Bez skazy - Jonathan Franzen - ebook + książka

Bez skazy ebook

Jonathan Franzen

4,2

Opis

"Jonathan Franzen pisze o najmroczniejszych i najgłębiej skrywanych uczuciach, skłaniając do refleksji nad problemami naszych czasów.     Purity „Pip” jest młodą kobietą, która pragnie poznać swojego ojca. Dziewczyna właśnie skończyła studia i chciałaby spłacić kredyt studencki. Liczy na to, że gdyby odnalazła swojego ojca, mógłby jej w tym pomóc, jednak nieco oderwana od rzeczywistości matka nie chce zdradzić córce jakichkolwiek szczegółów na jego temat.     Wkrótce Pip otrzymuje propozycję odbycia stażu w Ameryce Południowej. Zaczyna pracę dla podejrzanego portalu ujawniającego oszustwa i wykroczenia popełniane przez światowe rządy i korporacje. Wdaje się w romans z jego właścicielem, wikłając tym samym w sieć intryg i tajemnic... „Bez skazy to przykład literatury zaangażowanej. Daje nam to, czego oczekujemy od fikcji, zmusza do poruszania się po różnych warstwach, by zobaczyć, jak miłość prowadzi do samotności, jak zdradza nas to, w co wierzymy. To fascynujące spotkanie z demonami, które nie są tylko demonami Franzena, ale każdego z nas.” Los Angeles Times"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 960

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (10 ocen)
5
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału:

PURITY

Copyright © 2015 by Jonathan Franzen.

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: © ACADEMICUS

Zdjęcie na okładce: Pixabay/Bessi

Redakcja: Grzegorz Krzymianowski

Korekta: Aneta Iwan, Joanna Rodkiewicz

ISBN: 978-83-7508-893-9

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Elisabeth Robinson

Die stets das Böse will und stets das Gute schafft1.

Nieskazitelna w Oakland

PONIEDZIAŁEK

Kotku, tak się cieszę, że cię słyszę – powiedziała przez telefon matka dziewczyny. – Ciało znowu mnie zdradza. Czasem mam wrażenie, że moje życie to nic innego, jak jedno wielkie pasmo zdrad ciała.

– Czy to nie los nas wszystkich? – spytała Pip. Zebrała się w sobie i zadzwoniła do matki w południe, podczas przerwy na lunch w firmie Renewable Solutions2. Rozmowa pozwoliła jej na chwilę zapomnieć o poczuciu, że nie nadaje się do tej roboty, że ma pracę, do której w ogóle nikt się nie nadaje, lub że ona sama do niczego się nie nadaje. Później, po dwudziestu minutach gadania, mogła uczciwie powiedzieć, że musi wracać do swych obowiązków.

– Lewa powieka mi opada – wyjaśniła jej matka. – Jakby ciągnął ją w dół jakiś ciężar, maleńki ciężarek wędkarski lub coś takiego.

– W tej chwili?

– Od czasu do czasu. Może to porażenie Bella?

– Nie wiem, co to takiego porażenie Bella, ale jestem pewna, że go nie masz.

– Jak możesz być pewna, skoro nie wiesz nawet, co to jest, kotku?

– Nie mam pojęcia… Bo nie miałaś choroby Gravesa-Basedowa? Nadczynności tarczycy? Czerniaka?

Chociaż Pip nie lubiła żartować z własnej matki, ich stosunki były trwale skażone  p o k u s ą   n a d u ż y c i a  – Pip poznała to pojęcie, studiując ekonomię w college’u. Przypominała bank odgrywający zbyt ważną rolę w gospodarce lub zanadto potrzebnego pracownika, aby można było go zwolnić za niewłaściwą postawę. Wśród jej przyjaciół w Oakland zdarzali się też i tacy, którzy mieli trudnych starych, ale potrafili rozmawiać z nimi codziennie bez okazywania nadmiernego znużenia, bo nawet najtrudniejsi rodzice posiadali zasoby, w skład których wchodziło coś więcej niż jeden potomek. W przeciwieństwie do nich Pip była jedynaczką.

– Posłuchaj, chyba nie pójdę dziś do pracy – westchnęła jej matka. – Medytacja to jedyna rzecz, dzięki której potrafię wytrzymać w robocie, a nie mogę medytować, kiedy niewidoczny  c i ę ż a r e k   w ę d k a r s k i  sprawia, że opadają mi powieki.

– Mamusiu, nie możesz kolejny raz wziąć chorobowego. Nie ma nawet lipca. Co zrobisz, jeśli naprawdę zachorujesz na grypę lub coś takiego?

– Czy do tego czasu klienci mają się dziwić, że ich zakupy pakuje starucha z obwisłą połową twarzy? Nie masz pojęcia, jak zazdroszczę ci twojego boksu. Sprawia, że stajesz się niewidzialna.

– Nie idealizujmy boksu.

– Wiesz, co jest najgorsze w ciele? To, że jest  w i d o c z n e,  takie w i d o c z n e. 

Chociaż matka Pip cierpiała na przewlekłą depresję, nie była wariatką. Przez ponad dziesięć lat zdołała utrzymać posadę kasjerki w sklepie New Leaf Community Market w Felton. Od czasu, kiedy Pip zrezygnowała z samodzielnego myślenia i podporządkowała się logice matki, potrafiła doskonale zrozumieć, o co jej chodzi. Jedyną dekoracją szarych ścianek jej boksu była nalepka na zderzak z napisem PRZYNAJMNIEJ NA FRONCIE WOJNY O ŚRODOWISKO IDZIE DOBRZE. Boksy jej koleżanek były pokryte zdjęciami i wycinkami, ale Pip rozumiała, jak atrakcyjna jest niewidzialność. Spodziewała się również, że za miesiąc lub dwa ją wyleją, więc po co miałaby się zadomawiać?

– Wiesz, jak nie będziesz świętować dnia, który nie jest dniem twoich urodzin? – spytała matkę.

– Szczerze? Chciałabym wylegiwać się w łóżku przez cały dzień, z prześcieradłem naciągniętym na głowę. Nie chcę, żeby dzień, który nie jest dniem moich urodzin, przypominał mi, że się starzeję. Moja powieka robi to wystarczająco dobrze.

– Może upiekę ciasto, a później przyjadę i razem je zjemy? Mówisz tak, jakbyś czuła się gorzej niż zwykle.

– Czuję się lepiej, kiedy cię widzę.

– Ha! Szkoda, że nie jestem dostępna w formie tabletki. Co powiesz na ciasto ze stewią? Tym słodzikiem?

– Sama nie wiem. Stewia zabawnie wpływa na procesy chemiczne w moich ustach. O ile pamiętam, nie można oszukać kubeczków smakowych.

– Cukier też pozostawia smak – przypomniała Pip, chociaż wiedziała, że ten argument nie odniesie skutku.

– Cukier pozostawia c i e r p k i  smak, ale kubeczki smakowe nie mają z nim problemu, bo są tak zbudowane, że informują, że coś jest kwaśne, ale tego nie rozpamiętują. Kubeczki smakowe nie powinny pamiętać dziwnego smaku przez pięć godzin! Przeżyłam coś takiego, kiedy napiłam się czegoś słodzonego stewią.

– Ale cierpki smak nie pozostaje w ustach.

– Musi się dziać coś bardzo złego, jeśli kubeczek smakowy pięć godzin po wypiciu słodzonego napoju wciąż rejestruje dziwny smak. Czy wiesz, że jeśli choć raz weźmiesz metamfetaminę, procesy chemiczne w twoim mózgu zmienią się już na zawsze? Właśnie taki smak ma dla mnie stewia.

– Nie szprycuję się metamfetaminą, jeśli o to ci chodziło.

– Chciałam powiedzieć, że nie potrzebuję ciasta.

– Daj spokój! Wymyślę inne. Przepraszam, że zaproponowałam ciasto, które jest dla ciebie  t r u c i z n ą. 

– Nie powiedziałam, że jest trucizną. Po prostu ten słodzik, stewia, zabawnie wpływa na…

– Na procesy chemiczne w twoich ustach!

– Kotku, zjem każde ciastko, które przywieziesz. Nie zabije mnie nawet rafinowany cukier. Nie chciałam cię zdenerwować. Kochanie, proszę…

Ich rozmowy rzez telefon kończyły się dopiero wtedy, gdy obie poczuły się paskudnie. Problem Pip – a raczej rodzaj nieuleczalnego upośledzenia, z którego brała się jej rzekoma niezdolność do skutecznego działania – polegał na tym, że kochała matkę. Że jej współczuła, że cierpiała razem z nią, że przeżywała wzruszenie na dźwięk jej głosu, że odczuwała niepokojący aseksualny pociąg do jej ciała, że martwiła się nawet o procesy chemiczne zachodzące w jej ustach, że życzyła jej szczęścia, nie znosiła jej denerwować i uważała za kogoś bliskiego. Problem Pip przypominał ogromny blok granitu spoczywający w samym środku jej życia – stąd brał się cały jej gniew i sarkazm, które kierowała nie tylko na matkę, ale – ostatnio coraz częściej daremnie – na mniej odpowiednie osoby. Kiedy Pip robiła się wściekła, właściwie nie gniewała się na matkę, ale na ten blok granitu.

Gdy miała osiem lub dziewięć lat, przyszło jej do głowy, żeby spytać, dlaczego w małym domku wśród sekwoi, w którym mieszkały pod Felton, świętowano tylko jej urodziny. Matka odrzekła, że nie obchodzi urodzin, że dla niej liczą się tylko urodziny Pip. Córka dręczyła ją tak długo, aż zgodziła się uczcić dzień letniego przesilenia ciastem, które nazywały nie-urodzinowym. Uroczystość sprowokowała pytanie o wiek matki, ale ta nie zgodziła się go zdradzić. Ograniczyła się do uśmiechu, z którym wyznawcy buddyzmu zen zadają paradoksalne pytania:

– Jestem wystarczająco stara, aby być twoją matką.

– Ile lat masz  n a p r a w d ę? 

– Spójrz na moje ręce – odpowiedziała matka. – Jeśli poćwiczysz, nauczysz się rozpoznawać wiek kobiety po jej dłoniach.

W ten sposób – pewnie po raz pierwszy – Pip spojrzała na ręce matki. Pokrywająca je skóra nie była różowa i matowa jak jej włas­na. Dłonie wyglądały tak, jakby kości i żyły próbowały wynurzyć się na powierzchnię, jakby skóra była opadającą wodą odsłaniającą kształty przedmiotów spoczywających na dnie zatoki. Chociaż włosy matki były gęste i bardzo długie, można było w nich dostrzec siwe, suche pasemka, a skóra u podstawy szyi przypominała przejrzałą brzoskwinię. Tej nocy Pip nie mogła zasnąć, bo martwiła się, że jej matka może wkrótce umrzeć. Wtedy po raz pierwszy zdała sobie sprawę z istnienia granitowego bloku.

W tym czasie zaczęła gorąco pragnąć, aby jej matka poznała jakiegoś mężczyznę lub miała inną kochającą ją osobę, wszystko jedno jaką. Potencjalnymi kandydatami w ciągu kolejnych lat byli: ich sąsiadka Linda, która była panną z dzieckiem jak matka Pip i jak ona oddawała się studiowaniu sanskrytu, Ernie, rzeźnik ze sklepu New Leaf, również weganin, lekarz pediatra Vanessa Tong, której silne zadurzenie w matce Pip przejawiało się próbami zainteresowania jej obserwowaniem ptaków, oraz Sonny, brodaty góral złota rączka, dla którego żadna robota konserwatorska nie była zbyt błahą okazją do palnięcia wykładu o sposobie życia dawnych Indian Pueblo. Wszystkie te dobrotliwe postacie z doliny San Lorenzo dostrzegły w matce Pip to, co Pip zauważyła jako młoda nastolatka i z czego była dumna – rodzaj bliżej nieokreślonej wielkości. Bo nie trzeba pisać, żeby być poetą, i nie trzeba tworzyć, aby zostać artystą. Medytacje jej matki były same w sobie rodzajem sztuki – sztuki bycia niewidzialnym. Do czasu, gdy Pip ukończyła dwunasty rok życia, w ich domku nie było telewizora ani komputera. Dla jej matki głównym źródłem informacji był dziennik „Santa Cruz Sentinel”, z którego czerpała codzienną przyjemność polegającą na okazywaniu przerażenia światem. W dolinie nie było to zresztą niczym niezwykłym. Kłopot polegał na tym, że matka Pip promieniowała nieśmiałą wiarą we własną wielkość, a przynajmniej zachowywała się tak, jakby kiedyś była wielka – to znaczy przed pojawieniem się Pip, w przeszłości, o której kategorycznie nie chciała rozmawiać. Była nie tyle urażona, co przerażona, że ich sąsiadka Linda mogłaby porównać swojego łapiącego żaby i oddychającego przez usta synalka Damiana z jej wyjątkową i idealną Pip. Uważała, że rzeźnik czułby się kompletnie zdruzgotany, gdyby oświadczyła, iż według niej zalatuje mięsem nawet po wzięciu prysznica. W pożałowania godny sposób wymawiała się przed przyjęciem zaproszenia Vanessy Tong, zamiast przyznać otwarcie, że boi się ptaków, a gdy wysoko zawieszona furgonetka Sonny’ego zaklekotała na podjeździe, kazała Pip iść do drzwi, a sama uciekała tylnym wyjściem, żeby ukryć się wśród sekwoi. Mogła sobie pozwolić na luksus bycia tak niemożliwie wybredną z powodu Pip. Wielokrotnie matka powtarzała to bez ogródek: Pip była jedyną osobą, która zdała egzamin, jedyną, którą  o n a  kochała.

Oczywiście stało się to źródłem bolesnego zażenowania, kiedy Pip weszła w okres dojrzewania. Była zbyt zajęta nienawidzeniem i karceniem matki, aby zauważyć, jak bardzo ogranicza jej perspektywy życiowe swoją innością. Pip nie miała nikogo, kto by jej powiedział, że ukończenie college’u z długiem studenckim rzędu 130 000 dolarów nie jest najlepszym pomysłem, jeśli człowiek zamierza dokonać czegoś dobrego na tym świecie. I nikt jej nie ostrzegł, że kwotą, na którą należało zwrócić uwagę podczas rozmowy kwalifikacyjnej z Igorem, szefem działu wsparcia odbiorców energii w Renewable Solutions, nie było „trzydzieści lub czterdzieści tysięcy dolarów” tytułem prowizji, które zgodnie z jego przewidywaniami mogła zarobić w pierwszym roku pracy, ale dwadzieścia jeden tysięcy dolarów podstawowego wynagrodzenia. Nikt jej też nie uprzedził, że handlowiec tak przekonujący jak Igor może być równie zręczny w sprzedaży gównianej roboty naiwnym dwudziestojednolatkom.

– Pogadamy w weekend – oświadczyła Pip stanowczym głosem. – Ostrzegam, że zamierzam pomówić o czymś, na co nie masz ochoty.

Jej matka zachichotała czarująco, aby dać do zrozumienia, że czuje się bezbronna.

– Jest tylko jedna rzecz, o której nie chcę z tobą gadać.

– Cóż, właśnie o tym chciałam z tobą porozmawiać. Ostrzegałam cię.

Matka nie odrzekła ani słowa. Mgła w Felton pewnie się rozwiała – mgła żegnana przez jej matkę tak niechętnie, bo jej zniknięcie odsłaniało jasny świat, do którego wolała nie należeć. Medytacja wychodziła jej najlepiej w spokojne szare poranki. Za chwilę pojawią się promienie słońca flirtujące z zielenią i złotem w małych igłach sekwoi, a letni skwar wślizgnie się przez senne okna werandy, przeniknie okiennice i ogarnie łóżko, które Pip wzięła w posiadanie jako spragniona prywatności nastolatka, wyganiając matkę na łóżko polowe w salonie. Było tak do czasu jej wyjazdu do college’u; dopiero wtedy matka odzyskała sypialnię. Pewnie leżała teraz na łóżku, medytując. Jeśli tak, nie odezwie się ani słowem, dopóki ktoś jej nie zagadnie. Zespala się z własnym oddechem.

– To nic osobistego – powiedziała Pip. – Nigdzie nie wyjeżdżam, ale potrzebuję pieniędzy, a ty ich nie masz, podobnie jak ja. Nie przychodzi mi do głowy nikt inny, kogo mogłabym o nie poprosić. Tylko jeden człowiek jest mi coś teoretycznie  w i n i e n,  dlatego będziemy musiały o tym pomówić.

– Kotku – odrzekła smutno matka – wiesz, że tego nie zrobię. Przykro mi, że potrzebujesz pieniędzy, ale nie chodzi o to, czego chcę lub nie chcę. Chodzi o to, co można i czego nie można zrobić. A ja nie mogę, więc będziemy musiały wymyślić dla ciebie coś innego.

Pip zmarszczyła czoło. Od czasu do czasu odczuwała potrzebę naprężenia mięśni w kaftanie bezpieczeństwa, który dwa lata temu narzuciły jej okoliczności, żeby sprawdzić, czy rękawy nie stały się nieco luźniejsze. Za każdym razem okazywało się, że są tak samo ciasne jak zawsze. Nadal miała 130 000 dolarów długu, a matka w dalszym ciągu była jej jedynym źródłem pocieszenia. Dziwna sprawa, jak nagle i całkowicie wpadła w pułapkę, kiedy dobiegły końca cztery lata wolności w college’u. Gdyby było ją na to stać, popadłaby w depresję z tego powodu.

– Słuchaj, za chwilę się rozłączę – powiedziała do słuchawki. – Przygotuj się do pracy. Martwisz się z powodu oczu, bo pewnie nie śpisz tyle, ile trzeba. Mam to samo, kiedy nie śpię.

– Naprawdę? – ożywiła się matka. – Też na to cierpisz?

Chociaż Pip wiedziała, że to przedłuży rozmowę, a nawet sprowokuje idiotyczną dyskusję o dziedzicznych chorobach, uznała, że lepiej, aby jej matka myślała o bezsenności niż o porażeniu Bella, choćby dlatego, że Pip od lat bezskutecznie zwracała uwagę na fakt, iż są lekarstwa, które mogłyby jej pomóc. Efekt był taki, że gdy o 13:22 Igor wetknął głowę do jej boksu, Pip nadal gadała przez telefon.

– Mamusiu, przepraszam, ale muszę kończyć. Do widzenia – powiedziała i odłożyła słuchawkę. Igor był jasnowłosym Rosjaninem, brodatym i wkurzająco przystojnym. Pip uznała, że jedynym powodem, dla którego jeszcze jej nie zwolnił, było to, że lubił fantazjować, że ją przeleci. Była także pewna, że gdyby do tego doszło, natychmiast poczułaby się upokorzona, bo facet był nie tyle przystojny, co raczej przystojnie opłacany, tymczasem ona nie miała niczego z wyjątkiem kłopotów. A była przekonana, że Igor wie także o tym.

–  P r z e p r a s z a m  – powiedziała. – Przepraszam, że przedłużyłam przerwę o siedem minut. Moja mama ma problemy zdrowotne. – Zastanowiła się nad własnymi słowami i sprostowała: – Właściwie odwołuję to, co powiedziałam. Wcale nie jest mi przykro. Jakie jest prawdopodobieństwo, że uzyskałabym pozytywną odpowiedź w ciągu siedmiu minut?

– Czy wyglądam, jakbym chciał cię skrytykować? – spytał Igor, mrugając.

– To dlaczego wściubiasz tu nos? I dlaczego się na mnie gapisz?

– Pomyślałem, że chciałabyś zagrać w Dwadzieścia pytań.

– Nie sądzę.

– Ty spróbujesz odgadnąć, czego chcę, a ja ograniczę się do niewinnego „tak” lub „nie”.

– Chcesz zostać pozwany za molestowanie seksualne?

Igor zachichotał, wyraźnie zadowolony z siebie.

– Odpowiedź brzmi „nie”! Zostało ci dziewiętnaście pytań.

– Nie żartuję z tym pozwem. Mam przyjaciółkę na wydziale prawa, która twierdzi, że wystarczy, abyś stworzył odpowiednią atmosferę.

– To nie było pytanie.

– Jak mam ci wytłumaczyć, że mnie to nie bawi?

– Ogranicz się do pytań, na które można odpowiedzieć „tak” lub „nie”.

– Jezu! Idź sobie!

– Wolisz pogadać o ocenie twoich majowych wyników?

– Odejdź! Siadam do telefonu!

Kiedy Igor sobie poszedł, Pip wyświetliła na monitorze okienko z rozmowami telefonicznymi, spojrzała z niesmakiem i zwinęła je ponownie. Cztery razy w ciągu dwudziestu dwóch miesięcy, które przepracowała w Renewable Solutions, zdołała uzyskać przedostatnią notę – o nie, nie ostatnią – na białej tablicy, gdzie rejestrowano „wyniki marketingowe” Pip i jej koleżanek. Pewnie nie przez przypadek cztery razy w ciągu tych dwudziestu dwóch miesięcy spoglądała w lustro i widziała kogoś ładnego – wszystko jedno kogo, tylko nie siebie – zamiast kogoś, kto mógłby być uznany za ładnego, gdyby nie był nią. Bez wątpienia odziedziczyła po matce pewne niedostatki fizyczne – miała na to twarde dowody w postaci swoich doświadczeń z facetami. Chociaż wielu uważało ją za atrakcyjną, tylko nieliczni nie doszli w końcu do wniosku, że popełnili błąd. Igor od dwóch lat próbował rozwiązać tę łamigłówkę. Ciągle ją obserwował, tak samo jak ona sama obserwowała się w lustrze. „Wczoraj wydawała się ładna, a teraz…”

Podczas studiów Pip wyrobiła sobie pogląd, że szczytem kultury jest spędzanie niedzielnych poranków na czytaniu w kawiarni świątecznego wydania „New York Timesa”. Zajęcie to stało się jej cotygodniowym rytuałem, a w niedzielne poranki czuła się najbardziej kulturalna, niezależnie od tego, skąd wzięło się w niej to przekonanie. I niezależnie od tego, do której piła na mieście poprzedniej nocy, o ósmej rano kupowała „Timesa”, zabierała gazetę do kawiarni U Peeta, zamawiała babeczkę z masłem oraz podwójne cappuccino, a następnie siadywała przy swoim ulubionym stoliku w kącie sali i na kilka godzin z błogością zapominała o sobie.

Ostatniej zimy zauważyła U Peeta przystojnego chudego chłopaka, który hołdował identycznemu niedzielnemu rytuałowi. Przez kilka tygodni, zamiast czytać najnowsze wiadomości, rozmyślała o tym, jak wygląda w jego oczach, kiedy wertuje gazetę. Czy powinna podnieść głowę i przyłapać go na tym, że się na nią gapi? W końcu stało się jasne, że musi sobie poszukać innej kawiarni lub z nim pogadać. Następnym razem, gdy przyłapała go na tym, że ją obserwuje, zmusiła się do zachęcającego skinienia głową – tak niezdarnego i wystudiowanego, że była zaskoczona natychmiastowym skutkiem. Facet z miejsca do niej podszedł i zaproponował, że skoro oboje przychodzą tu co tydzień o tej samej porze, mogliby czytać jedną gazetę i w ten sposób ocalić jakieś drzewo.

– A co zrobimy, jeśli będziemy chcieli czytać tę samą rubrykę? – spytała Pip z nutką wrogości w głosie.

– Jeśli doczytasz do niej przede mną – odrzekł chłopak – będziesz mieć prawo wyboru. – Później poskarżył się na swoich rodziców mieszkających w College Station w Teksasie, którzy mieli rozrzutny zwyczaj kupowania dwóch egzemplarzy niedzielnego „Timesa”, żeby nie wydzierać sobie gazety.

Pip jak pies znający tylko własne imię i pięć prostych słów w języku ludzi usłyszała jedynie, że chłopak pochodzi z normalnej rodziny, w której jest dwoje rodziców i forsy jak lodu.

– Problem polega na tym, że to jedyna chwila w tygodniu, kiedy mam czas wyłącznie dla siebie – odpowiedziała.

– Przepraszam – chłopak zaczął się wycofywać, wyraźnie zmieszany. – Odniosłem wrażenie, że chciałaś coś powiedzieć.

Pip nie wiedziała, jak nie okazywać wrogości męskim rówieś­nikom, którzy się nią zainteresowali. Po części dlatego, że ufała jedynie matce. Gorzkie doświadczenia z ogólniaka i college’u wskazywały, że im milszy był chłopak, z którym chodziła, tym boleśniejsza stawała się dla nich chwila, kiedy odkrywał, że Pip jest znacznie bardziej poplątana, niż sugerowała to jej miła powierzchowność. Jeszcze nie nauczyła się tego, jak nie chcieć, żeby ktoś był dla niej miły. Z kolei niemili chłopcy odznaczali się wyjątkową zdolnością wyczuwania jej słabości, by potem to wykorzystywać. W końcu Pip nie potrafiła zaufać ani miłym, ani niemiłym i coraz trudniej było jej odróżnić jednych od drugich, dopóki nie wylądowali w łóżku.

– Możemy pójść na kawę – zaproponowała. – Tylko nie w niedzielę rano.

– Oczywiście – odrzekł niepewnie.

– A teraz, skoro już zamieniliśmy słowo, nie musimy się na siebie gapić. Możemy po prostu czytać dwie oddzielne gazety, jak twoi rodzice.

– Nawiasem mówiąc, jestem Jason.

– A ja Pip. Skoro znamy już swoje imiona, tym bardziej nie musimy się na siebie gapić. Mogę pomyśleć: „Ach, to po prostu Jason”, a ty: „Ach, to po prostu Pip”.

Roześmiał się. Okazało się, że skończył matematykę na Stanfordzie i realizował marzenie każdego absolwenta tego kierunku, pracując w fundacji krzewiącej arytmetykę w Ameryce i jednocześ­nie pisząc podręcznik, który miał zrewolucjonizować metodykę nauczania statystyki. Po dwóch randkach polubiła go na tyle, by pomyśleć, że byłoby dobrze, aby poszli razem do łóżka, zanim jedno lub drugie zostanie zranione. Gdyby zwlekała zbyt długo, istniało ryzyko, że Jason odkryje, że jest kłębowiskiem długów i zobowiązań, i czmychnie, by ratować życie. Mogłaby mu też wyznać, że darzy głębszym uczuciem starszego faceta, który nie tylko nie wierzy w pieniądze – to znaczy w amerykańską walutę i jej posiadanie – ale także ma żonę.

Nie chciała, żeby Jason uznał ją za skrytą, więc opowiedziała mu o swojej „pracy” po godzinach, w charakterze wolontariuszki ruchu na rzecz rozbrojenia nuklearnego, choć wydawało się, że Jason wie o tym znacznie więcej od niej, mimo że była to jej „praca”, co naturalnie wzbudziło w niej wrogość. Na szczęście Jason był wspaniałym gawędziarzem, entuzjastą Philipa K. Dicka, serialu Breaking Bad, wydr morskich i kuguarów, zastosowania matematyki do problemów życia codziennego, a szczególnie geometrycznego podejścia do nauczania statystyki, które wyjaśnił jej tak klarownie, że prawie zrozumiała. Podczas trzeciego spotkania, w dziupli, w której sprzedawano kluski, gdy była zmuszona udawać, że nie jest głodna, bo nie dostała ostatniej wypłaty z Renewable Solutions, znalazła się na rozdrożu – zaryzykować przyjaźń czy zadowolić się bezpiecznym przelotnym seksem?

Złożyła mu propozycję przed restauracją, w cichy niedzielny wieczór, na spowitej lekką mgiełką Telegraph Avenue. Jason odpowiedział namiętnie. Kiedy przywarła do niego, poczuła, jak burczy jej w brzuchu. Miała nadzieję, że tego nie usłyszał.

– Chcesz, żebyśmy poszli do ciebie? – szepnęła mu do ucha.

Jason odparł, że nie, bo tak się fatalnie złożyło, iż odwiedziła go siostra.

Na słowo „siostra” serce Pip chwycił skurcz wrogości. Nie miała rodzeństwa, więc nie potrafiła się oprzeć niechęci wobec wsparcia i żądań ze strony innych ludzi, normalności ich podstawowej komórki rodzinnej oraz odziedziczonego bogactwa bliskich relacji.

– Możemy pójść do mnie – zaproponowała z lekkim rozdrażnieniem. Kiedy szli Telegraph Avenue, trzymając się za ręce, była tak pochłonięta niechęcią do siostry Jasona, która wypędziła ją z jego sypialni (a co za tym idzie, z jego serca, chociaż niekoniecznie chciała się w nim znaleźć), tak poirytowana swoją sytuacją, że dopiero gdy stanęli przed drzwiami, przypomniała sobie, że nie mogą wejść do środka.

– Jasonie – odezwała się – czy mógłbyś poczekać sekundę na dworze? Muszę coś załatwić.

– Jasne – odparł Jason.

Pocałowała go z wdzięcznością, a później przez dziesięć minut obściskiwali się na schodach. Pip poddała się fali przyjemności wywołanej dotykiem czystego i zręcznego chłopca, dopóki nie usłyszała głośnego burczenia brzucha.

– Jedną sekundę, dobrze? – zapytała.

– Jesteś  g ł o d n a? 

– Nie! A właściwie tak, nagle poczułam lekki głód. Ale w restauracji nie byłam głodna.

Włożyła klucz do zamka i weszła do środka. W salonie jej schizofreniczny współmieszkaniec Dreyfuss oglądał mecz koszykówki w towarzystwie innego niepełnosprawnego współmieszkańca Ramóna. Siedzieli przed telewizorem wygrzebanym na śmietniku. Przetwornik analogowo-cyfrowy wymienił na ulicy jej trzeci współlokator, Stephen. Pip się w nim podkochiwała. Ciało Dreyfussa, wzdęte od leków, które do tej pory sumiennie przyjmował, wypełniało niski fotel wygrzebany na śmietniku.

– Pip! Pip! – krzyknął Ramón. – Dokąd idziesz?! Obiecałaś, że mi pomożesz ze słownictwem! Zrobisz to teraz?

Pip położyła palec na wargach, a Ramón zasłonił usta dłońmi.

– Racja – powiedział cicho Dreyfuss. – Ona nie chce, aby ktokolwiek wiedział, że tu jest. Dlaczego? Czy dlatego, że w kuchni są niemieccy szpiedzy? Oczywiście używam słowa „szpieg” w luźnym znaczeniu, co nie jest do końca niewłaściwe, bo choć Grupa Dyskusyjna na Rzecz Rozbrojenia Nuklearnego w Oakland liczy około trzydziestu pięciu osób, a Pip i Stephen należą do jej najważniejszych członków, Niemcy od tygodnia panoszą się w naszym domu na swój germańsko poważny i hałaśliwy sposób. To intrygujący, wart rozważenia fakt.

– Dreyfussie! – szepnęła Pip, podchodząc bliżej, żeby nie podnosić głosu.

Dreyfuss dobrodusznie splótł na brzuchu grube palce i zwrócił się do Ramóna, który mógł go słuchać bez końca:

– A może Pip unika rozmów z niemieckimi szpiegami? Szczególnie dzisiejszego wieczoru? Bo przyprowadziła do domu tego młodego dżentelmena, z którym obcałowywali się dobrych piętnaście minut na przedniej werandzie?

– Sam jesteś szpiegiem – syknęła z furią Pip. – Nienawidzę, jak mnie śledzisz!

– Nie znosi, kiedy widzę rzeczy, które musiałaby zauważyć każda rozumna istota – wyjaśnił Ramónowi Dreyfuss. – Obserwowanie tego, co po prostu widać, to żadne szpiegowanie. Może ci Niemcy nie robią niczego więcej. O tym, czy ktoś jest szpiegiem, decyduje  m o t y w,  a w tym przypadku… – Odwrócił się do Pip. – W tym przypadku sugeruję, abyś zadała sobie pytanie, co ci wścibscy i poważni Niemcy robią w twoim domu.

– Chyba nie przestałeś brać leków? – spytała szeptem Pip.

– Obcałowywali się, Ramónie. Masz nowy wyraz do swojego słownika.

– Co to znaczy?

– Jak to co?  C a ł o w a ć   s i ę.  D o t y k a ć   w a r g a m i.  W y r y w a ć   p o c a ł u n k i   z   k o r z e n i a m i. 

– Pomożesz mi ze słownictwem, Pip?

– Podejrzewam, że Pip ma inne plany na wieczór, przyjacielu.

– Nie teraz, kochanie – wyszeptała do Ramóna, a następnie zwróciła się do Dreyfussa: – Niemcy tu są, bo ich zaprosiliśmy. Zrobiliśmy to, bo mamy miejsce. Ale masz rację, nie chcę, abyś im powiedział, że tu jestem.

– Co o tym sądzisz, Ramónie? – spytał Dreyfuss. – Powinniśmy jej pomóc? Ona nie pomogła ci ze słownictwem.

– Chryste! Sam mu pomóż! Masz bogate słownictwo!

Dreyfuss spojrzał ponownie na Pip. Utkwił w niej wzrok, w którym nie było nic poza intelektem, pozbawiony krztyny uczucia. Jakby lekarstwa, które przyjmował, łagodziły jego stan na tyle, aby nie biegał po ulicy i nie zarzynał ludzi pałaszem, ale nie mogły usunąć z jego oczu morderczych zamiarów. Chociaż Stephen zapewnił Pip, że Dreyfuss patrzy tak na każdego, nie miała wątpliwości, że gdyby kiedykolwiek przestał brać leki, byłaby pierwszą osobą, na którą rzuciłby się z pałaszem lub innym narzędziem, które nawinęłoby mu się pod rękę – że obarczyłby ją wszystkimi problemami świata, skojarzył ze spiskiem wymierzonym w jego osobę. Co więcej, sądziła, że dostrzegł coś prawdziwego w jej fałszu.

– Ci Niemcy i ich przeszpiegi budzą moją najwyższą odrazę – oznajmił Dreyfuss. – Pierwszą rzeczą, o której pomyśleli, wchodząc do naszego domu, było to, jak go zająć.

– To aktywiści na rzecz pokoju, Dreyfussie. Przestali myśleć o podboju świata siedemdziesiąt lat temu.

– Chcę, żebyś się ich pozbyła razem ze Stephenem.

– W porządku! Zajmiemy się tym! Później. Jutro.

– Nie lubimy Niemców, prawda, Ramónie?

– Lubimy, kiedy w domu jest tylko nasza piątka. Jesteśmy jak rodzina – stwierdził Ramón.

– Niezupełnie. Każdy z nas ma własną rodzinę, prawda, Pip?

Dreyfuss spojrzał jej ponownie w oczy – znacząco, porozumiewawczo, bez ludzkiego ciepła – a może po prostu bez cienia pożądania? Może każdy mężczyzna patrzyłby na nią równie obojętnie, gdyby seks przestał istnieć? Podeszła do Ramóna i oparła dłonie na jego tłustych, zwieszonych ramionach.

– Ramónie, kochanie, dziś wieczór jestem zajęta – powiedziała. – Ale jutro będę w domu cały wieczór. Zgoda?

– Zgoda – odrzekł z całkowitą ufnością.

Popędziła do drzwi i wpuściła Jasona, który chuchał w złożone dłonie. Kiedy mijali salon, Ramón ponownie przytknął palec do ust, dając znak, że nie zdradzi sekretu, a Dreyfuss oglądał niewzruszenie mecz koszykówki. W ich domu było bardzo wiele rzeczy, które Jason mógł zobaczyć, i bardzo niewiele, które Pip chciała mu pokazać. Na dodatek Dreyfuss i Ramón śmierdzieli – Dreyfuss drożdżami, a Ramón moczem – do czego ona, w odróżnieniu od gości, zdążyła przywyknąć. Szybko weszła po schodach, stąpając na palcach i mając nadzieję, że Jason zrozumie, iż należy się pospieszyć i zachować ciszę. Zza zamkniętych drzwi na pierwszym piętrze dochodziły znajome głosy Stephena i jego żony, jak zwykle o coś się obwiniających.

Kiedy znaleźli się w jej małej sypialni na drugim piętrze, zaprowadziła Jasona do materaca – bez zapalania światła, bo nie chciała, żeby zobaczył, jaka jest biedna. Pip była bardzo biedna, ale miała czyste prześcieradła. Przynajmniej pod względem czystości niczego jej nie brakowało. Gdy wprowadziła się tu rok temu, wyszorowała każdy centymetr podłogi i parapetu, używając środka dezynfekującego w sprayu. Później, gdy pojawiły się myszy, nauczyła się od Stephena, że gryzonie powstrzyma zatkanie watą stalową szpar, którymi wchodzą. Następnie jeszcze raz umyła podłogę. Teraz, po przyjemnych czynnościach wstępnych, kiedy ściągnęła podkoszulek z chudych ramion Jasona i pozwoliła, żeby ją rozebrał, przypomniała sobie, że prezerwatywy są w kosmetyczce, którą zostawiła w łazience na pierwszym piętrze, bo Niemcy zajmowali toaletę, z której zwykle korzystała. Jej czystość stała się kolejną przeszkodą. Cmoknęła czubek obrzezanego wzwiedzionego członka i szepnęła:

– Przepraszam, za sekundę wrócę.

Założyła szlafrok i wybiegła. Zawiązała go w połowie ostatniego odcinka schodów, kiedy przypomniała sobie, że nie powiedziała mu, dokąd idzie.

– Cholera! – rzuciła do siebie, zatrzymując się w pół kroku. Nic nie wskazywało na to, żeby Jason prowadził bujne życie seksualne, a ona nadal miała ważną receptę na tabletkę „dzień po”. Miała także wrażenie, że seks stanowił jedyną dziedzinę życia, w której była w miarę skuteczna. Z drugiej strony, musiała zadbać o czystość. Poczuła żal do samej siebie, bo nikomu innemu nie było równie trudno ogarnąć kwestii związanych z seksem – jak smaczna ryba, która ma zbyt wiele małych ości. Za jej plecami zza drzwi małżeńskiej sypialni doleciał głos żony Stephena, grzmiącej przeciwko obłudzie.

– Zaryzykuję grzech obłudy – przerwał jej Stephen – bo alternatywą jest opowiedzenie się po stronie boskiego planu, który unieszczęśliwił cztery miliardy ludzi.

Głos Stephena obudził w Pip głębsze pragnienie od tego, które odczuwała wobec Jasona. Pomyślała, że ona sama nie popełniła grzechu obłudy – że jest raczej przykładem niskiej moralnej samooceny, skoro zamierza się kochać nie z tym mężczyzną, którego pragnie. Zeszła na dół na palcach, mijając sterty zalegających w korytarzu artykułów budowlanych wygrzebanych na śmietniku. W kuchni Niemka Annagret mówiła coś po swojemu. Pip przemknęła do łazienki, wepchnęła opakowanie prezerwatyw do kieszeni szlafroka, ponownie wyjrzała zza framugi i szybko cofnęła głowę: Annagret stała w drzwiach kuchni.

Annagret była ciemnooką pięknością o ciepłym głosie, podważającą utarty pogląd Pip o brzydocie Niemców i ich niebieskich oczach. Ona i jej chłopak Martin spędzali wakacje, włócząc się po amerykańskich slumsach, rzekomo, aby propagować międzynarodową organizację squattersów3 i nawiązywać kontakty z członkami amerykańskiego ruchu przeciwników broni atomowej, choć można było odnieść wrażenie, że ich głównym celem było robienie sobie zdjęć na tle optymistycznych murali w miejskich gettach. Wieczorem w poprzedni wtorek podczas wspólnotowego posiłku, w którym Pip chcąc nie chcąc wzięła udział, bo wypadła jej kolej gotowania, żona Stephena pokłóciła się z Annagret o program atomowy Izraela. Żona Stephena należała do kobiet, które mają innym za złe urodę (to, że nie żywiła urazy do Pip, ale próbowała jej matkować, potwierdzało niezbyt łaskawą opinię Pip na temat własnego wyglądu). Naturalny urok Annagret, bardziej podkreślony niż przytłumiony przez dziką fryzurę i brwi podziurawione kolczykami, wkurzył żonę Stephena tak bardzo, że zaczęła wygadywać brednie na temat Izraela. Ponieważ Pip dużo wiedziała o programie zbrojeń atomowych tego państwa, bo niedawno przygotowała raport dla Grupy Dyskusyjnej i była cholernie zazdrosna o żonę Stephena, palnęła kwiecistą pięciominutową mowę, w której podsumowała dowody na to, że Izrael dysponuje bronią atomową.

Paradoksalnie jej wystąpienie zafascynowało Annagret. Niemka oznajmiła, że jest pod „ogromnym wrażeniem” Pip, a następnie wzięła ją na bok i zaprowadziła do salonu, gdzie usiadły na kanapie i odbyły długą rozmowę, jak dziewczyna z dziewczyną. W uwadze Annagret było coś nieodpartego, a kiedy zaczęła mówić o Andreasie Wolfie, słynnym banicie internetu, którego znała osobiście, i o tym, że Pip jest dokładnie taką młodą osobą, jakiej potrzebuje jego Sunlight Project4, i nalegać, żeby Pip rzuciła pracę, w której jest wykorzystywana, i postarała się o płatny staż, który oferuje ta organizacja, zapewniając ją, że najpewniej go otrzyma, jeśli tylko wypełni kwestionariusz, który Annagret może jej przekazać, zanim wyjedzie z miasta, Pip poczuła się tak podbudowana – tak  p o ż ą d a n a  – że obiecała to zrobić. Później przez cztery godziny piła wino z dzbanka.

Następnego ranka, po wytrzeźwieniu, pożałowała złożonej obietnicy. Andreas Wolf i jego współpracownicy prowadzili swą działalność z Ameryki Południowej, bo w Stanach i wielu krajach europejskich wydano nakaz jego aresztowania za piractwo komputerowe i szpiegostwo, a nie było mowy, żeby Pip zostawiła matkę i przeniosła się na inny kontynent. Chociaż niektórzy przyjaciele Pip uważali Wolfa za bohatera, a ona sama była lekko zaintrygowana jego poglądem, że klauzula tajności oznacza ucisk, a przejrzystość to wolność, nie była kimś, kto by się politycznie angażował. W zasadzie podążała za Stephenem, działając w niezobowiązujący sposób, tak jak amatorsko zajmowała się fitnessem. Poza tym Sunlight Project i żarliwość, z jaką Annagret go zachwalała, zalatywały sekciarstwem. No i była pewna, że gdy tylko wypełni kwestionariusz, natychmiast stanie się jasne, że wcale nie jest tak inteligentna i dobrze poinformowana, jak wynikałoby z pięciominutowej przemowy, którą palnęła na temat Izraela. Właśnie dlatego unikała Niemców aż do ostatniego ranka, kiedy w drodze na spotkanie z Jasonem i wspólne czytanie „Timesa” znalazła liścik Annagret. Przepełniała go taka boleść, że Pip zostawiła wiadomość pod drzwiami Niemki, obiecując, że pogadają wieczorem.

Czuła ucisk w brzuchu. Czekała na zmianę melodii niemieckiego dialogu sugerującą, że Annagret nie stoi już w drzwiach kuchni. Dwukrotnie opanowała ją pewność, niczym psa podsłuchującego ludzką rozmowę, że w strumieniu obcych wyrazów usłyszała włas­ne imię. Gdyby myślała trzeźwo, weszłaby do kuchni, oznajmiła, że na górze czeka jej chłopak, że nie może wypełnić kwestionariusza, i poszła do swojego pokoju. Ale czuła się potwornie głodna, a seks wydawał się jej czymś coraz bardziej abstrakcyjnym.

W końcu usłyszała kroki i szuranie kuchennego krzesła. Wypadła z łazienki, ale zahaczyła połą szlafroka o gwóźdź wystający z kawałka drewna przywleczonego ze śmietnika. Tańcząc i uchylając się przed spadającymi deskami, usłyszała głos Annagret dolatujący z korytarza za jej plecami:

– Pip? Pip, szukam cię od trzech dni!

Odwróciła się i ujrzała zbliżającą się Niemkę.

– Cześć! Racja! Przepraszam – wybąkała, w pośpiechu układając deski. – Słuchaj, mam… Może pogadamy jutro?

– Nie – odrzekła z uśmiechem Annagret. – Pogadamy teraz. Przecież obiecałaś.

– Hm. – Pip miała problem z ustaleniem priorytetów. W kuchni, gdzie przesiadywali Niemcy, znajdowały się płatki śniadaniowe i mleko. Może warto coś zjeść przed powrotem do Jasona? Czyż nie byłaby bardziej skuteczna, bardziej czuła i energiczna, gdyby wcześniej zjadła trochę płatków? – Słuchaj, muszę na sekundę pobiec na górę – powiedziała. – Na jedną sekundę, dobrze? Obiecuję, zaraz wrócę.

– Nie. No chodź, chodź. Nie zajmę ci więcej niż kilka minut. Najwyżej dziesięć. Zobaczysz, będzie zabawnie. Trzeba tylko wypełnić formularz. Daj spokój. Czekamy na ciebie cały wieczór. Zrobisz to teraz, ja?

Piękna Annagret skinęła palcem. Pip wiedziała, co Dreyfuss mówił o Niemcach, ale wykonywanie czyichś poleceń sprawiało jej ulgę. Na dodatek zabawiła na dole tak długo, że byłoby nieprzyjemnie pójść na górę i błagać Jasona, aby jeszcze trochę poczekał, a miała w życiu tyle nieprzyjemności, że wolała wszystko odwlekać, nawet jeśli ostatecznie miało skończyć się większymi nieprzyjemnościami.

– Droga Pip – powiedziała Annagret, gładząc jej włosy, kiedy siedziała przy stole w kuchni i zajadała dużą miskę płatków, nie mając ochoty, aby ktoś dotykał jej włosów. – Dziękuję, że to dla mnie robisz.

– Załatwmy to szybko, dobrze?

– Oczywiście, sama się przekonasz. Trzeba tylko wypełnić formularz. Jesteś bardzo podobna do mnie, gdy byłam w twoim wieku i potrzebowałam celu w życiu.

Pip puściła jej słowa mimo uszu.

– Zgoda – powiedziała. – Przepraszam, że zapytam, ale czy Sunlight Project jest sektą?

– Sektą? – Z drugiego końca stołu doleciał śmiech Martina. Martin miał kilkudniowy zarost i palestyńską kefiję na głowie. – Co najwyżej uprawiają kult jednostki.

– Ist doch Quatsch, du – zaprzeczyła gorąco Annagret. – Also wirklich5?

– Co? – spytała Pip.

– Powiedziałam, że bredzi. Projekt jest przeciwieństwem sekty. W Projekcie chodzi o uczciwość i prawdę, przejrzystość i wolność. Rządy oparte na kulcie jednostki nienawidzą Projektu.

– Projekt ma bardzo char-erotycznego przywódcę – wtrącił Martin.

– Charyzmatycznego? – zapytała Pip.

– Taak, charyzmatycznego. Powiedziałem to tak, żeby zabrzmiało jak „erotyczny”. Andreas Wolf jest bardzo charyzmatyczny. – Martin zaśmiał się ponownie. – Można by go umieścić w podręczniku, w części poświęconej słownictwu. Na przykład, jak użyć słowa „charyzmatyczny” w zdaniu. „Andreas Wolf jest bardzo charyzmatyczny”. Sens wypowiedzi staje się natychmiast zrozumiały, od razu wiesz, o co chodzi. Andreas Wolf jest uosobieniem tego słowa.

Wyglądało na to, że Martin dokucza Annagret i że Annagret za tym nie przepada. Pip odniosła wrażenie, a może tylko jej się zdawało, że Annagret sypiała kiedyś z Andreasem Wolfem. Niemka była przynajmniej dziesięć lat starsza od Pip. Albo i piętnaście. Annagret wyjęła z półprzezroczystej plastikowej koszulki, takiej, jakich używa się w europejskich biurach, kilka kartek, nieco dłuższych i węższych od amerykańskich.

– Jesteś rekruterką? – spytała Pip. – Podróżujesz z formularzem?

– Tak, mam pewną władzę – odparła Annagret. – Nie, źle to ujęłam. Przecież sprzeciwiamy się władzy. Jestem jedną z osób, które się tym zajmują.

– To dlaczego przyleciałaś do Stanów? Rekrutujesz nowych członków?

– Annagret jest w i e l o z a d a n i o w a  – oznajmił Martin z prześmiewczym, a jednocześnie wyrażającym podziw uśmiechem.

Kiedy Annagret powiedziała, aby zostawił ją i Pip w spokoju, Martin ruszył do salonu w błogiej nieświadomości, że Dreyfuss nie przepada za jego towarzystwem. Pip skorzystała z okazji, żeby nasypać sobie drugą miskę płatków. Będzie mogła przynajmniej odhaczyć pole „jedzenie”.

– Jeśli pominąć zazdrość, Martina i mnie łączy udany związek – wyjaśniła Annagret.

– Zazdrość? O kogo? – zdziwiła się Pip, wcinając płatki. – O Andreasa Wolfa?

Annagret pokiwała głową.

– Byłam z Andreasem wiele lat. Dawno temu, zanim poznałam Martina.

– Byliście wtedy bardzo młodzi.

– Martin jest zazdrosny o moje przyjaciółki. Nic tak nie zagraża niemieckiemu mężczyźnie, nawet porządnemu, jak kobiety, które przyjaźnią się ze sobą za jego plecami. To go denerwuje, jakby w porządku świata było coś nie tak. Jakbyśmy zamierzały ujawnić wszystkie jego sekrety, pozbawić go władzy, a potem dać sobie z nim spokój. Ty też masz z tym problem?

– Obawiam się, że to ja jestem zazdrosna.

– Martin jest zazdrosny o internet, bo za jego pośrednictwem komunikuję się z przyjaciółkami. Mam bardzo wielu przyjaciół, prawdziwych przyjaciół, z którymi nigdy się nie spotkałam. Mai­le, media społecznościowe, fora. Wiem, że Martin czasami ogląda pornografię, nie mamy przed sobą sekretów. Gdyby jej nie oglądał, byłby jedynym facetem w Niemczech, który tego nie robi. Uważam, że pornografia w internecie została stworzona dla niemieckich mężczyzn, bo lubią być sami, sprawować nad wszystkim kontrolę i fantazjować na temat władzy. Ale on mówi, że ogląda pornosy dlatego, że mam tyle przyjaciółek w internecie.

– Może to takie porno dla kobiet – zasugerowała Pip.

– Nie. Myślisz tak, bo jesteś młoda lub nie masz silnej potrzeby przyjaźni.

– Czy kiedykolwiek myślałaś o robieniu tego z dziewczynami?

– W Niemczech stosunki między mężczyznami i kobietami są okropne – odpowiedziała Annagret w sposób, który zaprzeczał temu domysłowi.

– Chciałam powiedzieć, że internet jest dobrym sposobem zaspokajania potrzeb na odległość. Męskich lub kobiecych.

– Kobiecą potrzebę przyjaźni można autentycznie zaspokoić w internecie, to nie mrzonka. Andreas rozumie siłę oddziaływania sieci i wie, ile może ona znaczyć dla kobiet. Dlatego Martin jest zazdrosny także o niego – z  t e g o  powodu, a nie dlatego, że kiedyś żyłam z Wolfem.

– Rozumiem, ale jeśli Andreas jest charyzmatycznym przywódcą, to posiada władzę, a to jak na mój gust oznacza, że według ciebie jest taki sam jak wszyscy faceci.

Annagret pokręciła głową.

– Andreas jest fantastyczny, bo rozumie, że internet jest najpotężniejszym narzędziem prawdy. Co to oznacza? Że w społeczeństwie wszystko kręci się wokół kobiet, a nie mężczyzn. Wszyscy mężczyźni oglądają zdjęcia kobiet, a wszystkie kobiety komunikują się z innymi kobietami.

– Chyba zapomniałaś o seksie gejów i filmach z ulubionymi czworonogami – wtrąciła Pip. – Czy mogłybyśmy wypełnić ten kwestionariusz? Na górze czeka na mnie chłopak. Dlatego jestem w szlafroku, pod którym niczego nie ma, jeśli jesteś ciekawa.

– Teraz? Na górze? – spytała Annagret, wyraźnie zaalarmowana.

– Sądziłam, że wypełnienie kwestionariusza to szybka sprawa.

– Nie może przyjść kiedy indziej?

– Jeśli można, wolałabym tego uniknąć.

– W takim razie idź na górę i powiedz mu, że potrzebujesz kilku minut, najwyżej dziesięciu, aby pogadać z przyjaciółką. Wtedy nie będziesz musiała być zazdrosna.

Annagret mrugnęła do niej okiem, co Pip uznała za prawdziwe osiągnięcie, bo w przeciwieństwie do sarkazmu mruganie wychodziło jej słabo.

– Myślę, że powinnaś skorzystać z okazji, gdy ci się nadarza – powiedziała.

Annagret zaczęła od zapewnienia, że wszystkie odpowiedzi na pytania kwestionariusza są poprawne, ale Pip uznała, że to niemożliwe, bo po co miałyby go wypełniać, gdyby nie było złych odpowiedzi? Na szczęście uroda Annagret wywierała na nią kojący wpływ. Spoglądając na Niemkę z drugiej strony stołu, Pip miała wrażenie, że bierze udział w rozmowie kwalifikacyjnej do roli Annagret.

– Którą z nadprzyrodzonych zdolności chciałabyś posiadać? – przeczytała Annagret. – Zdolność latania, niewidzialność, umiejętność czytania w cudzych myślach czy sprawienia, żeby czas zatrzymał się dla wszystkich oprócz nas?

– Umiejętność czytania w cudzych myślach – odpowiedziała bez wahania Pip.

– To dobra odpowiedź, chociaż nie ma nieprawidłowych odpowiedzi.

Uśmiech Annagret był tak ciepły, że Pip mogłaby się w nim pławić. Poza tym nadal opłakiwała swoje odejście z college’u, bo była bardzo dobra w rozwiązywaniu testów.

– Proszę, wyjaśnij swoją odpowiedź – przeczytała Annagret.

– Nie ufam ludziom – odrzekła Pip. – Nawet moja mama, do której mam pełne zaufanie, nie mówi mi wszystkiego. Przemilcza naprawdę ważne rzeczy, więc byłoby miło dowiedzieć się o nich bez jej pomocy. Wiedziałabym wszystko co trzeba, a ona czułaby się w porządku. Jeśli chodzi o innych, nigdy nie jestem pewna, co o mnie myślą, a zgadywanie nieszczególnie mi wychodzi. Byłoby miło zajrzeć im do głów, choćby na dwie sekundy, aby mieć pewność, że wszystko jest w porządku, że nie myślą o mnie czegoś okropnego, a ja o tym nie wiem. Wtedy mogłabym im zaufać. Nie wykorzystałabym tego przeciwko nim czy coś takiego. Po prostu bardzo trudno jest nikomu nie ufać. Dlatego muszę się męczyć, żeby odgadnąć, czego ode mnie chcą. To takie wyczerpujące.

– Słuchaj, Pip, właściwie możemy na tym skończyć. To, co mówisz, jest fantastyczne.

– Naprawdę? – Na twarzy Pip pojawił się smutny uśmiech. – Słuchaj, nawet teraz się zastanawiam, dlaczego to mówisz. Może chcesz mnie zachęcić do dalszego wypełniania kwestionariusza. Skoro o tym mowa, zastanawiam się, dlaczego tak ci zależy, żebym to zrobiła.

– Możesz mi zaufać. Poprosiłam cię, bo zrobiłaś na mnie wrażenie.

– To nie ma sensu. Nie wywieram wrażenia na innych ludziach. Nie mam rozległej wiedzy o broni atomowej, po prostu tak się złożyło, że wiedziałam co nieco o Izraelu. Nie ufam wam. Nie ufam tobie. Nie ufam ludziom. – Pip poczuła wypieki na twarzy. – Muszę wrócić na górę. Mam wyrzuty sumienia, zostawiłam przyjaciela.

Annagret powinna była odczytać to jako sygnał, żeby ją zwolnić, a przynajmniej przeprosić, że ją zatrzymała, ale (może Niemcy tacy właśnie byli?) wydawała się niezbyt dobra w odczytywaniu sygnałów.

– Musimy wypełnić kwestionariusz – podkreśliła. – Kwestionariusz jest tylko jeden, ale trzeba go wypełnić. – Klepnęła dłoń Pip, a później ją pogłaskała. – Szybko się z tym uwiniemy.

Pip zaczęła się zastanawiać, dlaczego Annagret ciągle jej dotyka.

– Twoi przyjaciele nagle zaczynają znikać. Nie odpowiadają na SMS-y, wpisy na Facebooku, nie odbierają telefonu. Rozmawiasz z ich pracodawcami i dowiadujesz się, że przestali przychodzić do roboty. Składasz wizytę ich rodzicom, którzy mówią, że są bardzo zaniepokojeni. Idziesz na policję i słyszysz, że twoi przyjaciele są cali i zdrowi, ale przenieśli się gdzie indziej. Po jakimś czasie nie masz ani jednego przyjaciela. Co robisz? Czekasz, aż sama znikniesz, żeby ustalić, co się z nimi stało? Rozpoczynasz własne śledztwo? Uciekasz?

– Czy znikają tylko moi przyjaciele? – spytała Pip. – Czy ulice są nadal pełne ludzi w moim wieku, którzy nie są moimi przyjaciółmi?

– Tak.

– W takim razie poszłabym do psychiatry.

– Psychiatra rozmawiał z policją i ustalił, że twoje słowa są zgodne z prawdą.

– No to miałabym przynajmniej jednego przyjaciela: psychiatrę.

– Później psychiatra też znika.

– To kompletnie paranoiczny scenariusz. Mógłby zrodzić się w głowie Dreyfussa.

– Czekasz, rozpoczynasz własne śledztwo czy uciekasz?

– Albo  p o p e ł n i a s z   s a m o b ó j s t w o.  Może być samobójstwo?

– Nie ma błędnych odpowiedzi.

– Pewnie zamieszkałabym z mamą. Nie spuściłabym jej z oczu. Gdyby mimo to zniknęła, pewnie bym się zabiła, bo to by znaczyło, że jakiekolwiek więzi nie są dobre dla zdrowia.

Annagret uśmiechnęła się ponownie.

– Znakomicie.

–  C o? 

– Świetnie ci idzie. Naprawdę znakomicie, Pip. – Annagret pochyliła się nad stołem, ujmując policzki Pip swoimi ciepłymi dłońmi.

– Czy odpowiedź, że bym się zabiła, jest poprawna?

Annagret cofnęła dłonie.

– Nie ma błędnych odpowiedzi.

– Tym trudniej mieć wrażenie, że dobrze mi idzie.

– Którą z następujących rzeczy zrobiłaś bez pozwolenia? Włamałaś się do czyjejś poczty elektronicznej, przejrzałaś zawartość czyjegoś smartfonu, przeszukałaś czyjś komputer, przeczytałaś czyjś dziennik, zapoznałaś się z dokumentami jakiejś osoby, podsłuchiwałaś prywatną rozmowę, kiedy ktoś wybrał przypadkowo twój numer, zdobyłaś informacje, podszywając się pod kogoś innego, przyłożyłaś ucho do ściany lub drzwi, aby podsłuchać rozmowę, i tak dalej.

Pip zmarszczyła brwi.

– Mogę nie odpowiadać?

– Możesz mi zaufać. – Annagret ponownie dotknęła jej dłoni. – Lepiej, żebyś udzieliła odpowiedzi.

Pip zawahała się chwilę, a później wyznała:

– Przejrzałam wycinki prasowe, które przechowuje moja matka. Gdyby prowadziła dziennik, na pewno bym go przeczytała, ale ona tego nie robi. Gdyby miała konto mailowe, jak nic bym się na nie włamała. Przeszukałam wszystkie bazy danych w internecie, które przyszły mi do głowy. Nie czuję się z tym najlepiej, ale ona mi nie powie, kto jest moim ojcem ani gdzie się urodziłam. Nie powie mi nawet, jak się naprawdę nazywa. Powtarza, że robi to, aby mnie chronić, ale sądzę, iż niebezpieczeństwo istnieje jedynie w jej głowie.

– Powinnaś to wiedzieć – zauważyła poważnie Annagret.

– Tak.

– Masz do tego prawo.

– Tak.

– Czy wiesz, że ludzie z Sunlight Project mogą ci pomóc w poszukiwaniach?

Serce Pip zabiło mocniej, częściowo dlatego, że wcześniej nie przyszło jej to do głowy. Była to przerażająca perspektywa, głównie dlatego, że poczuła prawdziwą pokusę – pokusę, do której wszystkie dotknięcia Annagret stanowiły jedynie marne preludium. Cofnęła rękę i nerwowo splotła dłonie.

– Sądziłam, że celem Projektu jest wykradanie sekretów korporacji i tajemnic związanych z bezpieczeństwem narodowym.

– Oczywiście, ale Projekt posiada wiele zasobów.

– Mogłabym do nich napisać i poprosić o informację?

Annagret pokręciła głową.

– Projekt nie jest prywatną agencją detektywistyczną.

– A gdybym złożyła podanie i została przyjęta na staż?

– Wtedy tak, oczywiście.

– Cóż, to bardzo interesujące.

– Warto się nad tym zastanowić, ja?

– Ja-a – odparła Pip.

– Podróżujesz w obcym kraju – zaczęła czytać Annagret. – Pewnej nocy w twoim pokoju hotelowym zjawia się policja i aresztuje cię jako szpiega, chociaż nie zajmowałaś się szpiegowaniem. Zabierają cię na komendę. Informują, że możesz wykonać jeden telefon, ale będą podsłuchiwać obie strony. Ostrzegają, że każdy, do kogo zadzwonisz, stanie się automatycznie podejrzany o szpiegostwo. Czyj numer wykręcisz?

– Stephena – odpowiedziała Pip.

Na twarzy Annagret pojawiło się rozczarowanie.

– Tego Stephena? Stephena stąd?

– Tak, co w tym złego?

– Przepraszam, myślałam, że wskażesz matkę. Do tej pory wymieniałaś ją we wszystkich odpowiedziach. Przecież jest jedyną osobą, której ufasz.

– Miałam na myśli głębokie zaufanie – odparła Pip. – Mama zamartwia się do szaleństwa, nie ma pojęcia, jak działa ten świat, więc nie wiedziałaby, do kogo zadzwonić, żeby mi pomóc. Stephen wiedziałby od razu.

– Na mój gust wydaje się trochę słaby.

– Co?!

– Stephen wydaje się słaby. Poślubił tę gniewną, despotyczną kobietę…

– Fakt, jego małżeństwo nie jest udane… Wierz mi, wiem o tym.

– Ty do niego coś czujesz! – westchnęła z rozczarowaniem Annagret.

– Tak. Co z tego?

– Nie powiedziałaś mi o tym. Na kanapie powiedziałyśmy sobie o wszystkim, ale o tym nie wspomniałaś.

– A ty nie powiedziałaś, że sypiałaś z Andreasem Wolfem!

– Andreas jest osobą publiczną. Muszę uważać. Poza tym to było dawno temu.

– Mówisz o nim tak, jakbyś była gotowa zrobić to ponownie w mgnieniu oka.

– Pip, proszę – jęknęła Annagret, ściskając ją za dłonie. – Nie kłóćmy się. Nie wiedziałam, że coś do niego czujesz. Przepraszam.

Niestety, rana zadana przez słowo „słaby” okazała się bolesna. Oprócz tego Pip przeraziła się tym, jak wieloma osobistymi informacjami podzieliła się z kobietą tak przekonaną o swojej urodzie, że mogła sobie pozwolić, by mieć całą twarz w kolczykach i ściąć włosy kosiarką do trawnika (tak właśnie wyglądały). Pip, która nie miała podstaw do takiej pewności siebie, wyrwała ręce, wstała i z hałasem odstawiła miseczkę po płatkach do zlewu.

– Idę na górę…

– Nie! Zostało jeszcze sześć pytań…

– Pójdę sobie, bo nie wyjadę do Ameryki Południowej i za grosz ci nie ufam. Dlaczego nie zabierzesz swojego chłopaka onanisty i nie pojedziecie do Los Angeles, żeby praktykować squatting u kogoś innego? Mogłabyś wypełnić ten swój kwestionariusz z dziewczyną zabujaną w kimś silniejszym od Stephena. Nie chcę was w naszym domu. Inni też was nie chcą. I nie chcę tu teraz być.

– Pip, proszę. Zaczekaj, jest mi naprawdę bardzo przykro. – Annagret sprawiała wrażenie autentycznie zrozpaczonej. – Nie musisz odpowiadać na więcej pytań…

– Myślałam, że trzeba wypełnić kwestionariusz. Musisz to, musisz tamto! Boże, jaka ja jestem głupia.

– Skądże, jesteś naprawdę inteligentna. Uważam, że jesteś fantastyczna, tylko za bardzo przejmujesz się mężczyznami. Ciut za bardzo, wiesz, w obecnej chwili.

Słysząc kolejną zniewagę, Pip spojrzała na nią ze zdumieniem.

– Może chciałabyś mieć nieco starszą przyjaciółkę, która była kiedyś taka jak ty?

– Nigdy mnie nie lubiłaś! – rzuciła Pip.

– Ależ skąd, lubiłam. Usiądź, proszę, ja? Porozmawiaj ze mną.

Głos Annagret był taki słodki i rozkazujący, a jej zniewaga rzucała tak upokarzające światło na obecność Jasona w sypialni Pip, że ta omal posłuchała i usiadała. Kiedy jednak znalazła się w potrzasku nieufności wobec ludzi, nie mogła znieść ich obecności. Czmychnęła korytarzem, słysząc za plecami szuranie krzesła i dźwięk swojego imienia.

Zatrzymała się na podeście pierwszego piętra, żeby złapać oddech. Czy Stephen był słaby? Czy za dużo myślała o mężczyznach? „To takie przyjemne. Dzięki temu dobrze się czuję”.

Za drzwiami Stephena ustała małżeńska kłótnia. Pip podeszła do nich na palcach, oddalając się od dobiegających z dołu odgłosów meczu koszykówki i nasłuchując. Niemal natychmiast usłyszała skrzypienie łóżka, a później jednoznaczne pojękiwanie. Zrozumiała, że Annagret miała rację – Stephen był słaby. Był słaby, choć nic w tym złego, że mąż i żona uprawiają seks. Przysłuchiwanie się temu, wyobrażanie sobie, jak to robią, a jednocześnie poczucie wykluczenia napełniło Pip przygnębieniem, które mogła złagodzić tylko w jeden sposób.

Przeskakiwała ostatnie stopnie po dwa, jakby skrócenie wspinaczki o pięć sekund mogło zrekompensować jej trzydziestominutową nieobecność. Stanęła przed drzwiami i przybrała przepraszającą, a jednocześnie skruszoną minę. Używała jej tysiące razy w relacjach z matką, zawsze z dobrym skutkiem. Otworzyła drzwi i zajrzała do środka, wykrzywiając twarz.

W pokoju paliło się światło. Jason siedział w ubraniu na krawędzi łóżka, w skupieniu pisząc SMS-a.

– Pst! – szepnęła Pip. – Bardzo się na mnie gniewasz?

Pokręcił głową.

– Obiecałem siostrze, że wrócę około dwudziestej trzeciej.

Słowo „siostra” sprawiło, że przepraszająca mina zniknęła częściowo z twarzy Pip, ale Jason i tak na nią nie patrzył. Weszła do środka, usiadła obok i go dotknęła.

– Przepraszam – powiedziała. – Nie potrafię wyjaśnić, co się stało. To znaczy potrafię, ale nie chcę.

– Nie musisz niczego wyjaśniać. Wiedziałem.

– Niby co?

– Nic. Nieważne.

– Powiedz. Co wiedziałeś?

Przestał pisać i utkwił wzrok w podłodze.

– Sam nie jestem do końca normalny, ale w porównaniu…

– Chcę się z tobą normalnie kochać. Przecież nadal możemy to zrobić? Choćby przez te pół godziny. Możesz powiedzieć siostrze, że wrócisz do domu trochę później.

– Posłuchaj, Pip. – Jason zmarszczył brwi. – Nawiasem mówiąc, czy to twoje prawdziwe imię?

– Tak o sobie mówię.

– Mam wrażenie, że nie zwracam się do ciebie, kiedy go używam. Sam nie wiem… „Pip”. „Pip”. To nie brzmi… Nie mam pojęcia…

Z jej twarzy zniknęły resztki przepraszającej miny. Cofnęła ręce. Wiedziała, że powinna powstrzymać wybuch, ale nie potrafiła się oprzeć. Mogła jedynie ściszyć głos.

– W porządku – wycedziła. – Nie lubisz mojego imienia. Czego jeszcze we mnie nie lubisz?

– Och, daj spokój. Zostawiłaś mnie na godzinę. Ponad godzinę.

– Racja, przecież czeka na ciebie siostra.

Ponowne wypowiedzenie słowa „siostra” podziałało jak wrzucenie zapałki do piecyka wypełnionego gazem – wzbierający w niej gniew mógł wybuchnąć w każdej chwili. Pip zaszumiało w głowie.

– Słuchaj – powiedziała z bijącym sercem – czy mógłbyś mi powiedzieć o wszystkim, czego we mnie nie lubisz, bo wygląda na to, że nigdy nie będziemy się pieprzyć, skoro nie jestem dla ciebie wystarczająco normalna. Pomóż mi zrozumieć, co we mnie takiego nienormalnego.

– Hej, daj spokój – jęknął Jason. – Przecież mogłem sobie pójść.

Przeświadczenie o własnej nieomylności pobrzmiewające w głosie Jasona sprawiło, że ogień ogarnął jeszcze większe złoża gazu – łatwopalną polityczną substancję, która przeniknęła do jej wnętrza za sprawą matki, profesorów z college’u, szokujących filmów, a ostatnio Annagret: poczucie niesprawiedliwości czegoś, co jeden z profesorów określił mianem  a n i z o t r o p i i  zgenderyzowanych relacji, polegającej na tym, że chłopcy mogą kamuflować swoje uprzedmiotowione pragnienia językiem uczuć, a dziewczynki na własne ryzyko uprawiać chłopięcą grę w seks, wychodząc na naiwne, jeśli dokonały uprzedmiotowienia, i ofiary, jeśli tego nie zrobiły.

– Nie przeszkadzało ci to, kiedy trzymałam w ustach twojego fiuta – warknęła.

– To nie ja go tam włożyłem – odparł Jason. – Poza tym nie trwało to długo.

– Nie, bo musiałam zejść na dół po prezerwatywę, żebyś mógł mi go wsadzić.

– Łał! To wszystko zatem moja wina!

Przez smugę płomieni lub kipiącej krwi Pip skupiła wzrok na smartfonie Jasona.

– Hej! – zawołał.

Pip skoczyła na równe nogi i pobiegła na drugi koniec pokoju z urządzeniem w ręku.

– Hej! Nie możesz tego zrobić! – wrzasnął, próbując ją dopaść.

– A właśnie że mogę!

– Nie, nie możesz! To nie w porządku. Hej! Hej! Nie rób tego!

Pip wcisnęła się pod dziecięce biurko, które było jedynym sprzętem w jej pokoju, i odwróciła twarzą do ściany, oplatając nogą jedną z nóg biurka. Jason próbował ją wyciągnąć za pasek szlafroka, ale nie mógł tego zrobić, bo najwyraźniej nie chciał użyć większej siły.

– Odbiło ci? – zapytał. – Co ty wyrabiasz?

Pip dotknęła ekranu drżącymi palcami.

Spotkajmy się w sfmoma6 o 4.

– Cholera! Cholera! Cholera! – zaklął Jason, krążąc za jej plecami. – Co ty robisz?! – Pip obłapiła ekran palcami i znalazła następny wątek.

Coitus interruptus maximus7! 62 min i ciągle liczę!!

Była tego warta?

Ładna twarz, fantastyczne ciało.

Zdefiniuj fantastyczne. Cycki?

8+

Tak jak mówiłem.

Możesz ją # jeśli lubisz dziwne.

68 min!

Pip przechyliła się na bok, położyła smartfon na podłodze i pchnęła go w kierunku Jasona. Jej gniew zgasł równie szybko, jak zapłonął, pozostawiając po sobie popiół żalu.

– Moi kumple tak gadają – zaczął tłumaczyć Jason. – To nic nie znaczy.

– Idź sobie – powiedziała cicho.

– Spróbujmy jeszcze raz. Moglibyśmy, no wiesz… ponownie załadować program? Naprawdę mi przykro.

Cofnęła się, kiedy położył rękę na jej ramieniu. Zabrał rękę.

– W porządku, ale porozmawiajmy jutro, dobrze? – zapytał. – Wygląda na to, że dla nas obojga była to zła noc.

– Idź sobie, proszę.

Firma Renewable Solutions niczego nie produkowała, nie budowała, a nawet nie instalowała. Zamiast tego w zależności od panującej pogody (nie  k l i m a t u,  ale p o g o d y,  bo ta zmieniała się sezonowo, a czasami nawet z godziny na godzinę) „oferowała w pakiecie”, „prowadziła badania”, „pośredniczyła”, „zdobywała”, „sondowała” i „wspierała klienta”. Teoretycznie prowadziła wartościową działalność. Ameryka emitowała zbyt dużo dwutlenku węgla do atmosfery, czemu mogły zapobiec odnawialne źródła energii; zarówno rząd federalny, jak i stanowy bez przerwy wymyślały nowe zachęty podatkowe, zakłady użyteczności publicznej były od-obojętnie-po-umiarkowanie-entuzjastycznie nastawione do poprawy swojego wizerunku, tak by sprawiały wrażenie przyjaznych środowisku, a spory odsetek kalifornijskich gospodarstw domowych i firm był skłonny wypłacić premię za czystszą elektryczność. Wspomniana premia pomnożona przez wiele tysięcy dolarów i dodana do pieniędzy spływających z Waszyngtonu i Sacramento, a następnie pomniejszona o kwoty, które trzeba było przekazać firmom faktycznie produkującym lub instalującym urządzenia, wystarczała do wypłacenia pensji piętnastu pracownikom Renewable Solutions oraz ugłaskania jej przedsiębiorczych kapitalistycznych sponsorów. Piękne były także modne hasła krążące w firmie: „wspólnota”, „lokalna społeczność”, „spółdzielczość”. Pip pragnęła postępować dobrze, choćby z braku innych ambicji. Matka wpoiła jej przekonanie, że moralne życie jest wartościowe, a w college’u nauczyła się martwić i obwiniać o model nieodnawialnego wykorzystywania zasobów, który funkcjonował w kraju. Jej problem w Renewable Solutions polegał na tym, że nie wiedziała do końca, co sprzedaje, nawet gdy znalazła ludzi, którzy to kupili – nie wiedziała, dopóki nie kazano jej sprzedawać czegoś innego.

Początkowo – bo patrząc wstecz, wydawało się to trochę mniej zagmatwane – Pip sprzedawała umowy na zakup energii małym i średnim firmom, dopóki nowe przepisy stanowe nie pozbawiły Renewable Solutions oburzająco małego kawałka tortu, który wykrawali dla siebie. Później wciągała gospodarstwa domowe do rejonów  p o t e n c j a l n i e  odnawialnej energii, przy czym każde gospodarstwo domowe dostarczało Renewable Solutions premii wypłacanej przez bliżej nieokreśloną trzecią stronę lub strony, które tworzyły w ten sposób rzekomo lukratywny rynek transakcji terminowych. Następnie przeprowadzała wśród mieszkańców postępowych miast „sondę” mierzącą poziom ich zainteresowania podwyższeniem podatków lub zmianą budżetu miejskiego, co było efektem przejścia na odnawialne źródła energii. Kiedy Pip przypomniała Igorowi, że przeciętny obywatel nie posiada wiedzy umożliwiającej udzielenie odpowiedzi na pytania „sondy”, ten odparł, że nie wolno jej pod żadnym pozorem zdradzić tego respondentom, bo pozytywne odpowiedzi oznaczają pieniądze nie tylko dla firm produkujących urządzenia, ale także dla nieokreślonych stron trzecich, które zajmowały się transakcjami terminowymi. Pip była bliska rzucenia roboty, kiedy liczba pozytywnych odpowiedzi oznaczających pieniądze spadła, więc przesunięto ją do działu certyfikatów słonecznej energii odnawialnej. Przeżyła tam sześć stosunkowo przyjemnych tygodni, dopóki nie odkryto wady w podstawowym modelu biznesu. Od kwietnia nakłaniała odbiorców z osiedla w South Bay, żeby zapisywali się do mikrokolektywów w celu wytwarzania energii z odpadów.

Oczywiście jej współpracownicy z działu wsparcia odbiorców energii taplali się w tym samym gównie. Osiągali jednak lepsze wyniki, bo akceptowali każdy nowy „produkt”, nie próbując go zrozumieć. Z zapałem przystępowali do realizacji nowego przedsięwzięcia, nawet jeśli było śmieszne i/lub nie miało żadnego sensu, a później, gdy potencjalny nabywca miał problem ze zrozumieniem „produktu”, nie przyznawali głośno, że faktycznie trudno pojąć, o co chodzi, i nie podejmowali wysiłku wyjaśnienia skomplikowanego toku rozumowania, który się za nim krył, ale po prostu klepali wyuczoną formułkę. Wyglądało, że jest to recepta na sukces, co podwajało rozczarowanie Pip, która czuła się nie tylko ukarana za używanie mózgu, ale co miesiąc otrzymywała nowe dowody na to, że odbiorcy energii z Bay Area, przeciętnie rzecz biorąc, lepiej reagują na wyklepany z pamięci tekst i na pół niedorzeczną siłę perswazji niż na pełnego najlepszych chęci handlowca próbującego im pomóc w zrozumieniu oferty. Dopiero gdy pozwolono jej odpowiadać na maile i udzielać się w mediach społecznościowych, jej talenty zostały wykorzystane lepiej, bo wychowała się bez telewizji i miała duże kompetencje językowe.

W poniedziałek nękała telefonicznie odbiorców z grupy wiekowej 65+, którzy nie korzystali z mediów społecznościowych i nie odpowiadali na bombardowanie firmowymi mailami osiedla Rancho Ancho w okręgu Santa Clara. Mikrokolektywy sprawdzały się jedynie wówczas, kiedy zainteresowanie wyrazili prawie wszyscy mieszkańcy wspólnoty, bo nie można było wysłać osoby, która reprezentowała społeczność, przed uzyskaniem pięćdziesięciu procent pozytywnych odpowiedzi, a Pip nie była w stanie zdobyć „punktów za pomoc odbiorcom”, niezależnie od tego, jak ciężko pracowała.

Założyła zestaw słuchawkowy, zmusiła się do ponownego spojrzenia na ekran z rozmowami telefonicznymi i sklęła samą siebie za to, że godzinę wcześniej, przed lunchem, odłożyła na później zadzwonienie do osób noszących takie nazwiska jak GUTTENSCHWERDER, ALOYSIUS, BUTCAVAGE i DENNIS. Chociaż Pip nie znosiła trudnych nazwisk, bo ich błędne wymówienie sprawiało, że między nią a jej rozmówcą natychmiast pojawiał się dystans, dzielnie nacisnęła przycisk „wybierz”. Mężczyzna, który odebrał w miejscu zamieszkania pana Butcavage’a, odezwał się szorstkim „słucham”.

– Czeeeeść – zagaiła, zmysłowo przeciągając samogłoski, tonem, do którego nauczyła się dodawać przepraszającą nutę z powodu odczuwanego przez obie strony dyskomfortu. – Mówi Pip Tyler z firmy Renewable Solutions. Dzwonię w sprawie maila, który wysłaliśmy do państwa kilka tygodni temu. Czy rozmawiam z panem Butcavage’em?

– Nazywam się Boocavazh – poprawił ją szorstkim głosem.

– Bardzo przepraszam, panie Boocavazh.

– O co chodzi?

– O obniżenie pańskich rachunków za energię elektryczną, pomoc naszej planecie i skorzystanie z przysługujących panu odpisów od stanowych i federalnych podatków od energii – wyjaśniła Pip, chociaż faktyczne oszczędności na rachunkach za prąd były hipotetyczne, uzyskiwanie energii elektrycznej z odpadów kontrowersyjne z punktu widzenia ochrony środowiska, ona sama zaś nie wykonałaby tego telefonu, gdyby firma Renewable Solutions i jej wspólnicy mieli zamiar zapewnić odbiorcom energii duży udział w korzyściach podatkowych.

– Nie jestem zainteresowany – warknął pan Butcavage.

– Czy wie pan – ciągnęła Pip – że wielu pańskich sąsiadów wyraziło duże zainteresowanie stworzeniem kolektywu? Mógłby pan popytać i dowiedzieć się, co o tym myślą.

– Nie gadam z sąsiadami.

– Oczywiście nie powiedziałam, że musi pan to zrobić, jeśli pan nie chce. Pańscy sąsiedzi wyrazili zainteresowanie współdziałaniem waszej lokalnej społeczności na rzecz czystszej i tańszej energii oraz oszczędzaniem na podatkach.

Jedna z zasad Igora głosiła, że każda rozmowa telefoniczna, w której słowa „czystsza”, „tańsza” i „oszczędności podatkowe” zostaną powtórzone przynajmniej pięć razy, wywoła pozytywny odzew.

– Co sprzedajesz? – spytał pan Butcavage nieco mniej szorstkim tonem.

– To nie jest rozmowa handlowa – skłamała Pip. – Staramy się zdobyć społeczne poparcie na rzecz czegoś, co nazywają energią z odpadów. To czystszy, tańszy i podatkowo oszczędniejszy sposób rozwiązania dwóch największych problemów waszej wspólnoty. Mam na myśli wysokie koszty energii i utylizowanie śmieci. Możemy wam pomóc spalać wasze śmieci w czystej, wysokiej temperaturze i dostarczać prąd elektryczny prosto do sieci, przy znacznych potencjalnych oszczędnościach dla pana i wymiernych korzyściach dla naszej planety. Czy mogę wyjaśnić panu, jak to działa?

– Co z tego macie? – warknął pan Butcavage.

– Przepraszam?

– Ktoś ci płaci, żebyś do mnie dzwoniła, kiedy próbuję się zdrzemnąć. Co oni z tego mają?

– No cóż, w zasadzie jesteśmy stroną wspierającą – odrzekła Pip. – Pan i pańscy sąsiedzi nie macie pewnie czasu ani niezbędnej wiedzy, żeby samodzielnie zorganizować mikrokolektyw w celu wytwarzania energii z odpadów, więc omija was czystsza, tańsza energia oraz korzyści podatkowe. My i nasi partnerzy posiadamy doświadczenie i specjalistyczną wiedzę, dzięki którym osiągniecie większą niezależność energetyczną.

– Taak, ale kto ci płaci?

– Jak pan zapewne wie, mamy do dyspozycji ogromne środki finansowe, stanowe i federalne, na inicjatywy związane z odnawialnymi źródłami energii. Zabieramy ich część na pokrycie kosztów naszej działalności, a resztę oszczędności przekazujemy lokalnym społecznościom.

– Inaczej mówiąc, każą mi płacić podatki, żeby sfinansować te wasze inicjatywy, i  b y ć   m o ż e  dostanę coś z powrotem.

– To interesujący punkt widzenia – odparła Pip – ale sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana. W wielu przypadkach nie płaci pan żadnych podatków bezpośrednich na sfinansowanie tych inicjatyw. Natomiast  c z e r p i e  pan, oczywiście potencjalnie, korzyści podatkowe i otrzymuje czystszą oraz tańszą energię.

– Spalając własne śmieci.

– Tak, nowoczesne technologie w tej dziedzinie są naprawdę niesamowite. Superczyste, superekonomiczne. – Czy mogła jeszcze raz wtrącić „oszczędności podatkowe”? Podczas rozmów telefonicznych Pip lękała się tego, co Igor nazywał momentem wywierania presji, a wszystko wskazywało, że dotarła do niego z panem Butcavage’em. Zaczerpnęła powietrza i powiedziała: – Czy chciałby pan dowiedzieć się o tym czegoś więcej?

Pan Butcavage burknął coś pod nosem, być może „spalać włas­ne śmieci?!”, i odłożył słuchawkę.

– Taak, wal się – rzuciła do głuchej słuchawki, ale po chwili tego pożałowała. Pytania pana Butcavage’a były rozsądne, a poza tym facet miał śmieszne nazwisko i żadnych przyjaciół w sąsiedztwie. Pewnie był samotny jak jej matka, a Pip współczuła każdemu, kto ją przypominał.

Ponieważ matka Pip nie prowadziła samochodu i nie miała dokumentu tożsamości ze zdjęciem, bo nie był jej potrzebny w takiej małej mieścinie jak Felton, i nigdy nie była dalej niż w centrum Santa Cruz, jej jedynym oficjalnym dokumentem była karta ubezpieczeniowa, w której figurowała jako Penelope Tyler (bez drugiego imienia). W celu uzyskania tej karty, używając nazwiska, które przyjęła jako osoba dorosła, musiała przedstawić sfałszowany akt urodzenia lub kopię prawdziwego aktu urodzenia wraz z dokumentem poświadczającym zmianę nazwiska. Pip wielokrotnie przejrzała rzeczy matki, ale nie natrafiła na wspomniane dokumenty ani na żaden klucz do skrytki bankowej, co skłoniło ją do wniosku, że matka je zniszczyła lub zakopała, gdy tylko otrzymała nowy numer ubezpieczenia. W archiwum sądu jakiegoś okręgu leżały dokumenty zmiany nazwiska, ale w Stanach Zjednoczonych było wiele okręgów, a tylko nieliczne udostępniały swoje archiwa w internecie. Poza tym Pip nie wiedziała nawet, od której strefy czasowej rozpocząć poszukiwania. Wpisała każdą kombinację kluczowych słów, jaka przyszła jej do głowy, do wszystkich możliwych wyszukiwarek, ale skończyło się to bolesną konstatacją, że mają one swoje ograniczenia.

Kiedy Pip była mała, zadowalały ją mgliste opowieści, ale gdy skończyła jedenaście lat, jej pytania stały się tak natarczywe, że matka zgodziła się wyznać jej „całą” prawdę. Dawno temu, powiedziała, nosiła inne nazwisko i prowadziła inne życie poza Kalifornią. Poślubiła mężczyznę, który – odkryła to dopiero po narodzinach Pip – miał skłonność do przemocy. Maltretował ją fizycznie, ale zadawał jej ból w bardzo sprytny sposób, bez pozostawiania śladów. Jeszcze dotkliwiej znęcał się nad nią psychicznie. Stała się jego zakładniczką i byłaby z nim została, dopóki by jej nie zabił, gdyby nie doprowadzał go do wściekłości płacz małej Pip – do wściekłości tak wielkiej, że zaczęła się obawiać o bezpieczeństwo córki. Próbowała od niego uciec razem z Pip, ale je odnalazł, sponiewierał psychicznie i sprowadził do domu. Miał wpływowych przyjaciół, a ona nie mogła udowodnić, że ją maltretuje. Zdawała sobie sprawę, że nawet gdyby się z nim rozwiodła, otrzymałby przynajmniej częściową opiekę nad Pip. Nie mogła na to pozwolić. Poślubiła niebezpiecznego człowieka i mogła żyć z konsekwencjami własnego błędu, ale nie mogła narażać na niebezpieczeństwo Pip. Dlatego pewnej nocy, kiedy mąż wyjechał w interesach, spakowała walizkę, wsiadła do autobusu i wywiozła córkę do schroniska dla maltretowanych żon w innym stanie. Tamtejsze kobiety pomogły jej zdobyć nową tożsamość i wyrobić nowy fałszywy akt urodzenia dla Pip. Później ponownie wsiadła do autobusu i ukryła się w Santa Cruz Mountains, gdzie, jak powiedziała, człowiek może być, kim zechce.

– Zrobiłam to, żeby cię chronić – wyznała matka. – Teraz, kiedy już poznałaś całą prawdę, musisz uważać na siebie i nie wspomnieć o tym nikomu. Znam twojego ojca. Wiem, jaki jest wściekły, że zaczęłam się bronić i mu cię zabrałam. Wiem, że gdyby kiedykolwiek odkrył, gdzie jesteś, przyjechałby i zabrał mi ciebie.

W wieku jedenastu lat Pip była bardzo łatwowierna. Jej matka miała długą, cienką bliznę na czole, która pojawiała się, kiedy spłonęła rumieńcem, oraz przerwę między przednimi zębami, które różniły się kolorem od pozostałych. Pip była tak pewna, że ojciec uderzył jej matkę w twarz, i tak jej żałowała, że nawet nie spytała, czy faktycznie to zrobił. Przez pewien czas tak bardzo się go bała, że nie chciała spać sama. W dusznych objęciach rodzicielki słyszała zapewnienia, że jest całkowicie bezpieczna, dopóki nie zdradzi nikomu swojego sekretu. Łatwowierność Pip była tak zupełna, a lęk tak realny, że dochowała tajemnicy do wejścia w okres dojrzewania i buntu. Wtedy powierzyła sekret dwóm przyjaciółkom, zmuszając je do złożenia przysięgi, że dochowają tajemnicy, a w college’u zaufała kolejnym dziewczynom.

Jedna z nich, Ella z Marin, którą matka uczyła w domu, zareagowała dziwnym spojrzeniem.

– To ciekawe – powiedziała. – Mam wrażenie, że słyszałam identyczną historię. W Marin mieszka pisarka, która oparła na niej swoje wspomnienia.

Pisarka nazywała się Candida Lawrence (zdaniem Elli ona też zmieniła nazwisko), a kiedy Pip dotarła do jej wspomnień, okazało się, że zostały wydane wiele lat wcześniej, zanim matka opowiedziała jej swoją „prawdziwą” historię. Opowieść Lawrence nie była identyczna, ale wystarczająco podobna, żeby skłonić Pip do przyjazdu do Felton w chłodnym gniewie oskarżeń i podejrzeń. Wtedy stało się coś dziwnego: kiedy opowiedziała o wszystkim matce, poczuła, że ją maltretuje jak nieobecny ojciec, a matka ugina się niczym torturowany zakładnik, którym rzekomo była w małżeństwie, więc w pewnym sensie sam fakt zakwestionowania tego, że opowieść Pip jest prawdziwa, potwierdzał jej zasadnicze prawdopodobieństwo. Matka szlochała i dygotała, błagając Pip o litość. Pobiegła do biblioteczki z książkami i wyciągnęła wspomnienia Lawrence z półki z poradnikami, gdzie Pip mogła jej nigdy nie zauważyć. Wetknęła ją Pip niczym ofiarę i oświadczyła, że ta książka była dla niej wielkim pocieszeniem i przeczytała ją trzy razy. Że zapoznała się z innymi książkami tej autorki, które sprawiły, iż czuła się mniej samotna w życiu, jakie sobie wybrała, bo wiedziała, że przynajmniej jedna kobieta doświadczyła podobnego losu, a mimo to okazała się silna i spełniona.

– Historia, którą ci opowiedziałam, jest prawdziwa – załkała. – Nie wiem, jak mam ci zdradzić prawdę, a jednocześnie zapewnić bezpieczeństwo.

– Chcesz powiedzieć – spytała z lodowatym spokojem Pip – że istnieje pełniejsza wersja, ale nie byłoby „bezpiecznie”, gdybym ją poznała?

– Nie! Przekręcasz moje słowa. Powiedziałam ci prawdę. Musisz mi uwierzyć. Nie mam na świecie nikogo oprócz ciebie! – Po powrocie z pracy matka rozplatała warkocze, pozwalając, żeby opad­ły na ramiona puszystą szarą kaskadą. Teraz nimi potrząsała, stojąc, lamentując i dysząc jak duże dziecko, które musi ochłonąć.

– A tak między nami – powiedziała Pip z jeszcze bardziej zabójczym spokojem – czy znałaś książkę Lawrence, kiedy opowiedziałaś mi swoją historię?

– Och, och! Chciałam zapewnić ci bezpieczeństwo!

– Czy teraz też kłamiesz, mamo?

– Ach! Ach!

Matka zaczęła chaotycznie wymachiwać rękoma wokół głowy, jakby szykowała się do złapania jej kawałków, kiedy eksploduje. Pip miała ochotę zdzielić ją w twarz, a później zadać ból w jakiś chytry, niezauważalny sposób.

– No cóż, nie