Biały myśliwy i bestie - Tomasz Zackiewicz - ebook

Biały myśliwy i bestie ebook

Tomasz Zackiewicz

0,0

Opis

Tomasz Zackiewicz - autor niezwykle poczytnych za granicą powieści i książek o tematyce archeologiczno-historycznej oraz artykułów naukowych, szczególnie popularnych w Niemczech, Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Jego anglojęzyczne publikacje stanowią cenny materiał edukacyjny zarówno dla naukowców jak i pasjonatów i cieszą się niesłabnącą popularnością. Przykładowe tytuły to: My Tips for Men About Women, For Men Only
LABOUR CAMP FOR IMMIGRANTS IN GREAT BRITAIN -- A True Story
The Publishing Experiment
Robert M. Fletcher's Scams, Part One
Robert M. Fletcher's Scams, Part Two
Robert M. Fletcher's Scams, Part Three
Robert M. Fletcher's Scams, Part Four
Stephen Bathory's Financial Contribution to War Expenses (1576 - 1586)
The Duke of Masovians, The Federation (Slavic Stories).


Autor o swojej obecnej książce ""Biały myśliwy i bestie"" napisał ""Myślę, że to będzie jedna z ważniejszych powieści, jakie kiedykolwiek napisałem i jakie jeszcze mam nadzieję napisać w przyszłości. Stanąłem tu w szranki z arcydziełem wszechczasów pod tytułem ""Jądro ciemności"". Jest to moje spojrzenie na ""mrok"" Konga przez losy polskiego emigranta i innych bohaterów książki. Jest to powieść przygodowa w egzotycznej scenerii, ale jednocześnie jest tu tzw. drugie dno. Dużo jest tu uniwersalizmu i symbolizmu. Również jest to książka patetyczna, będąca swoistym hołdem pewnym wartościom. Nie będę ukrywał, że moją inspiracją była nie tylko powieść Josepha Conrada, ale też twórczość egzystencjalistów. Jest to zdecydowanie męska literatura, chociaż zapraszam też żądne silnych emocji panie. Użyłem tutaj realistycznego stylu pozytywistów, aby każdy Czytelnik mógł przeżyć wielką przygodę i poczuć dreszcz emocji przy tych straszliwych wydarzeniach, które zaistniały w głębi kongijskiej dżungli kilkadziesiąt lat temu"".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 436

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tomasz Zackiewicz „Biały myśliwy i Bestie”

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2013

Copyright © by Tomasz Zackiewicz

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok

Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok

Zdjęcie okładki © Lina Pakhomova

ISBN: 978-83-7900-007-4

Wydawnictwo Psychoskok

ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom.665-955-131

wydawnictwo.psychoskok.pl

http://ebooki123.pl

e-mail:[email protected]

Tomasz Zackiewicz

Biały myśliwy i Bestie

Wydawnictwo Psychoskok 2013

Konin

Niniejszą książkę poświęcam

Józefowi Konradowi Korzeniowskiemu

(Joseph Conrad, 1857-1924)

za stworzenie arcydzieła

„Jądro ciemności”

Autor

"Bestie mają także ojczyznę."

Curzio Malaparte

Był to człowiek w sile wieku, o sylwetce przygarbionej, niezbyt wysoki, szczupły, ale raczej mocnej budowy. Jednak chód miał pewny, równy, żołnierski. Widać było, iż wiele lat spędził w mundurze. Jego twarz pociągła, koścista, śniada, wysmagana mrozem, wiatrem i trudem wyglądała jak gdyby wykuto ją w marmurze. Zdradzała szlachetne rysy, typowe raczej dla ludzi z wyższych sfer. Powagi dodawały siwe, przerzedzone przez czas włosy, które w nieładzie opadały na poryte zmarszczkami czoło. Oblicze intelektualisty, człowieka z wyżyn. Stara, dziewiętnastowieczna konserwatywna elita...polski duch! Ale to było też czoło człowieka zmartwionego, nieszczęśliwego, zawiedzionego, rozdartego.

Dłonie mocne, kościste, pokryte bliznami mówiły o ciężkiej przeszłości. Tylko ich właściciel i jeden Bóg mogli wiedzieć, ile zrobiły dobrego dla świata. To te ręce były źródłem zarobku na emigracji, to one tworzyły historię, broniły wolności narodu i obcej. I były to dłonie raczej robotnika, a nie intelektualisty.

Albert Jancewicz, jeden z wielu wyrzutków, dla których ojczyzna pozostawała gorzką utopią. To ten człowiek, i jemu podobni, był ostoją polskości na przymusowej emigracji. Pracował i żył na obcej ziemi, ale nie zapominał kim jest. Trwał, chociaż czasem miał ochotę odejść w niebyt, aby nie odczuwać tego żalu za ojczyzną. Tak bardzo tęsknił za swoim domem, za rodzinnymi stronami, za tymi wzgórzami z falującym zbożem, za łąkami, na których pasły się konie, przy starorzeczach Niemna, bogini piękności polskich rzek.

Jancewicz nie znał dobrze francuskiego, choć często jego domem stawała się obca ziemia. Dobrze mówił po rosyjsku, po białorusku, też po niemiecku, ale nie po francusku. Ale to Paryż, mekka polskich wygnańców, zastępował mu to, co utracił. Ciągle tu wracał, bowiem nigdy nie mógł zagrzać miejsca w swej ojczyźnie. Uciekał odkąd sięgał pamięcią, gdyż okrutny los wikłał go w zawirowania dziejów tego pięknego regionu Europy.

W złotych latach młodzieńczych zastała go pierwsza wojna światowa. Zaciągnął się do polskiej armii. Wtedy zaczęła się ta jego ścieżka tułacza, choć z początku nic na to nie wskazywało. Związał się z Piłsudskim i z tym, co brygadier robił. Był jego idolem, jak dla większości Polaków z tego okresu. Bowiem w tym czasie wierzono w wielkie osobistości, które potrafiły zbawiać narody. Jancewicz, gorący patriota, nie był inny. 

Uczestnik wyprawy do Kongresówki w sierpniu 1914 roku. Potem członek POW i I Brygady. Po klęsce orientacji na państwa centralne z niedobitkami dostał się przez Rosję do Francji. Tam w Bayonne, został zwerbowany do tworzącego się polskiego oddziału na emigracji. Nie mieli jednakże okazji walczyć za ojczyznę, bowiem niedługo potem wcielono ich do Legii Cudzoziemskiej. 

Wiosną 1915 roku Jancewicza czekała kolejna klęska, gdyż zostali pobici w Szampanii, po czym rozwiązani. Jancewicz pełen goryczy udaje się do Anglii, gdzie w Liverpoolu pracuje do 1918 roku jako robotnik portowy. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości wraca do kraju. Tam bierze udział w wojnie polsko-bolszewickiej, powstrzymując czerwoną Bestię pędzącą na zachód. Zostaje ranny. Nie wiedzie mu się najlepiej, toteż po odzyskaniu pełni sił wyjeżdża do Szwecji w celach zarobkowych. Zatrudnia się na kutrze rybackim. Zostaje okradziony i pobity. Wraca do ojczyzny z niczym. Wstępuje w szeregi piłsudczyków, biorąc udział w przewrocie majowym w l926 roku. Nie zgadza się z programem BBWR-u. Kryzys mocno daje mu się we znaki, wyrusza więc do Niemiec, gdzie pozostaje aż do zajęcia Austrii przez führera. Po pewnym czasie wraca do Polski, czując, co się święci. Hitler do końca prowadzi swą grę pozorów, lecz wszyscy i tak wiedzą, o co chodzi. Brunatna Bestia nabierała mocy, hodowana pieczołowicie przez Zachód. Pasła się na krwi kolejnych narodów, dorównując Czerwonej Bestii. Oba piekielne stworzenia, chociaż kazano im ze sobą stoczyć śmiertelny pojedynek, miały tego samego ojca, pana ciemności i tego świata. A kły i pazury tych Bestii miały wytrzebić ludzkość i złamać godność boskiego stworzenia. Tylko głupcy jeszcze wierzyli w pokój.

Jancewicz, jako doświadczony żołnierz i mężczyzna w sile wieku, został powołany do armii z pierwszej linii. Od razu go rzucono pod granicę z III Rzeszą. Następne dni spędzał w okopach, obserwując ruchy wojsk nieprzyjaciela. Napisał kilka listów do najbliższych i posłał je pocztą polową tak, jak czynili to inni. Przypuszczał, iż to jest ostatni kontakt z nimi. Nie pomylił się, bowiem rano ruszyła ofensywa niemiecka, która zepchnęła go i jego towarzyszy broni daleko w głąb Polski. Mniej liczni oraz gorzej uzbrojeni musieli ulec przewadze wroga, który rzucił do boju większość swoich jednostek.

Jedynym wyjściem była znowu emigracja. Dostał się do Francji. Tam dowiedział się o agresji ZSRR, które zadało cios w plecy jego ojczyźnie. Bestie rozszarpały jego ukochany kraj, czyniąc go bezdomnym.

Albert aż do kapitulacji Niemiec walczył na obczyźnie „za wolność naszą i waszą". Był na wielu frontach. Kilka razy został ranny. Zawsze jednak miał nadzieję, że nieszczęśliwa karta jego kraju zostanie odwrócona przez jakieś złośliwego wróżbitę. I wreszcie nastanie pokój.

W latach czterdziestych walczył w szeregach armii brytyjskiej. To był skrawek lądu, do którego Niemcy nie mogli się dobrać. Jancewicz czuł się tam wreszcie bezpieczny. Ale znudziła go wojaczka. Nie chciał już walczyć, toteż złożył wniosek o przeniesienie do cywila. W sztabie nie chciano o tym słyszeć. Wcielono go do Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich gen. Kopańskiego. Wysłano do Egiptu, gdzie bronili Tobruku. Nie było tam nic polskiego, ale był wspólny wróg, którego należało gnębić do końca.

Jancewicz po raz pierwszy gościł w Afryce. Mając duszę podróżnika od razu zakochał się w tym kontynencie. Ciężko było – suchy, pustynny klimat dawał się we znaki Europejczykom, lecz Albert nie zważał na to. Przeszedł już zbyt wiele, żeby teraz ulec. Zdrowy czy chory, ranny czy nie – zawsze kochał Czarny Ląd całym sercem. Stał się dla niego drugą ojczyzną, bo miejscowi byli wyjątkowo przyjaźnie nastawieni, mimo ciągle świeżego widma kolonializmu białych. Nie widział nic oprócz połaci piasku, zakurzonych i brudnych towarzyszy, zabiedzonych Arabów i Berberów oraz wychudłych wielbłądów. To mu jednak wystarczyło, aby polubić ten spalony słońcem ląd. Był zupełnie taki jak on sam – pusty, dziki, trochę smutny. Kroczył przezeń dumnie, na końcu wleczącego się ciężko oddziału. Powłóczył miarowo nogami, rozdzierając zdeptany setkami stóp piasek. O czym wtedy myślał? Pewnie o tym, o czym myśleli pozostali rodacy – o Polsce. I pewnie by pomarli z wycieńczenia, przytłoczeni swym nędznym losem, gdyby nie Tuaregowie. Poili, karmili i leczyli – i chwała im za to.

Do kraju wrócił, w 1944, kiedy to trwała zaciekła batalia o status polityczny przyszłej, wolnej ojczyzny. Spędził wiele czasu na Zachodzie, gdzie mógł dostrzec wysoki stopień życia tamtejszych narodów. Marzył o tym, by Rzeczpospolita była także takim krajem. Tęsknił za czasami sanacyjnymi, bo wtedy czuło się tą wielkość tegoż kraju. Lubił tę Polskę dworów szlacheckich. Szlachta była szkieletem narodu, ale to chłopi i robotnicy byli jego krwią. W końcu to ludzie niskiego stanu wypełniali szeregi polskiej armii.

Wraz ze zdobyciem Berlina przez aliantów wojna dla ludzi pokroju Jancewicza wcale się nie skończyła. Na Zachodzie świętowano, lecz tutaj trzeba było ciągle się bić. Armia Czerwona, która rzekomo wyzwoliła Rzeczpospolitą, miała to do siebie, iż wcale nie zachowywała jak na przyjaciół przystało, lecz jak okupant. Zamiast pokoju przyniosła zamęty. To chyba przez głośny warkot bolszewickich czołgów znaczna część społeczeństwa polskiego zaczęła nie lubić „wybawcę” Stalina. A może to nie wina złomu rozjeżdżającego na wszystkie strony odradzającą się ojczyznę, może to NKWD, od którego cuchnęło zbrodnią. Oprawcy ci, razem z SS, byli sługami diabła, których celem było zniewolenie narodów i utopienie ich we krwi. Wielki niewidzialny Szatan, choć spętany łańcuchami w piekle, wyciem domagał się ofiar.

Albert jako weteran wojny polsko-bolszewickiej nie mógł znieść widoku czerwonego sztandaru, który – o zgrozo! – miał powiewać nad całym światem. Działał na niego, niczym przysłowiowa płachta na byka. Może właśnie dlatego związał się z AK, mimo rozwijającej się w nim pewnej niechęci do walki. Chciał powstrzymać rewolucję, mającą objąć całą Rzeczpospolitą, a potem świat. Po pokonaniu brunatnej Bestii, czerwona Bestia stała się bardzo silna. Nie mógł na to patrzeć obojętnie.

Na brak zajęcia nie musiał narzekać, ponieważ bojówki Armii Ludowej, wspierane przez ich wschodnich towarzyszy uderzały coraz częściej. Zza zachodniej granicy pomocy nie było. Nota bene Zachód pozwolił Stalinowi zrobić z Polską, co mu się żywnie podobało. Jancewicz był bardzo zawiedziony takim obrotem sprawy. Czuł, iż te lata spędzone na obczyźnie były latami zmarnowanymi. Cały jego trud został zaprzepaszczony. Wtedy to zaczął tracić wiarę w dobro i sprawiedliwość na świecie. Wiek dojrzały zdmuchnął płomień młodości, który palił się do tej pory w jego sercu.

Kiedy zaczęły się masowe aresztowania i kiedy NKWD wpadło na jego trop, uznał, iż Rzeczpospolita została stracona na wieki. Przegrał. Przegrały też jego piękne marzenia, które przeistoczyły się w koszmar. Zrozumiał to w pewnej podwarszawskiej kaplicy. Widząc Matkę Bożą z konającym Jezusem, coś w nim pękło. Wtedy to upadł na kościste, chude kolana i zapłakał. Ściskając swoją wojskową czapkę brudnymi, pokaleczonymi palcami, podniósł załzawiony wzrok na figurkę i wyszeptał łkając to, czego uczono go za młodu:

 – „Nazywam się Milion, – bo za miliony

Kocham i cierpię katusze.

Patrzę na ojczyznę biedną..."

Głos mu się rwał. Zapadnięty w spazmatycznym szlochu padł krzyżem na chłodną, szorstką, zakurzoną podłogę. Jak grzesznik. Bo w istocie był grzesznikiem, gdyż dla wroga nie miał litości. Jego ostry bagnet pozbawiał życia obcych żołnierzy, którzy mieli pecha stanąć mu na drodze. Ale robił to dla ojczyzny, a nie dla sił ciemności, chcących rzucić na kolana ludzkość. Dlatego jego grzechy były uzasadnione.

W dwa dni po tym incydencie został aresztowany. Bito go, torturowano i więziono. Wyzywano go od polskich, kapitalistycznych świń, lecz on był bierny. Nie czuł razów tych, co go już po raz nie wiadomo który przesłuchiwali. Nie słyszał też obelg. Nie prosił o rychłą śmierć, gdyż już umarł, umarł dla Polski. 

Leżał nieruchomo na twardej żelaznej pryczy, wpatrzony w sufit ciemnej celi. Przez małe, okratowane okienko wpadało niewiele światła. W tym wilgotnym, stęchłym półmroku ledwo można było odróżnić ciemne sylwetki szczurów, spacerujących to w jedną, to w drugą. Jancewicz przez pewien czas obserwował je. Zrobiło mu się przyjemnie i nawet zmusił się na uśmiech, mimo opuchniętych, pokrwawionych warg. Przypominał sobie jak ich nazywano w Afryce. To właśnie oni byli „pustynnymi szczurami Tobruku”, broniącymi skutecznie przez osiem miesięcy swoich pozycji przed hitlerowskim "Afrika Korps". Port został utrzymany dzięki tym „rats of Tobruk”. Trzeba było dać z siebie wszystko, ale opłaciło się – marszałek Erwin Rommel mógł tylko pomarzyć o jego zdobyciu. Tak, to było piękne. Złamali niemiecką butę. Ranna Bestia krwawiła...

Albert zamknął na moment oczy i przeżył tę bitwę po raz wtóry. Pamiętał twarze swoich towarzyszy, pamiętał palące słońce, pamiętał głód, pamiętał strach, pamiętał beznadziejność i rozpacz, pamiętał pragnienie śmierci swojej i wroga, pamiętał szaleństwo, które go ogarniało... Szczury! Ale szczury są na tyle inteligentne, że gdy czują śmierć, opuszczają zagrożony teren. A oni trwali tam. Wbrew logice. Celem ich była śmierć na obcej ziemi. Śmierć na obcej ziemi... Po co? W imię czego?

Bo Bestia tak chciała.

Leżąc tak nieruchomo, jakby w stanie półsnu, drgnął, jakby ktoś lub coś go nagle ukuło. Do jego uszu dobiegły wystrzały z karabinów. Suchy trzask zamków. Wydało mu się, iż słyszy nawoływania swoich towarzyszy na tle rozrywających się bomb... Znowu salwa. Suchy trzask ponownie odbił się echem w przestrzeni. Widział trupy swoich towarzyszy, walające się wokół niego. Tyle krwi! 

Otworzył szybko oczy, przestraszony. Te wspomnienia były straszne. Źrenice natychmiast się zwęziły, reagując na mdławe światło, które wpadało z zewnątrz. Wtedy do jego uszu doleciał szczęk zaciąganych zamków. 

Był bardzo wyraźny, realny, namacalny i chyba nie pochodził z przeszłości. Metalicznie złowrogo brzmiał w jego uszach. Słyszał go tysiące razy, jak melodia śmierci. Ale tym razem to nie wspomnienia z frontu. Nie, to nie to. Ten przeklęty dźwięk wpadał raczej przez okratowane okienko. Był podobny do tych z przeszłości, ale to dźwięki teraźniejszości. Coś się działo tuż za oknem, coś złego się działo. Ktoś strzelał.

Doszedłszy ostatecznie do tego wniosku, dźwignął się ciężko z pryczy, która odezwała się rdzawym jękiem. Był cały obity i pokaleczony, dlatego zmiana pozycji pociągnęła za sobą nagły atak bólu. Skrzywił się tylko w szorstkim grymasie, bo był bezsilny wobec tej niemocy. Siwy, krzaczasty zarost, obficie porastający twarz, drgnął. Znał ból ciała i duszy, ale gdy on jest permanentny, trudno jest go znieść. Nawet taki doświadczony żołnierz jak on chciał wreszcie dożyć takiej godziny, aby nic mu nie bolało i aby nie musieć się bać. Aby ciało i dusza nie cierpiały. Tak chciał normalnie przeżyć chociaż jeden dzień. Ucieczka przed cierpieniem człowieka jest naturalna. Uciekać..., ale dokąd? Gdzież można znaleźć miejsce schronienia przed tymi wszystkimi troskami, trapiącymi gatunek ludzki? Czy dopiero śmierć wyzwala człowieka od cierpienia? Czy jest takie miejsce, gdzie można doznać ulgi?

Podszedł chwiejnym krokiem do okienka, po czym ostrożnie wyjrzał. Ta ostrożność pozostała mu z lat wojennych, kiedy to był pod obstrzałem, a snajperzy tylko czekali na pojawienie się czyjejś głowy. Na pełną cierpienia twarz uderzył strumień świeżego powietrza. Było takie rześkie, inne. Inne, bo unosił się w nim zapach krwi. A on wiedział, jak pachnie krew. Nasiąkał nim i żył z nim.

Silne światło zmusiło go do opuszczenia powiek. Nie był do tego przyzwyczajony. Bolały go oczy. Jeszcze to!

– Ceeel! – rozdarł świętą ciszę jakiś okropny głos. 

Jancewicz natychmiast oprzytomniał, po czym spojrzał przed siebie, walcząc ze swoimi słabościami. Na fragmencie dziedzińca wolnego od gruzu roztrzaskanych domów zauważył pięciu mężczyzn tkwiących sztywno w szeregu pod nadpaloną ścianą jakiegoś budynku. Wynędzniałe sylwetki odziane w łachy, brudne i podarte. Nie od razu pojął, co się dzieje. Dopiero kiedy przesunął wzrok nieco w prawo, zrozumiał. Wtedy po raz drugi usłyszał ten nieludzki ryk, rozdzierający przestrzeń dziedzińca:  

– Pal!!!

Żołnierze z Armii Czerwonej wchodzący w skład plutonu egzekucyjnego bez wahania pociągnęli za spusty, stojący pod murem osunęli się na ziemię, gdzie już leżało kilkanaście ciał. Jeden jeszcze żył. Bo pocisk nie trafił tam, gdzie trzeba. Nie zadał śmierci, chybił, celowo lub nie. Ale chybił i niesiona przez niego śmierć roztrzaskała się o tą złowrogą ścianę. Ranny wił się straszliwie, wzywając przeraźliwym głosem Boga. Dlaczego nie skonał od razu jak inni? Cierpiał straszliwie i krzyczał. Może miał żyć, ale...

– Na Rany Chrystusa, dobijcie go! – wyrwało się z ust Albertowi. 

Jego głos zabrzmiał niczym wycie konającego drapieżnika, złapanego w sidła przez wytrawnego myśliwego. Widział już w swoim życiu wiele okrucieństwa, lecz mimo to widok ten wstrząsnął nim. Złamał go, powalając jego człowieczeństwo na kolana. Bo nie strzela się do bezbronnych, nawet jeśli nie byli cywilami. Bo nie strzela się do ludzi za to, że byli Polakami. To nie zbrodnia być Polakiem i kochać swój kraj.

Chyba sprawiedliwy Bóg wysłuchał gorącej prośby starego, bowiem zaraz potem zjawił się przy ciężko rannym jakiś rosyjski oficer, by strzałem z pistoletu zakończyć sprawę. Jancewicz odetchnął z ulgą i obtarł łzy, które już zdążyły nagromadzić się w oczach, zamazując cały obraz. Ogarnęła go wściekłość, bo widział to i nie był w stanie nic zrobić. On, żołnierz, nie był w stanie obronić swoich rodaków. Sam został tu zamknięty w klatce, jak cyrkowe zwierzę, bez widoków na wolność i odzyskanie godności. Czuł się tak bezsilny i to go najbardziej denerwowało w tym wszystkim. Chwycił się energicznym ruchem za kratę tak, jak gdyby chciał ją wyrwać. Ta jednak, solidnie wmurowana, ani drgnęła. Puścił się więc jej i nieco uspokojony zerknął smutno w stronę odchodzącego marszowym krokiem plutonu. Ich miarowy stukot butów brzmiał w jego głowie jak spadająca lawina kamieni.

Na miejscu pozostało tylko kilku sowieckich oficerów i trzech „przyjemniaczków” po cywilu z NKWD. Widział jak się śmiali, śmiali się nad trupami, bezczeszcząc je. Pogarda dla człowieka i jego istnienia, boskiego zamysłu, boskiego stworzenia. Bo zmarłym zawsze należy się szacunek, obojętnie kim byli. Nie rozumiał tego, bo to zbyt trudne dla pojęcia. Jakim trzeba być człowiekiem, aby tak postępować. Czy można było ich w ogólne nazwać istotami ludzkimi, natchnionymi przez Stwórcę do życia? Kim były te podłe istoty, które nie miały respektu do zmarłych? Co one reprezentowały?

Wiadomo, Bestię!

Do jego uszu doleciały nawet strzępy rozmowy prowadzonej po rosyjsku. Nie mógł znieść tej mowy, bo chociaż była piękna, to jednak źle mu się kojarzyła. Tylko zdrada, krew i cierpienie. I zniewolenie. Mowa brutalnego okupanta. Czuł żal i wstręt, ale to niemoc kazała mu przestać być świadkiem tego wydarzenia. Niemoc, która towarzyszyła mu tak wiele lat, która odebrała mu godność. 

Odszedł szybko od okna i usiadł na pryczę. Ta jęknęła, jakby czując żal tkwiącego na niej nieruchomo człowieka. A ten człowiek wpił się wzrokiem w podłogę, bo tylko tyle mógł zrobić. Siedzieć i cierpieć jeszcze bardziej. Chciał mieć z sobą karabin, aby ich zastrzelić. Był pewien, że nawet nie zawahałby się ani ułamka sekundy. Mógłby nawet rzucić się na nich z gołymi rękami i wydarłby im serca, jeśli w ogóle je mieli. Na nic więcej nie zasługiwali, tylko na śmierć, ale czy śmierć mogła być wystarczającą karą?

Bez karabinu był drapieżnikiem bez kłów i pazurów. Nawet małpa mogła wytargać go za ogon i naśmiewać się z jego bezbronności.

Ciągle był jeszcze w szoku, przywalony żalem jak kłodą. Jego rodacy byli mordowani przez okupanta a on nie potrafił nic uczynić, by temu przeciwdziałać. Był żołnierzem, ale był bezbronny. Bez karabinu rzeczywiście był nikim. To uczucie bezradności trawiło go straszliwie, niczym rozżarzone węgle. Ręce bezwładnie rozrzucone drżały ze zdenerwowania. Tyle lat i to samo. Ciągle krew i cierpienie. I poniżenie. Nie było spokoju, a tak tęsknił za normalnym życiem. Aby w końcu nastał taki dzień, by już się nie bać. 

Za wszelką cenę starał się opanować. Jednak prawdziwą ulgę przyniósł mu widok szczurów, które znowu odważyły się opuścić swoje nory. Popiskiwały radośnie. Po raz wtóry przywołały mu wspomnienia związane z Afryką. Nagle zapragnął tam być. Żałował teraz bardzo, iż wrócił do kraju. Tutaj go nie chcieli. Takich jak on nawet tępili. Czeka go tu tylko śmierć. Skończy pewnie pod murem podobnie jak tamci nieszczęśnicy. O co zatem się bił? Dla jakiej idei walczył na obczyźnie? Po co tracił zdrowie, siedząc jak dzień tak noc w okopach? Robił to wszystko dla ojczyzny, a teraz chcą go za przekonania posłać do piachu. Gdzie tu szacunek do towarzysza broni? Gdzie jest Wojsko Polskie, które na bagnetach roznosi wroga? Co się stało z tym pięknym krajem? I gdzie jest do cholery Bóg?!    

Rozmyślania Alberta nagle przerwał szmer dobywający się zza solidnych, żelaznych drzwi celi. Ktoś zajrzał przez mały, prostokątny otwór. Albert drgnął – wiedział, że idą po niego. Tak, teraz była jego kolei. Góra trupów musi urosnąć pod same niebiosa, jak pomnik ku czci eksterminowanego narodu. Jego krew też musiała wsiąknąć w tę ziemię, której nigdy nie dość. Niech się stanie to, co ma się stać. Niech rosyjskie kule rozerwą go na strzępy. W końcu tyle razy go dosięgały, ale nigdy skutecznie.

Żegnaj, kochana Afryko!

Wkrótce potem rozległ się szmer odsuwanej zasuwy. Drzwi skrzypnęły, otwierając się na całą swoją szerokość. Do środki weszło dwóch ludzi. Jednego z nich Jancewicz znał dobrze – był to młody żołnierz Armii Czerwonej. Taki młody, a musiał wykonywać tak niewdzięczną robotę. Odprowadzał go bowiem często na przesłuchania NKWD. Pewnie nie tylko jego. Co za świat? Mimo że znał go tylko od tej strony, to jednak nie żywił nienawiści do tego młodzieńca. Jego delikatne rysy, niemal dziecięce blond włosy przemawiały za tym, że to mógł być anioł. Anioł, który stał się żołnierzem Armii Czerwonej, by być bliżej katowanych Polaków. Mógł być to nawet osobisty Anioł Stróż Alberta.

Tak go odbierał Jancewicz. Widział, że ten młody Rosjanin cierpiał, gdy musiał wykonywać rozkazy oprawców z NKWD. Nie dawał po sobie tego poznać, walczył z tym, ale kosztowało go to wiele. Dobrze wiedział, że w razie nieposłuszeństwa skończy tak samo, jak ci, których pilnował. Musiał wiedzieć, że Bestia nie rozpoznaje narodowości, a dzieli ludzkość na swoje sługi i tych innych, których trzeba unicestwić. A ten chłopak służył Bestii, bo był młody i chciał żyć. Chciał żyć tak jak kiedyś Jancewicz, kiedy był w jego wieku. Afirmacja życia i doznanie miłości było pożywieniem dla młodych dusz. A nie nienawiść, bo ta pochodzi od diabła. A ci, którzy nią się karmili, byli sługami złego.

I ten młody Rosjanin miał taką smutną twarz, kiedy już wszedł do celi. Jego wzrok błądził po sczerniałych, spleśniałych ścianach. Unikał tego, po którego przyszedł. Czynił to wbrew sobie, ale rozkaz to rozkaz. Albert jako doświadczony żołnierz wiedział, że taka jest powinność, a za to, co nastąpi odpowiadają dowódcy i system, który zabiera synów matkom, aby czynili zło i ginęli w imię zła. Na cześć Bestii, która żywiła się cierpieniem ludzi i piła ludzką krew. A była ona zawsze głodna.

Człowiek – istota zniewolona przez Bestię.

Zaraz za rosyjskim żołnierzem, wszedł inny mężczyzna w cywilnym ubraniu. Obaj stali w półcieniu, a oczy Jancewicza z trudem łowiły szczegóły. Młodego żołnierza znał doskonale, ale tego drugiego widział po raz pierwszy. Nie spodobał mu się od pierwszej chwili, bo wiedział, że to ktoś, kto może zadecydować o jego życiu lub śmierci. Było coś odrażającego w tej drobnej sylwetce. Albert obserwował nieznajomego kątem oka. Nie śmiał spojrzeć mu w twarz. Bowiem w końcu ta istota mogła być odpowiedzialna na śmierć wielu jego rodaków. Wolał, aby ta chwila nigdy się nie wydarzyła, aby to był zły sen. Ale to się działo na jego oczach. Nie mógł po prostu zniknąć, rozpłynąć się w tym niezdrowym powietrzu. I jak duch przenieść się do Afryki, do tych życzliwych ludzi, którzy kiedyś uratowali jego i jego rodaków. W tym momencie pustynia stała się dla niego synonimem wolności, bo miała w sobie to, czego mu w tej chwili brakowało – sucha przestrzeń bez ścian i krat.

Strażnik zatrzymał się przy drzwiach, a drobny mężczyzna zbliżył się miękkim krokiem do Jancewicza. Przez pewien czas stał w bezruchu, a Albert wpił się wzrokiem w jego buty. Masywne, zabłocone, ale nie było na nich polskiej krwi. Chyba ktoś inny kopał więźniów w czasie przesłuchania. On mógł tylko zadawać pytania. Taki „dobry” i „miły” człowiek, „przyjaciel” umęczonych. Spec od odpowiedniego zadawania tortur psychicznych, bez dotykania nawet palcem więzionych. Bo po co brudzić sobie ręce? Od tego byli zwyrodnialcy, chorzy psychicznie, dla których stosowanie wymyślnych cierpień było sensem życia. Nie musieli myśleć – wystarczy, aby umieli bić do nieprzytomności. To nie takie trudne.

Jancewicz nie mógł wciąż odważyć się na podniesienie wzroku, chociaż powinien patrzeć sługom Bestii prosto w twarz. By drwić z nich aż do końca, by z dumą odejść. Tylko tyle mógł zrobić. Ale i tego nie potrafił. Był tak długo upadlany, że czuł się podle, że czuł się nikim, że czuł się tym, czym czynili go jego oprawcy. Uwierzył im w to, że nic nie znaczy i łaską dla niego jest śmierć. Oby była szybka i bezbolesna.

Nie patrzył na tamtego w cywilnym ubraniu, ale inne jego zmysły pracowały i czekały na dalszy etap upadlania. Nie chciał widzieć tej twarzy, bo jak czegoś nie widać, to można udawać, że nie istnieje. Zauważył jednak, iż tamten sięgnął po coś do kieszeni w marynarce. Chyba to była jakaś kartka, bo szeleściła jak kartka. Tak, to jakaś kartka. Może wyrok śmierci podpisany przez miejscowego oficera NKWD.

– Wasze nazwisko, obywatelu – mruknął cienko nieznajomy. 

Jego głos wydawał się być miły, ale to była złuda. Nie można było zapomnieć, że ten człowiek był odpowiedzialny za śmierć wielu ludzi. Takie zwierzę w skórze człowieka i jeszcze znające jego ojczysty język. No cóż, Bestia przybierała różne formy, podszywała się pod różne narody i mówiła wieloma językami. Mogła być nawet kobietą...

Jancewicz milczał, nie mogąc wrócić do rzeczywistości, w której się znajdował. Wydawał się nie rozumieć do końca tego, co się dzieje. I dlatego milczał. Nie spodobało się to tamtemu, gdyż raptem wziął zamach i wymierzył mu policzek. Twarz Albert odskoczyła w bok. Siarczysty ból był niczym wobec całego cierpienia jego ciała i duszy. Tak, już nie było miło, już nie było grzecznie i uprzejmie. Był tylko piekący policzek. Otrzeźwiający ból. I złudzenie prysło jak bańka mydlana. To nie Afryka z pustynią bez granic, z życzliwymi koczownikami. Oto przed Jancewiczem stał sługa Bestii w całej swej okazałości. Już nie krył tego, kim był i po co przyszedł. I jego głos jakże stał się odmienny, inny jakiś:

– Pytałem o nazwisko!

Z zagojonej już rany na wardze poleciała krew. Przyszedł czas na kolejną serię ciosów, bo odpowiedzi nie było. Tamten go policzkował jak oszalały. Nic nadzwyczajnego. Po prostu takie uroki życia w tym miejscu i w tym czasie. Bóg doświadczał i trzeba było wytrwać. Ale ten ból był dobry – powodował otrzeźwienie z półsnu, w którym trwał więzień. To nic, to tylko Samum. Siecze i pali, wysusza człowieka do cna. Tak chciało się pić. Wtedy i teraz...

Pożegnawszy na dobre swoje mrzonki o Afryce, Jancewicz był już przytomny. Zbierał myśli.

– Albert Jancewicz – odparł potulnie stary.

W końcu i tak oprawcy z NKWD wiedzieli, kim jest, a poza tym podanie imienia i nazwiska to nie zdrada kraju. Był dumny z tego, jak się nazywa i teraz nie zamierzał ukrywać tego, kim został stworzony na tym nieludzkim świecie. Przecież i tak wkrótce zginie pod tą przeklętą ścianą. Miał przed oczami jej ponure oblicze, sczerniałe od pożogi i podziurawione od rosyjskich kul. Stare przedwojenne cegły były poplamiony przez polską krew. Ich czerwień przez to była jeszcze czerwieńsza.

Jak już miał zginąć, to jako ktoś, a nie coś. Tożsamości mu nikt nie zabierze. Karabin, wolność, nawet godność, ale nie tożsamość.

– Albert Jancewicz – powtórzył powoli tamten. – No, no, no! Tak...

Więzień był już całkowicie trzeźwy, wydarty z odrętwienia swej beznadziejności. Zaczynał myśleć i kalkulować. Zdawał sobie sprawę ze swego położenia i akceptował je. Wyboru nie miał – musiał się z nim pogodzić.

Enkawudzista poruszył się nerwowo. Ale już nie było kolejnej serii ciosów. Nie było powodu się przemęczać, skoro więzień był posłuszny. Nie było winy i nie ma kary – nawet kat to wiedział.

Stary zerknął ukradkiem na swego rozmówcę, bo chciał wiedzieć, w co tamten gra. Instynkt kazał mu walczyć o przetrwanie, nawet jeśli jego sytuacja była beznadziejna. W końcu tyle razy uchodził cało od śmierci, że tliła się nadzieja, że tym razem będzie podobnie, że to jeszcze nie koniec jego życia, że Stwórca nie skończył pisać książki jego życia i będzie kolejny rozdział. I jeśli tak się stanie, to ten kolejny rozdział będzie nosił tytuł „Afryka”. Bowiem tam chciał teraz być i już nawet widział to oczami wyobraźni. Tamci ludzie byli biedni, ale wolni. Tak bardzo chciał być wolny i robić to, co lubi. Tu był niewolnikiem, skazanym na zagładę za nieposłuszeństwo. Bo nie potrafił zaakceptować tego świata, w którym żył. Dla niego Europa stała się symbolem totalitaryzmu. Europa go więziła, poniżała, odebrała mu godność i chciała jeszcze pozbawić go życia. Europa stała się wroga...

Nie zdążył przypatrzeć się twarzy enkawudzisty, ale zdołał dostrzec, iż nieznajomy wpatruje się w jakiś dokument. Papier! Jakich cholerny papier miał decydować o jego życiu? Dokument zapewne stworzony przez dyletanta, co nawet podpisać się nie potrafi. Kłamliwy papier zarzucający Jancewiczowi bandyctwo. A przecież on był patriotą i walczył z tymi, co burzyli jego świat, w którym żył, co wywrócili do góry nogami jego życie rodzinne. Każdy by się zbuntował przeciw jawnemu złu.

– Nie jesteście zbyt rozmowni, obywatelu... – zaczął po chwili przybyły enkawudzista. – Słyszałem, że popsuliście nerwy całej naszej komisji. No, obywatelu Jancewicz, macie wielki problem. Co z wami będzie?

Albert przysłuchiwał się tym słowom i coraz bardziej ogarniało go zdumienie. Mężczyzna ten mówił doskonałą polszczyzną, chociaż ze wschodnim akcentem. Czyżby Polak z Kresów, który zawierzył czerwonej Bestii? Czy byli tacy, co mieli zamiar mordować swoich rodaków w imię diabolicznej ideologii. Byli! Jancewicz to wiedział. Jednak ciągle nie potrafił zrozumieć, dlaczego tak się działo. Dlaczego ktoś w ogóle poddaje się tej zgubnej ideologii, wierzy w jej sens i wprowadza ją na siłę? Dlaczego ludziom odbiera się wolność decyzji? W imię czego? W imię kogo?

Ale skoro to był Polak na usłudze Stalina, to Jancewicz nie mógł pozostać dłużej biernym. Rosjanin tak, ale Polak to już nie. Upodlenie przez rodaka boli gorzej. To już było ponad siły. Zacisnął machinalnie pięści. Gniew stał się w nim tak silny, że zapragnął zniszczyć tego człowieka za wszelką cenę, aby dłużej nie przynosił ujmy swemu narodowi.

– Najlepiej pod mur! – odpalił Albert i od razu zaczął żałować tych słów. 

Wyczuł, że nieznajomy się roześmiał. 

Miał poczucie humoru – kto by podejrzewał? Można rozbawić kata. A to był kat. Nie było wątpliwości, że to ludobójca. I ten kat się śmiał, bo to był dla niego dowcip. Skazaniec dowcipkował, a jego kat się śmiał. Ale tu nie było wesołości, a raczej ironia. I to ta złośliwa ironia. Wredna i zła, kolejne narzędzie poniżania więźniów. Naśmiewanie się z wartości, w które się wierzy, też boli.

– Pod mur, powiadacie?... Nie, nie teraz! Na wszystko przyjdzie czas. Niech wam tak się nie śpieszy do tego waszego nieba, czy jak tam to nazywacie.

Gniew w sercu Jancewicza uleciał. Pozostała beznadzieja.

– Jestem już stary i zmęczony.

– Ale na razie żyjecie! Pilnujcie swego żywota, bo to wszystko, co macie.

– Mam jeszcze swoją tożsamość i religię.

Enkawudzista prychnął i powiedział:

– Tożsamość śmierdzącego kapitalisty i wyzyskiwacza. A jeżeli chodzi o waszą religię, to jest jedna, wielka bzdura. Prawdziwy, postępowy człowiek nie zajmuje się takimi głupotami. Trzeba czcić pokój i pracę. A tacy jak wy sieją bandytyzm. A bandytyzm musi być ukarany, bo co by to było, gdyby pozwolić na panoszenie się uzbrojonych band.

To była jawna indoktrynacja. Facet brzmiał jak jakiś politruk. Ale Jancewicz nie potrzebował słuchać tych bredni. I tak by w nie nie uwierzył. Zasmakował tego już podczas wojny polsko-bolszewickiej.

– Przeczytałeś to w „Prawdzie”? – zakpił Albert, a potem dodał – „W nienawiści jest strach”.

– Co?

– Cytat z filozofii Fryderyka Nietzschego.

Enkawudzista się zaśmiał i powiedział:

– Widzę, że obywatel uczony. No, panie inteligent, od mojej decyzji zależy, co się z tobą stanie, więc nie bądź bezczelny. Komu się zda twój upór, Jancewicz? Ty zginiesz i nikt nie będzie o tobie pamiętał, a my tu będziemy po wszystkie czasy. Już nie ma twojej Polski, herbowy pomiocie. Już nie będziecie strzelać do prawdziwych komunistów i sadzać ich do więzień. Teraz wam odpłacimy za wszystkie wasze plugawe zbrodnie.

 Stary podniósł powoli głowę i spojrzał prosto w oczy swemu rozmówcy. Od razu dostrzegł w nich ten fanatyzm i nienawiść. Było w nim coś tak diabelskiego, że aż Albert się przestraszył i znowu opuścił swój wzrok. Tak, był „herbowym pomiotem” i dlatego teraz ponosił za to konsekwencje. Znał głupotę polskiej szlachty, ale to nie umniejszało jego dumy z pochodzenia. Nie należało uogólniać. Czuł po prostu sentyment do historii, bo tak go wychowano. Nie można o tym tak po prostu zapomnieć.

– Doświadczyłem już waszych pokojowych zamiarów – mruknął Jancewicz smutno.

– Sami jesteście sobie winni. Przecież nie chcieliście z nami współpracować. Moglibyśmy przecież porozmawiać jak ludzie. Przy butelce dobrej wódki. Podacie nazwiska, wypijemy i pójdziecie do domu. Po co macie cierpieć za tych anglosaskich sługusów z AK?

– Nie mam do czego i do kogo iść.

– Macie przecież żonę.

Jancewicz zatopił twarz w dłoniach.

– Bolszewicy zabili – wyszeptał, próbując pohamować płacz. 

– To kłamstwo! To na pewno byli Niemcy. Zapomniałeś o obozach, które wyzwalaliśmy, Jancewicz. Wasz plugawa sanacyjna władza jakoś nie podołała niemieckim faszystom, a taka była napuszona. Tyle się mówiło o polskim wojsku i honorze polskiego żołnierza, a gdy przyszło co do czego, to...

Urwał i zbliżył swoje usta do lewego ucha Alberta, by dokończyć:

– …rozbili was jak dzieci. A wasze władze uciekły za granicę, zostawiając na pastwę faszystom naród. Tyle wam pomogli wasi przyjaciele Anglicy i Francuzi. Co wyście nie byli w stanie zrobić, my dokończymy. To niemieccy faszyści wszystkiemu są winni i możesz być pewny, że poniosą zasłużoną karę. Zabiłem już kilkudziesięciu Szkopów i zabiję drugich tyle... Nawet za twoją żonę.

Stary miał już tego dość. Nagle zerwał się z pryczy i stanął tuż przed rozmówcą. Twarzą w twarz. Teraz dobrze mógł przypatrzeć jego fizjonomii. Była to twarz inteligencka, mała, płaska, ozdobiona czarnymi, prostymi włosami. Do kompletu dochodziły odstające uszy i garbaty nos. Bardzo rzucającym się elementem była blizna na czole, częściowo zasłonięta grzywką. Innymi słowy człowiek ten wyglądał nieprzyjemnie. Czy to natura tworzyła takich potworów? Czy tacy się rodzili?

– Chyba potrafię rozróżnić czarny krzyż od czerwonej gwiazdy – wycedził Albert, bo doskonale znał okoliczności śmierci swojej ukochanej żony. 

Przybyły zaczął mu już działać na nerwy. Widział tylko winę po jednej stronie, a tymczasem Albert bardziej odczuł zło od Sowietów, którzy to panoszyli się na jego Kresach i odebrali mu wszystko, co tak kochał.

– Jak śmiecie na mnie podnosić głos – wybuchnął tamten. 

Zamierzył się, lecz wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Z korytarza dobiegły odgłosy szarpaniny, po czym padły strzały. Strażnik, wciąż tkwiący przy drzwiach, wyciągnął pistolet i wybiegł z celi Jancewicza. Ktoś krzyczał. Brzęk metalu i... wystrzał. Nieznajomy natychmiast opuścił rękę, odwracając się w stronę otworzonych na oścież drzwi. Był bardzo zaskoczony tymi hałasami. Nasłuchiwał. To musiało być coś niecodziennego, bo to nie wyglądało jak krzyki katowanych i wyzwiska katów. Ponure te mury słyszały już wiele, ale tam działo się coś, czego dotąd nie było.

Enkawudzista stał teraz tyłem do więźnia, który nie mógł przegapić takiej okazji. Nie miał nic do stracenia, bowiem wiedział, iż i tak go zabiją. Zacisnął więc zęby i chwycił enkawudzistę za szyję. Kościste, silne dłonie zacisnęły się niczym stalowa obręcz. Tamten próbował się bronić, lecz nie mógł pochwycić napastnika. Wymachiwał bezradnie ramionami, chcąc uwolnić się z tego uścisku. I nie miał kto mu pomóc, bo strażnika nie było, a wszystko zagłuszały hałasy dochodzące z zewnątrz. Albert zaś trzymał, trzymał i trzymał, aż końcu poczuł, jak ciało enkawudzisty wiotczeje. Poczekał jeszcze chwilę, po czym rozluźnił uścisk. Mężczyzna w marynarce osunął się martwy. Obok leżała ta kartka, którą przedtem trzymał w dłoniach. Ale Jancewicz nie interesował się nią, bo teraz i tak nie miało znaczenia to, co tam było napisane.

Albert błyskawicznie przetrząsnął kieszenie, zabierając dokumenty i broń. To wszystko, czego teraz potrzebował i co mogło mu się przydać potem. Nie tracił czasu. Podbiegł do framugi drzwi i ostrożnie wyjrzał na korytarz. Nie zobaczył nikogo, jedynie z którejś z cel dobiegały odgłosy walki wręcz. Stary nie dochodził tego, co tam się działo, lecz wybiegł na korytarz i rzucił się ku wyjściu. Pędził co sił w nogach. Nie oglądał się do tyłu, a patrzył przed siebie. Wtem za sobą usłyszał po rosyjsku: "stój, bo strzelam!”. Nawet nie zwolnił. Do jego uszu doleciał miarowy terkot pistoletu maszynowego. Czując ostry ból w lewym ramieniu, rzucił się w bok. Przywarł plecami do wilgotnej ściany i wtedy zobaczył nadbiegającego żołnierza Armii Czerwonej z PPSz-41. Zaraz wycelował więc i oddał bez namysłu dwa strzały w jego kierunku. Trafiony wyrzucił ramiona, po czym zwalił się na betonową podłogę. 

Jancewicz nie zwracając wcale uwagi na broczącą ranę, począł biec dalej. Był już blisko wyjścia, widział już zwałowiska gruzów, gdy nagle wpadło dwóch tajniaków z NKWD. Za nimi posuwało się kilkunastu sowieckich żołnierzy. Stary zanim zdążył podnieść broń, został postrzelony ponownie. Zwalił się głucho pod nogi agentów. Słysząc nad sobą rosyjską mowę, zamknął oczy. Oczekiwał na strzał w głowę, który miał zakończyć cierpienia. Ten jednak nie nastąpił. Pada za to salwa z karabinów... I kolejna... Wszystko zlewa się w jedno...

Jancewicz zerwał się jak oparzony, ciężko dysząc. Ciągle przed oczami miał te koszmarne postacie. Rozejrzał się dookoła i spostrzegł ze zdumieniem, że znajduje się na hamaku, a nad nim rozciąga się moskitiera. Dopiero teraz przypomniał sobie, gdzie jest. Obtarł z czoła pot i z uczuciem wielkiej ulgi położył się z powrotem. Patrzył przed siebie, ale na nic konkretnego; szara moskitiera zlewała się z tłem.

To był sen, tylko koszmarny sen. Wróciły wspomnienia z przeszłości, tak jak wracały każdej nocy. Ale tym razem było to takie realne, takie prawdziwe. Nie mógł uwolnić się od tego, tych strasznych wspomnień. Uciekł już z Polski na dobre w nadziei, iż mu to się uda. Pomylił się jednak. Historia wyemigrowała razem z nim. Była tam, gdzie on i nic na to nie mógł poradzić. Koszmary z przeszłości towarzyszyły mu zawsze. Przychodziły przeważnie nocą, ale też czasem i za dnia, nękając sumienie i spokój ducha. I będzie tak chyba do końca jego dni. Bowiem przestał już mieć nadzieję, że to kiedykolwiek się skończy.

Do ojczyzny, rozwijającej się teraz prężnie w socjalizmie, nie chciał wracać. Stała się dla niego obcą. Wiedział, że nie może więcej igrać z losem. Następnym razem mógł nie mieć takiego szczęścia. Gdyby nie akcja AK mająca na celu odbicie więźniów, pewnie już by nie oglądał świata. W samą porę przyszła pomoc. Po wydostaniu się z aresztu nie zamierzał zostać w Polsce ani chwili dłużej. Wylizał się z ran i czmychnął wraz z innymi do Wielkiej Brytanii, gdzie nie mogło ich dopaść NKWD. Jego niezawodny dotąd instynkt, dzięki któremu mógł przeżyć na froncie, podpowiadał: "Uciekaj, póki możesz!” Czym prędzej wyjechał więc, nie zdążywszy nawet na dobre pożegnać się z ukochaną ziemią. Pędził jak oszalałe zwierzę w panice przed siebie, aby tylko uciec od tego świata, w którym przyszło mu żyć. Był tylko człowiekiem i po prostu miał tego wszystkiego dość.

W Anglii przez dobre półtora roku obijał się po ulicach Londynu, nie wiedząc dobrze, co z sobą zrobić. Pracy nie miał, a żył z tego, co udało mu się wyżebrać. Sporo pił, zatapiając swe żale. Nie mógł tak jednak żyć do kresu swoich dni. Miał jeszcze tyle rozumu, aby chcieć zmienić swoje życie, bo innym nawet tego zabrakło. Zabrakło woli walki. A on ciągle miał marzenia i mimo wszystko chciał je spełniać. W młodości czytał Henryka Sienkiewicz i teraz nie zdradził swych pragnień, nie wyrzekł się młodzieńczych fantazji. Marzył o podróżach, ale najbardziej pociągała go Afryka.

Dowiedział się z jakiejś gazety z poprzedniego tygodnia, iż poszukują chętnych do pracy w nowo utworzonej kopalni diamentów w belgijskiej kolonii i zgłosił się. W kilka dni później został załadowany wraz z innymi na statek handlowy płynący do Konga Brazzaville. Z racji, iż to była kolonia francuska wymagana była znajomość języka francuskiego lub ewentualnie niderlandzkiego, gdzie porozumiewano się w sąsiednim Kongo Léopoldville. Albert źle mówił po francusku, a niderlandzkiego w ogóle nie znał. To jednak wystarczyło, bo chętnych za wielu nie było. Został przyjęty, bo mówił po angielsku, a załoga składała się wyłącznie z Brytyjczyków. Z tymi ostatnimi miał zawsze dobry kontakt, bo wielu z nich było weteranami wojennymi. To był silna ponadnarodowa więź ludzi pokaleczonych przez okropności wojny.

Tak znalazł się tutaj, w Afryce. Najpierw Kongo Brazzaville, potem Kongo Léopoldville. Ale to była inna Afryka, niż ta, którą poznał podczas drugiej wojny światowej. To był całkiem inny świat, inni ludzie, inne okoliczności. Robota była ciężka a on już nie był młody. Ze zdrowiem też nie było najlepiej. Właściciel kopalni – należącej do spółki górniczo-przemysłowej Union Minere –był okropnym wyzyskiwaczem. Typowy biały kolonialista, któremu się wydaje, że wszystko mu wolno. Dniówka wystarczała zaledwie na kupienie chleba, którego i tak brakowało. To nie Europa i ten produkt nie był tu popularny. Mięso bywało tylko od święta. Z innym produktami, do których był przyzwyczajony biały człowiek, też bywało krucho, gdyż zaopatrzenie nie funkcjonowało należycie. Lepiej już opłacało się chodzić na miejscowy targ i nabywać leśne owoce od tubylców. Można było porządnie się najeść i zawsze trochę zostawało na czarną godzinę. 

W końcu uzbierało się te kilkanaście franków przez ostatnie miesiące. Stary nie wydawał ich, bowiem już z doświadczenia wiedział, iż mogły mu się bardzo przydać. Odkładał od ust i oszczędzał. Trzymał je w pudełku od cygar schowanym dobrze we wnęce pod łóżkiem. Kiedy chciał dołożyć do swoich oszczędności i trzeba było wyjąć pudełko, czekał, aż wszyscy jego towarzysze zasną po ciężkim dniu. Wtedy szybko i ostrożnie wyjmował je ze schowka, by wrzucić kolejnego franka. Potem rozglądał się wokół, by przekonać się czy nikt go nie obserwuje. Kiedy wszystko było w porządku odkładał swój skarb na miejsce. Niedługo potem zasynał.

Budzono ich zawsze wcześnie rano, punkt piąta. Trzeba było szybko opuszczać baraki, by w pół godziny dotrzeć do kopalni. Na piechotę, po strasznych wertepach i w palącym równikowym słońcu. Kto się spóźnił, miał poważne kłopoty. Szczęściarzom obcinano tylko pensję, a większość po prostu wywalano. Na ich miejsce było wielu chętnych. Awanturników bez przyszłości w starej powojennej Europie nie brakowało. Bieda, zniszczenia, choroby, straszliwa trauma. Liczyli na łatwe życie w Afryce, bowiem ta słynęła z bogactw. Ale marzenia zamieniały się przeważnie w koszmar, bo życie w górniczo-przemysłowej prowincji Katanga było koszmarem. Biali wykolejeńcy pracowali na równi z czarnymi, tylko nieco lepiej byli traktowani. Można było nawet się poskarżyć, ale zwykle bez skutku. Nie pasuje? Droga wolna! Nie było przymusu, bowiem niewolnictwo na Czarnym Lądzie zniesiono dawno temu. I człowiek stojący przed taką alternatywą miał problem – dalej harować jak wół bez perspektyw na lepsze życie, czy uciekać do dżungli, gdzie czekał go niepewny los. Jedni zostawali, drudzy uciekali. Tak umierały marzenia wielu białych, którzy mieli nieszczęście tu trafić.

Zgodnie z przewidywaniami oszczędności Jancewiczowi przydały się. Rok 1950 był ciężki w Katandze. Malaria położyła trupem wielu, a ci, co jeszcze żyli, nie byli w stanie pracować. A z opieką lekarską było trudno, bo nieliczni medycy nie dawali sobie rady z epidemią. Jemu udało się przeżyć, ale zapłacił za to całymi swoimi oszczędnościami, które odkładał na kupno sprzętu do polowania. Cóż znaczyło to wobec życia? Cieszył się z tego, iż był znowu spłukany, ale za to żył! Kiedy odzyskał pełnię sił, uciekł z kopalni. Miał dość tej harówy, która tylko zjadała jego zdrowie. Był w egzotycznym kraju i postanowił korzystać z życia. Bardzo chciał być myśliwym. Zawsze marzył o safari, czytał książki na ten temat. Kiedyś trochę polował na Kresach. Ale życie kazało mu strzelać do ludzi. Robił to z przymusu, bo taka powinność żołnierza. A on już miał dość widoku ludzkiej krwi, brzydził się tym.

Mieszkał przez dłuższy czas z wolnymi Murzynami Bantu, z którymi przedtem tylko handlował. Był to lud Bemba. Ci bardziej cywilizowani licznie pracowali w kopalniach w Katandze, więc poznał ich nieco i z tej strony. Miał tu nawet kilku przyjaciół władających trochę po francusku. Ani on, ani tubylcy nie przejmowali się zbytnio słabą znajomością tego języka. Czego nie udało się wymówić, można było przekazać na migi. Wspaniale się rozumieli. I najważniejsze, że byli przyjaźnie nastawieni do białych.

Wyruszał z nimi na polowania do dżungli. Uczył się, bo był tu gościem, białym wygnańcem. Poznawał nie tylko swoich nowych towarzyszy, ale i siebie. Nauczył się władać dzidą i łukiem jak przystało na wojownika. Niektórzy z wioski mieli nawet strzelby starej daty. Albert strzelający z broni palnej od dziecka był nie do pokonania. Miał przez to wielkie uznanie wśród ludu Bemba. 

Wódz wioski wybrał go nawet na pośrednika w sprawie handlu z białymi, obdarzając go wielkim zaufaniem. Mógł przecież z łatwością oszukiwać swoich czarnych towarzyszy, nieznających się na wartości niektórych towarów. Nie robił tego, choć bardzo by mu to się opłaciło, bowiem biali kupcy, próbowali go wielokrotnie przekupywać. Dawno już odzyskałby utracone swoje pieniądze. Brzydził się tym jednak, gdyż dobrze wiedział, co to jest krzywda ludzka. Tam, w swojej ojczyźnie, doświadczył tego. Obcy dyktowali mu swoje warunki na jego ziemi. Tutaj także belgijscy kolonizatorzy traktowali rdzenną ludność jak swoją własność. Za dużo złych skojarzeń. Dlatego jego sympatia pozostawała po stronie tubylców.

Związek Radziecki zachowywał się podobnie, chcąc uczynić z Rzeczypospolitej kolejną swoją kolonię. Nie można było temu zaradzić, ponieważ sami „kolonizowani” pragnęli tego. Bo skąd wzięło się nagle w Polsce aż tylu komunistów? Przed wojną to zawsze była partia marginalna. Żywił w sobie o to pretensje i złość. Tak to czuł, bo prześladowania przez rodaków, jakich doznał na własnej skórze, do tej pory go bolały. Można było mieć tylko nadzieję, iż w końcu uda się wyzwolić spod obcego jarzma. Ale wszyscy patrioci zostali uciszeni, a reszta uciekła. Miał straszny żal, który palił go od środka jak rozżarzone węgle. W Kongo Léopoldville przynajmniej nie było aż tylu zdrajców. Tak to sobie tłumaczył, bo jakoś musiał to sobie wytłumaczyć. Jego psychika była tak bardzo poraniona.

Jancewicz żyjąc wśród ludu Bemba poznał prawdziwe Kongo, egzotyczne i dzikie. Wkrótce wyniósł się z przemysłowej Katangi do prowincji Orientale, gdzie były zdecydowanie lepsze warunki dla myśliwych. Mówiło się o złotym interesie handlu kością słoniową, której Zachód wchłaniał każdą ilość. Tutaj osiadł w okolicach Stanleyville nad rzeką Lomami, a raczej przy jednym z jej starorzeczy. Albert pomimo swej uczciwości i tak dobrze wyszedł na współpracy z tubylcami. W trzy lata później dorobił się własnego domu. Miał nawet fundusze na wyposażenie go. Najbardziej jednak był zadowolony z niemieckiego sztucera na grubego zwierza, którego dostał od wodza w ramach przyjaźni. Chodził z nim cały czas na polowania. Zabił z niego już trzynaście bawołów do 1954. Było to ryzykowne zajęcie, ale bawole skóry miały równie dobre branie jak kość słoniowa.

Raz nawet zapłaciłby życiem za swoją nieostrożność, kiedy to ranił samotnego byka. Na szczęście nogi nie zawiodły starego i zdążył wspiąć się na drzewo. Zwierzę natomiast padło po jakiejś godzinie z wykrwawienia. Jednak Jancewicz nie od razu zszedł na ziemię. Długo jeszcze obserwował z konara górę mięsa, bojąc się ruszyć z miejsca. Kiedy już zdecydował się na to, wydawało mu się, iż byk jeszcze żyje i lada chwila zerwie się do ataku. Wahał się, bo to zwierzę mocno go wystraszyło. W końcu znudziło mu się siedzenie na drzewie do tego stopnia, iż było mu wszystko jedno czy bawół żyje, czy nie. Ześlizgnął się zwinnie na ziemię i skradał się ostrożnie do zdobyczy. Muchy już na dobre oblepiły czarną masą okolice rany postrzałowej.

Jancewicz wyciągnął z tej przygody właściwe wnioski i przez najbliższy tydzień unikał bawołów jak zarazy. Zrozumiał, że opowieści Bantu o bawołach ścigających ludzi, to nie wymysły. Jako biały musiał jeszcze uczyć się pokory wobec natury. Wolał już polować na krokodyle, które uważał za bardziej bezpieczne. To jednak nie był jedyny powód. Pod koniec 1955 skórki gadzie osiągnęły szczytową cenę. Było wysokie zapotrzebowanie na tego typu towar. 

Pojawiło się w okolicy wielu amatorów polowań, którzy ściągali z dalekich stron na bagna. Niektórzy z nich – szczególnie biali z większych miast Zachodu – mieli się za wielkich myśliwych. W nosie mieli tutejszych przewodników, bo przecież każdemu Bantu trzeba było zapłacić z usługi i słuchać „czarnucha”, a to nie każdemu odpowiadało. Z tego właśnie powodu szli sami. Niejeden pewnie żałował później tej decyzji, bowiem wracali tylko nieliczni. Dobrze wychodzili na tym jedynie wytrawni myśliwi, niegardzący radami tubylców. Do nich właśnie zaliczał się Albert, który nie miał w sobie tych cech pysznego kolonialisty z Zachodu. 

I szczęście mu sprzyjało. Przez okrągły tydzień zabił trzydzieści trzy krokodyle o odpowiednich parametrach, co było bardzo dobrym wynikiem. Niewątpliwie swój sukces zawdzięczał swemu wiernemu towarzyszowi z wioski, który znał życie krokodyli lepiej od swojego. Dużo nie kosztował starego, a był pomocny. Zadowolił się belgijską dubeltówką, którą Jancewicz kupił na targu w Stanleyville. Albert zaś za skóry otrzymał gruby plik amerykańskich dolarów, co oznaczało, iż jest urządzony na dłuższy czas.

Pamiętał dobrze ten moment, gdy odbierał zapłatę od kupca z USA. Był w niebiosach. Po raz pierwszy udało mu się aż tyle zarobić. Na dobrą sprawę, to nigdy na oczy nie widział tylu pieniędzy. Z początku był trochę zakłopotany, nie wiedząc, co robić. Zaraz jednak wsunął banknoty do kieszeni połatanych spodni i udał się szybko do swego domu nad rzeką, toczącą leniwie swe mętne wody. Wielokrotnie sprawdzał dłonią ich obecność, jak gdyby nie wierząc w to wszystko. Ku swemu zadowoleniu jednak wyczuwał miękką wypukłość. Miał jeszcze to pudełko po cygarach, w którym trzymał franki zarobione w kopalni diamentów w Katandze. Teraz jednak było wypchane dolarami i schowane pod podłogą jego własnego domu.

Tak właśnie chciał żyć.

Starego teraz stać było na zatrudnienie swego czarnego przewodnika na stałe. Chciał mieć go zawsze przy sobie. Tamten najpierw nie zgadzał się na to, lecz gdy zaproponował mu dwa cygara dziennie i co tydzień dolara, przystał na to. W końcu i tak nie miał nic lepszego do roboty, a wiosce traktowano go jak pijaka, który wysługuje się „białym demonom”. Bo też był pijakiem. Skutki dawania whiskey przez przybyszów z Zachodu. Jancewicz także nie stronił od alkoholu, lecz postanowił swego przewodnika trochę od tego odzwyczaić. Bo to było groźne dla jego interesów. Wiedział dobrze, że pijany przewodnik, to zły przewodnik. Na polowaniu było łatwo o błąd i śmierć. Wytłumaczył to swojemu kompanowi, ale ten nic z tego nie robiąc, zalał się na drugi dzień jak zwykle. Zdenerwowało to bardzo Alberta, których chwycił go za ubranie i wrzucił do rzeki. Wnet otrzeźwiał i pośpiesznie wyszedł z wody, przeklinając po francusku starego. Było jednak warto, bowiem już więcej Tumby pijanego nie widział. Owszem, pociągał z butelki, ale tylko wtedy, gdy dostawał od Jancewicza wolne dni. Wtedy mógł pić do woli.

Albert natomiast przez ten czas wypoczywał, bujając się w swoim hamaku. Nabierał sił do kolejnego polowania. Czasami czyścił broń, konserwował liny lub po prostu obijał się. Bywało też, że i on mocno pił. A miał zawsze zapas francuskiego wina, bo za whiskey nie przepadał. Sądził, że odbiera rozum. Widział to po tubylcach, którzy po tym alkoholu stawali się niebezpieczni dla siebie i innych. Chował te butelki dobrze przed wzrokiem przewodnika. 

Najbardziej jednak lubił siedzieć na tarasie w wyplatanym fotelu na biegunach i opalać się na tropikalnym słońcu. Kurzył wtedy fajkę i dumał. Cieszył się z tego, że nikt do niego nie strzela, nie ściga, nie więzi, nie bije. Nikt nie pyta o jego poglądy. Tutaj był po prostu „białym myśliwym”, którego czarni i inni biali szanowali. Te godziny spędzane samotnie były mu potrzebne, aby wypocząć i nabrać sił na kolejne polowanie. Nie był już młodzieńcem, dlatego każda taka wyprawa kosztowała go wiele zdrowia. Ale żyć z czegoś musiał. Był żołnierzem i dobrze strzelał, dlatego musiał być myśliwym. A biali myśliwi – prawdziwi myśliwi, a nie głupcy przybywający tu z Europy i Ameryki w poszukiwaniu przygody – to była prawdziwa elita tego kraju. Byli przeważnie bogaci i mieli wielki szacunek innych mieszkańców Kongo.

Ten dzień nie był inny, ale zamiast o tej porze wygrzewać się w słonecznych promieniach na tarasie, tkwił ciągle w hamaku. Ostatnie polowanie dało mu się szczególnie we znaki, bowiem zwichnął stopę, bo ta zaklinowała się niespodziewanie między korzeniami drzew. Mimo fachowego nastawienia stawu w pobliskiej klinice w Stanleyville, ciągle mu bolała. Musiał ją oszczędzać, dlatego jeśli to nie było konieczne, nie ruszał się z miejsca. Obawiał się, że polowania mogą okazać się ponad jego siły i nie będzie miał z czego żyć. Był stary, a do tego jego zdrowie było mocno nadszarpnięte przez lata spędzone w okopach i na emigracji.

Gapił się w sufit przez drobniutkie oczka moskitiery, wspominając dawne czasy. Mimo trawiącego go żalu i pretensji do świata, uśmiechał się. O Europie starał się zapomnieć, chociaż nie było to proste. Bawiły go za to swoje perypetie w Afryce. Czuł, że żyje jak trzeba. Pełną piersią chłonie egzotykę tego kraju. Nie musi już uciekać przed ludźmi i biedą. Nie musi żyć w upodleniu. Znalazł tu swoje przeznaczenie. Wreszcie!

Sięgnął do kieszeni w spodniach po cygaro. Przeciągnął je pod nosem i poczuł ostry aromat kubańskiej tabaki. Tylko biali mieli tu dostęp do tego luksusowego towaru. Odgryzł jeden koniec, po czym przypalił, uprzednio włożywszy je do ust. Zażarzyło się. Wnet otoczyły go kłęby aromatycznego dymu. Nim jednak dobrze się zaciągnął, przez otwarte okno do jego uszu dobiegł warkot samochodu. Początkowo momentami niknął wśród odgłosów dżungli i Jancewicz musiał się dobrze wsłuchiwać, by go wyłowić. Później jednak stał się wyraźniejszy. Nie było wątpliwości: ktoś nadjeżdżał.

– Ki diabeł? – mruknął stary po polsku.

Rzadko odwiedzali go goście posiadający auta. Przeważnie byli to miejscowi, z którymi prowadził interesy. Ci nie używali pojazdów. Własne nogi to najlepszy środek lokomocji w dżungli. Dzięki temu prawie wszędzie można dotrzeć. A tutaj ktoś prowadził samochód. Stary domyślał się, że to byli biali ze Stanleyville. Może to doktor Jean-Pierre Paneloux, jego przyjaciel i dyrektor tamtejszej kliniki. Rzadko opuszczał swoje miejsce pracy, ale czasami po prostu musiał.

Jancewicz odsunął moskitierę i dźwignął się na nogi. Bolały go trochę plecy. Zanim wyszedł na taras, porwał z wieszaka stary kapelusz i nasunął go głęboko na głowę. Podszedł do poręczy i wsadziwszy cygaro w zęby, oparł się o nią. Pykając małymi porcjami dymu, obserwował nadjeżdżającego jeepa z wymalowanym czerwonym krzyżem na masce. Za jego kierownicą siedział młody, biały człowiek w popielatym kapeluszu z wielkim, pozaginanym rondem. To nie był jego znajomy Francuz. Kiedy zatrzymał pojazd i wyskoczył z niego, Albert mógł go widzieć w całej swej okazałości.

Był krępej budowy ciała i średniego wzrostu. Na ubranie składały się piaskowego koloru spodenki, sięgające kolan i takiejże samej barwy koszula, przypominająca krojem wojskową. Twarz miał śniadą, łagodną, choć pochmurną. Albert nie przypominał sobie, aby go kiedykolwiek widział w klinice w Stanleyville. Ale musiał być ze szpitala, bo samochód należał do służby medycznej. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości.

Kiedy dobrnął do schodów prowadzących na taras, na chwilę się zatrzymał i spojrzawszy na starego, zapytał go po francusku:

– Czy pan Albert Jancewicz?

Skoro zapytany skinął głową, ruszył po schodach.

– Dlaczego pan wstał z łóżka? W takim wieku nawet zwichnięcie może być groźne – mówił, a czułe ucho Jancewicza wykryło waloński akcent. Facet musiał być Belgiem. I czemu tu się dziwić, przecież to była belgijska kolonia.

Jancewicz obserwował tę żywą postać, która panoszyła się w jego domu jak u siebie i się uśmiechał. Młody Belg miał dużo energii i pewnie mu się wydawało, że zbawi świat. Z racji wieku mógł tak myśleć, ale świata nie zbawi. Nie zbawi nawet Konga. Bo wszędzie jest ciemność i to ona rządzi światem.

– Jak długo można leżeć w łóżku? – mruknął stary. – Gdzie doktor Paneloux?

Belg rozglądnął się wokół. Warunki mieszkaniowe zapewne nie były odpowiednie dla chorego według jego mniemania, ale co mógł na to poradzić. W dżungli mieszkało się znacznie gorzej.

– Miał nagły wypadek w wiosce odległej trzy mile od Stanleyville. Zastępuję go. Jestem doktor Louis De Groot.

Mówiąc ostatnie zdanie, wyciągnął rękę do Alberta, a ten ją uścisnął. Stary poczuł sympatię do tego młodego człowieka, chociaż widział go pierwszy raz w życiu. Miał dobre oczy. Czaiła się w nich jakaś obawa i niepewność, ale jednocześnie energia i wiara w lepsze jutro. Na pewno był tu nowy i nie znał realiów Afryki Równikowej. A może trafił tu z innej afrykańskiej kliniki. Jancewicz domyślał się, iż doktor De Groot przybył tu niedawno, bowiem przedtem w klinice starego doktora Paneloux go nie widział. Mógł jednak przyjechać do Stanleyville z innego miasta w Afryce Równikowej, bo był już mocno opalony. Jednak jego oczy i akcent przemawiały za tym, iż jest świeżo upieczonym europejskim medykiem, który po raz pierwszy odkrywa belgijskie Kongo. No tak, byli i tacy. Nawiedzeni, ale bardzo tu potrzebni. Bo ci normalni uciekali stąd, gdzie pieprz rośnie.

– Mogę zobaczyć pańską nogę? – spytał grzecznie. 

Typowy europejski doktorek, który jest uprzejmy. Jancewicz wiedział, że to tylko kwestia czasu, kiedy stanie się taką zrzędą jak stary Paneloux, chirurg-alkoholik i zarazem szef placówki medycznej w Stanleyville. Tutejszy klimat łamał białych przybyszów, ale miał jeden pozytywny wpływ – wobec masy czarnych mieszkańców Europejczycy trzymali się raczej razem i swe spory zostawiali na Starym Kontynencie. Żadnych animozji między Niemcami, Rosjanami, Anglikami, Francuzami, Belgami i Polakami. I to było piękne.

Albert machnął ręką, aby ten szedł za nim. Wkrótce potem obaj znaleźli się w domu. Jancewicz rzucił się na swój hamak. Ściągnął but z lewej nogi. Doktor De Groot nachylił się nad nią i począł ją oglądać. Dotykał palcami chorego miejsca. Mruczał coś pod nosem. Zaklęcia „białych czarowników”, pomyślał myśliwy i się uśmiechnął.

– Boli? – spytał Belg.

– Nie – skłamał stary, bo czasem mu bolała. Ale tylko czasem. Teraz też poczuł, że mu drętwieje. Ale przecież zbyt wiele przeszedł w swoim życiu, aby zwracać uwagę na takie błahostki, jak wykręcona kostka. Wierzył w to, że zaraz przejdzie. Poleży trochę, popali cygaro i będzie po problemie.

Lekarz złapał za piętę i energicznie pociągnął. Stary wrzasnął.

– Ile dni temu nastąpił wypadek?

– Będzie trzeci tydzień.

Doktor De Groot się wyprostował. Cmoknął i pokręcił głową. Przez chwilę nad czymś myślał. A Albert obserwował tego młodzieńca i zastanawiał się, co tu robi taki zdolny, młody i wykształcony człowiek. Tutaj kariery nie zrobi, już szybciej zarazi się czymś od miejscowych i umrze. Był inny niż Paneloux i Jancewicz. Pewnie nie pamiętał wojny, a więc stąd wynikał ten jego optymizm. Pokolenie „czyste”, bez wojennego obciążenia. Bez brzemienia, które zatruwało życie wielu weteranom. Ale czy na tym świecie można było być optymistą? Jeśli tacy istnieli, to byli głupcami.

– Może to tylko wina podeszłego wieku, a może... – zaczął, obserwując jak stary nakłada but. – Trzeba to prześwietlić! Pojedzie pan ze mną do kliniki.

Propozycja ta zaskoczyła Alberta. Zupełnie się jej nie spodziewał, bo to przecież nic poważnego. Zwykłe skręcenie kostki. Zdarzało się to często w warunkach polowania, kiedy czasem nie patrzyło się uważnie pod nogi i trzeba było szybko się przemieszczać. Kto by na to zwracał swoją uwagę?

Poza tym doktor Paneloux zajął się fachowo jego stopą i tylko należało wypocząć, aby wszystko wróciło do normy. Dalsze działania medyczne nie były konieczne. Młody Belg był nadgorliwy. Jak będzie zajmować się takimi drobnymi sprawami, jego praca szybko go przerośnie i szybko się wypali.

– Doktor Paneloux twierdził, iż wszystko jest w porządku. Jest stary, ale wie, co mówi. Zostaję.

Doktor