Białe kłamstewka - Lesley Lokko - ebook

Białe kłamstewka ebook

Lesley Lokko

4,2

Opis

Jak to jest, kiedy przyjaciółka oszuka przyjaciółkę?

Annick, córka prezydenta Togo i francuskiej aktorki, przez całe życie próbuje uciec przed prawdą o niezmierzonych bogactwach swojej rodziny. Rebecca, córka bankiera, jest doskonałą córką, doskonałą żoną i doskonałą matką, ale zaczyna się zastanawiać, czy kiedykolwiek będzie żyła tak, jak sama chce. Tash, córka rosyjskiej emigrantki, nigdy nie poznała swojego ojca. Uwolniła się ze szponów biedy i ma teraz świat u stóp, dlaczego więc musi walczyć, żeby utrzymać się na powierzchni?

Trzy przyjaciółki spotykają się i rozchodzą, kłócą i oszukują, ale wciąż o sobie myślą. Każda pamięta szeptane na ucho tajemnice i niekończące się rozmowy przez telefon po lekcjach. Jednak pora dorosnąć. Czy uda im się pogodzić przyjaźń i dorosłe życie, gdy los rzuci je w różne strony świata? Jak poradzą sobie z sukcesami i upadkami?

Niezwykle ekscytująca od początku do samego końca. Dobrze napisana, wciągająca, z wartką akcją.

Fabuła porwie każdego... Ja wprost nie mogłam się oderwać.

„Daily Mail”

Z największą przyjemnością przewracasz kartkę po kartce.

„Woman & Home”

Wciągające relacje pomiędzy bohaterami, narracja, przy której bezwiednie obgryza się paznokcie, wspaniałe miejsca, w których rozgrywa się akcja.

„Cosmopolitan”

Lesley Lokko urodziła się w rodzinie ghańsko-szkockiej. Wychowała się w Ghanie, mieszkała także w RPA, Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. W młodości imała się różnych zajęć – była kelnerką i pracownicą kibucu. Z wykształcenia jest architektką, ale zawsze marzyła o pisaniu książek. Nakładem Świata Książki ukazały się jej powieści: Szafranowe niebo, Świat u stóp, Gorzka czekolada, Jedna bogata, druga biedna, Pamiętne lato i Prywatna sprawa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 871

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (64 oceny)
32
18
9
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
GGieniusz

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka od której nie można się oderwać.
10
Ilonaanna

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca lektura. Świetnie zarysowane postacie bohaterów. Przenikliwe studium ludzkich pragnień, słabości i wzajemnych relacji. Ciekawa fabuła. Z przyjemnością wracałam do lektury każdego wieczora a czasem zarywałam przez nią ranki.
10
alfakilo72

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa.historia ludzka z historia w tle. Gorąco polecam..
00

Popularność




Tytuł oryginału LITTLE WHITE LIES

WydawcaGrażyna Woźniak

Redaktor prowadzącyKatarzyna Krawczyk

RedakcjaElżbieta Kobusińska

KorektaIrena Kulczycka Marianna Filipkowska

Copyright © Lesley Lokko 2013 All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Hanna Kulczycka-Tonderska 2016

Wszystkie postaci w tej książce, wyjąwszy osoby publiczne, są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żyjących czy zmarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Świat Książki Warszawa 2016

Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2

Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl

ŁamanieJoanna Duchnowska

Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o., Sp. j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected], tel. 22 733 50 10 www.olesiejuk.pl

ISBN 978-83-7943-961-4

PROLOGMATKI CHRZESTNE

Zawsze matka chrzestna, nigdy matka. To przygnębiające.

2013

Martha’s Vineyard, Cape Cod, USA

Leżała na podłodze z policzkiem przyciśniętym mocno do perskiego dywanu. Poruszała od czasu do czasu ustami, jakby chciała coś powiedzieć. Ręce ułożyła wzdłuż tułowia, dłonie zacisnęła w pięści. Oddech miała płytki i ciężki. Z zewnątrz, spośród stłumionych odgłosów biegających stóp i szczekających psów, docierał do niej płacz dziecka: może to był David, a może Joshua? Tego nie mogła stwierdzić. Zresztą został szybko zabrany i uciszony. Zbliżała się szósta po południu i ognista kula słońca zaczęła się zsuwać w stronę horyzontu. Był dopiero maj, ale dni robiły się już długie i gorące. Tydzień temu, tuż przed przyjazdem gości, zarządziła, żeby zdjąć osłony z basenu. Każdego ranka służba otwierała duże białe ogrodowe parasole na patio i układała poduchy w biało-niebieskie pasy, dzięki czemu połyskliwy, turkusowy basen stawał się głównym ośrodkiem codziennych czynności. Każdego dnia, łącznie z dzisiejszym. Dzisiaj. Dostała gęsiej skórki.

Po raz setny wróciła myślami do minionych godzin, poczynając od samego rana, i starała się zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Dzień zaczął się jak zwykle. Wyszła na patio bardzo wcześnie – dopiero zaczynało świtać – trzymając w ręku szklaneczkę z drinkiem: sok pomarańczowy z najmniejszym możliwym dodatkiem wódki, takim, żeby tylko dobrze zacząć dzień. Zanurzyła stopy w podgrzewanej wodzie basenu, gdy tylko usiadła na jego płytszym brzegu, rozkoszując się wczesnoporannym spokojem. Zabawki, porozwalane wszędzie tam, gdzie zaczęła się zabawa, a potem porzucone, zagracały szarawe brzozowe deskowanie tarasu, którym obudowano dom. Zabawki. Dziecięce zabawki. Na samą myśl o zabawkach usta znowu jej zadrżały. Uniosła odrobinę głowę i przez półprzymknięte powieki do jej oczu wdarły się bogate, nasycone kolory dywanu. Żółcienie: kwiat granatu, rumianek, żółtko jajka. Czerwień: krew, wino, burgund, rubin. Czerń: orzech włoski, kora, noc. To był przepiękny dywan. Duży i miękki, pokrywał prawie całą podłogę gabinetu, od końca do końca. Niestety, drogi. Oczywiście skłamała Adamowi, mówiąc o cenie dywanu. Wyrzuciła na niego lekką ręką kilka tysięcy dolarów, choć wcale nie musiała go mieć, ale w końcu to jej pieniądze. Jednak Adam ostatnio był nieprzewidywalny, szczególnie kiedy w grę wchodziły finanse. Złapał ją nagły skurcz żołądka. Och mój Boże, Adam! Może wrócić w każdej chwili z Nowego Jorku. Co powie na to wszystko? Bez wątpienia zacznie ją oskarżać. Wszyscy oskarżali ją i właściwie dlaczego, do cholery, mieliby tego nie robić? To była jej wina. To ją należało winić, nikogo innego.

Znowu jej myśli zaczęły krążyć bezładnie pomiędzy wydarzeniami dnia, skacząc wte i wewte bez żadnego ładu i składu. Kiedy właściwie się to stało? Przed śniadaniem czy po? Po tym, kiedy wróciła znad basenu? Czy naprawdę pozwoliła Clei wziąć wolne? „Ależ nie, nie, Clea! Masz wolne popołudnie. Ja ich popilnuję. Daj spokój, czworo dzieci... to żadna filozofia!”. Uśmiechnęła się tylko. Clea. Kochana Clea, kuzynka jednej z dziewcząt, która pracowała u Lowensteinów, jej sąsiadów. Betty Lowenstein przedstawiła ją wkrótce po przyjeździe Tash, a ona z miejsca zatrudniła ją u siebie. Wydawała się taka milutka. I taka odpowiedzialna. To ona, Tash, okazała się nieodpowiedzialna.

Musisz wstać! – usłyszała własny głos. Spróbowała się podnieść, ale chwiała się jej głowa, jakby była źle przymocowana do tułowia. Nagle usłyszała szybko zbliżający się odgłos kroków; ktoś wchodził na górę po schodach. Ciężkie kroki. To musiał być mężczyzna. Pewnie inspektor. Nie, nie inspektor, raczej detektyw. Czy nie tak mówiono tutaj na inspektorów policji? Detektywi? Oficerowie? Sierżanci? Nie miała pojęcia. Kroki zwolniły i się zatrzymały. Słyszała przez drzwi jego oddech. Nie wchodź, proszę! Jeszcze nie teraz! – pomyślała. Minęła długa jak wieczność minuta, potem druga, a później jeszcze jedna. Czekała. W tym samym momencie, kiedy chciała krzyknąć, żeby sobie poszedł, usłyszała, że odchodzi. Oddychała bardzo powoli, wypuszczając powietrze krótkimi, urywanymi tchnieniami. Był wobec niej nieufny, doskonale to wyczuwała. Nie mógł wytrzymać jej spojrzenia mimo powagi sytuacji. Jego wzrok ześlizgnął się po niej i powędrował ku samochodom na podjeździe, ku ogromnemu domostwu, dziełom sztuki, meblom, perskim dywanom i służbie, która miotała się bez celu jak zagubione pszczoły. Dobrze wiedziała, co o niej myślał. Bogata zdzira. Bogata zdzira z obcego kraju. Granica oddzielająca rezydentów luksusowych domów wakacyjnych usytuowanych wzdłuż brzegu oceanu od miejscowych, którzy zamieszkiwali w Edgartown, była wyraźna. Oni i my. Bogaci i biedni. Próżniacy i klasa pracująca. A przecież on nie wiedział o niej nic. Nie wiedział, skąd pochodziła, co zrobiła. Nie miał pojęcia. No i – czy próżnowała, czy też nie, czy była bogata, czy nie – w końcu przydarzyło się jej to najgorsze. Tragedie mogą się zdarzać gdziekolwiek i komukolwiek. Właśnie ona powinna wiedzieć o tym najlepiej.

Mężczyzna schodził na dół po schodach, wybijając obcasami czysty, równy rytm, który powoli rozpłynął się w ciszy. Gdzieś na dolnej kondygnacji otworzyły się drzwi; usłyszała, że rozmawiają ze sobą dwie osoby, ale nie mogła rozróżnić słów. Potem rozległ się krótki, gwałtowny komunikat, podany przez radio lub krótkofalówkę. Na podjazd, mieląc kołami żwir, wjeżdżał samochód. Wściekle szczekały psy. Rozległo się więcej głosów. Dom zaczął się wypełniać ludźmi. Pojawili się nowi policjanci. Z trudem stanęła na nogi. Trzęsły się jej kolana i dłonie, w ustach zaschło. Nadszedł czas, żeby w końcu zadzwonić do Rebecki.

CZĘŚĆ PIERWSZANASTOLATKI

Wiek dojrzewania: etap pomiędzy dzieciństwem a dorosłością.

11993

TATIANA BRYCE-BRUDENELL

Chelsea, Londyn

Z pewnym rodzajem skupienia, podszytego niepokojem, na który potrafią się zdobyć jedynie nastolatki, siedemnastoletnia Tash Bryce-Brudenell studiowała pieczołowicie odbicie swojej twarzy w mikroskopijnym łazienkowym lusterku. Nie wyglądało to wszystko za dobrze. Mysie, brązowawe włosy ściągnięte do tyłu w koński ogon (ten styl trenowała uparcie od szóstego roku życia); wodniste błękitne oczy (osadzone zdecydowanie zbyt szeroko); krótkie, ledwie widoczne rzęsy (blond, nie ciemne, co jeszcze bardziej podkreślało ich brak). Przynajmniej skórę miała stosunkowo gładką i czystą – mało zmian trądzikowych, tylko kilka pryszczyków – nie tak źle, jak u niektórych dziewcząt z jej klasy. Choć nie dotyczyło to Annick. Rebecki zresztą też. Westchnęła. Jaka złośliwość losu sprawiła, że matka natura stworzyła ją tak cholernie zwyczajną, a jej dwie przyjaciółki tak cholernie pięknymi? Na to pytanie nie znała odpowiedzi.

Wpatrywała się dalej w lusterko z ponurą miną, odsłaniając zęby w namiastce uśmiechu. Uzębienie miała tragiczne: zęby wyglądały, jakby było ich za dużo, za długie, zbyt stłoczone, krzywe i zachodziły jeden na drugi. Uśmiech – jedynie kiedy będzie to absolutnie konieczne. Podbródek? Słabo zarysowany, ale przynajmniej niecofnięty. Tu dopisało jej szczęście. Nigdy w życiu nie spotkała się ze swoim ojcem, ale na kilku fotografiach, które pokazała jej matka, widziała, że ma on wyraźnie cofniętą brodę. Odwróciła z wolna głowę w obie strony. Teraz z kolei uwidocznił się w całej krasie jej nos. Nochal. Duży i długi, z niewiarygodnie wysoką nasadą, przez co prawie niemożliwe stawało się utrzymanie na nosie okularów. To kolejna typowa cecha w rodzinie Bryce-Brudenellów (zgodnie ze słowami matki).

– Tatiano? – Zza drzwi łazienki dobiegł głos matki. – Szto ty tam diełajesz? Co ty tam robi? – Jak zwykle Ludmiła powtarzała wszystko dwa razy: najpierw mówiła daną kwestię po rosyjsku, a potem (tak jakby Tatiana nie rozumiała) powtarzała łamanym angielskim.

– Nic! – wrzasnęła w odpowiedzi niezbyt przekonująco Tatiana. – Za chwilę wychodzę. – Szybko odkręciła kran.

– My budiem pozdno. My spóźnimy.

„Spóźnimy się” – automatycznie poprawiła matkę w myślach Tash. Ludmiła i tak pewnie nie zwróciłaby na to najmniejszej uwagi. Mieszkała w Anglii od ponad dwudziestu lat, ale jej głos, wymowa i gramatyka nie straciły ani odrobiny ze zmysłowej, gardłowej rosyjskości.

– Co ty tam robi? – ponownie spytała Ludmiła, tym razem lekko poirytowana, głosem, który przeniknąłby przez ścianę z ołowiu.

– Idę, idę! – prychnęła Tash. Opłukała ręce i z trzaskiem otworzyła drzwi. – Po co ten cholerny pośpiech? – Zmrużyła oczy, obrzucając podejrzliwym spojrzeniem postać matki.

Ludmiła była ubrana do wyjścia: w długie futro, zamiatające za nią podłogę, które – choć czasy świetności miało dawno za sobą – w dalszym ciągu robiło wrażenie, w czarne botki na wysokim obcasie i w czarny, miękko układający się beret na długich do pasa blond włosach. Prawie każdy pens niewielkiego zasiłku, otrzymywanego co miesiąc za pośrednictwem kancelarii radców prawnych rodziny Bryce-Brudenell z Edynburga, był wydawany na ubrania. Ludmiły, nie Tash. Ludmiła wydawała i tak o wiele za dużo na czesne w szkole Tash – jak lamentowała nieomal codziennie.

– Dlaczego ty jeszcze nie gotowa, duszeńka? – spytała, niecierpliwie naciągając rękawiczki.

– Gotowa? Na co? – Tash zmarszczyła brwi. – Wybieramy się dokądś?

Ludmiła wzniosła oczy ku niebu.

– Duszeńka, ja tobie mówiła. My zaproszone. Lady Soames zapraszajet nas. Ciebie i mnie. Nam trzeba iść teraz!

– Och Boże, mamuś, nie! – jęknęła Tash. – Tylko nie lady Soames! Dlaczego akurat ja muszę tam iść? Nikt nawet nie zauważy, jeśli mnie tam nie będzie. Dlaczego nie pójdziesz sama?

Ludmiła zdecydowanie pokręciła głową.

– Niet. Obiecałam jej, ty przyjdziesz. Pospiesz się! Wiesz, że ona nie lubit, kiedy my spóźniamy.

– Się spóźniamy – poprawiła ją nachmurzona Tash.

– Spóźniamy, czy się spóźniamy, co za różnica. – Ludmiła wzruszyła ramionami. – Chodź już. Gdzie twój płaszcz?

– Tam, gdzie go zostawiłam. – Tash westchnęła zrezygnowana. Poszła niechętnie korytarzem za matką. Ludmiłę coś wyraźnie nakręciło; widać to było po jej podekscytowaniu i nieobecnym spojrzeniu.

– Duszeńka, dlaczego ty zawsze taka niezgoworcziwaja? – Ludmiła przerwała, żeby otaksować swoje odbicie w lustrze, zanim otworzyła drzwi do mieszkania. Niezgoworcziwaja. Niezgodna. To było jej ulubione określenie, szczególnie w odniesieniu do Tash.

– Bo taką mnie zrobiłaś – burknęła Tash, ściągając buńczucznie włosy w koński ogon.

– Nieprawda – odparła spokojnie Ludmiła. – Próbuję tylko zrobić cię miła dziewczyna. – Otworzyła szafę i wyjęła stamtąd płaszczyk Tash: bardzo przyzwoite, czarne, wełniane wdzianko, idealne dla uczennicy szkoły średniej. – Okej, masz tu płaszcz. Chodź. My spóźnione. – Wymaszerowała pierwsza.

– Jesteśmy spóźnione – mruknęła ze złością pod nosem Tash, podążając ze smętną miną za matką.

*

– Taxi! – Tylko w ustach Ludmiły to słowo mogło zabrzmieć jak „Teksy”. Czarna taksówka jadąca akurat w drugą stronę na widok długich blond włosów i futra zawróciła nieomal w miejscu i zatrzymała się przed nimi z piskiem opon.

– Dokąd to, skarbie? – Kierowca omiótł aprobującym spojrzeniem od góry do dołu całą postać Ludmiły. Tash instynktownie ukryła się za matką.

Ludmiła otworzyła sobie drzwi i wsiadła do taksówki.

– Christchurch Street. Wie pan, gdzie to jest?

– Christchurch Street? Co u... Tu za rogiem?! – spytał niedowierzająco kierowca.

Tash poczuła, że jej twarz płonie.

– Tak.

– Szybciej dojdziesz na piechotę, skarbie.

– Lubię jeździć samochodem. – Ludmiła wyciągnęła puderniczkę i zaczęła przypudrowywać nos.

Tash pochwyciła zdumione spojrzenie taksówkarza. Patrzyli na siebie krótką chwilę, a potem dziewczyna odwróciła wzrok. Taksówkarz bez słowa ruszył i włączył się w sznur samochodów.

– Duszeńka, bądź dzisiaj miła, hę? – Ludmiła szybko odwróciła uwagę córki od własnej twarzy. Wyciągnęła do niej rękę i założyła za ucho nieposłuszny kosmyk włosów. Tash ledwie się powstrzymała od odepchnięcia dłoni matki.

– Po co?

– Po to – odpowiedziała zdawkowo Ludmiła.

Tash odwróciła się i zaczęła wyglądać przez okno. Tak, najwyraźniej jej matka czymś się nakręciła. Dostrzegła w szybie swoje niewyraźne odbicie. Spuściła wzrok na dłonie. Niełatwo być córką Ludmiły, a już szczególnie jej brzydką córką.

– Ludmiła! Cudownie cię widzieć, moja kochana! Co za niespodzianka! Ależ wchodź, wchodź! Na zewnątrz jest zimno jak diabli! A tu mamy naszą śliczną malutką Tatianę! Jak wspaniale, że wpadłyście. Znacie drogę – oczywiście, że znacie! – Lady Pamela Soames stała w drzwiach, nieomal (i zupełnie nie wiadomo, po co) zacierając ręce z radości. Wyglądała jak skrzyżowanie zawodnika sumo z pudlem – pomyślała niezbyt delikatnie Tash. W jaki sposób, na litość boską, mogła to być dla niej niespodzianka, skoro najwyraźniej ich oczekiwała? I kto przy zdrowych zmysłach nazwałby Tash śliczną? A w dodatku – jeszcze śmieszniej – malutką? Słuszny wzrost była to jedyna cecha, którą odziedziczyła po matce. Mając lat siedemnaście, mierzyła już ponad metr osiemdziesiąt. – Jak się masz, kochanie? – Lady Soames podniosła na nią wzrok z czymś w rodzaju pobłażliwości.

– Kto? Ja?! – Tash zmarszczyła brwi z niezadowoleniem i w tym samym momencie została poczęstowana przez matkę mocnym kuksańcem.

– Nastolatka! – stwierdziła bezradnie Ludmiła, jakby chodziło o jakąś nieuleczalną chorobę. – Co mogę ja zrobić?

– Och, no ja nie wiem – odpowiedziała spiskowym tonem lady Soames, biorąc Ludmiłę pod rękę i prowadząc je obie do oranżerii. – To straszny okres, absolutnie straszny. Dla wszystkich, których to dotyczy. – Tu zniżyła głos do szeptu. – A teraz słuchaj, kochanie. Poprosiłam Ruperta, żeby zszedł do nas na dół, ale obawiam się, że nie jest zbyt chętny. Sama wiesz, jakie są dzieci w tym wieku.

Tash zamarła w pół kroku. Rupert? Rupert był najstarszym synem lady Soames. A więc z tego powodu została tu przyciągnięta! Jezu Chryste! Ludmiła odgrywała swatkę! Dziewczynę oblała fala wstydu i zażenowania. Mogłaby zabić matkę na miejscu!!! Czy nie dość, że musiała znosić współczujące spojrzenia wszystkich przyjaciół Ludmiły? Czy musiała jeszcze wytrzymać naigrawanie się z niej ich synów? Spiorunowała spojrzeniem oddalającą się szybko matkę. Nawet gdyby Ludmiła o tym wiedziała, nie zrobiłoby to na niej większego wrażenia. Nie obchodziły jej wcale odczucia córki.

2

– Więc jaki on jest?! – Annick niecierpliwie dopytywała się o wszystkie szczegóły. Było już wpół do jedenastej i najbardziej zawstydzający dzień w życiu Tash zbliżał się powoli ku końcowi. – Jest przynajmniej przystojny?

– Boże, nie! – Tash prychnęła kpiąco. – Jest ze dwa razy niższy ode mnie. – Przytrzymywała słuchawkę telefonu ramieniem, próbując rozmawiać i jednocześnie malować paznokcie u nóg. – I ma rude włosy. Ogólnie jest odrażający. A poza tym nie chcę mieć chłopaka, a nawet gdybym chciała, nie zamierzam prosić o pomoc matki. Na pewno sama świetnie dałabym sobie radę ze znalezieniem odpowiedniego kandydata. Gdybym oczywiście chciała. A nie chcę. – Jasno przedstawiła sprawę i była wdzięczna Annick za wykazanie się pełnym zrozumieniem.

– Kochana, jeśli będziemy czekać, aż sama zabierzesz się za tę dziedzinę swego życia, to możemy się nigdy nie doczekać. Jesteś grymaśna jak cholera.

– Wcale nie. A poza tym wolę być grymaśna niż zdzirowata. – Skrzywiła się. – Przepraszam. Nie to chciałam powiedzieć.

– Właśnie, że chciałaś. Nie mówmy jednak o mnie. Czy mogłybyśmy, proszę, wrócić do głównego tematu?

– Nie ma żadnego głównego tematu. Zszedł na dół, rzucił na mnie okiem i zwiał.

– Och Tash! Wcale tak nie zrobił! Przesadzasz.

– Nie przesadzam. Powinnaś była widzieć wyraz jego twarzy. Odgryzłam kawałek babeczki i trochę kremu wydostało się z niej bokiem, więc nabrałam go na palec i oblizałam. Zrobiłam to na jego oczach. O mało nie padł trupem. Jego matka patrzyła na mnie, jakbym postradała zmysły. W sumie było to całkiem zabawne. Szkoda, że nie widziałaś miny mojej mamy. Tak czy siak, muszę już uciekać do roboty. Wciąż jeszcze nie skończyłam tej rozprawki z historii. A ty już ją napisałaś?

– Nie.

– Ehm, jest zadana na jutro.

– Rety, wiem.

– Ty zawracasz mi głowę pytaniami o chłopaków, a ja tobie – o pracę domową. Jak to się dzieje, że z tego powodu nie zostaje się zdzirą?

– No dobra. Wiem, o co ci chodzi.

– Więc lepiej jednak skończę tę pracę domową. Tobie też radzę się nią zająć.

– No, mogłabym... Zobaczę, jak się będę czuła.

– Świetnie, dostaniesz pałę. Do jutra!

– Mmm... – Annick zdawała się równie zainteresowana swoją rozprawką, jak Tatiana Rupertem Soamesem. – Spotkajmy się przed bramą o dziewiątej.

Tash odłożyła słuchawkę, oparła się plecami o poduszkę i wyciągnęła przed siebie rękę. Popatrzyła na tatuaż, umiejscowiony w zagłębieniu pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Już prawie się zagoił. Tydzień wcześniej przechodziły we trzy: ona, Annick i Rebecca, obok salonu tatuażu po drodze ze szkoły do domu. Stanęły bez słowa przed wejściem. Popatrzyły na siebie.

– Czy nie będzie bolało?

– Och Rebecco! – Obie, Tash i Annick, odwróciły się i popatrzyły na nią.

– Brat Sue Parker zrobił sobie tatuaż kilka dni temu. Ponoć powiedział, że bolało jak sto tysięcy diabłów.

– Taaa, ale mogę się założyć, że ten jego zajmuje przynajmniej połowę pleców albo jakieś równie głupie miejsce. My zamierzamy zrobić sobie malutki.

– Jak co na przykład?

– Co myślicie o róży? – zaproponowała Annick, wzruszając ramionami.

– Nuuuda. – Tash przewróciła oczami. – Wymyślmy lepiej coś, co będzie miało ukryte w sobie jakieś znaczenie. Dla każdej z nas.

– Co na przykład? – Ciekawość Rebecki wzięła górę nad obawami.

– A co byście powiedziały na coś... coś takiego jak to? – Tash pokazała palcem jeden ze wzorów na wystawie salonu.

– Który? – Annick podeszła bliżej.

– Tamten. Trójkąt. Trzy punkty – to my.

– A może trójkąt wpisany w okrąg?

– Genialne! Cholernie genialne! – Tash uśmiechnęła się szeroko. – My trzy na zawsze razem. Świetne! Tutaj, właśnie tu, gdzie zawsze będziemy go widziały. – Wskazała na punkt pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym.

– Chodźmy, zanim Rebecca wymięknie. – Annick się roześmiała.

– Nie mam zamiaru. Czy... Czy musi być akurat tutaj? – Rebecca popatrzyła na swoją dłoń. – Czy nie mógłby być gdzieś bardziej... hmm... ukryty?

– Strachajło! Boisz się, co powie na to twoja mamusia. Nie martw się. Kiedy ściśniesz dłoń w pięść, będzie ledwo go widać.

No i tyle. Półtorej godziny później wyszły z salonu, każda nieco bledsza niż wcześniej, przyciskając do krwawiących dłoni opatrunki z waty. Razem wybrały wzór: delikatny błękitny trójkąt, zamknięty w okręgu. „Najlepsze przyjaciółki na zawsze, hę?”. – Tatuażysta popatrzył z widocznym zadowoleniem na swoje dzieło.

– Nooo! – potwierdziły wszystkie trzy jednocześnie.

Trójkąt był pomysłem Tash, okrąg zaproponowała Rebecca. Annick skupiała się jedynie na tym, żeby nie płakać. Aż się wierzyć nie chce, że coś wielkości dziesięciopensówki może tak okropnie boleć – powiedziała słabym głosem. Ludmiła o mało nie zemdlała na widok tatuażu, tak samo ciocia Mimí, matka Rebecki. Matka Annick jeszcze nie miała okazji go zobaczyć i pewnie nigdy go nie spostrzeże. Jej rodzice rzadko bywali tutaj, a jeśli już zdarzyło im się przyjechać, zwykle zajęci byli czymś zupełnie innym, czymś o wiele ważniejszym.

Tash przeciągnęła palcami po wciąż jeszcze opuchniętej skórze. Przekręciła się na brzuch i ukryła twarz w poduszce. Nie lubiła nikogo okłamywać, a już najmniej Annick. Popołudnie wcale nie było ani tak zajmujące, ani tak zabawne, jak to próbowała jej przedstawić. Ludmiła i lady Soames zniknęły, kiedy tylko Rupert w końcu zszedł na dół. Pozostawiły dwójkę nastolatków pogrążonych w ponurym milczeniu pełnym wzajemnej niechęci. Co pewien czas dobiegał do nich z korytarza stłumiony odgłos perlistego śmiechu, co sprawiało, że panująca między nimi cisza stawała się jeszcze bardziej niewygodna. Rupert wpatrywał się w swoje buty. Tash wbijała wzrok w swoje dłonie. Przed nimi na stole stała srebrna taca z nietkniętymi babeczkami i herbatą. Tash zachodziła w głowę, co mądrego mogłaby powiedzieć.

– A więc jak jest w Eaton? – zagaiła w końcu.

Podniósł na nią wzrok. Wyraz jego twarzy oscylował gdzieś pomiędzy nudą a zniesmaczeniem.

– Wporzo – mruknął.

Tash poczuła leciutkie swędzenie koniuszka nosa; nie minie kilka sekund, a zrobi się czerwony i błyszczący, a potem ona cała utonie we łzach. Zmusiła się, żeby odwrócić wzrok.

– Może napijesz się herbaty? – spytała po chwili.

– Nie. – Tu nastąpiła kolejna krępująca, nieomal monumentalna przerwa, po czym skoczył nagle na równe nogi, jakby go coś ugryzło albo postrzeliło. – Słuchaj, muszę pędzić. Zapomniałem o czymś...

Tash już otworzyła usta, żeby coś powiedzieć – cokolwiek – i równie szybko je zamknęła. Chłopak wybiegł z pokoju i wokół zapadła cisza. Tash rozejrzała się powoli w koło, nalała sobie filiżankę herbaty. W nagłym przypływie geniuszu nalała też drugą filiżankę i tę również wypiła, a potem zmiotła wszystkie babeczki. Kiedy półtorej godziny później wrócili dorośli, na pustej tacy stały jedynie dwie puste filiżanki po herbacie. Nie pozostała nawet najmniejsza drobinka kremu.

– Spodobaliście się sobie? – spytała lady Soames, promieniejąc. – Gdzie Rupert?

– Minęliście się. Zapomniał odrobić pracę domową czy coś w tym rodzaju – odpowiedziała spokojnie Tash, mijając się nieco z prawdą. Dostrzegła, że Ludmiła przygląda się pustym filiżankom z delikatnym uśmieszkiem na ustach, świadczącym o pełnej satysfakcji. Robota została wykonana. Spojrzała rozpromieniona na Tash. Córka mrugnęła z wolna powiekami i odwróciła wzrok.

3

ANNICK BETANCOURT

Mayfair, Londyn

W apartamencie położonym o kilka kilometrów dalej – a o całe światy od ciasnego mieszkanka Tash w suterenie – ogromnym, lecz pustym, z oknami skierowanymi na Hyde Park, Annick Betancourt siedziała nad otwartą książką z historii, którą bez entuzjazmu przekartkowała jeszcze przed rozmową telefoniczną z przyjaciółką. Usiłowała się skoncentrować. „Jak bardzo wystraszyły rząd Henryka VII rebelie z lat 1485–1509?”. Wpatrywała się w to pytanie. Rzecz w tym, że – jak z większością pytań dotyczących historii – czuła, że jest jej wszystko jedno. Stwierdziła, że trudno wykrzesać z siebie choć odrobinę entuzjazmu dla spraw, które uznała za całkiem obojętne. Mimo że nie była jedyną dziewczyną w St Benedict’s Sixth Form College niezbyt zainteresowaną nauką, należała za to do grona jej najbardziej typowych przedstawicielek. W szkole, pełnej latorośli gwiazd rocka i rodzin królewskich, Annick Betancourt zdecydowanie się wyróżniała, mając oboje rodziców należących do tych kręgów. Jej ojciec, przystojny, charyzmatyczny Sylvan Betancourt, był prezydentem Togo (choć chyba nikt nie wiedział, gdzie leży ten kraj). Matka, cudowna, przepiękna i wytworna Anouschka Malaquais, to najprawdziwsza gwiazda filmowa. Rzadko zdarzał się dzień w jej rodzinnej Francji, żeby nie ukazała się o niej choćby najkrótsza notatka w prasie. W Wielkiej Brytanii była chyba mniej znana ze swoich ról filmowych, a bardziej – z kreacji, i Annick dość długo nie mogła przywyknąć do widoku twarzy matki spoglądającej na nią beznamiętnie z okładki „Hello!”.

Przy dwójce tak wybitnych rodzicieli wydawało się wręcz niewyobrażalne, żeby ich jedyne dziecko okazało się matołkiem, lecz tak właśnie się stało. Kiedy orzeczono, że Annick Betancourt, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie zostanie dopuszczona do egzaminów końcowych, szkoła zasugerowała (wielce delikatnie i uprzejmie), że może by tak lepiej było dla niej, gdyby spróbowała skończyć COŚ o mniej... hmm... restrykcyjnych wymogach w pogoni za naukową doskonałością. Anouschka natychmiast przyleciała z Lomé do Londynu (oczywiście z przesiadką w Paryżu, gdzie zdążyła wpaść na ostatnie pokazy haute couture), żeby zaprotestować. Osobiście. Podczas gdy podekscytowane dziewczęta szeptały po kątach, dyrektor – oszołomiony widokiem Anouschki Malaquais-Betancourt, jej wysokich obcasów, rozwianych blond włosów i tej otoczki władzy i bogactwa, którą spowita była jak wonią perfum – natychmiast skapitulował. Annick została.

Prawdę mówiąc, ona sama nie bardzo wiedziała, czy powinna być zadowolona z takiego obrotu sprawy, czy raczej powinno ją to rozdrażnić. Ulżyło jej, że nie musi odejść ze szkoły, bo to by oznaczało konieczność rozstania się z Tash i Rebeccą, co samo w sobie było nie do pomyślenia. Poza St Benedict’s i apartamentem przy Hyde Park nie miała właściwie takiego miejsca, które mogłaby nazwać domem. Jej ojciec spędzał większość czasu w Lomé, stolicy Togo, dokąd jeździła na wakacje raz w roku albo dwa razy, jeśli miała szczęście. Matka latała bez przerwy pomiędzy Lomé a Paryżem, niekiedy zahaczała o Londyn, gdy i tu odbywały się pokazy mody. Annick od czasu do czasu dołączała do niej, kiedy akurat spędzała święta Bożego Narodzenia w pięknym apartamencie Left Bank w Paryżu, ale już od kilku lat o tej porze roku przebywała u Rebecki, co nie było najszczęśliwszym pomysłem, ponieważ Rebecca jako żydówka nie obchodziła tych świąt. Mimo to ciocia Mimí zawsze wydawała niezapomnianą kolację w Wigilię dla ponad trzydziestu przyjaciół i krewnych, którzy zawsze przybywali tego dnia do Harburg Hall. Na pewno bardziej bolałoby spędzanie tego dnia samotnie we własnym salonie albo też spożywanie świątecznej kolacji w towarzystwie gosposi, co wydawało się jeszcze gorsze.

Rozmyślania przerwało jej gwałtowne pukanie do drzwi.

– Proszę wejść – mruknęła.

– Czy wszystko w porządku, Annick? – spytała pani Price, szybko omiatając wzrokiem cały pokój.

Jak latarnia morska – pomyślała zirytowana Annick.

– Wszystko w jak największym porządku, pani Price – mruknęła. – Właśnie odrabiam pracę domową.

– Wydawało mi się, że słyszałam, jak rozmawiasz przez telefon, a wiem, że masz dzisiaj bardzo dużo zadane.

– Taaa...

Obie się zawahały. Pani Price najwyraźniej oczekiwała, że Annick rozwinie swoją wypowiedź, ona natomiast nie miała takiego zamiaru. Zawsze sprawiało jej to pewną trudność. Mimo że w pałacu w Lomé roiło się od służby, pani Price ją wkurzała. Nie zachowywała się jak zwykła służąca, a przynajmniej nie tak jak służba z Togo, a przecież nie należała do rodziny. Jednak zdarzały się takie chwile, kiedy Annick wracała do domu po szczególnie złym dniu w szkole lub czekała od tygodnia na telefon od jednego lub drugiego rodzica i jedyną osobą na tym świecie, z którą musiała rozmawiać, była właśnie pani Price. W takie dni, zamiast wracać prosto do swojego pokoju, kręciła się po kuchni, obserwując gosposię krojącą cebulę w idealnie równe plasterki albo wałkującą ciasto na placek, i przez kilka minut udawała, że jest taka sama jak inne jej przyjaciółki, mające matkę, z którą zawsze mogą porozmawiać, i ojca, który akurat zaszył się gdzieś w głębi domu... I choć ułożyło się inaczej, to nie dlatego, że rodzice się o nią nie troszczyli – zawsze napominała się szybko. Po prostu mieszkali ponad dziesięć tysięcy kilometrów stąd i każde z nich miało swoją pracę. Byli bardzo zajętymi osobami.

– No cóż, tylko nie siedź za długo – powiedziała w końcu pani Price, przyznając się do porażki.

– Nie będę.

– Dobranoc!

– Dobranoc, pani Price.

Drzwi się za nią zamknęły. Annick prychnęła cicho i zaczęła sprzątać swoje biurko. Nie lubiła rozmyślać o swoich rodzicach, dopóki nie znalazła się w łóżku. W nocy, kiedy z zewnątrz nie docierały żadne dźwięki ruchu ulicznego ani nie słychać było od czasu do czasu sąsiadów, w apartamencie panowała cisza jak makiem zasiał. Ta cisza budziła w niej grozę. Kiedy udawała się na wakacje do Lomé, cały dom zawsze wypełniały hałas i śmiechy. Ludzie rozmawiali, kłócili się, dyskutowali, krzyczeli. Wokół tętniło życie. Ożywienie wyczuwało się dosłownie we wszystkim: podczas każdej wizyty, w każdym samochodzie, z wolna zbliżającym się po imponująco długim podjeździe; w hałaśliwej, pełnej ekscytacji paplaninie wielu służących, którzy zamieszkiwali w kwaterach na tyłach pałacu. Hałas, hałas wszędzie wokół. W Lomé nie można było się poczuć samotnym, w Londynie natomiast zupełnie odwrotnie – zdarzały się takie noce, gdy czuła się najsamotniejszą osobą na całym świecie.

Zacisnęła mocno powieki, próbując wyobrazić sobie ich troje: maman, papę i siebie, siedzących w słonecznym, przestronnym salon de thé w apartamencie przy rue Matignon. Jak zwykle widziała siebie całkiem wyraźnie, lecz za każdym razem, gdy próbowała skoncentrować się na postaci matki lub ojca, ich obraz się wymykał, rozmazywał, tracił ostrość. Mogła sobie jasno przypomnieć poszczególne elementy: kolor włosów matki, szczególnie tuż po wizycie u fryzjera, niewielki złoty naszyjnik z trzema diamentowymi kółeczkami, który zawsze nosiła na szyi; ciemne tweedowe garnitury ojca, przesiąknięte dymem cygar i zapachem wody po goleniu, i jego ciemną brodę, która ocieniała owal twarzy. Nigdy nie zdołała przywołać w pamięci całego obrazu. Nigdy ich razem, we trójkę, w komplecie. Ta wizja uparcie odmawiała pokazania się w jej pamięci. Ponownie zacisnęła powieki i spróbowała pomyśleć o czymś innym. Czymkolwiek. Nie było powodu, żeby zepsuć sobie kolejny weekend, tęskniąc za domem. Choć właściwie jak można tęsknić za domem, skoro tego domu się nie ma?

4

REBECCA HARBURG

Hampstead, Londyn

Siedząc naprzeciwko Adama Goldsmitha, dalszego kuzyna ze strony ojca, którego nigdy wcześniej nie miała okazji spotkać, Rebecca Harburg wprost umierała z zażenowania i – nie bójmy się powiedzieć wprost – z pożądania. Obiekt jej pragnień beztrosko wyciągnął nogi (w przetartych, spłowiałych levisach) i delikatnie balansując filiżanką herbaty, postawioną na muskularnych udach, rozprawiał lekko i przyjemnie ze starszymi ciotkami, starymi pannami, matkami oraz trzema innymi kuzynkami, które przyszły pogapić się na tego Goldsmitha z belgijskiej gałęzi rodziny, na tego stwora z innej planety. Adam Goldsmith, błękitnooki blondyn atletycznej budowy, o wzroście ponad metr osiemdziesiąt, nie był podobny do żadnego innego członka rodziny Harburgów, czy to zmarłych, czy jeszcze żyjących. Miał dwadzieścia trzy lata, posługiwał się biegle sześcioma językami, a obecnie odbywał praktykę w banku należącym do rodziny. Niedawno powrócił z dwuletniej służby w izraelskiej armii. To ostatnie oczywiście było wisienką na torcie. Żaden z Harburgów nigdy nie dokonał niczego podobnego. Zgłosić się na ochotnika do służby w izraelskiej armii! Co za gość! Pomijając nieco żenujący aryjski wygląd, nikt nie mógł go oskarżyć o to, że był niewystarczająco żydowski. W morzu ciemnowłosych głów, ciemnookich, bladych, emanujących inteligencją twarzy, mężczyzna, który wyglądał, jakby przed chwilą zszedł z wybiegu na pokazie mody, wywoływał podniecenie.

Embeth Hausmann-Harburg, znana wśród przyjaciół i rodziny jako Mimí, siedziała naprzeciwko niego, trzymając w nietrwałej równowadze filiżankę herbaty z podstawką bezpośrednio na kolanach. Próbowała bez powodzenia przywołać na twarzy wyraz oburzenia. Piątkowe popołudniowe spotkanie miało miejsce w ich domu, i to właśnie jej córka gapiła się na gościa jak sroka w kość, w dodatku z otwartymi ustami. Wpatrywała się w Rebeccę, żeby zwrócić na siebie jej uwagę. Bez powodzenia. Rebecca, a wraz z nią wszyscy obecni: przygłucha babka, trzy starsze praciotki, cztery podlotkowate, mizdrzące się kuzynki oraz pokojówka – wszystkie oniemiały z wrażenia. Orit, pokojówka, którą przywiozła ze sobą z Tel Awiwu, o mało nie wypuściła z rąk tacy, kiedy go zobaczyła. Zrobiła się czerwona jak burak, gdy otworzył usta i powiedział: „Shalom!”, a potem musiała opuścić pokój, nieprzytomna z wrażenia, nikogo nie obsłużywszy. Niemądre kobiety. Czy nigdy wcześniej nie widziały przystojnego mężczyzny?

– Rebecca! – syknęła Mimí. – Rebecca! Cierra la boca! Zamknij usta!

Ale Rebecca była w innym świecie i nic do niej nie docierało. Siedziała na tyle blisko Adama, że wystarczyło wyciągnąć rękę, żeby go dotknąć. Dotknąć tych długich, szczupłych, wspaniale zarysowanych ud; szerokiej klatki piersiowej ukrytej pod kremowym swetrem Fair Isle, który podkreślał jego opaleniznę; wypukłości jego bicepsów; gęstych włosów koloru piasku na plaży; tych opalonych, mocnych szczęk, na których już zaczął się pokazywać zarost po ogolonej z rana brodzie. Zastygła całkowicie oniemiała z zachwytu. Przypominał jej marmurowy posąg Adonisa, pięknego greckiego boga, który stał w szkole przed biblioteką. Nagle zobaczyła w myślach zwiotczały penis posągu i zakrztusiła się babeczką, po czym kaszlała i prychała wokół okruchami ciasta.

– Co się z nią dzieje? – przemówiła nagle głośno najstarsza z praciotek, Eleanor. Była przygłucha i z niepokojem, mrużąc oczy, popatrzyła w stronę, z której dochodziły odgłosy kaszlu.

– Ona się zaraz zadławi! Dajcie jej wody! – Kolejna ciotka włączyła się do akcji.

– Dziewczynka się zakrztusiła? – Ciotka Eleanor zaczęła nerwowo szukać okularów.

– Czy ktoś da w końcu temu dziecku wody?! – wrzasnęła ciotka Rosa. – Chcecie, żeby zakasłała się na śmierć?

– Nic... Nic mi nie jest – wybąkała Rebecca, ocierając ze złością łzy. Ta sytuacja była prawie tak samo żenująca jak sam atak kaszlu. – Nie, doprawdy... Wszystko w porządku. – Machnęła ręką, żeby odwrócić ich uwagę.

– Nic jej nie jest. Okruch wpadł nie w tę dziurkę, to wszystko. – Mimí uspokoiła zatrwożonych krewnych. – Może wyjdziesz i przemyjesz sobie twarz? – zwróciła się ze stoickim spokojem do Rebecki. – Odetchnij przy okazji świeżym powietrzem – dodała stanowczo.

Rebecca zerwała się na równe nogi, rzucając szybkie, ukradkowe spojrzenie na Adama. Jadł swoją babeczkę, jakby nic się nie stało.

– Biedactwo! – Usłyszała, jak jedna ciotka szepcze do drugiej, kiedy wychodziła z pokoju. – Ależ mnie wystraszyła! Pamiętasz chłopaka Meyersonów? Tego wysokiego? Miał alergię na orzechy. Padł trupem tak ni z tego, ni z owego. W jednej chwili był, a w następnej... zszedł!

– Oooch! Proszę cię! Tylko mi o tym nie przypominaj. To było okropne! Okropne! Zajęło im lata całe, zanim doszli do siebie...

– Po czymś takim nigdy się nie dochodzi do siebie, Miriam. Nigdy.

Rebecca ledwo stłumiła chichot, kiedy zamykała za sobą drzwi. Co piątek jej matka wydawała popołudniową herbatkę dla niekończącego się strumienia ciotek i praciotek, po której zwykle następował tradycyjny wieczór seder. Dalsi krewni walczyli o zaproszenia jak psy o kawałki mięsa. Wieczory sederowe Embeth miały zwykle wspaniałą oprawę, były bardziej skierowane na ludzi niż na element duchowości. Zaproszenie do Harburg Hall na piątkowy wieczór stało się jawną oznaką tego, że ktoś liczy się w towarzystwie. Tamtego dnia zorganizowano specjalny powitalny wieczór sederowy na cześć Adama, którego witano w Londynie. Miał wkrótce rozpocząć pracę w rodzinnym banku na najmniej znaczącym stanowisku. Tak właśnie postępowano w rodzinie Harburgów. Przez trzy pokolenia nikt nie został dyrektorem, jeśli nie pracował wcześniej na wszystkich stanowiskach: „od sali wysyłkowej do sali posiedzeń dyrekcji” – jak lubił mawiać Lionel, ojciec Rebecki. Ale Adam chyba nie będzie się zajmował przygotowywaniem listów do wysłania pocztą? – myślała, idąc spiesznie do łazienki. Jeśli będzie miała szczęście i uda jej się usiąść podczas kolacji obok niego, może zdoła go spytać, co będzie robił. Na samą myśl o kolacji i o tym, że być może posadzą ich obok siebie, oblała się rumieńcem.

Pochyliła się nad umywalką i obmyła twarz zimną wodą, żeby ochłodzić wciąż pałające ogniem policzki. Przyjrzała się z niepokojem swojemu odbiciu w lustrze i założyła za uszy kilka niesfornych pasm włosów. Jej oczy, zwykle ciemnobrązowe, nieomal wpadające w czerń, tym razem były nienaturalnie rozświetlone. Przeciągnęła delikatnie palcem po obu brwiach, poprawiając ich linię. Skórę miała bladą, przyprószoną lekko piegami na policzkach i u nasady nosa. Proste jak druty włosy okalały jej twarz, rozdzielone idealnie równym przedziałkiem, którego nie znosiła, ale z którym – jak wszyscy mówili – było jej bardzo do twarzy. Pewnie, że wolałaby mieć takie włosy jak Annick: nieujarzmioną masę ciemnobrązowych, poskręcanych w spiralki loczków, które u każdego wywoływały westchnienia zachwytu – nawet u zupełnie obcych ludzi – kiedy rozpuszczała je, pozwalając im wesoło podskakiwać.

Dlaczego nie mogę mieć takich włosów jak twoje? – jęczała bez końca nad uchem Annick.

Bo tak.

Z taką odpowiedzią nie za bardzo można było dyskutować.

Ostatni raz sprawdziła swoje odbicie w lustrze, zakręciła kran i otworzyła drzwi. Jej serce na ułamek sekundy zamarło. Zobaczyła Adama. Dokładnie naprzeciwko siebie. Szedł właśnie korytarzem w stronę drzwi wyjściowych.

– Hej! – powiedział swobodnie. – Chciałem właśnie wyskoczyć na dymka. Idziesz zapalić?

Rebecca stała bez słowa, gapiąc się na niego jak sroka w gnat. Nie paliła. Nic nie szkodzi. Teraz zapali.

– Czemu nie – odparła z taką nonszalancją, na jaką tylko było ją stać. – Chętnie. – I poszła posłusznie w ślad za Adamem.

Przytrzymał skrzydło drzwi, gdy wychodziła na zewnątrz. Stanęli obok siebie w portyku wejściowym, kryjąc się przed deszczem. Wyciągnął paczkę papierosów Marlboro Lights z kieszeni dżinsów i podał jej jednego. Kiedy ich dłonie się zetknęły, przeszył ją dreszcz. Kolejny wstrząsnął nią, gdy przykrył jej dłoń swoją, podając ogień. Annick i Tash paliły, ona – nie. Rozpaczliwie próbowała sobie przypomnieć, jak one to robiły. „Unieś papierosa do ust. Otwórz usta. Wciągnij dym. Powoli. Wypuść. Szybko”. – Dopadł ją nagły atak kaszlu, który przyprawił ją o łzy.

– Powoli. – Adam patrzył na nią z uśmiechem.

Jej serce wykonało powolne salto.

– Prze... przepraszam, ale... t-to znowu ta cholerna babeczka.

– Bez wątpienia. – Głos Adama przepełniony był żartobliwą wesołością.

Jeszcze raz się zaciągnęła, tym razem z nieco mniejszym entuzjazmem, i popatrzyła na niego uważnie spod oka. Był piękny jak diabli: błękitne oczy koloru nieba w letni, upalny dzień; włosy blond, które przywodziły jej na myśl promienie słońca; idealna skóra, świadcząca o końskim zdrowiu.

– Czy mogłabym cię o coś spytać, Adamie? – powiedziała nagle, nie zdążywszy nawet pomyśleć, co robi.

– Co takiego?

– Cz-czy zdarzyło ci się kogoś zabić?

Nigdy jeszcze w życiu nie wyrwało jej się coś równie głupiego. Sposób, w jaki na nią popatrzył, tylko ją w tym utwierdził.

*

– On tylko na mnie patrzył i patrzył... – biadoliła pół godziny później do słuchawki, zwierzając się Annick. – Co za idiotka ze mnie, że musiałam zadać akurat takie pytanie!

– No i co on na to? – Annick z wrażenia prawie straciła dech.

Rebecca zrobiła krótką przerwę, żeby wydmuchać nos.

– Nic – oświadczyła w końcu. – Patrzył na mnie i patrzył. Po chwili wyjął papierosa z paczki i stwierdził: „Zabawne. Pyta mnie o to każda dziewczyna, którą spotykam”. Więc okazałam się nie tylko zwykłym głupolem. Jestem taka sama jak wszystkie inne.

– No cóż, bywają gorsze rzeczy – oświadczyła pogodnie Annick.

– Co na przykład?

– Eee... Hm. Akurat nic mi nie przychodzi do głowy. – Annick wolała być ostrożna. – Jestem jednak przekonana, że istnieje coś takiego. Więc gdzie on jest teraz?

– Wraca do Belgii na kilka tygodni. Dziwne: kiedy rozmawia ze mną, z nami, wydaje się stuprocentowym Anglikiem, lecz kiedy z matką mówi po francusku, brzmi to jakoś tak inaczej. On jest dokładnie taki sam jak ty.

– Ja nie mam metra dziewięćdziesięciu, moja droga, i na pewno nie wróciłam właśnie z jakiegoś wojskowego obozowiska.

– Wiesz dobrze, o co mi chodzi. Czasem, kiedy jestem z tobą i słyszę, jak rozmawiasz ze swoją mamą przez telefon albo ze swoimi przyjaciółkami z twoich rodzinnych stron, albo z kimkolwiek innym stamtąd... ty wyglądasz jak ty, ale zupełnie nie rozpoznaję twojego głosu. Jest jakiś dziwny. Adam zwrócił się do Orit po hebrajsku, a ona o mało nie padła trupem.

– Z tego, co mówisz, wynika, że to cudowny chłopak – lojalnie potwierdziła Annick – ale to przecież twój kuzyn. Nie możesz.

– Nie mogę czego?

– Wyjść za niego, głuptasie.

– A kto mówi, że miałabym za niego wyjść? – oburzyła się Rebecca. – Zresztą w naszej rodzinie jest to dozwolone. Właściwie narzucane.

– A! Tu cię mam! Więc wszystko już ustalone? Poślubisz wspaniałego Adama, przeprowadzisz się do Izraela i zamieszkasz w... Jak tam ty to nazwałaś? W kibi? Urodzisz piętnaścioro dzieci i będziesz żyć w szczęściu aż po kres swoich dni.

– To kibuc, idiotko. A tak w ogóle to z moim szczęściem skończy się na tym, że znajdą mi jakiegoś dalekiego kuzyna z Polski, trzydzieści lat ode mnie starszego, z obwisłym podbródkiem i łysego jak kolano i będę musiała się przeprowadzić do Łodzi – podsumowała ponuro.

– Och, tylko nie twórz melodramatów, Rebecco. Powinnaś się przeprowadzić do Hollywood.

– Może i tak zrobię. W każdym razie nie zadzwoniłam tylko po to, żeby pogadać o Adamie. Czy już coś wybrałaś? – spytała Rebecca, przypominając im obu o czymś o wiele ważniejszym. Uniwersytet. Rebecca wiedziała, że Annick obawia się, czy uda jej się dostać na studia. Egzaminy miały za cztery miesiące, a z takim podejściem do nauki, jakie prezentowała Annick, nigdy w życiu nie dostanie takich ocen, które były jej potrzebne. Powinna przynajmniej zaliczyć francuski – w końcu ojczysty język jej matki – lecz żeby to zrobić, należało jednak przeczytać kilka powieści i mieć więcej niż pobieżną wiedzę na temat występujących w nich postaci. Wyglądało na to, że Annick jest wszystko jedno. Nie interesowała się uniwersytetem jako takim, nie interesował jej nawet wybór kierunku studiów i czy te studia nie będą przypadkiem dla niej zbyt trudne. Annick przejmowała się naprawdę tylko tym (Rebecca doskonale to wiedziała), żeby przypadkiem nie została sama.

– Nie – odrzekła ponuro Annick. – Wciąż odkładam decyzję na potem. A ty?

– Historia sztuki.

– Wy to macie szczęście w życiu – jęknęła Annick z zazdrością w głosie. – Przynajmniej jesteście w czymś dobre, a ja pojęcia nie mam, co powinnam wybrać.

– Myślałam, że wybierzesz jakieś studia językowe – zasugerowała ostrożnie Rebecca.

– No cóż, tylko dlatego, że byłyby łatwe.

– Więc wybierz coś trudniejszego.

– Ja? Czy ja kiedykolwiek porywałam się na coś trudnego? Mam nadzieję, że się jakoś dostanę, to wszystko. Nie zniosłabym, gdybyście wy obie się dostały, a ja nie. Jak znam siebie, to mnie pewnie prędzej wywieje do tej... Jak tam mówiłaś? Łoci?

– Łodzi. – Rebecca zachichotała. – No i kto tu wymyśla melodramaty? Muszę już kończyć. Dzisiaj wieczorem ja będę błogosławić świece i lepiej, żebym czegoś nie pokręciła, bo mama mnie zabije. Ciotka Rosa zawsze narzeka, że nie mogą mnie niczego porządnie nauczyć. Chciałabym, żebyś poznała Adama. Chociaż właściwie nie, nie chcę. Jedno spojrzenie na ciebie i byłby dla mnie stracony. Nie mógłby oderwać od ciebie oczu.

– Nie gadaj głupot.

– Nie gadam – zaprzeczyła posępnie Rebecca. – Tak właśnie jest. Nie gadam głupot. Tash jest tak piekielnie mądra, ty jesteś piękna... A ja? Jestem zwyczajnym przeciętniakiem. Tash na pewno dorwie jakiegoś wziętego prawnika albo kogoś w tym guście. Ty pewnie wyjdziesz za kogoś bogatego i sławnego, a ja skończę samotna jak palec. Poczekamy parę lat i sama się przekonasz.

CZĘŚĆ DRUGAUCIECZKA

Ucieczka – umknięcie przed pościgiem lub niebezpieczeństwem; uniknięcie schwytania, ukarania lub innych sankcji.

51935

LIONEL HARBURG

Hamburg, Niemcy

Odwrócił się od stołu, zniecierpliwiony rozmową. Jego wuj Abraham, ze wspaniałymi brwiami pracującymi niestrudzenie jak dwie grube, włochate Raupen, gąsienice, grał pierwsze skrzypce. Po lewej ręce wuja Abe siedziała jego matka, Sara, głowa ich rodu. Siedziała wyprostowana jak struna, a jej czarne, uważne oczy niczego nie mogły przegapić. Słuchała, nic nie mówiąc. Jego starsi bracia zajęli miejsca wedle starszeństwa i znaczenia: Felix, Otto i George. A potem, oczywiście, on, osiemnastolatek, najmłodszy z nich. Gdyby to było zwyczajne rodzinne spotkanie, na pewno nie brałby w nim udziału. Ubrany w mundur, służyłby w wojsku jak miliony innych młodych Niemców. Jednak pół roku wcześniej ta szczególna tradycja nagle się zakończyła. Żydzi zostali wykluczeni ze służby w armii.

Przed domem z hurgotem przejechał tramwaj; w kredensie na wysoki połysk delikatnie zabrzęczały kieliszki do wina. Zanurzył rękę w kieszeni w poszukiwaniu papierosów, udając, że nie dostrzega ściągniętych z dezaprobatą brwi matki. Czy nikt z nich nie widział, co się dzieje? Trzy miesiące wcześniej, na zjeździe w Norymberdze, Hitler ogłosił nowe prawo: Ustawę o ochronie krwi niemieckiej i niemieckiej czci, która mówiła, że małżeństwa pomiędzy Niemcami a Żydami są nielegalne, a także Ustawę o obywatelstwie Rzeszy. Żydzi nie mogli już wcześniej pełnić służby państwowej. Sytuacja zaostrzała się z każdym mijającym miesiącem. Z wolna, lecz nieubłaganie wpychano ich z powrotem do takich samych gett, z których kiedyś udało się uciec ich przodkom. Dla Harburgów i podobnych do nich rodzin, których fortuny od zawsze zależały od handlu i możliwości swobodnego poruszania się po całej Europie, stało się to przysłowiową pętlą na szyi. On wyraźnie dostrzegał, co się dzieje. Było to jasne jak słońce. Ze złością zaciągnął się papierosem. To jakiś absurd. Podczas gdy Hitler i jego poplecznicy wprowadzali w czyn swoje knowania, wuj Abe siedział na tyłku i gawędził, a jego własny ojciec zamknął się na klucz w swoim gabinecie na piętrze i słuchał Brahmsa. Byli coraz bardziej ciemiężeni, „zadręczani na śmierć!” – wybuchnął Lionel tydzień temu. Wuj Abe roześmiał się łagodnie.

– Ach, co za bzdury! Jesteśmy przecież Niemcami! – podkreślił. – Zawsze i przede wszystkim. Myślisz, że chcą się od nas uwolnić? Od Rothschildów? Od Warburgów? Harburgów? To niewiarygodne! Niepojęte! Przecież oni nas potrzebują! Ten nonsens minie, zobaczycie. Wiecie sami, że to już nie po raz pierwszy.

Z sąsiedniego pokoju przez półprzymknięte drzwi dobiegły ich odgłosy dziewczęcego śmiechu. Jego siostry: Lotte, Barbara, Rebecca i najmłodsza z nich wszystkich, Bettina, grały w karty. Rzadko uczestniczyły w rodzinnych dyskusjach tego rodzaju. Jedynie matka zajmowała miejsce wśród mężczyzn, jak zazwyczaj. Miała w sobie więcej z mężczyzny niż którakolwiek ze znanych mu osób – pomyślał nagle, obserwując ją z podziwem. Na krótką chwilę ich spojrzenia się spotkały. Wiedziała dokładnie, o czym myślał.

Odwrócił się i popatrzył za siebie, na ulicę. Płatki śniegu wirowały w szaleńczych pląsach, po czym spadały na ziemię. Na wieżyczkach i stromych połaciach dachów wokół zebrały się ogromne zwały białego puszystego Stoff, co zmiękczyło ostre krawędzie domów. Był grudzień i Hamburg znajdował się w mroźnym uścisku zimy. Palił w milczeniu. Jego myśli biegały gdzieś samopas, rozważając różne możliwości, rozpatrując potencjalne cele podróży, kontakty, ludzi, do których mógłby zadzwonić. Mieli coraz mniej czasu. Tego popołudnia jadł lunch z wujem Sigmundem i tym jego przerażającym znajomym, Chaimem Weizmannem. Weizmann był przejazdem w podróży do Nowego Jorku, gdzie chciał przekonać bogatych amerykańskich Żydów, żeby wsparli finansowo jego wizję żydowskiego państwa. Otto wydawał się całkowicie nim oczarowany, lecz Lionel miał sprzeczne odczucia. Wyemigrować? Dokąd? Do Palestyny? Niewiele to dla niego znaczyło. Przez nieomal trzy wieki Harburgowie działali z powodzeniem w niezmiernie lukratywnej, płynnej przestrzeni gdzieś pomiędzy światami Żydów i gojów. Pozostawali w doskonałych, zażyłych stosunkach z mężami stanu, politykami i liderami biznesu w całej Europie. Z największych żydowskich dynastii bankierów: Rothschildów, Warburgów i Harburgów, ci ostatni byli najmniejsi i bez wątpienia najsłabsi. Przez trzy wieki powoli, lecz stale pięli się w górę – nie widział powodu, żeby nagle wszystko rzucić i lecieć przez pół świata do jakiegoś jałowego, zakurzonego skrawka ziemi i hodować – co? Pomarańcze! Byli bankierami, nie farmerami.

Zgniótł niedopałek papierosa i pociągnął za dewizkę. Dochodziła ósma wieczorem. Z eleganckiej willi rodziców przy Rothebaumchaussee mógł dojść szybko na piechotę do swojego małego apartamenciku przy Feldbrunnenstraße. Zamożny dom, w którym spędził dzieciństwo, znajdował się dwa kroki od ciasnego mieszkanka, które teraz należało tylko do niego. Sara, mimo że powściągliwa w okazywaniu emocji, była kobietą o zaskakująco wyrobionym smaku dekoratorskim. Faworyzowała styl neoklasyczny niemieckiej wysoko urodzonej burżuazji: głębokie, kolorowe desenie, boazerie z ciemnego drewna, rzeźbione ramy obrazów, kwiaty doniczkowe, lustra i obrazy na każdym wolnym kawałku ściany. Choć Lionel nigdy nie powiedziałby tego na głos, czasami czuł się przytłoczony nadmiarem kolorów, wzorów i różnorodnych materiałów, wśród których dorastał. Kiedy jego ojciec i wuj Abe (albo w odwrotnej kolejności, żeby być bardziej precyzyjnym) zrobili mu prezent w postaci kawalerki pięć minut drogi na piechotę od rodzinnego domu, poczuł prawdziwą ulgę. Zdecydowanie wolał czyste linie modernizmu, prostą, elegancką architekturę Gropiusa i młodego Miesa van der Rohe, który kontynuował dzieło Bauhausu. Jednakże Bauhaus również podpadł nowemu reżimowi. Do Lionela dotarły już bardziej niepokojące wieści: szkoła miała zostać zamknięta w przyszłym miesiącu. Wszystko to nie wróżyło zbyt dobrze.

– Lionel! – zawołała Sara, zwracając jego uwagę z powrotem na zgromadzonych przy stole. – Wuj Abe wychodzi.

Wuj Abe wstał z krzesła i chwycił mocno siostrzeńców za ramiona gestem, który miał podnieść ich na duchu po piątkowej kolacji, podczas której na wszystkich padł cień strachu.

Lionel podszedł do niego.

– Wujku... – szepnął, czując na ramieniu mocny uścisk starszego mężczyzny.

– Głowa do góry – powiedział wuj Abe głosem, który miał według niego dodać otuchy. – To minie, zobaczysz.

Niewiele brakowało, a Lionel powiedziałby wujowi, co tak naprawdę o tym wszystkim myśli, lecz w ostatniej chwili dojrzał ostrzegawczy błysk oczu Sary. Wuj Abe nałożył płaszcz i zajrzał jeszcze do bawialni, gdzie dziewczynki słuchały Bettiny grającej na fortepianie. Dobiegały stamtąd głośne wybuchy śmiechu i piski, kiedy je zabawiał, sypiąc żarcikami i grając rolę ulubionego wujaszka.

– Proszę, nie – mruknęła do niego Sara tak, żeby nikt inny nie usłyszał, gdy dłonie Lionela bezwiednie zacisnęły się w pięści. – Tylko nic nie mów, mein Liebling.

– Mamo, to jakiś absurd! – syknął Lionel. – Głowa do góry?! On chyba oszalał!

– Ciii! Bo twoi bracia jeszcze usłyszą. Odprowadzę wuja Abe do wyjścia, a potem zapraszam cię na szklaneczkę porto do gabinetu. Uspokój się, Lionelu. To źle wpływa na twoje ciśnienie.

Nic nie odpowiedział, obserwował ją, kiedy władczym krokiem szła w stronę bawialni. Jego bracia wciąż się sprzeczali o walory artystyczne jakiejś sztuki. Tej czy innej. Co za różnica. Jak to brzmiało? „Titanic tonie, a orkiestra gra dalej”. Zapalił kolejnego papierosa i znów zapatrzył się w okno. Na zewnątrz, najwyraźniej zupełnie nieświadome zbliżającej się zagłady, wciąż tańczyły płatki śniegu.

SARA HARBURG

Była już prawie północ, kiedy Lionel skończył rozmowę.

– Anglia? – Sara uniosła dłoń i nerwowo dotknęła medalionu, który nosiła na szyi. To był mały, choć nietypowy dla niej, przejaw słabości. Już po chwili, wraz z kolejnym oddechem, doszła do siebie i wzięła się w garść. Wiedziała, jak bardzo był od niej uzależniony. – Anglia – powtórzyła powoli, ale tym razem nie było to pytanie. – Rozmawiałeś z wujem Paulem?

Skinął głową, zaciągając się papierosem i wydmuchując dym tak, żeby nie doleciał do jej twarzy, a potem powiedział:

– Jest przekonany, że damy radę się przeprawić, ale tylko jeśli wyjedziemy w najbliższym czasie. Nie możemy dłużej czekać, mamo. Musimy jechać. Teraz.

Sara wolno pokiwała głową. Rozejrzała się po pokoju, po ścianach wyłożonych drewnianymi panelami, pełnymi półek z książkami i obrazów, popatrzyła na miękkie, komfortowe meble, na przepiękne, wiekowe fotele obite skórą i leżące na nich czerwone poduchy z drapowanego jedwabiu, które zostały uszyte na jej specjalne zamówienie. Nad nimi w rogu pokoju stała lampa z abażurem okolonym frędzlami, ze złoceniami i raczej kiczowatą figurką Murzynka zamiast podstawki, którą wuj Paul kupił na jakiejś aukcji w Sotheby’s i przywiózł im do Niemiec w prezencie... To był ich dom. Jej dom. To było ich życie. Kolejne pokolenia ciężko pracowały na to, żeby zachować i pomnożyć ich obecny majątek. „Dla tych, którzy nadejdą po nas” – tak brzmiała dewiza wszystkich z rodu Harburgów. Oni nigdy nie zapomnieli, że zaczynali właściwie od zera, w przeciwieństwie do niektórych znanych jej osób. Pracuje się ciężko w tym życiu, żeby zapewnić byt swoim następcom. I, na Boga, oni pracowali ciężko, lecz nie chwalili się nagromadzonymi bogactwami. Harburgowie nigdy nie obnosili się ze swoim powodzeniem i nigdy nie zachowywali się tak, jakby wszystko się im należało. Stary, pierwotny strach przed wysiedleniem nigdy na dobre ich nie opuścił, choć pokolenie Sary zdążyło go pogrzebać pod bibliotekami i kolekcjami sztuki oraz mecenatem, z którego znana była właśnie ona, Sara Harburg.

Ale jaki był z tego wszystkiego pożytek teraz? Choćby z posiadanej przez Harburgów loży w Staatsoper, skoro zabroniono im tam wchodzić? Lionel miał rację. Z wolna, lecz nieubłaganie naziści odzierali ich ze wszystkiego, co czyniło ich ludźmi i sprawiało, że warto było żyć. Mnóstwo znanych im rodzin opuściło Niemcy. Wiele z nich wyjechało do Palestyny. Jednakże, tak jak i Lionela, Sarę przerażała myśl o konieczności pozostawienia świata, który znała: muzyki, dobrego jedzenia i wina, konwersacji, baletu, dla nieznanej kultury w jakimś zakątku świata, o którym prawie nic nie wiedziała. Wcale nie pragnęła wyjeżdżać do Palestyny, ale przynajmniej nie żyła złudzeniami jak Abe. Jeśli inni jak Max Warburg mówili otwarcie o ucieczce, Lionel miał rację. Musieli wyjechać, i to szybko. A w dodatku... każde z jej ośmiorga dzieci przyszło na świat właśnie w tym domu. Pozostawienie tego za sobą to jak porzucenie istotnej części samej siebie.

Jakby czytając w myślach matki, Lionel nagle wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia.

– To trudna decyzja, mamo. Bóg jeden raczy wiedzieć, lecz nie mamy żadnego wyboru. Albo to... albo nic.

Popatrzyła na jego dłoń, a potem przykryła ją swoją. Pokiwała głową w zamyśleniu.

– Rób, co możesz, Lionelu. Rozpocznij przygotowania. Twoi bracia nie pojadą, wiesz o tym?

– Wiem. Ty jednak pojedziesz. I oczywiście również Lotte i Bettina. A Rebecca... Nie wiem, co z Rebeccą. Jest coś na rzeczy z chłopakiem Rosenbergów...

– Jesteś dobrym synem, Lionelu – przerwała mu bez pośpiechu Sara. – Dobrym synem. Silnym. Nie mogłabym chcieć lepszego. Wiesz o tym. Jestem z ciebie taka dumna. Twój ojciec... – zawahała się, a potem zamilkła. Oboje wiedzieli, czego nie dopowiedziała. Wstała ociężale, zsunęła jego rękę i poszła w stronę drzwi. – Rób, co trzeba. Wydostań nas stąd. Co ma być, to będzie. – Zamknęła cicho drzwi za sobą i poszła schodami na górę.

Lionel zostanie w gabinecie, paląc w milczeniu i zastanawiając się, co robić – matka dobrze to wiedziała. Komentarz na temat jego ojca, mimo że powstrzymała się w ostatniej chwili, byłby trafiony idealnie. Mimo że wciąż jeszcze młody, to Lionel będzie tym, który ich uratuje, a nie jej mąż. Poślubiła słabego, zadufanego w sobie mężczyznę: kochającego i uprzejmego, owszem, lecz słabego. Przyznanie się do tego bolało, ale taka była prawda. Aż pokręciła głową na myśl o tym, jaki obrót przyjęły sprawy. Córka prominentnego bankiera Altony miała siedemnaście lat, kiedy wyszła za mąż, jeszcze nie będąc dojrzałą kobietą. Na początku była zauroczona czarującym młodym mężczyzną, którego przyjazd do ich patetycznego domostwa wniósł wiele ciepła, tak przedtem brakującego. Niestety, źle go oceniła, wierząc, że urok to jego prawdziwa natura. Myliła się. Był słaby, nieudolny. W innym życiu mógłby zostać naukowcem lub poetą, człowiekiem liter i wyrazów, nie czynów. W mastępnym wcieleniu zapewne to ona będzie mężczyzną. Wydano ją za mąż, zanim zdołała się dowiedzieć, co tak naprawdę może jej zaoferować świat. Zrozumiała natychmiast, że popełniła straszliwy błąd, lecz była dziewczyną praktyczną. Rodziła dzieci jedno za drugim... w sumie dziesiątkę. Ośmioro z nich przeżyło.

Kiedy urodziła czwarte dziecko – ostatniego syna, Lionela, wiedziała, że jest uratowana. Z całego jej potomstwa tylko on był taki sam jak ona. Teraz, kiedy prawie stał się mężczyzną, ambicje, które do tej pory w sobie tłumiła, znów odżyły. Przeniosą się do Anglii, wezmą się za siebie, bo w końcu muszą, i znajdą jakiś sposób, żeby przeżyć. Dotarło to do niej dopiero teraz, po prawie sześćdziesięciu latach – i wcale nie było niespodzianką – że tym, który ich uratuje, nie będzie jej mąż, lecz syn. Ten, który ma odwagę, żeby pójść za ciosem, oczywiście.

61939CZTERY LATA PÓŹNIEJ

LIONEL

Londyn, Wielka Brytania

Nad zbitą ciasno małą gromadką pracowników banku, zgromadzonych w holu, zawisła głucha cisza. Sekretarki wymieniały nerwowe spojrzenia, wskazujące na pewien stopień podekscytowania. Rzadko się zdarzało, że wielki biznes bankowy całkowicie zamierał, a jeszcze rzadziej, żeby ci, dla których pracowali, również zeszli na dół do holu i stali razem z nimi, z cygarami i papierosami w dłoniach, bezczynnie czekając. Nawet telefony milczały. Wszyscy wstrzymali oddech. Najpierw usłyszeli krótką serię trzasków, a potem hol wypełnił silny, pewny głos Chamberlaina.

„Przemawiam do was z gabinetu przy Downing Street numer dziesięć. Dzisiejszego ranka brytyjski ambasador w Berlinie wręczył niemieckiemu rządowi ostateczne ostrzeżenie mówiące o tym, że jeżeli do godziny jedenastej nie zostanie podana do wiadomości decyzja o wycofaniu ich wojsk z Polski, nasze kraje znajdą się w stanie wojny. Jestem zmuszony poinformować wszystkich, że nie otrzymaliśmy żadnych informacji tego rodzaju i w konsekwencji nasz kraj znajduje się obecnie w stanie wojny z Niemcami”.

Lionel rzucił szybkie spojrzenie na drugą stronę sali, tam gdzie usiedli jego wujowie Siegfried i Paul. Obaj zachowali niewzruszony, imponujący spokój.

„Teraz niech Bóg błogosławi wam wszystkim – kontynuował Chamberlain. – Oby stanął po stronie prawa. To złe, że będziemy zmuszeni walczyć przeciwko brutalnej sile, złej wierze, niesprawiedliwości, nękaniu i prześladowaniom, lecz w tej walce – jestem o tym przekonany – prawość zwycięży”.

Kiedy głos Chamberlaina umilkł, wokół zapadła całkowita cisza. Wydawało się, że nawet poranek wstrzymał oddech. Minęła jedna minuta, potem druga i nagle ciszę rozdarło przeraźliwe wycie, od którego serce najpierw stawało, a potem zaczynało bić jak oszalałe. Włączono syreny alarmu przeciwlotniczego.

W chaotycznym biegu, żeby dostać się jak najszybciej do piwnic budynku, które służyły za uliczny schron, stwierdził nagle, że tłum przycisnął go do młodej dziewczyny, jednej z wielu sekretarek pracujących na pierwszym piętrze. Jej ładna twarz była wykrzywiona w grymasie strachu. Szybko odwrócił wzrok. Czuł się bardzo niekomfortowo, widząc w twarzach otaczających go osób odbicie tych uczuć, które pogrzebał dawno temu w mrokach niepamięci. Wróciły kłębiące się w myślach obrazy ich ucieczki z Niemiec. Przebycie drogi z Hamburga do Rotterdamu zajęło im cztery dni. Bał się panicznie w każdej sekundzie tej podróży. Z matką i dwiema siostrami u boku – za każdym razem, kiedy pociąg stawał, kiedy słychać było dzwonek lub zbliżające się od strony korytarza głosy strażników – nie mógł powstrzymać przeszywającego go dreszczu grozy. To ze względu na nie – a może na własny użytek – stworzył wokół siebie aurę niewzruszonego spokoju. Dokładnie tak jak jego wujowie teraz. Któregoś razu zatrzymali się w środku nocy na bocznicy kolejowej gdzieś na ziemi niczyjej, tuż przed oficjalną granicą Danii. Obudził go brak jakichkolwiek dźwięków. Nieustanny turkot kół i kołysanie pociągu, do których już zdążył się przyzwyczaić, nagle ustały. Wstał po cichu, żeby nie budzić pozostałych. Do jego uszu docierał ciężki oddech matki. Podróż, która zajęła im większą część dwóch ostatnich dni, była dla niej bardzo męcząca, a jeszcze się nie skończyła. Otworzył ostrożnie drzwi i zamknął je cicho za sobą. W ciemnym, cichym korytarzu nie słyszał niczego oprócz mocnego bicia własnego serca. Pociąg dziwnie drgnął i zaskrzypiał, nie ruszając się z miejsca, nierozerwalnie związany z torami, cierpliwy jak wół. Ciągnęło chłodem; w połowie długości korytarza wagonu było otwarte okno. Ruszył w jego stronę. Serce waliło mu jak młotem. Ostrożnie wysunął głowę na zewnątrz.

Nocne powietrze było rześkie; z ziemi unosił się ostry zapach uryny i płynu hamulcowego. Nad głową widział jakieś światła; wzdłuż pociągu poruszały się cienie ludzkich sylwetek. Zbliżały się do niego, błyskając latarkami. Smuga mgły zawirowała w pomarańczowym świetle sodowej latarni. Gdzieś w oddali zaszczekały psy; słychać było krzyki i odgłosy trzaskania przesuwnych drzwi przedziałów gdzieś w dalszej części pociągu. Minęło kilka minut, dłużących się w nieskończoność. Zaczął się pocić z nerwów. Czuł strumyczki potu ściekające mu po plecach i po bokach. Jego dłoń powędrowała do dwóch maleńkich paczuszek w lewej kieszeni spodni. Pierwsza z nich – mała sakiewka z czarnego aksamitu – zawierała kilka diamentów o przepięknym szlifie. Druga – pudełeczko na tabletki – kryła trzy fiolki z cyjankiem. Dwie paczuszki, dwie możliwości wyboru. Życie albo śmierć. Hans von Rilke, kolega z klasy, jeden z niewielu, którzy wciąż jeszcze odbierali jego telefony, dał mu dobrą radę. Weź diamenty – powiedział rozważnie. – Mogą ci się przydać; nigdy nic nie wiadomo. Diamenty stanowiły zabezpieczenie możliwości wyboru. Posiadanie przy sobie większej gotówki było zbyt ryzykowne w wypadku pojmania.

Odgłos kroków stawał się coraz głośniejszy. Słychać już było, że idzie tylko jedna osoba. Drzwi w dalszym końcu korytarza otworzyły się i ktoś stanął w przejściu. Jego postać podświetlało wokół stłumione, żółtawe światło. Opuszki palców Lionela odszukały aksamitną sakiewkę. Oficer – jego równy, miarowy krok nie pozostawiał co do tego żadnych wątpliwości – szedł korytarzem w jego stronę i się zatrzymał. Byli prawie tego samego wzrostu. Na krótką chwilę zapadła cisza, gdy oficer zmierzył Lionela wzrokiem. Nie było żadnych wiele mówiących żółtych gwiazd, żadnych jednoznacznych liter, przyszpilonych do ciemnoszarego wierzchniego okrycia.

– Ausweiß, bitte. – Słowa zostały wypowiedziane krótko, dobitnie.

Co wydarzy się za chwilę, zależało wyłącznie od Lionela. Wyjął małą aksamitną sakiewkę i uważnie, niezwykle uważnie, umieścił ją w dłoni oficera. Jego intencje były jednoznaczne. W całkowitej ciszy oficer zważył ją w dłoni i potrząsnął sakiewką, żeby oszacować jej zawartość.

– Gute Reise. – Wsunął ją do kieszeni munduru i odwrócił się na pięcie. Lionel wiedział, że zapamięta tę chwilę do końca życia i będzie ją wspominał, jakby wszystko miało miejsce wczoraj.

Teraz, gdy patrzył na twarze młodych dziewcząt i mężczyzn stojących dokoła niego, ledwo widoczne w słabym, przyćmionym świetle podziemi, przerażenie z tamtej podróży oblało go jak zimny pot. Pragnął jedynie być bezpieczny. Chwilę później, jakby w odpowiedzi, ciszę rozdarł dźwięk syren odwołujących alarm, mieszając się z jękami, okrzykami i westchnieniami ulgi. Fałszywy alarm.

Dłoń wuja Paula spoczywała na jego ramieniu, gdy całą gromadą hałaśliwie wspinali się po schodach na piętro.

– Tym razem nam się udało – mruknął pod nosem. – Miejmy nadzieję, że tak będzie za każdym razem.

Lionel tylko kiwnął głową, niepewny, czy dałby radę wydobyć z siebie głos.

– Czy znajdziesz teraz chwilę dla mnie, chłopcze? – spytał wuj Paul, kiedy obaj weszli na podest schodów drugiego piętra. – Wejdź do mojego gabinetu. Ktoś u mnie jest. Chcę, żebyś go poznał.

Lionel potwierdził skinieniem głowy.

– Wezmę tylko papierosy – powiedział, otwierając drzwi do swojego małego pokoju biurowego, który dzielił z kuzynem Henrym, najstarszym synem wuja Paula.

– Zabiją cię kiedyś te twoje patyczki. – Wuj Paul roześmiał się z przekąsem. – Hitler może cię i nie dopadnie, ale one i owszem – orzekł i poszedł do siebie.

W gabinecie wuja Paula znajdowało się trzech dżentelmenów. Lionel natychmiast rozpoznał Samuela Warburga. Był prezesem S.W. Warburgs, ich większego, lepiej ustawionego na rynku rywala na Cheapside. Warburgowie działali w Anglii od lat, mimo że pochodzili z Niemiec, jak większość żydowskich bankierów w City. Skoncentrował się na dwóch pozostałych mężczyznach, których nigdy wcześniej nie spotkał. Ten, który siedział plecami do okna, wydał mu się znajomy – gdzieś już widział jego zdjęcie. Może w jakiejś gazecie? Nie mógł sobie tego przypomnieć. Drugi nieznajomy, ten stojący przy oknie, był zupełnie inny, w każdym znaczeniu tego słowa. Miał oliwkową cerę, gęste, kruczoczarne włosy, sumiaste, zakręcone na końcach wąsy, które już dawno temu wyszły z mody. Nosił elegancki czarny garnitur, jedwabny krawat i śnieżnobiałą koszulę, opinającą imponujący wzgórek wypiętego dumnie brzucha. Wyglądał na Włocha albo może Hiszpana, na pewno nie na Anglika ani na Niemca.

– Ach, to ty, Lionelu. – Wuj Paul podniósł na niego wzrok, kiedy przekroczył próg. – Wejdź, mój chłopcze, wejdź.

Wszyscy trzej mężczyźni odwrócili się w jego stronę. Samuel Warburg omiótł go ponurym spojrzeniem, a potem zwrócił się do wuja Paula z uniesioną w wyrazie zdumienia brwią, jakby chciał wznieść okrzyk: „A więc to ma być ten, o którym mówiłeś?!”. Lionel doskonale odcyfrował to spojrzenie. „On jest młody. Bardzo młody”. Takie komentarze docierały do jego uszu prawie zawsze, gdy go komuś przedstawiano.

– Witam panów! – Lionel ruszył do każdego z obecnych, żeby uścisnąć mocno ich dłonie, jeszcze zanim usłyszał zaproszenie, żeby to zrobić. W oczach wszystkich dostrzegł ostrożną aprobatę. Pewny siebie młody mężczyzna.

– Fred Schultz. – Wuj Paul dokonał wzajemnych prezentacji. – I Georges Malouf.

Ach! – pomyślał Lionel, przypominając sobie to nazwisko. – Frederic Schultz! Kolega wuja Abe z Hamburga. Nie Żyd, goj. Dlaczego znalazł się w Londynie? – zastanawiał się. – A ten drugi mężczyzna? Sądząc po nazwisku Malouf – Arab. Jednakże co robił w biurze wuja Paula?

– Panowie! – zaczął wuj Paul bez ociągania. – Czy możemy przejść do interesów? – Wskazał stojący pośrodku gabinetu elegancki owalny stół na wysoki połysk, otoczony ośmioma krzesłami.

Lionel odczekał, aż czterej mężczyźni zajmą miejsca, i dopiero potem usiadł na swoim, obok wuja. Wuj Paul poprawił się na krześle i odchrząknął. Podniósł wzrok znad sterty dokumentów leżącej przed nim na stole.

– Dziękuję panom za przybycie. Znacie wszyscy doskonale sytuację, w jakiej się znaleźliśmy. Mamy dwa wyjścia. Albo opuścimy bank, pozostawiając go nazistom, albo też na jakiś czas przekażemy pakiet kontrolny. Samuelu, sądzę, że jedziemy na tym samym wózku, i dlatego poprosiłem cię, żebyś był tu dzisiaj z nami. Nie chciałbym, żeby ta firma, którą budowałem całe życie – podobnie jak i ty swoją, Samuelu – została całkowicie zniszczona, wobec czego proponowałbym rozważenie tej drugiej opcji. Proponuję więc, żebyśmy przekazali kontrolę tobie, Fredzie, dopóki nie będzie po wszystkim.

Znów podniósł wzrok znad papierów. Jego twarz miała taki wyraz, jakiego Lionel nigdy wcześniej nie widział. Coś w rodzaju otwartości... Pewnego rodzaju prośbę. Zanim zdołał to rozgryźć, wuj Paul zaczął mówić dalej.