koloratki?

Obrzuciła go wielce wymownym spojrzeniem, następnie spojrzała na półki z książkami, zastanawiając się prawdopodobnie nad kurzem. On przyglądał się swoim mokasynom, nie myśląc o niczym konkretnym.

Był zachwycony, gdy rozległ się dzwonek. Zerwał się i pobiegł przez korytarz jak przestępca wypuszczony na wolność.

— Puny!

Jej dobroduszna twarz z piegami i całą resztą podnosiła go na duchu od chwili, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, ponad dekadę temu.

— Wiem, że mam dzisiaj wolne, ale coś ojcu przyniosłam.

— A gdzie bliźniaki?

Wiedział, że starsza dwójka będzie o tej porze w szkole.

— W aucie. Mam tylko chwilę. Właśnie widziałam Joe Joe na posterunku, może zostanie komendantem.

Cała promieniała, aż biła od niej radość.

— A niech mnie. Dopiero co został kapitanem.

— Proszę nikomu nie mówić, tylko pannie Cynthy.

— Oczywiście. Kiedy będzie wiadomo? — zapytał.

— Może za tydzień lub dwa, mówią.

— Czy Rodney Underwood odchodzi?

— Tak jakby.

— Tak jakby?

— To jeszcze tajemnica, ale tak, odchodzi na komendanta w Wesley.

— Duży awans.

— To będziecie się modlić, dobrze? A tutaj coś dla ojca przyniosłam.

Podała mu małą kopertę.

— Proszę to popić szklanką wody na wieczór i nie wychodzić z domu.

Wsunął paczuszkę do kieszeni, czując, jak twarz oblewa mu gorący rumieniec.

— To… miło z twojej strony — podziękował.

— Chester McGraw! — wykrzyknęła, gdy wchodził do pracowni.

— Co masz na myśli?

— Nosił twój rozmiar. Pamiętam, że zobaczyłam go od tyłu w Logan’s w Wesley i myślałam, że to ty. „Timothy!”, zawołałam. „Co robisz w dziale rajstop?” Ale to był Chester.

— A co on robił w dziale rajstop?

— Nie mam pojęcia, nie powiedział mi. W każdym razie, jak wiesz, on …

— Nie żyje — dokończył zdanie. — Morte. Zmarł w lutym rok temu. Dobry był człowiek ten Chester. Byliśmy razem w Klubie Rotariańskim.

— Kto nas odwiedził?

— Puny.

— Naprawdę? Co chciała?

— Tak tylko zajrzała, mówi, że Joe Joe może awansować na komendanta.

— Cudownie. Kiedy?

— Nie wiemy — odpowiedział. — Nie mów nikomu, to tajemnica. Poczęstuj się rodzynką.

— Dziękuję, nie. On miał smoking.

— Joe Joe?

— Chester. Chester miał bardzo ładny smoking.

— Hola, hola, Kavanagh.

— Miał go na sobie na imprezie dobroczynnej w Szpitalu Dziecięcym rok temu, pamiętasz? Gdy przekazywał ten ogromny czek. Więc jeśli Irene go nie wyrzuciła…

— Poczekaj chwileczkę…

— Dlaczego nie? Zarobił krocie na handlu drewnem. To będzie bardzo ładny smoking. Zadzwonię do Irene, jest taka kochana.

Poczuł nagłą potrzebę, żeby uciec do Lord’s Chapel i uklęknąć przed ołtarzem.

— Irene nie odbiera, jest zapewne w ogrodzie.

Nie miał pojęcia, skąd jego żona wie tak dużo o Irene McGraw. On wiedział jedynie, że o Irene mówi się, iż wygląda jak pewna gwiazda filmowa, której nazwiska nie znał. Przez chwilę myślał intensywnie o państwu McGraw: Baptyści. Mieszkańcy Florydy przez obowiązkowe sześć miesięcy z hakiem. Dużo wnuków.

— Czy nie powinienem… to znaczy…

Jeśli miał nosić strój innego mężczyzny, to czy nie powinien on pochodzić od kogoś z jego własnej parafii?

— Może ktoś w Lord’s Chapel… — zaczął nieśmiało i poczuł się całkiem upokorzony.

— Nikt w Lord’s Chapel nie nosi twojego rozmiaru, Chester był idealną kopią.

Pożyteczny nawet po śmierci — wszyscy o tym marzyli.

— Poza tym — dodała — każdy, kto ma smoking w Lord’s Chapel, będzie go miał na sobie w sobotę wieczorem.

Jego żona wiedziała wszystko. Ukończyła z wyróżnieniem szkołę Smith, oczywiście. Ciekawe, czy wszyscy absolwenci są do niej podobni.

— Jedź ze mną — zaproponowała, zdejmując kluczyki z haczyka obok drzwi do kuchni.

— Dlaczego?

Spojrzała na niego czule.

— Ponieważ kocham twoje towarzystwo.

Ale w jego towarzystwie nie było nic ekscytującego. Był licencjonowanym zrzędą ostatnimi czasy. Nie, żeby tego chciał, ale wydawało się, że nie potrafi zapanować nad tą nutą ponurości, która dopadła go podczas wyprawy za wielką wodę, być może gdzieś w okolicach Grenlandii.

— Poza tym — stwierdziła cała w skowronkach — właśnie na tym polega bycie na emeryturze.

— Wciąż próbuję dociec, na czym polega bycie na emeryturze.

— Na tym, żeby wskoczyć do samochodu i pojechać gdzieś pod wpływem impulsu.

— Ja wolę zostać tutaj — oświadczył, nie chcąc prosić świeżo upieczonej wdowy o jałmużnę.

— Irene nawet cię nie zobaczy. Zaparkuję przed żywopłotem, a nie na podjeździe. Zabierz gazetę i poczekaj chwilkę. Potem możemy zajrzeć do Sklepu.

Spojrzała na niego porozumiewawczo, co oznaczało zgodę zakup rarytasu, jakim było wiaderko lodów Ben & Jerry’s. Nagle poweselał.

— Wchodzę w to — zgodził się.

Wycofała swoją mazdę z garażu.

— A co, jeśli oddała go Armii Zbawienia? — zapytał.

— Myślę, że to jeszcze za wcześnie.

— To znaczy, że jest jakiś przyjęty czas na uporządkowanie garderoby zmarłego małżonka?

— Zazwyczaj sześć miesięcy, do roku. Niektórzy robią to natychmiast po.

Rozważał w myślach tę tajemną informację, szczególnie zaintrygowany małżeńską rewelacją o „natychmiast po”.

— Przy okazji — oświadczyła — jeśli odejdę z tego świata pierwsza, moje ubrania daj Puny, moją biżuterię Lace, z wyjątkiem obrączki twojej mamy.

— A komu mam ją dać?

— Jeśli Dooley i Lace się pobiorą, daj Lace. Jeśli nie, możesz ją dać swojej kolejnej żonie.

Postanowił na to nie reagować.

Skręciła w prawo, na Main Street.

— Żartowałam oczywiście. Myślisz, że ożeniłbyś się ponownie?

— Z pewnością nie. Ledwie byłem się w stanie ożenić pierwszy raz, co dopiero drugi.

Zadała mu to samo absurdalne pytanie niedawno w Irlandii.

Czuł, jak mu się przygląda.

— Co? — chciał wiedzieć.

— Wiem, jak nie cierpisz, gdy ci to mówię, ale…

— Ale.

— Musisz się ostrzyc.

— Dopiero co się ostrzygłem. Dwa czy trzy tygodnie temu.

— To było podcięcie, nie strzyżenie. Trochę za mało ci wtedy podcięli.

Jego żona potrzebowała stałej płatnej pracy, nie takiej, w której sama była sobie panią i zostawało jej dość czasu, żeby zajmować się jego sprawami.

— Mądrej głowie dość dwie słowie — stwierdziła.

Spojrzał z uwagą na Main Street, która dosłownie błyszczała po prysznicu, jakim był poranny deszcz. Po raz kolejny zdał sobie sprawę, jak bardzo Mitford podobne jest do irlandzkiej wioski. Kolorowe fronty sklepów, wiszące kosze z kwiatami, ławki, budzący się do życia handel w sklepach.

— Wielka nowina z czasu naszej nieobecności — oznajmiła — Avis pomalował pojemniki przed sklepem.

Jak mógł tego nie zauważyć podczas swoich dwóch ponurych porannych przejażdżek przez miasto? Pod zielonymi markizami Sklepu stały słynne pojemniki na produkty rolne, teraz czerwone jak pomidor. Wewnątrz znajdowały się donice z żółtymi chryzantemami.

— Bardzo to irlandzkie, wszystkie te kolory, prawda?

— O tak.

Ujrzeli też Avisa Packarda, który stał przed swoim sklepem i palił papierosa.

Koniec końców, prawdziwa różnica pomiędzy Mitford i irlandzką wioską była zasadnicza: Mitford było jego domem, a Main Street jego rewirem. Po roku w Whitecap, kolejnym roku w Meadowgate, długim pobycie w Missisipi i Memphis oraz wyprawie do Irlandii dobrze było w końcu znaleźć się w domowych pieleszach.

— Irene jest utalentowaną artystką — oznajmiła. — Maluje dzieci. Rozmawiałyśmy o urządzeniu wspólnej wystawy, imprezie dobroczynnej na rzecz Szpitala Dziecięcego.

— Nic mi o tym nie mówiłaś.

Szpital Dziecięcy w Wesley był instytucją, którą najchętniej wspierał w swojej działalności charytatywnej. Mimo że nigdy nie przepadał za proszeniem o pieniądze, udało mu się pomóc w zebraniu trzystu pięćdziesięciu tysięcy dolarów podczas ostatniej akcji. Dzięki ci, Boże, za mieszkańców Florydy, którzy spędzali lato w Mitford i okolicach.

— Czekamy, aż wykrystalizuje się jej kalendarz. Jej córka straciła dziecko rok temu, ale kolejne jest już w drodze. Ma też dwójkę wnucząt w Kalifornii, czwórkę w Teksasie i jedno w Niemczech. Jest bardzo zajęta.

— Zatrąb — polecił.

Opuścił szybę. J.C. Hogan, wydawca „Mitford Muse”, przechodził właśnie przez ulicę, kierując się w stronę ratusza.

— Herbaciarnia, jutro w południe! — zawołał.

Uniesione kciuki J.C.

Nie podobało mu się, że musi krzyczeć na całe miasto, iż wybiera się do herbaciarni, jutro czy też jakiegokolwiek innego dnia. Muszą zmienić tę cholerną nazwę, uczynić ją bardziej przyjazną dla mieszkańców Mitford.

Zostawił otwarte okno i wdychał oczyszczone deszczem wrześniowe powietrze.

— Może powinniśmy spróbować tym razem nowy smak?

— Trwało całe wieki, zanim przeszedłeś o poziom wyżej, od wanilii do kremu orzechowego.

— Nie można przejść o poziom wyżej od wanilii. Wanilia to crèmè de la crème, a krem pekanowy to zaledwie chwilowa zachcianka. Jednak od kilku lat odczuwam wewnętrzną potrzebę spróbowania zupełnie innego smaku, ale nigdy nie miałem dość odwagi, żeby go kupić. Co powiesz o Cherry Garcia?

Carpe diem.

Poklepała go po kolanie, śmiejąc się.

— Jesteś szalonym i zwariowanym facetem.

Nie był pewien, czy podoba mu się to poklepywanie. Gdy to robiła, a robiła to dość często, czuł się, jakby miał cztery lata albo jakby stał tylko nieco wyżej od małej rasy czworonoga.

Odsunął kolano, niezadowolony i otworzył „Mitford Muse”. Lokalny tygodnik zrobił się ostatnio dużo cieńszy, ale pierwsza strona nadal atakowała pełną gamą kolorów druku czterobarwnego.

— Timothy.

— Mów, Kavanagh.

Mule Skinner zamieścił reklamę swojego biura obrotu nieruchomościami na jedną czwartą strony tuż pod reklamą miejskiej oczyszczalni ścieków. Niezbyt dobre miejsce. A tutaj była „Pomocna domowa porada tygodnia”. Nigdy nie przyzna się nikomu z wyjątkiem Puny, że czeka na nią w każdy czwartek.

— Czy ty mnie słuchasz? — upewniła się.

— Tak, tak, słucham.

Buty można wypolerować skórką od banana. Zetrzyj pozostałości suchą szmatką.

Skręciła w prawo w Lilac, jego zdaniem nieco zbyt ostro.

— Myślisz, że mógłbyś zastosować się do tej rady, którą dała ci wczoraj Puny? — zapytała.

Słynąca z tego, że nie umie trzymać języka za zębami, Puny Guthrie powiedziała mu, że potrzebuje wziąć dobry…

Ukrył twarz w gazecie.

…środek przeczyszczający.

I oto siedział w samochodzie, podczas gdy mógłby dobiegać właśnie do kamiennego muru, żeby spojrzeć z góry na życie toczące się w dolinie — pociąg pędzący przez wąwóz z wijącą się rzeką i błękitnymi górami w tle. Dzień był pogodny i doskonały, złoty od promieni słońca po deszczu — jedna z jego ulubionych aur.

Czy Irene McGraw nie będzie przeszkadzało, że obnosi po mieście stroje jej męża? Niewykluczone, że Irene McGraw będzie obecna na przyjęciu. W dawnych czasach współmałżonek, który został sam, czekał przez rok, zanim powrócił do życia towarzyskiego, ale zważywszy na to, jak dzisiaj mają się sprawy, bardzo prawdopodobne, że czas ten został skrócony o połowę.

Ta cała afera ze smokingiem go przerastała, nie był w stanie już o tym myśleć. Uczynił znak krzyża i zawierzył cały ten galimatias Stwórcy wszystkiego, co widzialne i niewidzialne.

Dobre wiadomości z salonu fryzjerskiego

O Stopień Wyżej

Pani Fancy Skinner z salonu fryzjerskiego O Stopień Wyżej poinformowała, że wprowadza dwie nowości do swojej oferty, rozpoczynając od najbliższego poniedziałku. Pierwszą z nich jest usługa Wi-Fi (przynieście swoje iPady i laptopy!), a kolejną, i wcale nie mniej ważną, jest — uwaga! — nowa stylistka, pani Shirlene Hatfield, do niedawna pracownik salonu Loft w Bristolu, w stanie Tennessee, i siostra pani Skinner!

Pani Skinner mówi, że Shirlene Hatfield zaoferuje pełen zestaw zabiegów upiększających, łącznie z opalaniem natryskowym. Podczas wywiadu telefonicznego dla „Muse” pani Hatfield powiedziała: „To dla mnie powód do dumy, że mogę wprowadzić opalanie natryskowe do Mitford.

Z opalenizną natryskową każdy w górach może wyglądać, jakby właśnie przyjechał z Florydy”.

Niezbyt dobra taktyka marketingowa. Ludzie z gór nie mają aspiracji, żeby wyglądać jak opalone tłumy przybywające z Florydy każdego maja i zajmujące wszystkie miejsca parkingowe.

Serdecznie witamy panią Hatfield w Mitford! Skorzystajcie z załączonego poniżej „Kuponu Shirlene Hatfield uprawniającego do dwóch dolarów zniżki za każde cięcie” w popularnym salonie fryzjerskim O Stopień Wyżej, gdzie niezapowiedziane wizyty są zawsze mile widziane. To kolejny bonus od „Muse”, który pomoże zaoszczędzić dolary — drukujemy DOBRE wiadomości!!

Brak daty ważności na kuponie. Wytnie go dla Dooleya, do wykorzystania podczas długiego weekendu w październiku. Kupon w „Muse” był nie lada rarytasem. Tygodnik z Wesley wygryzał J.C. z rynku, oferując czytelnikom całą stronę kuponów w każdy piątek, nie wspominając o krzyżówce.

W kieszonce koszuli jego komórka odegrała melodię orkiestry dętej, bardzo skoczną.

— Halo?

— Hej, tato…

Trzaski.

— Dooley? Słyszysz mnie?

— …wychodzę… pomyślałem… muszę…

— Dooley, coś przerywa. Czy…?

Cisza.

Byli dość wysoko na szczycie góry, brak zasięgu, jak przypuszczał. Jakże żałował, że nie udało mu się porozmawiać ze swoim chłopcem.

Herbaciarnia

poszerza ofertę o menu dziecięce

Przewrócił stronę i złożył ponownie gazetę, czytając dalej.

Najwyraźniej herbaciarnia była zmuszona iść z duchem czasów i zdobywać nowych klientów. Zaledwie wczoraj słyszał, że nowi właściciele zapowiedzieli, że nie będzie żadnych dziwnych nazw dań, których przeciętny klient nie jest w stanie wymówić, łącznie ze słowem croissant. Co ważniejsze, marszczone różowe zasłony zdjęto podczas ich wyprawy do Irlandii, tapeta w kwiaty zniknęła pod warstwą zielonej farby, a radio było nastawione na złote przeboje, a nie muzykę lekką. Teraz dochodziło menu dziecięce, które zapewne będą również zamawiać dorośli, gdy nie będą akurat przy kasie albo nie będą zbyt głodni. Prawdziwa praca jednak pozostawała, w jego opinii, jeszcze do wykonania. Muszą pozbyć się nazwy tego lokalu, jak najszybciej, nadać jej bardziej rodzinny charakter. Kto zabiera swoje dzieci do herbaciarni? Nie zna nikogo takiego.

Cynthia pojawiła się przy oknie samochodu.

— Nie ma jej w ogrodzie, a drzwi wejściowe są otwarte. Weszłam do środka i zawołałam, ale nikt się nie odezwał, i zajrzałam do jej pracowni z tyłu.

— W garażu jest samochód.

Widział go, gdy podjeżdżali do żywopłotu.

— To nie jest jej samochód, to samochód Chestera. Zastanawiam się, czy nie powinnam wejść na górę i jej poszukać.

— Może jest w mieście albo wybrała się z wizytą do sąsiadki.

— Pamiętaj, co przytrafiło się Normie Jenkins.

Drzwi wejściowe do domu Normy stały otworem przez dwa dni, podczas gdy ona leżała na górze po udarze, niezdolna zawołać o pomoc, ze sparaliżowaną lewą stroną ciała.

— Jestem pewien, że nic się jej nie stało.

Ile razy zostawiał drzwi do swojego domu otwarte na oścież, podczas gdy sam pracował z tyłu w ogrodzie czy w suterenie? Oczywiście to było na samym początku, gdy wprowadził się do Mitford. Dzisiaj sprawy miały się inaczej, jak wszędzie.

— Nie wydaje mi się, żeby Irene należała do osób, które pozostawiają drzwi otwarte, gdy nie ma ich w domu.

— Wygląda na to, że dobrze ją znasz — stwierdził.

— Prowadziłyśmy razem trzy lekcje rysunku. Ja dwie, ona jedną.

— A jej pomoc domowa?

— Jej gospodyni wraca na Florydę około pierwszego września, a ona sama pod koniec października.

— Mam pomysł. A może pojedziemy do Sklepu i zapomnimy o smokingu Chestera? Wypożyczę strój z Charlotte, mogliby przysłać go samolotem do Hickory.

Nie słuchała go.

— Wchodzę do środka, żeby jej poszukać, nie podoba mi się to.

Spojrzał dalej, na Bishop’s Lane. Tylko jeden dom w sąsiedztwie w zasięgu wzroku, oddalony może o pół przecznicy.

— Chodź ze mną — poprosiła. — Pamiętaj, co przytrafiło się Normie.

— Dobrze. Poczekam na dole i postaram się nas jakoś wytłumaczyć, gdy wróci do domu.

Ale nie wróciła. Podczas gdy Cynthia wołała Irene, chodząc po całym domu, on wędrował po salonie, do którego wchodziło się bezpośrednio z holu, i podziwiał cykl pięciu dużych obrazów olejnych przedstawiających, jak się zdawało, tę samą młodą dziewczynę, podpisanych „Irene McGraw”. Zauważył w twarzach postaci interesujący szczegół, tak mały, że był zaskoczony, iż go w ogóle dojrzał. Oczy każdej postaci zwierały subtelne, ale wyraźne odbicie — swą nieomal mikroskopijną podobiznę. Poprawił okulary i przyjrzał się bliżej. Wyglądało tak, jakby duża postać spoglądała na siebie w innym stroju — w żółtej sukience. Namalowana źrenica była miniaturowym cackiem — wykonanie takiego majstersztyku wymagało wyjątkowych umiejętności i pędzla chyba z pojedynczego włosia.

Spojrzał na zegarek i usłyszał, jak Cynthia nawołuje Irene.

Na fortepianie rodzinne fotografie w srebrnych ramkach. Mnóstwo wnuków, prawdziwe stadko. Nie miał własnych wnuków, ale dwie pary bliźniaków Puny doskonale wypełniły tę lukę.

Pomyślał o swoim bracie, Henrym, którego poznał niedawno po tak wielu latach, i o tym, co przeszli razem w Memphis i Holly Springs, i zastanawiał się, jak jego rodzinne zdjęcie wyglądałoby teraz, z Henrym pośród nich.

Na dużym zdjęciu rodziny McGraw, zrobionym dokładnie w tym pokoju, para otoczona była przez około tuzin ładnych, elegancko ubranych potomków. Toczyło się tu barwne życie. Wszystkie te wnuki, popychające się i śmiejące, ktoś krzyczy: „Nie biegajcie w holu”, ktoś gra na pianinie, kuzyni goniący za piłką. Podobnie jak wielu ludzi, którzy również mieszkają w tropikalnych miejscach, spędzali Boże Narodzenie i Święto Dziękczynienia tutaj, licząc na śnieg. Teraz jednej osoby z tego radosnego towarzystwa brakowało. Jeśli chodzi o Irene, da sobie radę i życie znowu się ułoży, ale będzie inne, zupełnie inne.

Zawsze uważał Irene za niezwykle atrakcyjną kobietę, ale z pewną aurą smutku czy zamyślenia, jakby w istocie zamieszkiwała inny świat, a tutaj wysłała jedynie swoją podobiznę, by pozyskiwała fundusze na pożyteczne cele. Pamiętał, że gra w tenisa i nosi, jak określiłaby to mama, „dobre” perły.

Już odwracał wzrok od fotografii, gdy spostrzegł, że Chester — ha! — ma na sobie rzeczony smoking.

Wszedł do holu, gdy jego żona zeszła na dół.

— Nie ma jej tutaj.

— Myślę, że powinniśmy iść — zaproponował. — Możesz zadzwonić później.

— Nie wygląda to dobrze, Timothy. Powinieneś zobaczyć jej sypialnię. Rzeczy porozrzucane dookoła. To zupełnie do niej niepodobne. Chodź i zobacz.

Ubrania rzucone na niezaścielone łóżko, powyciągane szuflady, drzwi do garderoby otwarte na całą szerokość, ubrania na podłodze, mata do ćwiczeń, a obok otwarta butelka wody.

— Co myślisz? — zapytała.

Wzruszył ramionami.

— Wiele sypialni tak wygląda.

Pokój Dooleya, gdy zaczął mieszkać w jego domu, na przykład.

— To mi się wydaje niepodobne do Irene, ona jest pedantyczna. Zawsze czyści swoje pędzle i paletę i wkłada je do specjalnej torby.

— Jest bardzo utalentowana — zauważył. — Obrazy…

— Tak, a nigdy niczego nie wystawiała ani nie sprzedała. Byłam podekscytowana, gdy obiecała, że zastanowi się na udziałem w imprezie charytatywnej na rzecz Szpitala Dziecięcego.

— Kto jest jej najbliższą przyjaciółką? — zaciekawił się. — Moglibyśmy do kogoś zadzwonić.

— Wszyscy ją lubią, ale nie słyszałam o żadnej najbliższej przyjaciółce.

Rozejrzał się dookoła, zwracając uwagę na szczegóły. Dioda sygnalizująca nieodebraną wiadomość na telefonie przy łóżku, okna uniesione na kilka cali, puste wieszaki zawieszone na uchwycie drzwi do garderoby. Weszli do łazienki. Okna uniesione na kilka cali. Krople wody na szklanych drzwiach prysznica. Ręcznik na podłodze.

Pochylił się i dotknął ręcznika. Wilgotny. Następnie spojrzał na trawnik za domem. To zapewne jest pracownia, otoczona przez wypielęgnowany ogród z zadaszeniem do przesadzania kwiatów. W tyle gąszcz rododendronów i dębów.

— I co myślisz? — zapytała jego żona.

— Myślę, że jest w mieście albo może pojechała do Wesley. Musimy się zbierać.

— Mam nadzieję, że nic się jej nie stało. Powinniśmy zamknąć drzwi wejściowe?

— Lepiej zostawić wszystko tak, jak było. Jestem pewien, że nic jej nie jest.

Jak to się działo, że nieustannie wtrącali się w cudze sprawy, a Irlandia była tego najlepszym przykładem?

Westchnęła. Postanowił nie zwracać na to uwagi.

— Może powinniśmy zrobić zakupy w Sklepie — zaproponowała — i zajrzeć ponownie, zanim pojedziemy do domu?

— Dobrze. Przyjedziemy. Chodźmy.

— Naprawdę chciałabym zajrzeć do jej garderoby, żeby sprawdzić, czy jest tam smoking Chestera.

— Dobry Boże, kobieto, odpuść.

Wziął ją za rękę i zaprowadził na schody, potem zeszli na dół. Cherry Garcia.

Rozdział drugi

Gdyby nie ona, zjadałby cały kubełek za jednym posiedzeniem. Ale ona porywała lody w połowie, wygłaszała mu kazanie i chowała w zamrażarce za kotletami jagnięcymi zawiniętymi w papier od rzeźnika. Mógł minąć cały tydzień, zanim uznała, że nadszedł czas, aby mógł je dokończyć, prosto z pudełka.

Nie cierpiał całego tego pilnowania, ze względu na nią i na siebie, ale co by z nim było, gdyby nie jej kontrola? Leżałby zapewne w jakiejś cukrzycowej śpiączce, jak zdarzyło się to już dwa razy wcześniej. Bóg raczy wiedzieć, miał nadzieję, że Wilson będzie umiał sobie z tym poradzić, jeśli coś strasznego zdarzy się jeszcze kiedykolwiek. Gdy Hoppy będzie w Sudanie Południowym, wystarczy, że jemu osunie się widelec i może być tak nieżywy jak Chester McGraw.

Poczekała, aż przejedzie kierująca się na północ półciężarówka, i skręciła w prawo na Main Street.

— Pamiętasz, że masz wizytę u doktora Wilsona w poniedziałek?

— Pamiętam — potwierdził.

Podciągnął nogawkę spodni i przyjrzał się prawej kostce. Brak opuchlizny. To samo z lewą. Co to za życie, jeśli człowiek musi lustrować sobie kostki, robić zastrzyki igłą i zostawiać połowę kubełka lodów, żeby się marnowały za kotletami.

— Miałam ci powiedzieć — oznajmiła. — Dzwoniła Olivia. Lace ma przerwę od nauki i przyjeżdża do domu osiemnastego października.

— A Dooley przyjeżdża dwudziestego szóstego i wyjeżdża dwudziestego dziewiątego.

Rozmyślał przez chwilę nad fatalną rozbieżnością tych dat. Bycie w różnych szkołach z różnymi harmonogramami wakacji było trudne dla romantycznych, nie wspominając o pozbawionych snu, znajomości. W trakcie okazjonalnego długiego weekendu podróż tam i z powrotem pomiędzy Uniwersytetem w Wirginii, gdzie Lace była studentką drugiego roku, a Uniwersytetem w Georgii, gdzie Dooley był na przedostatnim roku, zajmowała piętnaście lub szesnaście godzin.

— Będziemy go mieć całego dla siebie przez dwa dni i trzy noce — stwierdziła. — A on wydaje się z tego zadowolony.

— Nie wspominał o wyjeździe do Meadowgate?

— Nic a nic. Wydaje mi się, że za nami tęskni.

Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio cieszyli się towarzystwem Dooleya przez dwa dni z rzędu, zważywszy na zamiłowanie chłopca do zaszywania się na farmie Meadowgate i doskonalenia swoich weterynaryjnych umiejętności.

— Co myślisz o dwóch kolacjach? — zapytała. — Jedna dla Dooleya i jego młodszego rodzeństwa, i Bucka z Pauline, oczywiście. Myślę, że byłoby dobrze dla Dooleya, gdyby spędził więcej czasu z Jessie i Pooh. Wiemy, że Sammy i Kenny nie chcą widzieć swojej matki, więc moglibyśmy zaprosić Sammy’ego i Kenny’ego następnego wieczoru.

— Jest też Harley — zauważył.

— Mógłby przyjść w obydwa wieczory.

— A co powiesz na Hélène pierwszego wieczoru? Harley bardzo się cieszy, że wynajmuje mieszkanie u takiej wspaniałej osoby.

— Świetnie. To ilu mamy?

Wjechała mazdą na miejsce parkingowe naprzeciw Sklepu po drugiej stronie drogi, całkiem nieźle.

— Kolacja numer jeden, dziewięć. Kolacja numer dwa, sześć.

— Kolacja numer jeden, burgery, surówka z białej kapusty i fasola w sosie pomidorowym, dwie porcje — oznajmiła. — Kolacja numer dwa, twoja specjalna szynka, sałatka ziemniaczana Puny, i zjemy drugą porcję fasolki.

— Poproszę Esther, żeby upiekła ciasto pomarańczowe — oznajmił. — Wystarczy na obydwa wieczory. — Uwielbiał to robić. — Ja wezmę swój jogurt z niską zawartością tłuszczu i zjem go w garażu.

Widział to wszystko oczami wyobraźni — gości gromadzących się w pracowni wokół długiego rozkładanego stołu nakrytego obrusem babci Howard, widok na Baxter Park, promienie słońca wpadające ukośnie przez okno na niezrównane ciasto pomarańczowe Esther Bolick… i Dooleya, Dooleya pałaszującego jedzenie i szczęśliwego, że jest w domu, ale nigdy tego nieokazującego, i śmiejącego się, Dooleya śmiejącego się, a potem zagrają w bilard w jadalni, a wieczorem podczas kolacji numer dwa Sammy wszystkich ich ogra. Co mu przypomniało…

— Co mi przypomina — powiedział — że obiecałem Sammy’emu, że nauczę się grać w bilard.

— Sammy będzie twoim instruktorem?

— Równie dobrze mogę uczyć się od najlepszych.

— Gdy Lace przyjedzie do domu, zaprosimy ją do nas — oznajmiła. — Najlepiej na lunch. Obejrzymy jej pierścionek.

Ach, pierścionek. Pierścionek Lace od Tiffany’ego został oddany do poszerzenia, gdy wjeżdżali na górę jakiś czas temu, wracając z lotniska. Niedokładnie przyjacielski pierścionek, powiedział Dooley, ale też niedokładnie pierścionek zaręczynowy.

— Wspaniale — odparł. — Tak.

Chciał porozmawiać z bystrą i piękną dziewczyną, którą poznał w Fernbank. Miała na głowie zniszczony filcowy kapelusz i trzymała w rękach motykę i worek. Przyłapał ją na gorącym uczynku, jak kradła paprocie panny Sadie. Teraz była adoptowaną córką miejskiego lekarza i jego żony, wybitną studentką Uniwersytetu w Wirginii. Była też „po słowie”, jak mawiają w Missisipi, z Dooleyem. Wyglądało na to, że sprawy w końcu układają się śpiewająco, chociaż po drodze nie brakowało cierni.

Cynthia wyjęła kluczyk ze stacyjki.

— Przypomnij mi, żebym kupiła smakołyki dla Violet.

Bóg świadkiem, kotka jego żony wnosiła najwięcej pieniędzy do rodzinnego budżetu. Nie dość, że była gwiazdą słynnych książek o Violet dla młodych czytelników, to była też czarującym i przymilnym stworzeniem, które bardzo polubił.

Do tej pory były łącznie cztery białe Violet, które pozowały i inspirowały do pracy autorkę i ilustratorkę. Wszystkie, z wyjątkiem obecnej Violet, już nie żyły. W swoich fikcyjnych wcieleniach, jedna czy druga, były w Paryżu, odwiedziły królową, chodziły do szkoły, spędzały wakacje na wsi, grały na pianinie, mieszkały w księgarni, czego sobie tylko zażyczysz. I tak powstawały jedna za drugą książki o Violet, a do autorki płynął strumień pieniędzy.

— Załatwione — obiecał. — Musimy dbać, żeby Violet była szczęśliwa.

Będąc pod wrażeniem ich niedawnej międzynarodowej podróży, właściciel Sklepu osobiście skasował im zakupy.

— Dwa w cenie jednego — oświadczył Avis, pakując do torby dwa różowe grapefruity.

— Świetnie. Dzięki. — Wyjął portfel. — Powinieneś zamieszczać kupony w „Muse”.

— Za drogo — odparł Avis. — Marker, arkusz papieru do pakowania i trochę taśmy klejącej, żeby przykleić ogłoszenie do szyby — to mi wystarcza. A co powiecie na ofertę dnia?

— Przegapiłem.

— Zestaw warzyw korzeniowych. Burak, rzepa, pasternak, marchewka — umyte i zapakowane do torby wielokrotnego użytku. Cztery dolary. Odrobina oliwy z oliwek, trochę tymianku, rozmarynu i sól morska. Włożyć do piekarnika, piec przez dwadzieścia minut w temperaturze 180 stopni. — Avis ucałował koniuszki swoich palców z włoską manierą.

— Weźmiemy torbę. Jedyne cztery dolary?

— Świeże i smakowite, twarde, niezwiędnięte jak w niektórych sklepach, które mogę nazwać z imienia.

— Czy możemy dostać młodą cebulkę zamiast pasternaku?

— Nie ma zamian — odparł Avis, wybierając palcami pola na wyświetlaczu kasy.

— Czy będzie szynka? — zapytał Tim. — Z kością. Trzeci tydzień października.

— Może szynka z doliny, miękka, że da się kroić widelcem, dawny smak, niska zawartość sodu, od lokalnych producentów? Świnie z ekologicznej hodowli, mięso soczyste i słodkie. W skrócie, najlepsza szynka stąd po Smithfield…

Avis pochylił się, przechodząc do finalnego ataku.

— …nic jej nie dorówna.

— Zamawiam — oświadczył. — Pięć do sześciu kilogramów. A czy masz może łyżkę?

— Jeśli zajrzymy po drodze do Irene, lody stopnieją — stwierdził z żalem.

Uruchomiła silnik.

— Zeszło nam w sklepie całe wieki. Nie uzupełniliśmy tak naprawdę zapasów od czasu powrotu.

— Mam łyżkę — oznajmił, wyjmując ją z kieszeni kurtki.

Trzymał ją przed sobą, czekając na werdykt. Postarał się, żeby torba z kubełkiem lodów znalazła się w zasięgu jego ręki na podłodze pod tylnym siedzeniem.

Spojrzała na łyżkę i westchnęła. On też przymknie na to oko, ale jeszcze jeden raz i już nigdy więcej nie będzie się mogła nazwać Jankeską.

Ruszyła samochodem, włączając się do wczesnopopołudniowego ruchu ulicznego.

— Chcesz je jeść teraz, w samochodzie?

— Tak — przyznał.

— I pozwolisz, żeby reszta stopniała?

— Nie, chcę zjeść połowę w samochodzie, pojechać do domu i włożyć resztę do zamrażarki, potem zadzwonić do Irene i zobaczyć, czy odbierze, a jeśli tego nie zrobi, pojechać do niej razem z tobą.

— Jesteś przemiły — odparła. — Naprawdę.

Jazda Main Street była najlepszym, co mu się przytrafiło od czasu koktajlu mlecznego wypitego na tylnym siedzeniu wozu campingowego dziadka Yanceya w Holly Springs. Wydawało mu się, że w ostatnim czasie nigdy nie bywał szczęśliwszy — i wtedy znowu pomyślał o swoim lekarzu.

Hoppy Harper jechał do Sudanu Południowego, żeby czynić dobro w tym tragicznym świecie, a on oto nie miał nic lepszego do roboty, niż pałaszować plastykową łyżką lody Cherry Garcia. Zdał sobie sprawę, że bardzo trapiła go myśl o chwalebnej przyszłości Hoppy’ego, ponieważ sprawiała, że rozpaczał nad własną. Jest przed nim przyszłość, jeśli Bóg będzie łaskawy, ale chwalebna przyszłość?

Zamarzył, aby Irene McGraw przybyła do swojego domu natychmiast i zamknęła te przeklęte drzwi.

Hope Winchester Murphy stała w oknie Księgarni Szczęśliwych Zakończeń i przyglądała się, jak przejeżdża mazda z ojcem Timem na siedzeniu pasażera. Jadł coś, chyba łyżką, i wyglądał na szczęśliwego.

Przechodziła w pobliżu Lord’s Chapel kilka dni temu w drodze do domu i po raz pierwszy od bardzo dawna zajrzała do ogrodu różanego.

Nie powie o tym ojcu Timowi ani słowa, bo byłby bardzo rozczarowany, gdyby się dowiedział, że ogród różany, który zasadził za Lord’s Chapel, całkiem zmarniał. Mszyce, chrząszcze japońskie, co sobie tylko zamarzysz, wszystkie się jednoczyły i zostawiały liście w strzępach.

Wszelkie odmiany, Malmaison, kolczasta Gertrude Jekyll, Pink Dawn, które tak radośnie wyrosły przy ścianie dawnego budynku szkoły niedzielnej… może przetrwają, może nie. Odnalazła schowany w chwastach wąż ogrodowy, podłączyła go do kranu i podlała rabaty, co sprawiło, że poczuła się, jakby odniosła zwycięstwo nad śmiercią i zniszczeniem.

Tuż po powrocie z podróży do Irlandii ojciec Tim przyszedł, by skorzystać z jej dorocznej wrześniowej wyprzedaży, w ramach której udzielała piętnastoprocentowego rabatu na wszystkie tytuły zaczynające się na literę „S”.

Podniosła wzrok znad pamiętników Pata Conroya i ujrzała go przed sobą, uśmiechającego się w ten chłopięcy sposób, który sprawił, że tak się w nim zadurzyła, zanim poznała Scotta Murphy’ego i zakochała się po uszy po raz pierwszy w życiu.

— Promocja nie obejmuje autorów, których nazwisko zaczyna się na tę literę, prawda?

— Niestety nie, ojcze. Tylko tytuły.

Wiedziała, że on też wie i że tylko się z nią przekomarza.

— Jakiego autora ma ojciec na myśli?

— Strindberga.

— Strindberga! Nie mogę sobie wyobrazić, że czyta ojciec Strindberga.

Roześmiał się.

— Pomyślałem, że sprawdzę, czy masz się na baczności. Wydaje mi się, że to Strindberg napisał: „Bez względu na to, jak daleko pojedziesz, wspomnienia podążą za tobą w wagonie bagażowym”. Niezłe, musisz przyznać.

— A oto co powiedział — zrewanżowała się — o ludziach, którzy trzymają psy. Nazwał ich tchórzami, którzy nie mają dość odwagi, żeby gryźć ludzi osobiście.

Jakże dobrze było śmiać się razem z nim. Był jedynym znanym jej klientem, który cytował Strindberga, który przeczytał dzieła zebrane Steinbecka i świetnie znał Wordswortha, Cowpera i nawet tego biednego obłąkanego poetę oracza Johna Clare’a.

Przy całej jego sympatii do starych i znajomych pisarzy był również skłonny, by spróbować twórczości autorów, których nigdy nie czytał, nieczęsto chętnie, oczywiście, ale przedstawiła mu Gabriela Garcìę Márqueza, a on jej podziękował i zaczął też czytać Jorge’a Luisa Borgesa. Pamiętała, jak stał przy półce z dziełami Borgesa i robił notatki w małym notesie, który nosił ze sobą. Pokazał jej swoje zapiski, gdy kasowała mu zakupy.

Wszystko, co się nam przytrafia, łącznie z upokorzeniami, nieszczęściem, wstydem, wszystko dane jest nam jak surowiec, glina, z której możemy ulepić nasze dzieło sztuki. JL Borges

— Biblijne — podsumował, uśmiechając się.

Nie mogła sobie wyobrazić, że ojciec Tim zaznał nieszczęścia, wstydu czy upokorzenia, ale jej wyobrażenie o duchownych było w tamtym czasie w najlepszym wypadku mało realistyczne. Oślepiała ją doniosłość urzędu i nie była w stanie zrozumieć człowieczeństwa wyświęconych, by go sprawować, dopóki nie poznała ojca Tima. Dziwnie niezręcznie było podejrzeć, nawet jeśli jedynie na tyle, na ile pozwalał smak literacki, życie codzienne zakonnika — bardziej niezręcznie, niż była wtedy skłonna przyznać, bo jak powiedział pan Emerson, zmiana własnych poglądów jest co najmniej drażniąca. Mimo że kiedyś wystarczało jej postrzeganie duchownego jako zamazanej postaci w tle fotografii, poznanie ojca Tima sprawiło, iż ta wizja nabrała ostrości i zajęła przyjemnie centralne miejsce.

To właśnie on zatrudnił Scotta na stanowisku kapelana w Domu Nadziei i to on odprawił ich ceremonię ślubną w ślicznym kościółku w górach, gdzie pachniało pszczelim woskiem i jabłkami i skąd roztaczał się widok na Tennessee. Upiekł nawet szynkę na ich przyjęcie.

A co najważniejsze, razem z Cynthią byli dla niej największym wsparciem, gdy przerażona do utraty zmysłów i nie mając pojęcia, jak sobie z tym poradzi, kupiła księgarnię i wprowadziła się na piętro, i zawiesiła zasłony w oknach, i zaczęła wierzyć w Boga.

Margaret Ann wskoczyła na ławkę pod oknem i usiadła w plamie słońca.

Wyciągnęła rękę, żeby pogłaskać swojego żółtego kota i poczuła je — ciepło własnej krwi kapiącej na podłogę niczym krople wody z kranu. Powtarzało się to od wielu dni. Musiała odwołać dwie wizyty u doktora Wilsona, ponieważ trudno było znaleźć zastępstwo do sklepu, a jeszcze trudniej pieniądze, by za nie zapłacić. Z jakiegoś powodu, którego nie mogła do końca pojąć, nie chciała rozmawiać o dziecku z nikim z wyjątkiem Scotta i Louise, i doktora Wilsona. Wydawało się naturalne, żeby zachować taką nowinę dla siebie i najbliższych, dopóki wszystko nie stanie się oczywiste. Pragnąc spełnić jej życzenie, Scott się zgodził. Gdyby jej siostra nadal mieszkała w Mitford, powiedziałaby jej o krwawieniu, ale Louise była w Charleston, miała stresującą pracę, więc nie chciała jej niepokoić.

A dlaczego nie powiedziała Scottowi o krwawieniu albo nie zadzwoniła, żeby umówić się na wizytę u lekarza? Była już nieomal w czwartym miesiącu ciąży i z pewnością nie był to czas na tajemnice. Na co czekała?

Przycisnęła czoło do chłodnej szyby w oknie. Czekała, aż minie ten okropny strach przed zbyt dużym szczęściem albo zbyt dużym smutkiem.

Rozpakowali cztery torby wiktuałów, przygotowali szybki lunch, sprawdzili, czy z Barnabą wszystko w porządku, potem położyli się na sofie w pracowni — on z głową na południe, ona z głową na północ.

Obudzili się o trzeciej, nie dowierzając.

— Widzisz — zauważył — zmęczenie po podróży samolotem nie przechodzi w jedną noc.

— Zadzwońmy do Irene — powiedziała.

Do Irene, która, był gotów się założyć, wróciła do domu ze swojej własnej wyprawy na zakupy i rozpakowywała swoje własne wiktuały albo może nawet budziła się po drzemce…

— Nikt nie odbiera.

— A co mówi automatyczna sekretarka? — zapytał.

— To, co zwykle. Dodzwoniłeś się do domu państwa McGraw, nikt nie może w tej chwili podejść do telefonu, prosimy o pozostawienie wiadomości.

— Zostawiłaś wiadomość?

— Odłożyłam słuchawkę.

— Mogłaś zostawić wiadomość i gdy wróci, oddzwoniłaby do nas.

Jego żona wcale nie wiedziała wszystkiego, zdecydowanie nie.

— Zadzwoń do niej jeszcze raz o piątej.

Podniosła się z pozycji leżącej, wzięła na ręce Violet i podeszła do okna, wyglądając na zewnątrz. Gdy jego żona wyglądała przez okno, jej mózg pracował — ściany mogły zostać wygładzone, świeczniki usunięte i zastąpione przez lampy, zasłony wymienione na inne w bardziej sezonowym kolorze, a teraz co? Drzwi Irene McGraw doprowadzały ją do szaleństwa.

Przez lata znosił niechętnie jej gorliwą pracę przy desce do rysowania, która na całe miesiące porywała ją z jego życia i przenosiła w inny świat. Musiał wytworzyć się u niego jakiś mentalny pancerz, ponieważ teraz pragnął, żeby znalazła się przy stole w swojej małej pracowni. Znajomy widok jej pochylonej głowy, gdy przechodził korytarzem, ból szyi, który chętnie by rozmasował, jej starania, żeby stworzyć dzieło jeszcze lepsze niż ostatnio, nawet kipiący i przypalający się na kuchence ryż, byłyby pocieszeniem w porównaniu do całej tej historii z wtrącaniem się w cudze sprawy.

Nigdy nie przypuszczał, że usłyszy siebie, jak mówi te słowa.

— Idź popracować nad swoją książką, Kavanagh.

— Dobrze — odparła posłusznie.

Odwróciła się i zniknęła w korytarzu razem ze swoim kotem.

Nie mógł uwierzyć, że jego żona naprawdę robi coś, co nie było jej pomysłem. Ta kobieta mogła z łatwością sterować jego życiem, ale posiadała też wzruszającą i dziecinną stronę, która za każdym razem poruszała go do żywego.

W sąsiednim domu było cicho.

Po tym jak razem z Cynthią przebudowali żółty domek kilka lat temu i przenieśli się za żywopłot, opuszczając dom, który kupił od diecezji, wynajął go Hélène Pringle. Hélène, która urodziła się we Francji, dawała lekcje gry na pianinie i do dzisiaj nie mógł się nadziwić, że okazała się siostrą przyrodnią zmarłej Sadie Baxter. Okoliczność ta okazała się mieć więcej pozytywów niż negatywów, dzięki Bogu.

Mieszkanie w suterenie podnajmował od Hélène Harley Welch, ponadsześćdziesięcioletni nawrócony handlarz bimbrem i klejnot pośród rodzimych mieszkańców gór, który kiedyś pełnił samozwańczą funkcję opiekuna Lace Turner, zanim adoptowali ją Hoppy i Olivia Harper. Wszystko to było operą na dość dużą skalę z wieloma ariami, z których część miała dopiero zostać zaśpiewana. Sutereny stały się też domem dla dwóch młodszych braci Dooleya, siedemnastoletniego Sammy’ego i dziewiętnastoletniego Kenny’ego, którzy niedawno wrócili z tułaczki, na jaką zostali skazani w dzieciństwie.

Dość powiedzieć, że trio robiło od czasu do czasu sporo harmidru. Oprócz klawiszowych melodii płynących z okien pracowni panny Pringle od godziny dziesiątej do czwartej, ryczał silnik wiekowego pickupa, przy którym pracowali najemcy do późnych godzin wieczornych. Nie mniejszy huk towarzyszył pracom przy stopniach tylnych schodów, które powoli, ale nieuchronnie były wymieniane na nowe. Wszystkiemu akompaniowały dźwięki muzyki country płynącej z radiomagnetofonu ustawionego na pełny regulator w przydomowej altance, która wracała do życia po okresie dominacji przez dzikie róże.

Działo się tam życie, po prostu, chociaż nie bez pewnego szoku dla sąsiedztwa.

Jak dystyngowana Hélène Pringle mogła to wszystko znieść, nie miał pojęcia. Kilka tygodni temu, gdy zastał ją, jak plewiła po swojej stronie żywopłotu, powiedziała, że dzięki nim „było wesoło, jakby po domowemu”.

— Pardon moi, ojcze, ale zanim zeszli się tam na dole, stary dom wydawał mi się trochę… — Spojrzała na niego przepraszająco. — …morose, ponury.

Teraz można było usłyszeć brzęczenie muchy. Zanim wrócili do domu z Irlandii, Harley zabrał chłopców w odwiedziny do części rodziny Welchów mieszkającej w Kentucky, a Hélène poleciała do Bostonu, żeby załatwić sprawy związane z majątkiem jej matki.

Nieświadomie zaczął przemierzać pokój tam i z powrotem, jakby oczekując na jakieś niespodziewane wydarzenie.

cTC

Zaczął studiować swój kalendarz i plik kartek z własnoręcznymi notatkami.

Spotkanie Klubu Rotariańskiego. Kolacja w klubie Kiwanis. Dzień sprzątania posesji przy Szpitalu Dziecięcym.

Oddzwonić do burmistrza. Był nieomal pewien, że Andrew Gregory chce, aby kandydował w wyborach do rady miasta, czego skutecznie udawało mu się unikać przez lata.

Prośba, aby wystąpił na spotkaniu duchownych w Holding. Wikariusz z Hendersonville szuka kogoś na zastępstwo na miesiąc.

Był też oczywiście nieotwarty list od nowego biskupa. Nowy biskup. Lubił starego biskupa.

Nie miał dość zajęć, koniec kropka. A mimo to taka lista zadań wcale go nie pociągała. Bieganie tam i z powrotem z językiem do pasa przestało go bawić.

W czasie gdy był obarczony ogromną odpowiedzialnością i kongregacją, od której nie mógł się opędzić, miał się dobrze. Z wyjątkiem oczywiście dwóch śpiączek cukrzycowych. Nigdy nie brakowało mu czegoś do zrobienia, jakiegoś problemu do rozwiązania, kogoś, kogo należało uczynić szczęśliwym. Potem był kurs w udzielaniu porad przez duchownych i współczesna koncepcja, że nie jest to absolutnie możliwe, aby mógł uczynić kogokolwiek szczęśliwym, ponieważ leży to tylko i wyłącznie w gestii samego zainteresowanego.

Przez chwilę żałował, chociaż bardzo krótko, że Emma Newland nie jest już jego byłą sekretarką. Zadzwoniłaby do nich wszystkich i odwołała jego zobowiązania albo odmówiła spełnienia prośby, a większość bałaby się ponownie spróbować.

Krótko mówiąc, chciał od życia czegoś więcej niż spotkań i kolacji i niestworzonych historii przeróżnego autoramentu. Miał nadzieję, że wizyty w Holly Springs i w Irlandii dadzą mu odpowiedź na pewne pytania, ale obydwie podróże jedynie pogłębiły jego wątpliwości. Co teraz? Co dalej?

Postąpi zapewne tak, jak postępował do tej pory. Wypełni wszystkie wynikające ze swojego kalendarza obowiązki i postara się znaleźć w tym przyjemność.

Zadzwoniła jeszcze raz o szóstej trzydzieści.

— Nadal nikt nie odbiera — oznajmiła. — Zostawiłam wiadomość.

— Ręcznik był wilgotny, gdy byliśmy tam dzisiaj rano około dziewiątej — rozważał na głos.

— Więc powiedzmy, że wyszła tuż przedtem. Jest teraz szósta trzydzieści. To razem prawie dziewięć godzin. Czy zostawiłbyś drzwi wejściowe otwarte na dziewięć godzin?

— Tylko gdybym zapomniał, że są otwarte, i wyszedł przez drzwi kuchenne do garażu i gdzieś pojechał.

— Może pojechała na lotnisko i poleciała na dwa tygodnie do…

Uniosła ręce, usiłując wymyślić jakiś cel podróży.

— Na Ibizę — podpowiedział.

— Czy myślisz, że powinniśmy zadzwonić na policję?

— Nie. Znasz Rodneya Underwooda. Cały dom kazałby ogrodzić żółtą taśmą i otoczyć kordonem wozów patrolowych. Urządziłby przedstawienie, jakiego nikt nie widział. Biedna kobieta nie byłaby w stanie wjechać na własny podjazd, gdy wróci do domu.

— Dobrze, że są szklane drzwi antyburzowe. Nie dostaną się przynajmniej do środka insekty i wiewiórki.

Otworzył „Muse”, żeby dokończyć to, co zaczął wiele godzin temu.

— Ale ponieważ niedługo będzie ciemno — kontynuowała — nie uważasz, że powinniśmy pojechać i zamknąć drzwi? Czy to nie byłby miły sąsiedzki gest?

Oto i jego ulubiona kolumna w „Muse”, Mitford według Mayhew. Warta całej ceny gazety, ponieważ Hessie Mayhew była doskonale zorientowana we wszystkich sprawach i nie bała się o tym pisać, z personaliami włącznie.

— Timothy?

Podniósł wzrok znad gazety.

— To jest przecież Mitford. Pamiętasz, jak o sobie mówimy?

— „Mitford dba o swoich!”

Zacytował hasło wyborcze ich wieloletniej, chociaż byłej pani burmistrz.

Ruszyła w stronę wieszaka z kluczami.

— Jadę.

— Nałożę tylko buty — odparł.

Mieli nadzieję, że po przyjeździe spotka ich miła niespodzianka w postaci widoku samochodu Irene zaparkowanego w garażu obok pojazdu Chestera. Miejsce było jednak puste. Wjechali na podjazd. W zapadającym zmierzchu na niebie pojawił się księżyc nieomal w pełni. Dom robił wrażenie opuszczonego.

— Powinniśmy byli zadzwonić na pocztę i zapytać, czy nie zażyczyła sobie przekierowania poczty.

— Zastanawiam się — powiedział — nad migającą diodą w automatycznej sekretarce. Może jest tam wiadomość, która mogłaby podsunąć nam jakiś trop.

— Możemy spróbować. Jak myślisz?

— Może — oświadczył, wysiadając z samochodu.

Stali na ganku, niezdecydowani. Temperatura znacznie się obniżyła, jak zwykle gdy słońce schowało się za górami.

Weszli do ciemnego holu. Nie podobało mu się to, czuł, jak coś ściska go w żołądku. Co niepokojącego było w pustym domu, domu pozbawionym człowieczej czy nawet psiej obecności? Spojrzał w górę na podest schodów spowity nieomal w całkowitej ciemności.

— Właśnie sobie przypomniałem — powiedział. — Nie mamy hasła, żeby odsłuchać jej wiadomość. Poza tym tak naprawdę nie mam ochoty wchodzić po tych schodach.

To nie były jego schody, żeby po nich wchodził.

— A co z oknami? Są otwarte. Co jeśli będzie padać? Słyszałeś prognozę pogody? To pora huraganów.

— Były uniesione zaledwie na kilka centymetrów, na litość boską.

Był opryskliwy, chociaż wcale tego nie chciał.

Spojrzała na niego, zraniona.

— Podczas wiatru deszcz może padać bokiem.

W ciemnościach wyglądała na dwunastolatkę. Mimo że skończyła niedawno sześćdziesiąt cztery lata, niektórzy brali ją za jego córkę.

— Wychodzę — oświadczył. — Mam już dość.

Chwycił ją za ramię i poczuł, jak zastyga w bezruchu.

— Widziałeś? — zapytała.

— Co?

— Coś się tam poruszyło.

— Jakby co?

— Osoba, może. Po prawej stronie, na podjeździe.

Niedawno przeżyli napad rabunkowy w Irlandii, a szaleniec przestępca wyskoczył w ich pokoju ze zbroi…

Wtedy i on ujrzał, jak coś się poruszyło. Mignięcie za szklanymi drzwiami. Nagły impuls, by uciekać razem z żoną przez tylne drzwi, przerodził się w paraliż. Nie był w stanie się ruszyć.

— Jelenie — wyszeptał chropowatym głosem.

— Tak?

— Tak, kozły i łanie. Szukają tego, co zostało z funkii.

Przychodziły całymi rodzinami skubać funkie Kavanaghów, ale dopiero gdy skończyły azalie.

Drżał jak liść osiki, serce waliło mu jak młotem. Dobry Boże, komfort własnego domu, niewinne chrapanie jego psa…

Może ta, która zawsze miała jakiś pomysł, coś wymyśli? Nie miał pojęcia, co robić.

— Nie możemy tu stać całą noc — stwierdził.

Wóz albo przewóz.

— Zostań tutaj i się nie ruszaj — polecił. — Wszystko będzie dobrze. Wychodzę.

Ale tylko gdyby mógł chodzić na nogach z galarety.

Ruch zasuwy w drzwiach był nieomal niesłyszalny.

Krzyk jego żony, plama piekielnego białego oślepiającego światła.

— Trzymajcie ręce tak, żebym je widział.

Powiedział coś niezrozumiałego, stracił wszystkie siły witalne.

— Ojciec Tim?

Kolejna plama białego światła, młoda twarz, pistolet.

— Joe Joe? — zawołał przerażony.

Joe Joe pochwycił go, ratując przed upadkiem, i postawił, opierając o drzwi. Leciał przez ręce.

— Mogę wszystko wytłumaczyć — bronił się.

Ale po co się trudzić? Niech jego żona wszystko wytłumaczy.

Rozdział trzeci

— Wychodzę — powiedziała, całując go w policzek.

— Gdzie?

— Do Świata Betonu, po poidełko dla ptaków i dwie żaby pod parasolem.

— Nie kupuj żab — poradził. — Leć i bądź jak motyl.

Zniknęła, kierując się do garażu, a od strony ganku nadeszła Puny.

— Dzisiaj pracujesz połowę zmiany — przywitał ją. — Nie masz czasu mnie dręczyć.

— Na to zawsze mam czas, ojcze.

Była niczym wcielenie psotnicy, widział, co się święci.

Zdjęła sweter, zwinęła go w kulkę, wsunęła do torby i wszystko razem wepchnęła pod blat. Następnie wyprostowała się i uśmiechnęła.

— Joe Joe mówi, że zemdlałeś, gdy zaświecił ci w oczy tym światłem.

— I wycelował mi glocka kaliber .45 prosto w twarz. Ty byś nie zemdlała?

— Padłabym trupem na miejscu.

— Rzecz w tym, że nie zemdlałem, jak mówisz. Nogi się pode mną ugięły, to wszystko. Ufam, że Joe Joe nie będzie rozsiewał takich niedorzecznych plotek po mieście.

Wzięła poduszkę z kuchennego taboretu i poklepała ją.

— On nie powie nikomu ani słowa, ale nie mam pewności co do oficera Greene’a, starego ladaco. Może powiedzieć Ruby, a wtedy, wie ojciec, szukaj wiatru w polu.

— Szukaj wiatru w polu?

— Wszyscy będą wiedzieć, że ojciec zemdlał. Ale to nic takiego, mężczyźni często mdleją, nie tylko kobiety. Kobieta mówi mężowi, że będzie miała bliźniaki, i co on robi? Mdleje. Mężczyzna idzie do lekarza i gdy słyszy złą wiadomość, leci głową na stół.

— Skąd to wiesz?

— Mam koleżankę, która jest pielęgniarką w Wesley. Mówi, że mężczyźni cały czas mdleją.

Dała wycisk poduszce z kolejnego taboretu.

— Czy Joe Joe też tak się zachował, gdy powiedziałaś mu, że będziesz miała dziewczynki?

— Rzeczywiście tak. Zapomniałam o tym. Uderzył czołem w ramę łóżka. — Śmiała się do rozpuku na wspomnienie tego zdarzenia. — Ale wcale mu to nie zaszkodziło.

— A co za drugim razem?

— Przyjął to ze spokojem. Bóg raczy wiedzieć, bliźniaki nie przytrafiają się w tej rodzinie, są raczej jak epidemia. To nic, co mogłoby pochodzić z mojej strony, mogę ojca zapewnić.

— Więc powiedz Joe Joe, że będę siedział cicho, jeśli on będzie siedział cicho.

— Kawy?

— Połowę — poprosił, podając kubek.

— I całe to zamieszanie zupełnie niepotrzebnie — powiedziała. — Kto nie wskoczyłby do samochodu i nie ruszył do Georgii, zostawiając drzwi otwarte na oścież? Szczególnie że jej córka rodziła o cały miesiąc za wcześnie i straciła poprzednie? Gdyby jedna z moich dziewczynek znalazła się w takich tarapatach, też zostawiłabym drzwi domu otwarte na całą szerokość.

Wyjęła garść sztućców ze zmywarki i wsunęła je z hukiem do szuflady.

— To dobrze, że jej sąsiadka zauważyła wasz samochód i zadzwoniła na policję. Dobrze wiedzieć, że ludzie jeszcze się troszczą o sąsiadów.

— Wszystko dobre, co się dobrze kończy.

Wyciął kupon z „Muse”.

— Trzy dwadzieścia dziewięć i para niezłych płuc, mówiła, jak Joe Joe i jej sąsiadka zadzwonili do Georgii. Niech ojciec tylko pomyśli. Gdyby ojciec i panna Cynthy nie pojechali sprawdzić, kto wie, jaki element mógłby podjechać pod dom ciężarówką i wszystko wywieźć?

Podniosła pokrywkę żeliwnego garnka, zajrzała do środka.

— Przenosi dzisiaj ojciec Barnabę?

Poczuł ukłucie smutku.

— Pomogę ojcu. Trzeba to zrobić.

— Nie, nie. To znaczy tak. W poniedziałek. Myślę, że w poniedziałek. On lubi to miejsce, wiesz. To dla niego dom.

— Ale tutaj na dole też będzie szczęśliwy, jak się przyzwyczai. Wszyscy spędzacie tutaj tak dużo czasu, będzie miał towarzystwo. Gdzie jest panna Cynthy?

— Kupuje poidełko dla ptaków i dwie żaby pod parasolem.

W rzeczywistości był to kod jego żony na zakupy materiałów artystycznych w Wesley.

— Nie musi kupować tych żab pod parasolem, wszyscy mają żaby pod parasolem. Tylko mi nie dawajcie żab pod parasolem. Czy chce, żebym ugotowała tę fasolę?

— Tak.

— Czy namoczyła ją przez noc?

— Tak.

— Czy dodała imbir?

— Tak mi się wydaje.

— Co dzisiaj ojciec robi?

— Lunch z J.C. i Mule’em.

— Siostra Fancy Skinner przeprowadza się tutaj z Tennessee, będzie miała swoje własne stanowisko w O Stopień Wyżej.

— Tak słyszałem.

— Musi się ojciec ostrzyc.

No to się zaczyna, pomyślał. Przez całą dekadę Puny Guthrie nadzorowała jego terminarz strzyżenia. W istocie, robiła to z wyjątkową gorliwością.

— Podcinałem włosy kilka tygodni temu.

— To było w Irlandii — zauważyła.

— Ile mogły mi podrosnąć przez dwa tygodnie?

— Miałam to powiedzieć, ale się powstrzymywałam. Trochę za mało podcięli ojcu wtedy włosy. To wyrzucanie pieniędzy w błoto, jeśli podetną za mało, mówię ojcu.

Wyjęła wiadro z mopem.

— Miserere nobis.

— Co ojciec powiedział?

— Mówię sam do siebie.

Ileż razy chciał jej powiedzieć: odpuść, mam żonę, która zajmuje się moimi sprawami. Ale nie mógł tego powiedzieć tej rezolutnej dziewczynie z gór, którą kochał jak własną córkę. Puny opiekowała się nim czule jak prawdziwy anioł, zanim pojawiła się Cynthia. Problem polegał na tym, że nigdy nie przestała, a on nie miał serca, żeby ją zbesztać.

— Powiedział ojciec, że już nigdy w życiu nie pójdzie do Fancy, i Bóg mi świadkiem, nie mam ojcu tego za złe, ale może jej siostra okaże się odpowiednia. Nie musiałby ojciec jeździć do Wesley. Wie ojciec, ile kosztuje dzisiaj benzyna, a Joe Joe mówi, że ceny nie pójdą szybko w dół.

A skoro mowa o wtrącaniu się. Zaledwie początkował.

Nalała gorącej wody do wiadra i odwróciła się, przygwożdżając go intensywnym spojrzeniem swoich zielonych oczu.

— I co? — zapytała.

— Co i co?

— Wie ojciec. To, co ojcu przyniosłam.

— Dziękuję — odparł sztywno. — Bardzo pomocna domowa porada.

Koniec dyskusji.

— Jestem pewna, że był ojciec dzisiaj rano milszy.

Uciekł na górę, żeby nałożyć swój strój do biegania.

— Zamawiam dwa razy danie dla dzieci — oświadczył Mule, wyglądając na zadowolonego z siebie.

— Dlaczego danie dla dzieci? — chciał wiedzieć J.C.

— Chcę zobaczyć, co jest warte. To ich najnowsza promocja.

— A dlaczego dwa, na litość boską?

Nie miał zbyt wiele do wniesienia do dyskusji, ale pomyślał, że zaryzykuje.

— Lubi dzieci — poinformował.

— To zamów jedno danie dla dzieci — poradził J.C. — A jak ci nie będzie smakowało, to przynajmniej nie będziesz musiał jeść dwóch.

— Ale ja naprawdę lubię makaron z serem — oświadczył Mule.

— Który podają z grillowanym tostem z serem, na litość boską. Chcesz rozsadzić swoje tętnice?

— Dają tylko połowę grillowanego tostu.

— Ale jeśli zamówisz dwa dania, każde z połową grillowanego tostu, to będziesz miał cały grillowany tost plus podwójny makaron z serem. Dlaczego nie możesz po prostu zamówić grillowanego tostu z makaronem i zaoszczędzić półtora dolca? Myślałem, że lubisz trzymać się za kieszeń?

— Chcę dwa dania dla dzieci, jedno po drugim.

— Jaki z ciebie osioł — pomstował J.C.

— Daj mu spokój — odezwał się. — Niech sobie zamówi, na co ma ochotę.

— Ale nie będzie zadowolony z dwóch dań dla dzieci. Nie dają z tym nawet korniszona.

— Dzieci najczęściej nie lubią korniszonów — wtrącił pojednawczo.

— Rozejrzyj się dookoła. Czy widzisz tu jakieś dzieci? Ja nie widzę tu żadnych dzieci, co mówi ci, do kogo zaadresowana jest ta promocja.

Przyjrzał się menu.

— Słyszałeś zapewne, że sprowadza się do nas siostra Fancy? — zapytał Mule.

— Słyszałem — potwierdził. — Wyciąłem dzisiaj rano kupon.