Biała Skała. W głąb krainy Inków - Hugh Thomson - ebook

Biała Skała. W głąb krainy Inków ebook

Hugh Thomson

4,0

Opis

Hugh Thomson po raz pierwszy pojechał do Peru w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Miał dwadzieścia lat i chciał odnaleźć inkaskie ruiny Llactapata, które już kiedyś odkryto, a potem znów ślad po nich zaginął. Zarosła je dżungla i od kilkudziesięciu lat nikt nie potrafił ich odnaleźć. Tak się zaczęła jego fascynacja kulturą Inków i historią Ameryki Południowej. W ciągu następnych lat wielokrotnie wracał na ten kontynent, przemierzał kolejne szlaki, poszukiwał zagubionych osad i starał się dociec, ile prawdy jest w powszechnych wyobrażeniach na temat cywilizacji Inków.

Biała skała to także porywająca historia zdobywców i odkrywców, konkwistadorów, awanturników i podróżników, którzy próbowali poznać i opanować ten najbardziej dziki i niedostępny zakątek ziemi.

Thomson wędruje uważnie i ożywia kamienie. Pokazuje, jak z fascynacji egzotyką uczynić pasję badawczą, jak pragnienie przeżycia przygody przeobrazić w pasję poznawania zaginionego świata i rozumienia go. Książka zaczyna się niczym konwencjonalne zapiski włóczęgi, który uwiecznia na fotografii siebie na tle ruin lub w gromadce tubylców, ale rozwija się w dojrzałą refleksję o niezwykłych wędrówkach po zapomnianych szlakach cywilizacji Peru. Thomson czyta źródła i świadectwa poprzedników, włóczęgów i odkrywców, historyków i archeologów, dzięki czemu sam też zostaje odkrywcą i badaczem cywilizacji Inków.

Maciej Stasiński

Niezrównany literacki przewodnik po Peru." John Hemming "Miarą talentu Thomsona jako pisarza, historyka i odkrywcy jest fakt, że „Białą Skałę” czyta się z ogromną przyjemnością (…). Jego relacja jest pełna żywych emocji, ale też dobrze zbadanych faktów na temat rozkwity kultury Inków, podbicia przez nich ogromnej części kontynentu, a następnie tragedii unicestwienia ich cywilizacji przez szesnastowiecznych konkwistadorów.

Justin Marozzi, „The Spectator”

Porywająca lektura (…). To książka, która rozbudza w kanapowym amatorze podróży pragnienie, aby ruszyć w świat śladami autora – nie tylko dlatego, że pisze on z wielką pasją (…), ale też z tego względu, że opisuje swoje własne, nierzadko całkiem heroiczne ekspedycje i odkrycia.

Geoffrey Moorhouse, „The New York Times Book Review”

Bohaterem „Białej Skały” jest cały południowoamerykański kontynent, którego losy tworzą pełną napięcia fabułę, zasilaną plejadą niezwykłych postaci (…). Literatura podróżnicza na miarę Bruce’a Chatwina, tyle że z latynoskimi cojones. A nawet więcej: to opowieść pokazująca w pigułce mieszaninę fantazji, brawury, fascynacji podbojem, ale też frustracji, które są udziałem wszystkich tropicieli kultury Inków.

Andy Martin, „The Independent”

Thomson szczodrze dzieli się z czytelnikiem swoimi przeżyciami, co czyni jego książkę naprawdę wyjątkową (…). Napisana jest bardzo przystępnie, a zarazem spełnia wszelkie wymogi akademickiej rzetelności.

Isabel Cockayne, „Eastern Daily Press”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 684

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (9 ocen)
3
5
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Hugh Thomson

Biała SkałaW głąb krainy Inków

Przełożyła Agnieszka Wilga

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Tytuł oryginału angielskiego THE WHITE ROCK: AN EXPLORATIONOF THE INCA HEARTLAND

Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKAFotografia na okładce © by AXEL FASSIO / PHOTOLIBRARY / GETTY IMAGESProjekt typograficzny ROBERT OLEŚ / D2D.PL

Copyright © by HUGH THOMSON, 2001First published by Weidenfeld & Nicolson, London

Copyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2014

Copyright © for the Polish translation by AGNIESZKA WILGA, 2014

Redakcja MAŁGORZATA PASICKAKonsultacja iberystyczna MARCIN SARNAKorekta ANNA BRYNKUS-WEBER / D2D.PL, MAŁGORZATA TABASZEWSKA / D2D.PLRedakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.PL

Skład ZUZANNA SZATANIK /D2D.PL

Konwersja: MICHAŁ LATUSEK / VIRTUALO SP. Z O.O.

ISBN 978-83-7536-807-9

SERIA ORIENT EXPRESS

Już w księgarniach:

Paul Theroux, Wielki bazar kolejowy. Pociągiem przez Azję

Paul Theroux, Pociąg widmo do Gwiazdy Wschodu.Szlakiem „Wielkiego bazaru kolejowego”

Colin Thubron, Po Syberii

Ted Conover, Szlaki człowieka. Podróże drogami świata

Paul Theroux, Stary Ekspres Patagoński. Pociągiem przez Ameryki

Colin Thubron, Utracone serce Azji

Hugh Thomson, Tequila Oil, czyli jak się zgubić w Meksyku

Paul Theroux, Safari mrocznej gwiazdy. Lądem z Kairu do Kapsztadu

Wolfgang Büscher, Hartland. Pieszo przez Amerykę

John Gimlette, Dzikie wybrzeże. Podróż skrajem Ameryki Południowej

Colin Thubron, Cień Jedwabnego Szlaku

Rory Stewart, Między miejscami. Z psem przez Afganistan

Colin Thubron, Góra w Tybecie. Pielgrzymka na święty szczyt

Tony Anderson, Chleb i proch. Wędrówka przez góry Gruzji

John Gimlette, Teatr ryb. Podróże po Nowej Fundlandii i Labradorze

W serii ORIENT EXPRESS ukaże się m.in.:

V. S. Naipaul, Nie do wiary. Islamskie peregrynacje do nawróconych narodów

Wstęp

Peru zajmuje obecnie w powszechnej świadomości miejsce, które niegdyś, w schyłkowym okresie Imperium Brytyjskiego, należało do Tybetu (zanim w wyniku komunistycznej inwazji spowijającą go tajemniczość wyparło współczucie dla losu jego mieszkańców) jako mitycznej krainy Shangri-La, skłaniającej wyobraźnię do snucia wizji utopijnego ładu i wielkiej przygody.

W roku 1982, gdy wróciłem z Andów, w brytyjskich kinach grali akurat Poszukiwaczy zaginionej Arki. Otwierająca film scena, w której Harrison Ford zjeżdża przez pełne zasadzek tunele, żeby zdobyć szczerozłoty posążek bożka, to prawdziwy majstersztyk. W tej zaledwie dziesięciominutowej sekwencji udało się zmieścić wszelkie możliwe mity na temat wypraw badawczych do Ameryki Południowej. Są tam sylwetki skradających się Indian oświetlone snopami światła przecinającego baldachim dżungli; jest i samotny odkrywca, opuszczony przez zdradzieckich towarzyszy, lecz zdeterminowany, by odkryć świątynię bez względu na wszystko; jest też zniszczona mapa, niemal rozpadająca się w słońcu. Najlepszy (i najbardziej zbliżony do rzeczywistości) okazuje się jednak moment, w którym złotego bożka odbiera Indianie Jonesowi jego główny rywal – szarmancki, lecz oczywiście też perfidny francuski archeolog René Belloq – po prostu dlatego, że Amerykaninowi nie chciało się nauczyć miejscowego języka. „Gdybyś tylko nauczył się hovitos” – szydzi Belloq (który sam nim włada), podczas gdy Jones musi salwować się ucieczką przed szturmem Indian uzbrojonych w łuki i dmuchawki z zatrutymi strzałami.

Film, z ogłuszającą ścieżką dźwiękową, obejrzałem w kinie na londyńskim West Endzie zaraz po powrocie z Peru. Wrażenie było niesamowite – nawet jeśli nie miało to wszystko wiele wspólnego ze znacznie mniej efektowną rzeczywistością, której dopiero co doświadczyłem. Poszukiwacze… powielali oklepane wątki, dobrze znane z seansów dla młodzieży – w stylu tej starej reklamy dezodorantu, której bohater czy też bohaterka, z symboliczną literą „V” wysprejowaną na plecach, przedziera się przez gąszcz roślinności aż na szczyt starożytnej świątyni, a na koniec ukazuje nietknięte przez pot i brud miejsce chronione przez kosmetyk.

Od tego czasu dzięki grze komputerowej Tomb Raider do obiegu trafiła nieskończona liczba cybernetycznych wariantów tej samej historii. Gracze mają okazję przeżywać przygody w stylu Indiany Jonesa, wcielając się w role odkrywców przemierzających labirynty niby to stworzone przez Inków. Ponadto stojąca na czele ekspedycji Lara Croft ma tę nieocenioną zaletę, że jest znacznie bardziej ponętna i zdecydowanie mniej apodyktyczna niż przeciętny badacz w zapoconej koszuli, jakiego można spotkać w rzeczywistości.

Świat Inków nie ma sobie równych jako pożywka dla pseudomitologii i dla snucia fantazji na temat konfrontacji z obcą kulturą. Choć jednak sam mit ostatnio zyskał na atrakcyjności, to zarazem przysłonił prawdziwą wiedzę o samych Inkach, o charakterze wypraw odkrywczych w Andy nie wspominając.

W Białej Skale próbuję w przejrzysty sposób przedstawić kulturę Inków na podstawie swoich wypraw w głąb ich krainy – od okolic Cuzco przez całe stworzone przez nich ogromne imperium. Podczas podróży odwiedzałem trudno dostępne zabytki i rozmawiałem z pracującymi tam czołowymi archeologami i odkrywcami.

W miarę upływu czasu coraz wyraźniej zdawałem sobie sprawę, jak wielka jest rozbieżność między powszechnymi wyobrażeniami na temat Inków a dostępnym na miejscu rzeczywistym świadectwem ich kultury. Rozszyfrowanie tego świadectwa wydaje się o tyle skomplikowane, że Inkowie nie pozostawili po sobie piśmiennictwa, więc niemal wszystko, co o nich wiemy, pochodzi z dość tendencyjnych relacji hiszpańskich konkwistadorów, jak również z domysłów archeologów. W porównaniu z egiptologią czy naszą wiedzą na temat epoki klasycznej badania nad kulturą Inków wciąż są w powijakach.

Popularność Machu Picchu sama w sobie stwarza problemy i powoduje, że często się zapomina, jak niewiele wiadomo o ludziach, którzy to miasto zbudowali. Niewielu turystów odwiedzających Peru zapuszcza się gdziekolwiek dalej.

Uznałem, że Chuquipalta (tytułowa Biała Skała), leżąca w sercu Vilcabamby, symbolicznie obrazuje ukryty w głębi lądu, rzadko odwiedzany zaginiony świat Inków, który starałem się odkryć.

°

Napisanie tej książki zajęło mi dwie dekady, a przez ten czas zaciągnąłem u wielu osób dług wdzięczności za ofiarowaną mi pomoc.

Ta rozciągnięta na dwadzieścia lat praca daje przynajmniej poczucie czasu, jaki jest potrzebny na dokonanie odkrycia archeologicznego. Wszystkie opowiedziane przeze mnie zdarzenia rzeczywiście rozegrały się tak, jak je opisałem, czasami jednak zmieniałem ich kolejność, aby nadać książce więcej spójności narracyjnej i geograficznej. Jeśli więc odwiedziłem jakieś miejsce we wczesnych latach osiemdziesiątych, a od tego czasu badania wykazały, że ówczesne przekonania na jego temat były błędne, to w książce aktualizowałem swoją relację z tamtych czasów, uwzględniając najnowsze odkrycia, jako że rozmyślne ich pominięcie wydawało mi się perfidne.

Nazwy związane z inkaską kulturą zapisywane są na wiele różnych sposobów, poczynając od Cuzco (Cusco albo Qosco), przez Choquequirau (Choqek’iraw), a kończąc na samych Inkach (Inca). Starałem się używać pisowni najbardziej rozpowszechnionej. Sam termin „Inka” również bywa przyczyną nieporozumień, jako że może on określać zarówno cały lud, jak i jego władcę1. Aby uniknąć wieloznaczności, czasem nazywałem władcę cesarzem, co – jakkolwiek jest niekonwencjonalne – nieźle opisuje rzeczywistość, choć z zastrzeżeniem, że w porównaniu z europejskimi cesarstwami państwo Inków miało dość luźną strukturę2.

Każda książka o tych zakątkach Peru pisana jest w cieniu wielkich tomów na temat historii Inków autorstwa Williama H. Prescotta w wieku XIX i Johna Hemminga w XX. Chciałbym szczególnie podziękować Johnowi Hemmingowi za rady, których mi udzielał zarówno przed moją pierwszą wyprawą w roku 1982, jak i później.

Na końcu książki zamieszczam krótką chronologię zdarzeń, do jakich doszło za czasów inkaskiego imperium i podczas konkwisty, jak również zestawienie najważniejszych odkryć archeologicznych oraz wykaz nazw własnych pojawiających się w tekście. Jeśli jakiegoś tłumaczenia z hiszpańskiego na angielski nie ma w bibliografii, oznacza to, że w tekście użyłem własnego tłumaczenia.

Większość książek, które kiedyś napisał sam Hiram Bingham, od wielu lat nie miała wznowień, a znaczna część opowieści odkrywców Ameryki Południowej przekazywana jest tylko ustnie – krążą one od jednego starego wygi do drugiego. Z tego powodu opierałem się na wiedzy odkrywców i archeologów, którzy spędzili na miejscu ogromną ilość czasu i w rozmaitych momentach udzielali mi pomocy, jak również dzielili się ze mną przemyśleniami i doświadczeniem. Są to: Nicholas Asheshov, David Drew, Peter Frost, Paolo Greer, Adriana von Hagen, Ann Kendall, Vincent Lee, Perci Paz, Gene Savoy, Elva Torres, Barry Walker oraz mój compadre Gary Ziegler. Adrianie von Hagen oraz Davidowi Drew jestem też ogromnie wdzięczny za nieocenioną pomoc w pracy nad pewnymi partiami tekstu.

Inaczej niż w dziedzinie alpinizmu, gdzie odnotowuje się zdobywców szczytów, nie istnieje oficjalny rejestr odkrywców inkaskich zabytków. Choć starałem się przypisywać kolejne odkrycia na tym polu właściwym ekipom, być może są jeszcze jacyś nieopisani odkrywcy, o których istnieniu nie udało mi się dowiedzieć. Przepraszam wszystkich, których w rezultacie niechcący pominąłem. Zacytuję tutaj Vincenta Lee: „Nie wiem, kim jesteście, ale chciałbym to wiedzieć”3.

Chciałbym podziękować swoim towarzyszom podróży. Byli to: Jonathan Baird, Rónal Cobos, Willie Delgado, Vaughan Fleming, Aurelio Huaman, Harley Lilley, Judy Moore, Presentación oraz Roderick Simpsonowie. Specjalne podziękowania należą się Adrianowi Gallopowi – za wiele rzeczy, a już szczególnie za zabicie węża.

W Peru spotkałem się z wielką gościnnością i otrzymałem wspaniałe wsparcie od wielu osób. Należą do nich: Filip Boyen, Julia i Teo Allain Chambi, liczni członkowie rodziny Cobosów w Huancacalle, Deborah MacLaughlan oraz Fernando de la Rosa. Ken Duncan, Lucía Mercon i Alejandra Peralta wielkodusznie zapewniali mi noclegi, gdy studiowałem archiwa w Cuzco, a już od roku 1982 czułem się częścią rodziny Wendy Weeks, Adeli i pozostałych prowadzących hotel El Albergue w Ollantaytambo.

Pragnę też złożyć wyrazy wdzięczności bibliotekarzom z Museo del Inka i Archivo de Bartolomé de las Casas w Cuzco, jak również Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie.

Otrzymywałem też pomoc ze Stanów Zjednoczonych, skąd wspierali mnie na odległość Elizabeth Deane, Susan Emanuel, Amy Finger, Joan Harrell, Uscha Pohl oraz David Saah. Jestem też wdzięczny pracownikom South American Explorers Club.

W Wielkiej Brytanii cennych rad oraz wszelkiej pomocy udzielali mi: Ann Barton, John Elliott, William Heath, Jan Klimkowski, Andy Martin, Angus O’Neill, Bayard Roberts, Chris i Jane Somerville’owie, Joan Solomon, Peter Spry-Leverton, Benedict Taylor oraz Sara Taylor, a moja agentka Georgina Capel oraz zespół redakcyjny z wydawnictwa Weidenfeld and Nicolson, na który składają się Richard Milner, Martin Redfern oraz Rebecca Wilson, doprowadzili do wydania niniejszej książki.

Na podstawie moich zdjęć z poszczególnych miejsc Helen Philips wyczarowała znakomite rysunki otwierające poszczególne rozdziały. John Gilkes narysował mapy terenów moich podróży, umieszczając na nich również elementy z poprzednich map, stworzonych przez Gaspariniego i Margolies, Johna Hemminga, Michaela Moseleya, Petera Frosta, Gary’ego Zieglera i wielu innych – należy im się wielkie uznanie i wdzięczność.

Na koniec chciałbym zadedykować tę książkę Sally, Daisy, Owenowi, Elliotowi, Davidowi, Patience i całej mojej rozległej rodzinie, która mnie wciąż wspiera, tak jak wspierała mnie przez dwadzieścia lat moich wędrówek.

Hugh Thomson

luty 2001

W samej rzeczy, owe szczyty ze śnieżnymi czapami w nieznanej i nie zbadanej części Peru wielce mnie fascynowały. Kusiły, aby pójść i zobaczyć, co leży poza nimi. Cytując słynne słowa Rudyarda Kiplinga, było to „Coś ukrytego! Pójdź i znajdź je! Idź i szukaj poza górami. – Zaginione poza Górami. Zaginione i czekające na ciebie. Idź!”4.

Hiram Bingham, 1909

Indianin idący przed nami nagle się zatrzymał i wskazał nam ruinas. Wszyscy nagle otrzeźwieliśmy, przerażeni tym, co nam pokazywał. Były to po prostu kamienie porozrzucane na zboczu góry. Zamarliśmy oniemiali. Czyżbyśmy przebyli całą tę drogę i dokonali tak wielkiego wysiłku tylko po to, żeby ktoś nam pokazał kilka kamieni wystających ze skały?

Julian Tennant, ekspedycja „Poszukiwanie Paititi”, 1953

Trzeba szukać dróg. A potem iść tam, dokąd one prowadzą.

Gene Savoy (który w roku 1964 odkrył Starą Vilcabambę, „ostatnie miasto Inków”) – rada dla odkrywców

Eksploracja to raczej grzebanie w głębinach niż przebywanie przestrzeni: przelotna scena, fragment widoku, myśl schwytana przed chwilą – tylko one pozwalają zrozumieć i wyjaśnić perspektywy, które inaczej pozostają jałowe5.

Claude Lévi-Strauss, Tristes tropiques, 1955

W tym nowym świecie Indian nieznających żadnego pisma w wielu kwestiach znajdujemy się w stanie całkowitej ślepoty.

Pedro de Cieza de León, Crónica del Perú, 1553

Część pierwsza

Nowy świat

Suniemy wachlarzem po zboczu, często na długie minuty tracąc się nawzajem z pola widzenia z powodu ukształtowania terenu. Słychać tylko nieartykułowane okrzyki arrieros6 wspinających się po wysokich grzbietach górskich po mojej lewej i prawej stronie. Raz na jakiś czas rozlega się odległy, głuchy dźwięk ostrza maczety uderzającego o przygodny kamień.

W dali przede mną połyskuje jaskrawym pomarańczem puchowa kurtka Aurelia, który karczuje przejście w nieprzeniknionym gąszczu gałęzi ponad głazami i mokradłami. Drzewa, spowite szarą pajęczyną oplątwy brodaczkowatej, zdają się niemal martwe, jeśli nie liczyć kipiącej przy ich korzeniach zieleni czy poskręcanych bocznych pędów.

Z powodu znacznej wysokości oraz długiej wspinaczki wydaje mi się, że zaczynam zdradzać objawy hiperwentylacji. Wchodzę w gęstwinę i zanurzam się w najróżniejsze odcienie spłowiałej zieleni: błękitnawy mech, szmaragdowe liście, popielatozielony łubin górski, fioletowawe bromelie – roślinność wzbiera falami, a gdzieniegdzie tworzy prześwity, przez które przeziera niebo i padają snopy światła.

Poniżej linii zarysowanej przez nieznaczące, bezimienne szczyty, w łańcuchu gór tak ogromnych, że Mont Blanc mógłby się w nie dyskretnie wtopić, nasze drogi się schodzą. Gdy wznosimy się na wysokość czterech i pół tysiąca metrów, drzewa ustępują miejsca krzewom.

Samą grań porasta miękka, rudo-zielona trawa, intensywnie rozświetlona słońcem. I oto one: łańcuch grobowców (chullpas), stojących w równych odstępach na grani. Właśnie to mieliśmy nadzieję zobaczyć, tego się spodziewaliśmy: niewidziane od setek lat wieże o pojedynczych ciemnych okienkach, wszystkie jakby wpatrzone ślepym okiem w płynącą tysiące metrów niżej rzekę Apurímac i w odległe wzgórza północno-wschodniej Vilcabamby po drugiej stronie doliny.

Wszystkie grobowce okazują się puste, co jak zawsze wprawia mnie w tak wielkie zdumienie, że wciąż uparcie zaglądam coraz głębiej do środka, z nadzieją, że jednak coś znajdę.

°

Przypadkowe rozmowy bywają niebezpieczne.

Latem 1982 roku pracowałem w zachodnim Londynie w pubie, którego kierownik nie cieszył się szczególnie dobrą reputacją. W swoich poprzednich wcieleniach Albert zaliczył kilka potyczek z prawem, które zazwyczaj przegrywał. Gdy okazało się, że ma przejąć pub, tak oburzyło to okolicznych mieszkańców, że podpisali przeciw niemu petycję. Pracowałem tam, ponieważ było to jedno z nielicznych miejsc w Londynie, gdzie dostawałem do ręki gotówkę, którą mogłem uzupełnić zasiłek i dalej się zastanawiać, co zrobić ze swoim życiem. Miałem dwadzieścia jeden lat.

Albert się z nami nie patyczkował. Nie miał oporów, żeby przywalić któremuś z pracowników, jeśli ten nie stosował się należycie do obowiązujących w lokalu wysokich standardów niemoralności. Na porządku dziennym było sprzedawanie rozcieńczonych drinków – zwłaszcza koktajli owocowych Pimm’s, które przygotowywało się wcześniej, co zresztą było jedyną czynnością uparcie wykonywaną osobiście przez Alberta. Szef był potężnym gościem, który zjawiał się rano w knajpie ubrany tylko w ogromne fioletowe majtasy – przed otwarciem przeliczał utarg z poprzedniego wieczoru i wymyślał nam od najgorszych.

Koktajle owocowe dobrze się u nas sprzedawały. Pub mieścił się w obskurnym zaułku dzielnicy Fulham, gdzie męty snobują się na przedstawicieli wyższych sfer, a przedstawiciele wyższych sfer snobują się na męty. Towarzystwo to znakomicie się uzupełniało, wieczory więc zamieniały się w szalone wspólne ekscesy miłośników hazardu, bilardu, koktajli owocowych i czystej wódki.

Przed południem panował jednak spokój. Kilku stałych klientów zachodziło do nas zaraz po otwarciu, o jedenastej trzydzieści, żeby należycie rozpocząć pracowity dzień. Jednym z nich był George i to za jego sprawą rozwinęła się ta przypadkowa rozmowa.

Rozpocząłem ją, stojąc za barem i wycierając kieliszki.

– Spotkałem raz gościa, który mi opowiedział niezłą historię – zacząłem, na co George od razu wytężył uwagę. Dobre opowieści były dla niego na wagę złota. – Gdzieś w południowoamerykańskiej dżungli kryją się ruiny, które już kiedyś odkryto, a potem znów ślad po nich zaginął. Jakaś forteca Inków.

George był jeszcze na tyle trzeźwy, żeby zauważyć brak logiki.

– Jak może  z n ó w  zaginąć ślad po ruinach? Albo je odkryto, albo nie!

– Tu właśnie jest inaczej – odparłem. – Dżungla zarosła tak szybko, że znów całkowicie wszystko skryła. I teraz nikt nie potrafi ponownie tego odnaleźć.

George się zamyślił.

– No cóż, w pewnym sensie nawet mnie to cieszy. – Zaśmiał się. – Bo co by to, kurna, było, gdybyśmy odnaleźli już wszystko, co jest w życiu do odnalezienia?

Najwyraźniej potrafił docenić porażkę w wielkim stylu.

– Właściwie to się zastanawiałem, czy nie ruszyć na ich poszukiwanie – rzuciłem dla żartu, żeby podtrzymać rozmowę.

George jednak potraktował moją wypowiedź zupełnie serio.

– To chyba pierwsze słowa, jakie słyszę z twoich ust, które nie są całkiem pozbawione sensu. Jeśli masz albo tracić czas na obsługiwanie takich starych pryków jak ja, albo błądzić po południowoamerykańskiej dżungli, to dżungla jest chyba dużo bardziej konstruktywną opcją?

George nie wydawał się najbardziej przekonującym źródłem życiowej mądrości – stary alkoholik, dla którego nasz pub był punktem startowym przed późniejszym wypadem do The Colony Room w Soho, gdzie trafiał już mocno nagrzany i gotów stanąć w szranki z Francisem Baconem, Tomem Bakerem czy innymi postaciami – ich nazwiska lubił wplatać w nasze poranne rozmowy7. Być może jednak właśnie dlatego, że nic go mój los nie obchodził, jego zdanie liczyło się dla mnie bardziej niż czyjekolwiek inne, a wizja będąca wcześniej raczej nierealistycznym majakiem zaczęła się krystalizować w plan, którego wprowadzenie w życie potrafiłem sobie wyobrazić.

Po raz pierwszy usłyszałem tę historię z wyjątkowo wiarygodnego źródła – w gwarze pubowych hazardzistów określono by je mianem „pewniak”. John Hemming to znamienity badacz Ameryki Południowej, który w wielkim stylu spływał Amazonką i przemierzał Andy. Poznałem go przypadkiem dzięki powiązaniom rodzinnym, a on opowiedział mi historię ruin zaginionych (czy raczej przez nieuwagę zapodzianych) gdzieś w Andach, w pobliżu Machu Picchu, i wciąż czekających, aż ktoś je znów odkryje.

Historia była nie tylko ekscytująca, lecz także – w przeciwieństwie do większości pubowych opowieści – całkowicie prawdziwa. Hemming był sławnym odkrywcą, ale oprócz tego przywdziewał garnitur dyrektora Królewskiego Towarzystwa Geograficznego. Był też wielce szanowany jako naukowiec.

Przez kilka miesięcy, myjąc kieliszki lub z górnego pokładu londyńskiego autobusu w drodze do pubu i z powrotem obserwując uciekający świat, bawiłem się tylko myślami o ruinach, podobnie jak dla rozrywki rozważałem, na co przeznaczę wygraną z bilardu lub w jaki sposób zarobię fortunę. Tamta poranna rozmowa z George’em utkwiła mi jednak w pamięci i nie przyćmiły jej ciągnące się w nieskończoność dni obsługiwania bezczelnych klientów za bardzo marne pieniądze. Z czasem myśl o ruinach coraz bardziej zyskiwała na atrakcyjności. Skoro już raz je odnaleziono, to czemu by nie odnaleźć ich znowu? Nie miałem nic do stracenia.

Ruszyłem więc w drogę.

°

Można tę historię opowiedzieć też w inny sposób. Opowieść o ruinach, które czekają na odnalezienie, była oczywiście bezpośrednim bodźcem, siłą napędową, która pchnęła mnie ku pierwszej wyprawie do Peru, ale impuls ten trafił na podatny, wcześniej już przygotowany grunt. W życiu bym nie wyruszył w drogę, gdybym już od dawna tego nie pragnął.

Powracał do mnie obraz, który widziałem kilka lat wcześniej – doskonała scena otwierająca film, a zarazem wprowadzenie w świat konkwistadorów. W długim ujęciu, na szczycie niemożliwie wysokiej góry pojawia się grupa mężczyzn i w absolutnej ciszy zaczyna schodzić, niemal staczać się po zboczu. Obraz ten miał w sobie coś dziwnie dziecinnego: mężczyźni wyglądali jak spadające z półki skalnej kukiełki. Był to szalony, ekstremalny film Wernera Herzoga Aguirre, gniew boży (1972). Wyświetlano go w ramach klubu filmowego na uniwersytecie, ze starego projektora i na marnym ekranie, z oryginalnej, porysowanej kopii szesnastomilimetrowej taśmy. Pomimo bardzo słabej jakości obrazu film wywarł na mnie potężne wrażenie, które pozostawiło trwały ślad w mojej pamięci.

Klaus Kinski w roli zbuntowanego Lope de Aguirre prowadzi grupę mężczyzn na daremną, obsesyjną wyprawę w głąb Puszczy Amazońskiej. Jest to jedna z najwybitniejszych opowieści o tym, jak grupa ludzi robi wszystko, żeby się zgubić. Różni się jednak od wielu artystycznych filmów tym, że choć akcja podąża w różnych dziwnych kierunkach, to w centrum pozostaje poczucie potężnej, nieposkromionej chwili obecnej. Choć powstał, gdy termin ten już całkowicie wyszedł z mody, był to film egzystencjalny w najczystszym tego słowa znaczeniu – opowiadał o tym, jak to jest płynąć z nurtem rzeki, w stanie coraz bliższym obłędu, bez szans na powrót do domu.

Wschodnie krańce Peru, tam, gdzie Andy schodzą w Puszczę Amazońską i gdzie kręcono Aguirre, wciąż stanowiły teren w dużej mierze niezbadany. W świecie, który w przeważającej części przeniesiony został na mapy i przygwożdżony do ściany, ta okolica pozostawała białą plamą. Mapy satelitarne NASA wciąż znaczne jej obszary opisywały jako „niezbadane – brak możliwości sprawdzenia terenu”, co stanowi współczesny odpowiednik terminu terra incognita. Dla dwudziestojednolatka był to wymarzony cel podróży. Mieszkałem już wcześniej jakiś czas w Meksyku i pociągał mnie rozchybotany, przypadkowy rytm latynoskiego życia. Mówiłem płynnie po hiszpańsku i rozczytywałem się w Borgesie, Cortázarze, Garcíi Márquezie i innych południowoamerykańskich autorach, jakich tylko udawało mi się dorwać. Choć dopiero w ostatniej chwili zdałem sobie z tego sprawę, była to okazja, na którą od dawna czekałem.

°

Umówiłem się na ponowne spotkanie z Johnem Hemmingiem, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o tych inkaskich ruinach, zwanych Llactapata. John mieszkał przy cichym, zielonym skwerze w dzielnicy Kensington. Poprowadził mnie ciemnym holem w głąb domu, do gabinetu rozświetlonego słońcem wpadającym przez wysokie okna. Na półkach stały książki o Ameryce Południowej. Co ciekawe, w chwili, gdy przekroczyłem wraz z nim próg gabinetu, poczułem, że stawiam pierwszy krok ku wielkiemu odkryciu.

John był wysokim mężczyzną po czterdziestce, który w rozmowie raczej trzymał dystans. Dobrze było już przed pierwszym spotkaniem wiedzieć, jak wielką pasją jest dla niego historia Inków, jak również o tym, że stale udziela on wsparcia mieszkańcom Amazonii – w przeciwnym razie można by jego rezerwę wziąć za obojętność. Jako dyrektor Królewskiego Towarzystwa Geograficznego promieniował też pewnym dostojeństwem. Był żonaty i miał małe dzieci, których głosy niosły się echem z górnego piętra podczas naszej rozmowy.

Zanim wybrałem się na to spotkanie, sumiennie zebrałem tyle informacji, ile mogłem, na temat jego dotychczasowej pracy. Wiedziałem, że podróżował po całej Amazonii i nawiązywał „pierwszy kontakt” z wieloma plemionami. Było to doświadczenie, które wciąż dawało się porównać z przeżyciami dawnych konkwistadorów, jeśli chodzi o szok poznawczy oraz dylematy etyczne. Podczas tych wypraw albo jemu samemu, albo jego towarzyszom przydarzały się zarażenia malarią, pogryzienia przez piranie (które lekceważąco określił jako „przereklamowane”), ukąszenia węży i ataki ogończy (stanowiących często największe zagrożenie pośród rzecznej fauny).

Najsłynniejsza z jego wypraw odbyła się w roku 1961. Jej celem były niezbadane tereny w pobliżu brazylijskiego regionu o nazwie Cachimbo. Opowiedział mi tę historię. Ich ekipa składała się z trzech mężczyzn: przewodził jej Richard Mason, przyjaciel Johna, a trzecim uczestnikiem był – co może zaskakiwać – niejaki Kit Lambert, przedstawiciel świata artystycznego (późniejszy menadżer zespołu The Who). Pracowali pod patronatem braci Villas-Bôas, którzy wsławili się otwarciem dla świata nowych obszarów Brazylii, ale też zapewniali ochronę odnalezionym tam przez siebie indiańskim plemionom (John zasugerował, że jeśli miałbym zebrać ekipę na wyprawę do Peru, powinniśmy również podpiąć się pod jakichś pracujących tam archeologów, którzy mogliby nas wspierać radami i pomagać z logistyką).

Trzech młodych przyjaciół dobrze się bawiło – na ile pozwalały na to warunki wyprawy mającej na celu oznaczenie nowych terenów Puszczy Amazońskiej. Zaczęli od lotu w górę niezbadanej rzeki Iriri, który zakończył się lądowaniem awaryjnym w gęstym lesie niedaleko jej źródeł. Następnie ruszyli w dół rzeki, po drodze nazywając charakterystyczne elementy krajobrazu imionami swoich dziewczyn8 (podczas amerykańskiej ekspedycji z roku 1913 Theodore Roosevelt nazwał jedną z rzek w Puszczy Amazońskiej imieniem swojego syna Kermita – bawiła mnie myśl, że gdzieś głęboko w Amazonii płynie sobie Río Kermit9). John wspomniał o interesującym szczególe, a mianowicie, że pomimo upału wszyscy trzej w czasie spędzonym w puszczy bardzo pobledli, ponieważ w ogóle nie widywali słońca. Musieli wręcz wycinać gałęzie nad swoimi głowami, żeby móc odczytać kierunek z układu gwiazd. Po kilku miesiącach radosnego podążania wzdłuż rzeki w ekspedycji nastąpił tragiczny zwrot. Przywódca grupy Richard Mason został osaczony i zabity, gdy samotnie szedł ścieżką, którą wcześniej razem wykarczowali w dżungli (uważanej za niezamieszkaną). John Hemming i Kit Lambert znaleźli ciało towarzysza starannie ułożone na ścieżce, otoczone strzałami i kijami. W pobliżu leżały wysypany z torebki cukier oraz zapalniczka – nietknięte. Niczego nie zabrano. Zabity nie miał jeszcze trzydziestki i był bliskim przyjacielem Johna.

Wyglądało na to, że plemię, które nie miało wcześniej kontaktu z białym człowiekiem, zapuściło się w te strony na wyprawę łowiecką, znalazło nowo wyciętą ścieżkę i przygotowało tam zasadzkę. Mason jako pierwszy tamtędy przechodził (co ciekawe, w odpowiedzi na śmierć kolegi John zostawił wrogo nastawionym Indianom Panará kilka maczet na znak pokojowych zamiarów).

Trudno mi było pogodzić tę otrzeźwiającą historię z obrazem spokojnego ojca rodziny, który otworzył mi drzwi i wpuścił do swojego domostwa pełnego wózków dziecięcych. Podczas gdy John opowiadał o kolejnych dniach wyprawy (o odrealnionym powrocie do obozu po ścieżce, która wydawała się wcześniej tak swojska, załatwianiu spraw związanych z zabalsamowaniem ciała i przewiezieniem go na cmentarz), z pokoju na górze dochodziły odgłosy dziecięcej sprzeczki oraz kroków kogoś dorosłego, kto wkroczył do akcji, żeby przywrócić porządek. Nie wiedziałem, co powiedzieć.

– No więc tak to wygląda – powiedział John, podając mi filiżankę herbaty.

Po doświadczeniach z Puszczy Amazońskiej spędził sporo czasu w Peru i napisał The Conquest of the Incas [Podbój Inków] – dwudziestowieczną aktualizację klasycznego dzieła Williama Prescotta z roku 1847. Hemming oparł się na wielu tekstach źródłowych, które ujrzały światło dzienne dopiero po publikacji Prescotta. Patrząc na rzędy naukowych książek na regałach Johna, wyraźnie odczuwałem skalę własnej ignorancji.

– Pewnie chciałbyś zobaczyć relację z wyprawy Fejosa? – spytał John.

W życiu nie słyszałem o żadnej wyprawie Fejosa. John z dumą pokazał mi niewielką broszurkę. Jak miałem się wkrótce przekonać, jeden z największych problemów odkrywania Ameryki Południowej stanowiła niedostępność informacji na temat odkryć już poczynionych. Znaczące artykuły albo znajdowały się w zupełnie nieznanych czasopismach, albo wydawali je własnym sumptem sami odkrywcy – w związku z czym ich zdobycie graniczyło z cudem.

Paul Fejos przewodził wielkiej amerykańskiej ekspedycji w peruwiańskie Andy w roku 1940. Choć raport oczywiście skupiał się na sukcesach wyprawy, wskazywał jednak też na to, że pomimo prób nie udało im się ponownie zlokalizować „zaginionej” Llactapaty (było już wtedy wiadomo, że miejsce to przepadło po pierwotnym odkryciu, którego dokonano niemal trzydzieści lat wcześniej). Fejos miał do pomocy ponad dwustu mężczyzn, ale i tak nie udało mu się zlokalizować ruin – choć znalazł inne, również znaczące: Wiñay Wayna, w pobliżu Machu Picchu. Moje zainteresowanie wzbudził fakt, że w tak dużej grupie nie było ani jednego archeologa – dopiero później zrozumiałem tę anomalię, charakterystyczną dla wielu wypraw badawczych.

Skoro drużyna Fejosa składała się z tak wielu ludzi, a ja miałem podróżować co najwyżej z garstką, zacząłem się obawiać, że nie mam wielkich szans.

– Nic podobnego. – John się uśmiechnął. – To kwestia szczęścia.

Jeśli udało mu się cokolwiek we mnie zaszczepić, to poczucie, że wyprawa w nieznane to poważna robota, która wymaga dyscypliny i wielkiej wnikliwości, jeśli chce się cokolwiek osiągnąć. Byle głupek może wałęsać się po dżungli, albo i nawet w niej przepaść. Lecz odkrycie prastarego zabytku wymaga czegoś więcej niż odpalenia kilku petard. Przede wszystkim trzeba próbować zrozumieć, co takiego właściwie udało się odnaleźć – a to już znacznie trudniejsze zadanie.

°

Ciekawe, że gdy tylko zdecydowałem się na kompletnie pozbawiony logiki kierunek działań, moje życie stało się jasne i proste. Zniknęły komplikacje związane z próbą przetrwania w Londynie bez pieniędzy. Gdy Departament Zdrowia i Spraw Socjalnych wziął mnie w krzyżowy ogień pytań dotyczących mojego zasiłku mieszkaniowego, zdołałem im wysłać w odpowiedzi odpowiednio bezczelny list. Potrafiłem też wreszcie oddalić się od wszelkich emocjonalnych uwikłań, w jakie zdążyłem się przedtem wpakować.

Idea budowania „ekipy” początkowo mnie nieco przytłaczała. Podobała mi się liczba trzy – jak na wyprawie Hemminga. Jeśli chodzi o dobór towarzyszy, istniały dwie możliwości. Mogłem znaleźć ludzi z odpowiednimi kwalifikacjami (kursami pierwszej pomocy, doświadczeniem w wojsku, dyplomami archeologii lub antropologii) albo poszukać takich kompanów, którzy umieliby opowiedzieć dobry dowcip, gdybyśmy rzeczywiście zgubili się w dżungli. Instynktownie postawiłem na tych ostatnich.

Roddy i J. B. mieli wiele niewątpliwych zalet, żadna z nich nie kwalifikowała ich jednak automatycznie do tej roboty. Byli moimi dobrymi kumplami i kompanami od kielicha (z czasów uniwersyteckich utkwiło mi w pamięci przedziwne wspomnienie zawodów w piciu płonącej tequili). Sam zresztą nie miałem żadnych kwalifikacji – poza znajomością hiszpańskiego i miłością do gór. Krótko mówiąc, stanowiliśmy wzór prawdziwych odkrywców, mających więcej entuzjazmu niż doświadczenia. Prawdopodobnie nigdy byśmy się na tę przygodę nie zdecydowali, gdybyśmy byli starsi i mądrzejsi.

Odkryłem w sobie talent organizacyjny, o jaki wcześniej nikt by mnie nie podejrzewał (nawet ja sam). Miejska biblioteka udostępniała listę instytucji czekających tylko na to, żeby dofinansować jakąś ekspedycję lub szlachetną organizację charytatywną, do której to kategorii czuliśmy słuszną przynależność (dzięki kontaktowi z naszą dawną uczelnią dowiedzieliśmy się, że sami możemy założyć organizację charytatywną, co w jakiś przedziwny sposób daje korzyści podatkowe).

Pieniądze zaczęły pomału spływać. Wykonałem kilka ryzykownych ruchów, które, o dziwo, zadziałały. Napisałem na przykład dość bezczelny list do pisarza Hammonda Innesa10 z prośbą o pomoc – w odpowiedzi przysłał mi czek. Widocznie spodobała mu się wizja nas trzech wędrujących przez dżunglę z marną mapą w charakterze jedynego przewodnika.

Ale wykręciłem też lepszy numer. Jeden z bardziej podejrzanych kumpli Alberta zostawił dla niego wiadomość w barze. Otóż pewien koń miał mieć z różnych powodów „gwarantowane” pierwsze miejsce. Rzeczywiście tak się stało, a ja na tym skorzystałem, w czym pomogły mi pieniądze z kasy baru przeznaczone do wydawania reszty. Wspaniałomyślnie postawiłem wszystkim (Albertowi również) po pożegnalnym drinku i zakończyłem pracę.

Wzięliśmy się do rozsyłania listów („multidyscyplinarny zespół badawczy podejmie próbę odnalezienia ruin Llactapaty…”), napisanych na specjalnie wydrukowanym, niby-profesjonalnym papierze listowym, który musiał chyba wywierać doskonałe wrażenie, bo rozmaite firmy zaczęły nam przekazywać jedzenie na prowiant (natychmiast odsprzedawaliśmy je handlarzom ulicznym na North End Road Market). Pomału wszystko zaczynało się układać.

I tak oto pewnego przepięknego czerwcowego dnia jechaliśmy na lotnisko przez zielone pola hrabstwa Oxfordshire. Jakoś nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi, jak niesamowicie zielona jest Anglia. Mieliśmy błyszczące nowe plecaki i nie wiem jak inni, ale ja czułem się jak oszust. Do tej pory była to zabawa, którą wszyscy dookoła pozwalali nam kontynuować. Teraz mieliśmy wywiązać się z zadania.

°

Od tamtego pierwszego razu wielokrotnie wracałem do Limy i za każdym razem doświadczałem tych samych emocji. Może to płaskość krajobrazu albo położenie na skraju pustyni powodują, że jest ona jednym z najbardziej surrealistycznych miast Ameryki Południowej. Nie ma tu niesamowitej, wściekłej energii miasta Meksyk czy Buenos Aires, wszystko jest spokojne i wyciszone, jak na onirycznych obrazach Giorgia de Chirico.

Za pierwszym razem wszystko spowijał półmrok – choć teoretycznie dopiero zapadał zmierzch, mieliśmy poczucie, że jest grubo po północy. Zimą w Limie światło jest i tak cały czas szare – tutejsi mieszkańcy nazywają to zjawisko la garúa11. Jako że lotnisko leży poza miastem, aby dostać się do centrum, musieliśmy przejechać przez niekończące się dzielnice nędzy, które oglądaliśmy przez zaciemnione szyby taksówki przy wtórze szczekających psów. W blasku reflektorów ukazywały się sylwetki dzieciaków wałęsających się po okolicy, a zabudowa slumsów układała się w regularny wzór wielkomiejskich przedmieść.

Zatrzymaliśmy się w tanim hotelu przy głównej ulicy. Lampy w pokojach miały wiśniowe abażury, a na korytarzach huczała tandetna muzyka flamenco. Bagażowy zorientował się, skąd przyjechaliśmy.

– A, Anglia! – Pokiwał głową z miną znawcy. – To stamtąd pochodzi Freddie Mercury!

Wyciągnął dłoń po napiwek. Roddy mu ją uścisnął.

Następnego ranka chłopaka przeraziła wiadomość, że mamy zamiar spędzić kilka miesięcy w okolicach Cuzco (dawnej stolicy Inków) – w głębi lądu, wysoko w górach, daleko od Limy.

– Pero, ¿que van a hacer allá?12 – zawołał.

Jak większość mieszkańców Limy uważał góry za kwintesencję zacofania. Lima została założona w XVI wieku przez Francisca Pizarra i towarzyszących mu konkwistadorów – nazwali ją La Ciudad de los Reyes (Miastem Królów). Położenie na wybrzeżu uczyniło nową stolicę znacznie łatwiej dostępną dla kupców i wicekrólów, którzy traktowali Peru przede wszystkim jako pole do prowadzenia działalności eksportowej. Wówczas rozpoczął się antagonizm między wybrzeżem a górami, który trwa do dziś.

Ruszając w góry, podążaliśmy śladami jednego z najsłynniejszych współczesnych odkrywców. Hiram Bingham sam lubił powtarzać dobrze znaną opowieść o tym, jak w roku 1911 jako młody człowiek przyjechał do Peru, niedługo po otwarciu drogi z Cuzco do Amazonii. Według własnej relacji niemal przypadkiem ruszył na wędrówkę tą trasą, a pewien Indianin pokierował go w miejsce, z którego rozciągał się widok na pobliskie wzgórze. Wynikło z tego odkrycie Machu Picchu, inkaskiego miasta malowniczo położonego na trudno dostępnym zboczu, dobrze wyglądającego na pocztówkach i niewątpliwie stanowiącego jeden z siedmiu cudów współczesnego świata. Po swoim odkryciu Bingham już do końca życia cieszył się wielką sławą.

Jak przystało na amerykańskiego człowieka sukcesu, Bingham był też profesorem najlepszych uniwersytetów, następnie stał się bohaterem sił powietrznych, a na koniec – senatorem. Aż dziwne, że w Hollywood nie nakręcono o nim filmu.

Chociaż w pewnym sensie nakręcono. Archetypiczny wizerunek odkrywcy Ameryki Południowej przedstawiony jest w tych pierwszych kilku minutach Poszukiwaczy zaginionej Arki, gdy Harrison Ford ucieka ze świątyni ze złotym bożkiem w dłoni, szybuje w powietrzu na lianie i odpiera ataki zatrutych strzał, trzaskając rzemiennym biczem oraz sprytnie przekrzywiając kapelusz. W swoich pismach Bingham uczynił wiele, aby taki właśnie wizerunek spopularyzować.

Choć zaginione miasta Ameryki Południowej zawsze potężnie działały na zbiorową wyobraźnię, prawdziwa historia ich odkrywania jest dużo mniej egzotyczna, ale też znacznie ciekawsza. Bingham i jego następcy – tacy jak Gene Savoy – to złożone osobowości, na które stateczni archeolodzy patrzyli nie bez obaw, choć bez tych oryginałów nie byliby w stanie odnaleźć czegokolwiek nadającego się do badań.

Żeby zostać południowoamerykańskim odkrywcą, nie potrzeba żadnych kwalifikacji poza instynktownym uporem i zdolnością przetrwania. Ruiny pozostawione przez Inków i inne cywilizacje prekolumbijskie są porozrzucane na tysiącach kilometrów kwadratowych terenu w dużej mierze wciąż niezbadanego – zwłaszcza po lądowej stronie Andów, tam, gdzie zbocza gór schodzą w Puszczę Amazońską. Nie ma więc co się spodziewać elegancko oznaczonych – czy w ogóle wytyczonych – szlaków.

Sam Bingham zupełnie szczerze przyznawał się do własnego braku kwalifikacji: „Archeologia leżała poza moimi zainteresowaniami i bardzo mało wiedziałem o Inkach, z wyjątkiem fascynującej historii opowiedzianej przez Prescotta w jego słynnym Podboju Peru”13 – wspomina w kontekście swojego spotkania z dość zdziwionym zapewne prefektem departamentu14, który zamierzał odwiedzić.

Binghamowi trzeba jednak przyznać, że po odkryciu Machu Picchu nie spoczął na laurach – przedzierał się dalej przez dziewiczą puszczę i w zadziwiająco krótkim czasie (podczas jednego wspaniałego sezonu letniego) dokonał kilku kolejnych odkryć. Pędząc od jednych ruin do następnych, tak się nimi podekscytował, że w przypadku jednego z ważniejszych odkryć drugiej kategorii – Llactapaty, fortecy z widokiem na dolinę prowadzącą do Machu Picchu od strony zachodniej – zapomniał o naniesieniu na mapę odpowiednich danych określających położenie ruin.

Pierwsi archeolodzy i odkrywcy podążający jego tropem skoncentrowali się na Machu Picchu. Zanim komukolwiek przyszło do głowy, żeby dotrzeć po jego śladach do Llactapaty, z powrotem pochłonęła ją dżungla. Przez kolejnych siedemdziesiąt lat rozmaite ekspedycje (w tym wyprawa Fejosa) bezskutecznie próbowały ponownie ją odnaleźć (choć nie można oczywiście wykluczyć, że ktoś tam jeszcze zawędrował, tyle że nie zostało to nigdzie opisane). Pozostał jedynie kuszący opis stworzony przez Binghama, który przypuszczał, że twierdza została wzniesiona „w miejscu strategicznym”15 przez któregoś z dowódców Manco Inki. To właśnie te ruiny zamierzaliśmy odnaleźć.

°

W samolocie z Limy patrzyłem w dół na wyrastające z pustyni pogórze Andów. Pamiętam, jak się zdziwiłem, że jest ono brunatne, jakby wypalone, niczym zwierzęca skóra pozostawiona do wysuszenia. Promienie porannego słońca przecinały szczyty wzgórz, pozostawiając w ciemności głęboko wcięte doliny. W jednej z nich, dość szerokiej, okolonej przez zaśnieżone szczyty, leżało Cuzco.

Gdy nasza trójka zawitała do dawnej stolicy Inków, wyglądaliśmy jak zjawy. Na torebkach chorobowych w samolocie wydrukowano dziwaczny slogan: Nacimos para volar16. Nie mogliśmy się niestety z nim zgodzić. Smog Limy, zmiana stref czasowych, nadmiar alkoholu podczas poprzedniego lotu oraz wstrząs wywołany wysokością odcisnęły na nas swoje piętno. Dopiero po kilku dniach spędzonych w hotelu (zdecydowanie zbyt luksusowym jak na naszą kieszeń) poczuliśmy się na tyle dobrze, żeby ruszyć w miasto.

Właściwie, pomimo sporych rozmiarów, Cuzco sprawiało wrażenie małego miasteczka. Amfiteatr wzgórz, w obrębie którego Inkowie ulokowali swoją stolicę, w naturalny sposób ograniczał przestrzeń, tak więc nawet największe starania kolonizatorów nie zdołałyby przemienić tego miejsca w aglomerację miejską. Zresztą Hiszpanom chyba raczej na tym nie zależało. Położone na wysokości niemal trzech i pół tysiąca metrów (spore wyzwanie dla płuc), nie było specjalnie atrakcyjne ani dla potencjalnych mieszkańców, ani dla biznesu. Przez znaczną część ostatnich trzystu lat pies z kulawą nogą tu nie zaglądał – ot, prowincjonalne miasteczko gdzieś na obrzeżach Peru.

Pierwsze, a zarazem najsilniejsze wrażenie zrobiło na nas targowisko. Roddy natychmiast zapałał entuzjazmem do sprzedawanych owoców i upierał się, żebyśmy kupili po jednym z każdego rodzaju. Spróbowaliśmy więc wszystkich, dobierając się do miąższu z pomocą nowiutkich scyzoryków. Granadilla to rodzaj marakui – owoc pełen przypominających ikrę nasionek, które w ustach zdawały się jednolitą masą. Handlujące kobiety pokazały nam też coś, co nazywało się lúcuma i w smaku przypominało owoc drzewa chlebowego, a także dziwaczne owoce wielkości brzoskwini, ale w pomarańczowo-zielone paski i o smaku melona. Do dalszych eksperymentów udostępniono nam stary angielski mikser, a koktajl zaprawiono dla fasonu surowym jajkiem. Obaj poprosiliśmy o kolejne porcje.

Roddy zaskoczył mnie swoim entuzjazmem i ożywieniem przy próbowaniu owoców. W Anglii zawsze wyrażał się lakonicznie i zdawał się na wszystko reagować obojętnością – być może jako imigrant z RPA uważał to za swoją powinność. Tu, w Peru, jego maska obojętności zaczynała opadać.

Podeszliśmy do Sacsayhuamán – wielkiego kompleksu inkaskich ruin wznoszącego się na wzgórzu ponad Cuzco. Gdy podziwialiśmy kamienne konstrukcje Inków, okazało się, że Roddy – którego ojciec był architektem – zna skomplikowane terminy budowlane, o czym nie wiedzieliśmy, a co później miało nam się ogromnie przydać.

Pod względem architektonicznym Sacsayhuamán stanowiło prawdziwy fenomen. Choć przez wieki, jakie upłynęły od czasu konkwisty, Hiszpanie niemal zrównali budowlę z ziemią, jej pozostałości pozwalały sobie wyobrazić, dlaczego w pierwszych konkwistadorach budziła ona zarówno fascynację, jak i przerażenie. Potencjalny najeźdźca musiałby się dobrze zastanowić, zanim podjąłby próbę sforsowania trzech imponujących rzędów potężnych murów broniących dostępu do środka.

Jakiś Peruwiańczyk pozował do zdjęcia przed jednym z największych kamieni. Wyciągnął ręce na boki. Stojący za nim blok skalny pomieściłby dwanaście takich okręgów, w jakie wpisywała się postać mężczyzny. A był to ciosany kamień, uprzednio przycięty i przetransportowany tutaj, a następnie idealnie wpasowany w mur składający się z podobnych kamieni. Niektóre z nich ważyły po sto dwadzieścia ton.

Łatwo zrozumieć, dlaczego Hiszpanie podejrzewali, że budowlę tę wznieśli bogowie lub olbrzymy (co stanowi odwrócenie typowej opowieści, w której to ludy tubylcze dopatrują się boskiego rodowodu u najeźdźców). Podobnie jak w przypadku Stonehenge (z którym Sacsayhuamán ma wiele wspólnego), trudno sobie wyobrazić pracę, jakiej wymagało samo przemieszczanie tych głazów, nie mówiąc już o precyzyjnym wpasowaniu ich w mur.

Poczułem się przytłoczony – nie tylko z powodu militarnej potęgi budowli. Ogromne głazy rzeczywiście dopasowano z niesłychaną precyzją, bez zaprawy (jak to było w zwyczaju w przypadku budowli ceremonialnych i innych ważnych obiektów). Całe to miejsce emanowało jednak aurą absolutnej niepoznawalności – być może dlatego, że jego rozmiary nie dawały się porównać z niczym mi znanym. Nijak nie przypominało to pięknie odrestaurowanego i nierealnie malowniczego Machu Picchu, zgrabnie osadzonego pośród gór.

Te zdewastowane szczątki twierdzy rozciągały się na sporym wzgórzu ponad Cuzco – krajobraz przecinała długa linia szarych kamiennych murów. Najbliższym skojarzeniem, jeśli chodzi o samą ideę (bo na pewno nie skalę), była moja wędrówka po starych fortach z epoki żelaza w Anglii, na przykład Cadbury Camp koło Bristolu – pusta przestrzeń, niezdradzająca zbyt wiele. Patrząc teraz na te nagie kamienne płyty, myślałem, jak ograniczona jest nasza wiedza o Inkach w porównaniu z innymi wielkimi cywilizacjami starożytnego świata – Egiptu, Grecji, lecz także kultur mezoamerykańskich, takich jak imperia Azteków czy Majów.

Każde dziecko w wieku szkolnym zna podstawowy zarys podboju Peru – jak to w roku 1532 Pizarro i jego bracia z garstką ludzi najechali kraj, pojmali Atahualpę (władcę noszącego tytuł Sapa Inca, co w języku keczua znaczy „Jedyny Pan”) i jednym śmiałym, brutalnym ruchem zaszantażowali całe imperium, zmuszając wiernych poddanych władcy, aby w celu jego uwolnienia całą salę wypełniono złotem – a na koniec i tak go zabili. Potem zaś nastąpiła typowa dla podbojów plaga chorób, wyzysku i chciwej eksploatacji wszelkich złóż, która wytyczyła bieg historii w okresie hiszpańskiej dominacji. (Nie można powiedzieć, żeby brutalne traktowanie miejscowej ludności przez Hiszpanów miało podłoże rasistowskie; potrafili z zimną krwią mordować na potęgę ludzi także w Europie: tylko za panowania Karola V stracili – paląc na stosie lub grzebiąc żywcem – jakieś pięćdziesiąt do stu tysięcy protestanckich „heretyków” w Niderlandach, z których zresztą cesarz pochodził).

O Inkach sprzed inwazji wiadomo znacznie mniej. Zazwyczaj odnotowywano tylko, że byli wyśmienitymi kamieniarzami (czego świadectwo mieliśmy teraz przed sobą) oraz że – choć nie znali koła ani nie stworzyli piśmiennictwa – zbudowali swoje imperium w stosunkowo krótkim czasie, w wyniku około stuletniej ekspansji. Miało z tego wynikać, że ich kultura po prostu legła w gruzach po zetknięciu z technologią i agresją Starego Świata.

Samo Sacsayhuamán wystarczało jednak, aby częściowo podważyć te łatwe, pobieżne generalizacje. To tu bowiem rozegrały się ostatnie z wielkich wydarzeń w historii Inków. Trzy lata po hiszpańskiej inwazji i śmierci Atahualpy, gdy konkwistadorzy sądzili już, że zdołali całkowicie zniszczyć imperium, zbuntowani Indianie przypuścili wielki kontratak.

Jeszcze przed wyjazdem z Anglii przeczytałem opis stoczonej tu bitwy oraz pierwszych lat hiszpańskiej konkwisty sporządzony przez Pedra Pizarra – naocznego świadka tamtych zdarzeń, a zarazem osobę idealnie nadającą się do roli kronikarza. Pedro był młodszym kuzynem czterech braci Pizarrów, czyli postaci decydujących dla całego podboju. Przyjechał do Peru jako giermek najstarszego i najsłynniejszego z braci, Francisca. Miał zaledwie siedemnaście lat.

Z jakiegoś powodu zdobycie jego relacji w wersji książkowej graniczyło z cudem (być może dlatego, że nie była tak stonowana i uczona jak zapiski późniejszych hiszpańskich komentatorów – i właśnie dlatego tak mi się spodobała), zdołałem jednak znaleźć w Królewskim Towarzystwie Geograficznym stare wydanie in folio, wciąż jeszcze niepocięte. Pełne życia wspomnienia Pedra pozwalają wyobrazić sobie, jak to było mieć siedemnaście lat i czuć się niemalże przytłoczonym doświadczeniem, które nawet dla czterdziestolatka byłoby zdumiewającą przygodą. Konkwistadorzy posuwali się w głąb nieznanego imperium: dwustu mężczyzn przeciwko wielomilionowemu państwu, które – jak pisze Pedro – ciągnęło się na „ponad tysiąc legua od krańca do krańca”17.

We wspomnieniach przywołuje on swoje doświadczenia z tamtych burzliwych dni. Choć spisał je jakieś trzydzieści pięć lat później, gdy jak na konkwistadora był już sędziwym starcem (z dumą odnotowuje, że niewielu jego rówieśników wciąż pozostaje przy życiu), w lekturze zdają się pisanym na bieżąco dziennikiem. Jego wrażenia z tamtych niezwykłych czasów wylewają się gwałtowną kaskadą na kolejne strony. W pewnym momencie, po dość specyficznej dygresji, tłumaczy się słowami: „wtrącam tu rzeczy, jakie przynosi mi pamięć, aby ich nie zapomnieć”18.

Najbardziej przypadł mi do gustu fragment, w którym autor przywołuje swoją rozmowę z Atahualpą, już po schwytaniu nieszczęsnego władcy przez Francisca Pizarra. Jako giermek przywódcy, Pedro spędził sporo czasu w towarzystwie inki. Przez kolejne miesiące, jakie mijały od jego pojmania, Atahualpa starał się zachowywać pozory, że wciąż panuje nad sprawami swojego imperium – tak jakby uwięzienie przez Hiszpanów było tylko chwilową niedogodnością. Podobnie jak Pedro był wciąż jeszcze bardzo młodym człowiekiem, miał jednak już w pełni ukształtowany apetyt na władzę, właściwy urodzonemu autokracie. Nawet w niewoli otaczał go splendor, który można by porównać do tego, jaki dzisiaj otacza najbardziej wymagające gwiazdy rocka (odpowiednim wzorem mógłby tu być Jim Morrison).

Pewnego dnia Pedro siedział z pojmanym władcą, gdy temu spadła na ubranie drobina spożywanej potrawy. Atahualpa natychmiast wstał i poszedł się przebrać. Wrócił przyodziany w znacznie delikatniejszą, ciemnobrunatną szatę. Pedro dotknął tkaniny i stwierdził, że nawet na keczuańskie standardy jest ona wyjątkowo wytworna, „miększa od jedwabiu”. Spytał więc, z czego jest zrobiona. Atahualpa odparł wyniośle, że jest to wełna nietoperzy wampirów. Spytany, jak można schwytać tyle nietoperzy, żeby starczyło na całą szatę, odpowiedział: „Te psy z Túmbez i Puerto Viejo, cóż mieli innego do roboty, niż łapać je, aby robić ubrania dla mojego ojca?”19. Nawet jako już pokonany, Atahualpa wciąż miał spory tupet, a wcześniej, jako władca, wykazywał się szczególną arogancją. Zaraz po przyjeździe Hiszpanów wysłał im obraźliwy podarunek w postaci „kaczek pozbawionych głów i nadzianych słomą”20, pokazując w ten sposób, co może zrobić konkwistadorom, jeśli tylko zechce.

Pedra zafascynowała garderoba władcy. Odkrył, że każdy z jego strojów włożony został tylko raz, następnie zaś przechowywano je w specjalnych kufrach strzeżonych przez jego sługi, żeby nikt inny nigdy ich nie dotknął – a raz do roku rytualnie je palono. Zbulwersowany taką rozrzutnością młody Pizarro odnotował też, że zasada ta obejmowała również te ubiory, które władca wziął do ręki, a następnie odrzucił, a w zasadzie „wszystko, czego […] dotykał”21.

Był głęboko zażenowany stylem, w jakim kilka miesięcy później pozbawiono inkę życia. Egzekucję przeprowadzono dość bezceremonialnie (nawet jak na niskie standardy panujące wśród Hiszpanów w relacjach z Indianami), tak że dla wszystkich zainteresowanych stała się ona sprawą raczej wstydliwą. Francisco Pizarro i pozostali hiszpańscy przywódcy bardzo niepokoili się pogłoskami o wiszącym w powietrzu buncie Inków. W reakcji na to zagrożenie skazali Atahualpę na śmierć, sądząc, że dla jakiejkolwiek rewolty byłby on postacią kluczową, dopóki więc pozostanie przy życiu, najeźdźcy nie będą mogli czuć się bezpieczni. Początkowo miano go spalić na stosie, kiedy jednak inka się dowiedział, że jeśli nawróci się na chrześcijaństwo, to jego ciało nie zostanie skremowane (a dzięki temu Indianie będą mogli je zmumifikować i czcić po śmierci), wyraził zgodę na chrzest. Niewiele mu to pomogło. 26 lipca 1533 roku wykonano na nim wyrok śmierci przez uduszenie na głównym placu miasta Cajamarca, gdzie pierwotnie go pojmano. Po uduszeniu inkaskiego władcy Hiszpanie na wszelki wypadek i tak spalili jego ciało.

Na kartach swoich wspomnień Pedro próbuje upatrywać przyczyn tego brutalnego morderstwa w nieporozumieniu językowym, twierdząc, że pewien inkaski tłumacz zakochał się w jednej z żon Atahualpy, w związku z czym umyślnie tak przetłumaczył słowa władcy, żeby zabrzmiały prowokacyjnie – szczerze jednak przyznaje, że Hiszpanie zachowali się haniebnie i że Atahualpa nie powinien był zginąć. Zresztą wielu współczesnych także sądziło, że zamiast tego można było skazać go na wygnanie – do Panamy albo Hiszpanii22. Jak pisał William H. Prescott (dziewiętnastowieczny prawie niewidomy prawnik z Bostonu, który stworzył pierwszy w miarę bezstronny opis konkwisty), „sposób, w jaki od pierwszej do ostatniej chwili traktowano Atahualpę, stanowi niewątpliwie jedną z najciemniejszych kart dziejów kolonizacji hiszpańskiej”23.

Po śmierci Atahualpy Hiszpanie ruszyli na Cuzco, a wkrótce mieli pod swoją kontrolą całe Tahuantinsuyu, jak zwano wówczas imperium Inków24. Postanowili osadzić na tronie brata Atahualpy imieniem Manco jako marionetkowego władcę – okazało się to jednak błędem. Po kilku latach posłuszeństwa poderwał on Inków do rebelii. Zdołał zwołać wojowników z całego imperium, żeby podjąć ostatnią próbę wskrzeszenia ognia z gasnącego żaru.

Pedro opisuje przerażenie konkwistadorów, którzy nagle zobaczyli potężne oddziały zgrupowane wokół Cuzco: „Przybyło tylu ludzi, zalegając całe pola, iż w dzień zdawało się, jakby czarna chusta pokryła okolice Cuzco na pół legua wkoło”25. Wielu spośród towarzyszy Pizarra wyjechało akurat na ekspedycję do Chile, inni zaś przebywali w nowo założonym mieście Lima. Pozostali na miejscu Hiszpanie zostali całkowicie zaskoczeni i uwięzieni na ulicach Cuzco, podczas gdy Inkowie gromadzili siły poza murami miasta i w fortecy Sacsayhuamán ponad nim.

Ściśle rzecz ujmując, błędem jest uznawanie tego kompleksu za fortecę, choć tak właśnie musieli postrzegać go Hiszpanie. Jak wiele inkaskich zabytków, pełnił on wielorakie funkcje – sanktuarium, magazynu oraz jednej z rezydencji władcy. Na mnie jednak największe wrażenie zrobił jako forteca, a dla Pedra Pizarra i pozostałych konkwistadorów uwięzionych poniżej w Cuzco z pewnością widok budowli musiał być mocno przytłaczający.

Już sama pozycja obronna była niesamowita. Atak od frontu uniemożliwiała urwista ściana skalna, od tyłu zaś, gdzie teren się wznosił, bezpośredniego dostępu do bram broniły rzędy umocnionych murów. Napastnicy musieli atakować mury pod kątem, tym samym odsłaniając swoje flanki. Powyżej tej pierwszej potężnej linii obrony czekały jeszcze dwa tarasy broniące dostępu do centrum twierdzy. Tam zaś stały trzy ogromne wieże – dwie prostokątne i jedna okrągła – które górowały nad miastem położonym u stóp fortecy.

Wydaje się jasne, że wobec możliwości obronnych Sacsayhuamán samo Cuzco było bardzo słabo ufortyfikowane. Kiedy więc wybuchł bunt Inków, Hiszpanie znaleźli się w sytuacji nie do pozazdroszczenia – atakował ich wróg, który już dobrze wiedział, jakiego rodzaju bronią dysponują, chroniła go zaś niedostępna forteca ponad miastem, podczas gdy oni byli ze wszystkich stron otoczeni.

Inkowie byli o krok od ostatecznego zwycięstwa nad Hiszpanami: podpalali dachy domów w Cuzco i podtrzymywali mordercze oblężenie. W mieście było niespełna dwustu konkwistadorów, wśród których – jak otwarcie przyznaje Pedro – liczyli się tylko kawalerzyści, jako że hiszpańska piechota okazała się kiepskim przeciwnikiem dla zwinnych tubylców („Indianie mieli ich [żołnierzy piechoty] za nic”26).

Jedyną nadzieją Hiszpanów na powstrzymanie stutysięcznej armii Inków były europejskie konie. W otwartym polu starcie indiańskiego wojownika z hiszpańskim jeźdźcem w zbroi i ze stalowym orężem przypominało atak łucznika na czołg. W ciasnych uliczkach Cuzco konie nie odznaczały się jednak ani taką zwinnością, ani prawdziwą skutecznością. Indianie pobudowali palisady utrudniające wydostanie się poza miasto, a w stronę budynków, w których chronili się Hiszpanie, wystrzeliwali z proc płonące szmaty. Hernando Pizarro, który dowodził broniącymi się konkwistadorami, szybko doszedł do wniosku, że znajdują się w położeniu bez wyjścia.

Uznał, że nie mają wyboru – muszą ruszyć w górę i spróbować przejąć samą twierdzę, zanim Manco Inca zdoła zebrać jeszcze więcej ludzi do oblężenia. Nawet przy braku sympatii dla motywacji czy zasad moralnych konkwistadorów trzeba uznać, że był to śmiały ruch, wymagający wielkiego hartu ducha, zważywszy na ogromną przewagę liczebną Inków nad garstką Hiszpanów27.

Gdy miało się przed sobą ruiny, ich geometryczna regularność – mimo zniszczeń – pozwalała łatwo sobie wyobrazić przebieg tamtej walki. Po jednej stronie było wzgórze górujące nad Cuzco, a na nim wznosiły się potężne, ufortyfikowane mury, tworzące na dole zygzak. To tu gromadzili się Inkowie, mający świadomość, że walczą nie tylko o własne życie, lecz także o przetrwanie całej swojej kultury.

Naprzeciwko znajdowało się drugie, mniejsze wzgórze, Rodadero (czyli Zjeżdżalnia – nazwane tak z powodu długich żłobków krasowych, na których lubią się bawić miejscowe dzieci). Nie było ono ufortyfikowane, ale Inkowie wykuli w nim różne rzeźbienia. Hiszpanie ukradkiem przenieśli się z Cuzco na Rodadero, uprzednio sprytnie zasugerowawszy Inkom, że zamierzają uciekać w stronę wybrzeża. Dwie armie stanęły na wprost siebie na przeciwległych wzgórzach, w odległości nie większej niż sto metrów. Następnie Hiszpanie ruszyli do ataku.

Trudno było nie odczuwać czegoś w rodzaju Schadenfreude wobec faktu, że jednego z braci Pizarrów, Juana, spotkała tam śmierć. Jechał na czele szarży pokonującej niewielką przełęcz między oboma wzgórzami. Doznał wcześniej urazu szczęki, nie miał więc na głowie hełmu. Niczym w opowieści o Dawidzie i Goliacie w to właśnie odsłonięte miejsce trafił go kamień wystrzelony z procy podczas zaciekłych walk w obrębie murów twierdzy. Był pierwszym z braci Pizarrów, który zginął podczas zainicjowanej przez nich konkwisty. Choć wedle relacji Pedra ranny Juan mężnie kontynuował walkę, po dwóch tygodniach zmarł z powodu obrażeń.

Pozostawiony przez Pedra Pizarra opis dalszych scen bitwy (zbrojnych mężczyzn wspinających się po drabinach i wskakujących przez okna wieżyczek) stanowi wyraźną próbę przywrócenia do życia romansów rycerskich, którymi konkwistadorzy zaczytywali się jeszcze w rodzinnym Trujillo. Pedro, podobnie jak jego towarzysze, wychował się na komiksowych wyczynach opisanych w sadze Amadis z Walii28, czyli hiszpańskim tanim odpowiedniku legend arturiańskich, w którym samotny rycerz pokonuje tysiące Saracenów i innych niewiernych, przeskakuje mosty zwodzone, ratuje szlachetne damy oraz usprawiedliwia każdy swój czyn miłością do Boga i ojczyzny.

Dla Hiszpanów, którzy zaczytywali się takimi historiami w dzieciństwie, Peru musiało być czymś w rodzaju naszej gry komputerowej: przyjechali tam ze stalową śmiercionośną bronią (i końmi, których dosiadali, by zabijać), a za przeciwników mieli stojących na ziemi tubylców, uzbrojonych w drewniane kije i toporki z brązu. Pizarro i jego „rycerze” (wielu z nich tak naprawdę było raczej nieokrzesanymi cwaniaczkami z hiszpańskiej prowincji) mieli wreszcie szansę dorównać bohaterom ulubionych romansów, ich przeciwnikiem była bowiem wielotysięczna armia, z którą wygrywali.

Anonimowego Amadisa z Walii wydał pierwotnie w roku 1508 Garci Rodríguez de Montalvo, który sam dopisał czwartą część sagi. Romans ten odniósł natychmiastowy sukces i doczekał się wielu wznowień, stanowił też inspirację dla całej fali pomniejszych imitacji, włącznie z dziełkiem samego de Montalvo zatytułowanym Las sergas de Esplandián [Bohaterskie czyny Esplandiána], w którym przedstawia losy syna Amadisa. Pojawiają się w nim „kraj Amazonek” oraz mityczna kraina obfitości o nazwie Kalifornia – oba te motywy silnie oddziaływały na wyobraźnię hiszpańskich odkrywców.

W pierwszej połowie XVI wieku, gdy konkwistadorzy opanowywali kolejne tereny Ameryki Południowej, hiszpańskie umysły zdawały się całkiem zdominowane przez tego rodzaju romanse (nawet sam cesarz Karol V namiętnie je kolekcjonował), a nowo wydane dzieła natychmiast sprowadzano do Peru. Z ekscytującą fabułą tych eposów rycerskich coraz śmielej konkurowały jednak niesamowite doniesienia o odkrywanych w Nowym Świecie skarbach, jak również o dokonaniach samych odkrywców29. Ferdynand Cortez literackim językiem zaczerpniętym z romansów opisywał swój podbój Meksyku w listach do Karola V. Dopiero w następnym stuleciu, gdy Miguel de Cervantes stworzył w Don Kichocie bezlitosną parodię gatunku, popularność romansów rycerskich zaczęła pomału słabnąć – podobnie jak blakła chwała konkwistadorów, których osiągnięcia w Nowym Świecie również okazały się rozczarowujące.

Pedro Pizarro rozmyślnie opisuje więc pewnego inkaskiego arystokratę (Hiszpanie nazywali ich orejón, czyli długouchymi, z powodu charakterystycznych ozdób rozciągających im uszy), który na jednej z wysokich wież dowodził grupą odpierającą ataki Hiszpanów:

Na drugiej wieży mieli za kapitana pewnego długouchego, walecznego niczym Rzymianin. Długouchy ten, zwany Titu Cusi Gualpa, miał w jednej ręce tarczę i pałkę, w drugiej miecz, i hełm na głowie […]. Chodził z jednej na drugą stronę wieży, przeszkadzając Hiszpanom, którzy chcieli na nią wejść po drabinach, i zabijając Indian, pragnących się poddać 30.

Pomimo górnolotnych starań Pedra, aby przez opis uzbrojenia nadać długouchemu status rycerza, finału bitwy o Sacsayhuamán nie można uznać za specjalnie romantyczny. Hiszpanie przejęli twierdzę (nie tylko dzięki skutecznemu zabijaniu jej obrońców, lecz także wskutek pozbawienia ich zapasów wody) i zabili wszystkich pojmanych jeńców.

Długouchy, widząc, iż zdobyto jego twierdzę, porzuciwszy broń, przykrył głowę i oblicze kocem (których oni używają jako płaszczy), rzucił się z wieży mającej ponad pięćdziesiąt sążni i roztrzaskał się na miazgę31.

W kolejnych latach główne wieże twierdzy zostały zrównane z ziemią, a z całego kompleksu pozostały tylko zewnętrzne mury, górujące nad miastem niczym bezzębne dziąsła. Wciąż jednak nie ulegało wątpliwości, że Inkowie nigdy nie poddaliby się hiszpańskiej dominacji bez walki.

W XX wieku odkryto ślady po dwóch wielkich wieżach – jednej zbudowanej na planie koła, a drugiej – prostokąta. Tkwiące wśród traw fundamenty wyglądały dziwnie spokojnie. Stojąc tam, wciąż miało się widok na leżące w dole miasto o układzie ulic w dużej mierze niezmienionym od czasów Inków. Spośród czerwonych hiszpańskich dachówek, którymi pokryto mury inkaskich domów, gdzieniegdzie wystawała iglica wieży kościoła. Z wielkiego centralnego placu rozchodziły się drogi prowadzące do czterech prowincji imperium Tahuantinsuyu, które w chwili przybycia Hiszpanów ciągnęło się wzdłuż kręgosłupa Andów od dzisiejszej Kolumbii aż po Chile. W oddali, za lotniskiem, drogę do wschodniej prowincji wyznaczała wyniosła, pokryta śniegiem góra Ausangate.

Po zdobyciu twierdzy przez Hiszpanów wielu spośród jej obrońców poszło za przykładem długouchego opisywanego przez Pedra i również rzuciło się z murów na spotkanie śmierci. Jak wspominał później Titu Cusi, syn Manco Inki (a zarazem narrator jednej z nielicznych relacji przedstawiających historię konkwisty z perspektywy Inków): „a że są one wysokie, więc pierwsi, którzy skakali, zginęli, a z tych, co rzucili się potem, gdy już był wielki stos trupów, na które spadali, niektórzy uszli z życiem”32.

Zanim przyjechaliśmy, w wyniku obfitych deszczów zawaliła się część zewnętrznych murów, którym woda podmyła fundamenty. Znaleziono wówczas jedenaście szkieletów, najprawdopodobniej inkaskich wojowników, którzy zapewne zginęli podczas oblężenia twierdzy (choć – jak zwykle przy tego rodzaju interpretacjach – należy tutaj zachować szczególną ostrożność, jako że już po podboju Indianie Keczua często zabierali zwłoki swoich krewnych z kościołów i potajemnie grzebali je u stóp twierdzy, co miało wartość symboliczną i stanowiło gest oporu wobec najeźdźców).

Pomimo tragicznej historii obecnie na terenie kompleksu panowała zadziwiająco radosna atmosfera. Trafiliśmy tam akurat w dzień świąteczny, a na polach pod twierdzą mieszkańcy miasta wyjmowali kuszące smakołyki zawinięte w białe muślinowe ściereczki: sałatkę z przepiórek, choclo y queso (kukurydzę z serem) i lomo saltado (wyszukane danie ze smażonej wołowiny i warzyw). Od ust do ust krążył napój zwany chicha – tradycyjnie wyrabiany z kukurydzy fermentowanej z pomocą śliny. Miało się poczucie, że chociaż po upadku Inków Hiszpanie przez trzysta lat sprawowali tu rządy, jakaś część keczuańskiego ducha nie poddała się wykorzenieniu, przetrwała i doczekała się chwili, gdy w wyniku walk o niepodległość pozbyto się wreszcie najeźdźców.

Nawet budząca skojarzenia z Rio de Janeiro figura Chrystusa wzniesiona na wzgórzu nad miastem nie miała tak jednoznacznego charakteru, jak można by się spodziewać – był to dar od palestyńskich chrześcijan, którzy znaleźli schronienie w Peru po utracie ojczyzny.

Skalnymi rynnami na stokach wzgórza Rodadero zjeżdżały dzieci. Nieopodal znajdował się tak zwany Tron Inków – precyzyjnie wyciosane w kamieniu niskie stopnie, których niezwykła regularność wciąż robiła wrażenie, choć przez całe stulecia wycierały je dziecięce stopy. Legenda głosząca, że z tego miejsca inkaski władca dokonywał przeglądu wojsk stojących na przełęczy między wzgórzem a naprzeciwległą fortecą, brzmiała całkiem przekonująco. Z całą zaś pewnością było stąd dobrze widać, jak proporcjonalnie maleńcy są turyści odwiedzający kamienne ruiny.

Zrobiłem zdjęcie kobiecie opierającej się o jeden z kamieni, w których Inkowie wykuli schody. Patrzyła na mnie beznamiętnie – jej twarz była równie nieprzenikniona, jak tkwiący za nią kamień czy pobliska forteca. Indianie Keczua nie zawsze są otwarci i przystępni; potrafią być zamknięci: cerrado, jak powiedzieliby kastylijscy konkwistadorzy (prawdopodobnie z podziwem).

Zawędrowałem kawałek za fortecę, gdzie natknąłem się na obiekt, który mnie dziwnie podekscytował: w pewnym oddaleniu od drogi, nijak nieoznaczony, leżał sobie spory głaz, na którym siedziało kilku chłopców pilnujących kóz. W kamieniu wykuto stopnie pod niecodziennymi kątami, ale większość jego powierzchni pozostała nietknięta, tak jakby schody i podest miały tylko podkreślić piękno i naturalną siłę wyrazu samego kamienia. Choć jeszcze o tym nie wiedziałem, było to moje pierwsze zetknięcie z huaca, świętym kamieniem Inków – jak również przedsmak wielkiej Białej Skały (Chuquipalty) leżącej w samym sercu Vilcabamby.

°

Następnego ranka, podenerwowani i niezbyt pewni siebie, szarym świtem rozpoczęliśmy pierwszy etap właściwej wyprawy. Poprzedniego wieczoru rozłożyliśmy cały nasz ekwipunek na podłodze i staraliśmy się tak wszystko spakować, żeby mieć choć elementarne poczucie ładu. Wpatrywaliśmy się tępym wzrokiem w nasz namiot, jedzenie i spore pudełko gumy do żucia Wrigley’s wielkodusznie podarowane nam przez jej producenta. Miałem przy tym poczucie, że nasza gra zaraz zostanie przejrzana. Bo niby jakim prawem wesoła banda kumpli miałaby rościć sobie pretensje do eksplorowania świata, o którym prawie nic nie wiedziała?

Pieczę nad naszym prowiantem sprawował J. B., którego już w naszych śmiechu wartych broszurkach dla potencjalnych darczyńców mianowaliśmy dość górnolotnie „kwatermistrzem” (a do tego „asystentem medycznym”). J. B. miał krzepiąco beztroskie podejście do czekającej nas wyprawy. Był zresztą w ogóle niepoprawnym optymistą. Choć nie mówił ani słowa po hiszpańsku, żywił głębokie przekonanie, że jeśli będzie mówił powoli i wyraźnie po francusku, każdy Peruwiańczyk go zrozumie. Co gorsza, czasem to nawet działało. Tymczasem Roddy mieścił w swym potężnym ciele zarówno niezmierzone pokłady entuzjazmu, jak i równie silną skłonność do drwin – był jak skrzyżowanie Tygrysa z Kubusia Puchatka z Terrym Thomasem33.

Objuczeni ciężkimi plecakami ruszyliśmy przez półmrok na stację. Nasz pociąg był pełen turystów, jako że jechał też do Machu Picchu – co stanowiło jedną z kanonicznych tras na tak zwanym szlaku gringo34 biegnącym wzdłuż kontynentu. Turyści i podróżnicy nieufnie spoglądali na pozostałych pasażerów. Osoby wybierające się do Ameryki Południowej nie darzą się nawzajem specjalną sympatią – w końcu przyjechali tu przecież na dowód swojej niezależności, żeby wyróżnić się z tłumu. Wcześniej czy później dochodziło do następującej wyliczanki: „Ja jestem podróżnikiem, ty jesteś turystą, a on jest amerykańskim turystą”. Krótko mówiąc, przeważnie każda grupa zadowalała się własnym towarzystwem. A jako że większość z tych osób nie mówiła po hiszpańsku (o języku keczua używanym przez andyjskich Indian nie wspominając), niewiele też mieli kontaktu z Peruwiańczykami – ograniczał się on do kupna biletów oraz rzucania złowrogich spojrzeń w stronę osób, które zbliżyły się na niebezpieczną odległość do czyjegoś plecaka.

Rozkwitała właśnie paranoja dotycząca napadów rabunkowych. Jej podłożem było coś więcej niż tylko zwykłe obawy przed dworcowymi złodziejaszkami. Można było usłyszeć pierwsze doniesienia o wyczynach organizacji, która w kolejnych latach dała się poznać jako Świetlisty Szlak35, a przywoływanym faktom towarzyszyły wyssane z palca opowieści o porwaniach turystów.

Tereny będące celem naszej wyprawy (które przez długie miesiące zamierzaliśmy odkrywać) idealnie się nadawały do walk partyzanckich. Zresztą z tego właśnie powodu ostatni Inkowie przenieśli się w te górskie rejony po ostatecznej klęsce poniesionej w twierdzy Sacsayhuamán. Manco Inca i jego następcy zdołali opierać się hiszpańskiej władzy przez kolejne trzydzieści pięć lat, ukrywając się w różnych naturalnie powstałych górskich redutach. To właśnie w tych okolicach wciąż można było odnaleźć ruiny inkaskich budowli, które z założenia miały być wyjątkowo trudno dostępne.

Przez zielony krajobraz telepał się czerwono-pomarańczowy pociąg (na wagonach lśniły eleganckie napisy „PULLMAN”36). Panował przenikliwy ziąb – górujący nad Cuzco smagany wiatrem płaskowyż Pampa de Anta wznosi się na wysokość ponad trzech tysięcy metrów. Gdzieś w dalszej części wagonu przez rozbite okno wpadało lodowate powietrze, a drzwi wciąż otwierały się z trzaskiem.

Gdy jednak wtoczyliśmy się do doliny rzeki Vilcanota (obecnie z powodu znaczenia, jakie miała dla rdzennych mieszkańców, często opisywanej jako El Valle Sagrado, Święta Dolina Inków), pojawiło się poranne słońce. Na stacji w Ollantaytambo kupiliśmy choclo y queso (kolbę kukurydzy z kawałkiem sera). Wkrótce dolina wiodła nas już przez niżej położone, mniej surowe tereny. Tory trzymały się blisko koryta rzeki, widzieliśmy więc, jak ze spokojnej wstęgi przecinającej płaskowyż przeobraża się w spieniony górski potok, który zdawał się prędkością nurtu nie ustępować naszemu pociągowi. Nawet nazwa rzeki się zmieniła – początkowo była to Vilcanota, a potem Urubamba – jak gdyby nie był to już ten sam byt geograficzny. Na brzegach rosły wierzby i kępy żółtych krzewów retama (andyjskiej odmiany żarnowca). W niektórych miejscach szklista biel wzburzonej wody ustępowała spokojnej zielonej toni skalnych sadzawek.

Wysiedliśmy w miejscu wyglądającym na szczere pole, obok stojącego przy torach słupa kilometrowego. Patrzyliśmy na pociąg toczący się z łoskotem w dolinę. Przejeżdżając przez zwrotnice, wydawał dziwnie melodyjny dźwięk przypominający nawoływanie ptaków.

Dopiero wlokąc się noga za nogą wzdłuż torów, zdałem sobie sprawę, ile waży mój plecak. Aż do tej pory nie musiałem pokonywać z nim żadnej dużej odległości. Pakowanie się jeszcze w Anglii polegało na tym, że wrzucałem do bagażu wszystko, czego mógłbym przypadkiem potrzebować, poczynając od golarki elektrycznej, a kończąc na odświętnej butelce brandy (na wypadek gdybyśmy jednak coś znaleźli). Niosłem również elementy namiotu i część ekwipunku kuchennego. Wszystko to razem ważyło teraz tonę.

Zanim dotarliśmy do przeprawy linowej nad Urubambą, byłem już całkiem wyczerpany. Roddy i J. B. pocili się jak myszy. Próbowaliśmy zrzucić to wszystko na karb palącego słońca.

Wiszący przed nami „most” składał się z czegoś w rodzaju taśmowej uprzęży mocowanej do bloczka i zawieszonej na linie, po której trzeba było się przeciągać ręcznie przez jakieś piętnaście metrów. Po drugiej stronie widzieliśmy komitet powitalny złożony z archeologów pracujących w obozie Cusichaca, do którego zmierzaliśmy, zależało nam więc, żeby podczas przeprawy nie zrobić z siebie ostatnich durni. Zresztą już samo przeciąganie się nad ryczącą (choć stosunkowo niedużą) rzeką żądną twojej krwi jest dość ekscytujące. Niemal każdy odkrywca zapuszczający się w te strony opisywał tego rodzaju niepewne konstrukcje nad rzekami, a dawniej często się zdarzało, że Hiszpanom nie udawało się dopaść ściganych inkaskich wojowników właśnie z powodu zniszczonych mostów lub braku umiejętności przekraczania kanionów.

Przedostaliśmy się na drugą stronę dość godnie, musieliśmy jednak wyglądać mało zachęcająco: J. B. miał na sobie obszerne szorty khaki, jakie mógłby nosić drużynowy skautów w latach pięćdziesiątych, ja zaś nabyty na targu w Cuzco kapelusz, który – choć bardzo praktyczny – z jakiegoś powodu wywoływał zarówno u Roddy’ego, jak i u J. B. salwy śmiechu, ilekroć mnie w nim zobaczyli.

Na kierującej obozem Ann Kendall najwyraźniej nie zrobiliśmy najlepszego wrażenia. Przywódcy wypraw archeologicznych od zawsze mają reputację budzących trwogę. Ludzie pokroju Heinricha Schliemanna37 czy sir Mortimera Wheelera38 słynęli z ego dorównujących rozmiarem imperiom, które starali się wskrzesić. Trzeba mieć naprawdę twardy charakter, żeby próbować dowodzić niemalże wojskową operacją gdzieś na odludziu w rejonach świata, których władze bywają mało przyjazne.

Ann również miała silną, choć nieco bardziej subtelną osobowość. Odzywała się rzadko, cichym głosem. Miała jednak zdecydowane poglądy i lepiej było nie wchodzić jej w drogę. Gdy napisałem do niej, żeby się przedstawić, odpowiedziała mi, informując na wstępie, że choć w języku angielskim dopuszcza się dwie pisownie słowa „archeolog” (archaeologist lub archeologist), ona woli, aby używano tej pierwszej, z dodatkowym „a”. Tak zatem zawsze do niej pisałem.

Pokazała nam okolicę. Obóz znajdował się w ważnym geograficznie punkcie, gdzie rzeka Cusichaca, spływająca z pól śniegowych u podnóży góry Salcantay, wpada do Urubamby. Połączone rzeki płyną dalej doliną w stronę Machu Picchu, równolegle do torów kolejowych. Tu właśnie zaczyna się tak zwany Szlak Inków (ukochany przez agencje turystyczne), który następnie prowadzi krętą drogą przez kilka wysoko położonych przełęczy, aż wreszcie wychodzi od tyłu na Machu Picchu.

W dolinie Cusichaki odkryto wiele śladów wczesnego osadnictwa, jasne więc było, dlaczego Ann wybrała to miejsce na długofalowy projekt archeologiczny, który trwał już od ładnych kilku lat. Pokazała nam, co gdzie jest. Bardzo się starałem zadawać właściwe pytania, co zdecydowanie utrudniał mi Roddy ze swoją tendencją do wygłaszania komentarzy tubalnym głosem, który pewnie było słychać aż na szczycie Salcantay. Uznał, że będzie nazywać Ann „miętówką”, i tak o niej mówił w głośnych uwagach „na stronie”, ku naszemu wielkiemu zażenowaniu. Gdy próbowaliśmy go jakoś nakłonić, żeby się przymknął, na jego twarzy malowało się zdziwienie połączone z zaciekawieniem, o co też może nam chodzić.

Jeden z towarzyszących nam archeologów potknął się o kamień.

– Archeolodzy to straszne niezdary – powiedziała Ann.

– A, to dlatego zostawiacie za sobą same ruiny? – błysnął Roddy.

Był już najwyższy czas, by coś zjeść.

Obóz był znacznych rozmiarów; przez lata stworzono tu dość komfortowe warunki. Sprawami organizacji życia codziennego zajmowała się Davina Copley – energiczna dziewczyna w naszym wieku, typ wzorowej uczennicy. Pokazała nam nasze namioty i jak wszystko działa. Był tam prysznic z pompą, duży namiot-stołówka oraz zajmujący amerykański kucharz imieniem Jack.

– Ach tak. – Roddy próbował prowadzić konwersację w stylu angielskiej rodziny królewskiej. – A kto tu zmywa naczynia?

Davina tylko na to czekała.

– Jak to kto? Wy!