Bez krzywych luster - Tadeusz Łamacz - ebook

Bez krzywych luster ebook

Tadeusz Łamacz

0,0

Opis

Książka utrzymana jest w stylu popularnonaukowej eseistyki o zabarwieniu filozoficznym. W trzech esejach autor zastanawia się nad społecznymi mechanizmami prestiżu, stosunkiem prawdziwej wartości człowieka do „normatywnej” oraz motywami postępowania. Myśl „nic bardziej praktycznego niż dobra teoria” przewija się w próbie charakterystyki „sztuki życia”, wynikającej z prawidłowej oceny siebie i szeroko pojętego otoczenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 308

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tadeusz Łamacz

Bez krzywych luster

© Tadeusz Łamacz, 2017

Książka utrzymana jest w stylu popularnonaukowej eseistyki o zabarwieniu filozoficznym. W trzech esejach autor zastanawia się nad społecznymi mechanizmami prestiżu, stosunkiem prawdziwej wartości człowieka do „normatywnej” oraz motywami postępowania. Myśl „nic bardziej praktycznego niż dobra teoria” przewija się w próbie charakterystyki „sztuki życia”, wynikającej z prawidłowej oceny siebie i szeroko pojętego otoczenia.

ISBN 978-83-8104-861-3

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Od Autora

Ogromny wpływ na nasze zachowania i samopoczucie mają poglądy rozpowszechniane przez ludzi, którym bardziej zależy na władzy nad innymi, niż dobru wszystkich. Do ich utrwalania przyczynia się masowe zwątpienie, że „w sobie można znaleźć coś dobrego” (by użyć określenia C. Junga). Gdyby każdy był w stanie zgłębić siebie we wszystkich odcieniach, zawaliłoby się wiele fortun i ośrodków władzy, zbudowanych na manipulacji istotami mało sobie znanymi.

O naturze albo „kondycji” człowieka najwięcej można dowiedzieć się od starożytnych i filozofów doby średniowiecza, renesansu i oświecenia. Później stopniowo człowiek schodził do poziomu maszyny, do której obsługi pretenduje dziś armia specjalistów spod różnych znaków — od biologii i medycyny po marketing i grę polityczną. W rezultacie bardziej dziś patrzymy na siebie ich oczami, niż czujemy siebie, będąc „od środka” tym, co oni oglądają z zewnątrz i przetwarzają w uległą i dochodową masę.

Korzyść z poznania siebie staje się oczywista, gdy zważyć, jak fałszywe wizerunki ludzi znajdują się w publicznym obiegu. Sława i powodzenie, którym poświęcam pierwszy esej, są bodaj najżałośniej skrzywionymi społecznymi wyrazami autentycznej wartości człowieka i jego predyspozycji do powodzenia — podobnie jak ich brak. Społeczeństwo windujące jednych wysoko, innych uznające za przeciętnych, jeszcze innych spychające na margines „genetycznego balastu”, przypomina pomieszczenie obite krzywymi lustrami. Chcąc sądzić o sobie po mechanizmach uznania i degradacji, otrzymujemy karykatury samych siebie — różne w zależności od kultury i tradycji, w jakiej są osadzone.

Religie, szkoły medytacji i psychoanalizy oferują liczne usługi w zakresie dochodzenia, kim jest się naprawdę. Można starać się ukrócić ich dezorientujący w swej masie wpływ, szukając ich wspólnego mianownika. Wysiłek taki kończy się jednak w najlepszym wypadku wyborem lustra, w którym wygląda się mniej krzywo niż w innych.

Poznawanie siebie — o czym w drugim eseju — to przede wszystkim proces uwalniania się od normatywów „poprawnych” ocen człowieka i odpowiadających im metod wglądu w siebie, cechujących kulturę, w jakiej się wyrosło i żyje — nawet jeśli jest ona mieszaniną różnych. Z własną, niepowtarzalną osobą warto zmierzyć się samemu wdzięcznym wysiłkiem szczerej i samodzielnej myśli. Wynika z tego mądrość, której nikt za nikogo nie jest w stanie zdobyć. Co najwyżej można nawoływać się i dzielić nawzajem doświadczeniami w dochodzeniu do tego, co ma się samemu z siebie, i cieszyć się towarzystwem ludzi, którzy z prostego faktu, że człowiekiem jest się we własnej osobie, wyciągają równie proste wnioski i zasady postępowania.

Niemała to sztuka nie dać się złapać w sidła nauki, która rości sobie szczególne prawa do rozpracowywania naszej natury, a która jest bezsilna wobec jej najważniejszego rysu — niepowtarzalności jednostki.

Organizm ludzki, podglądany przez naukowców, ujawnia niezwykłą złożoność, daleko stąd jednak do poznania go wyłącznie metodą obserwacji, logicznego rozumowania i eksperymentu. Najprostsze i najbardziej zasadnicze odczucie każdego, że jest sobą, wydaje się pozostawać wręcz poza zasięgiem nauki. Nawet jednak i to, co mieści się w kompetencjach nauki, nie gwarantuje trwałych rozstrzygnięć. Można być pewnym, że gdy jakaś właściwość czy funkcja naszych organizmów uznana zostaje za dobrze poznaną, chodzi raczej o różnie promowany interes, niż o prawdę. Gdy, na przykład, wydawało się, że zagadka DNA została rozwikłana, to jest że geny kodujące białka mają zasadniczy wpływ na dziedziczenie, rozwój i choroby, odkryto wiele niekodujących, „śmieciowych” fragmentów genomu, które mogą sprawiać, że wyglądamy i czujemy się inaczej, niż wynika z „rozwikłanej zagadki”. Prawdopodobnie i nowe odkrycie, podobnie jak pierwsze, zdradzi po czasie, że poruszamy się po omacku w złożoności, o której każdy wie, że jest nią we własnej osobie, ale z wiedzy tej nie umie bądź nie chce korzystać.

Wystarczy zdać sobie sprawę, jak każda z tego rodzaju prawd przekłada się na uzależniające terapie i style życia z jednej strony, a z drugiej — absurdalnie wysokie dochody biznesu zagospodarowującego „genialne” odkrycia, by chciało się powtórzyć za Wolterem, że „lekarze zapisują lekarstwa, o których niewiele wiedzą, na choroby, o których wiedzą jeszcze mniej, ludziom, o których nie wiedzą nic”, na świecie, „który opuścimy” równie głupim i złym, „jak ten, jaki zastaliśmy przy urodzeniu”.

Cytuję Woltera z odpowiednią dozą humoru, na jaką zasługują sentencje błyskotliwego, lecz dość płytkiego Francuza doby Oświecenia. Osiągnięcia nauki są bezsporne. Pożytek z nich jednak kurczy się, gdy nie chcemy bądź nie umiemy traktować własnego życia jako niezastąpionego źródła poznania rzeczywistości od strony wszędzie, poza własną osobą, ukrytej — jako bytu, którym się jest, a nie tylko postrzega.

Największe dzieło cywilizacji (niech będzie to statek kosmiczny i podróż nim) daleko odbiega od finezji, precyzji i stopnia złożenia naszych organizmów. Wyposażeni jesteśmy w masę automatycznych „mechanizmów”, pozwalających przetrwać w środowisku o niemal nieskończonej liczbie zagrożeń, a nawet odzyskiwać pełne zdrowie po uszkodzeniach, dających o sobie znać chorobami. Nasze zapatrzenie w postęp techniczny mści się jednak na nas podejściem do samych siebie jak do urządzeń, jakie konstruujemy — ignorancją w odniesieniu do nieporównywalnie lepiej „skonstruowanych” własnych organizmów i zaniechaniem sztuki kierowania sobą ze skutkami, których w samouwielbieniu dla własnych dzieł nie uświadamiamy sobie, a jeśli nawet, to rozbrajamy je zwątpieniem w możliwość ich osiągnięcia. Więcej, traktujemy siebie jako jedno z wielu tego rodzaju urządzeń, będąc niepowtarzalną formą świadomego siebie życia.

Każda krytyka i szukanie mniej zawodnych sposobów ma na względzie jakiś lepszy stan w przedmiocie zainteresowań. W końcu musi istnieć pewien najlepszy, skoro widać koniec wszystkiego, na czym opiera się nasze życie jako jednostki i gatunku — i do czego dążymy w ograniczonym czasie i przestrzeni. Na końcu wszystkich drogowskazów „rób to” i „nie rób tego” znajduje się najlepsze z możliwych wykonanie najważniejszej rzeczy. Jakie „wykonanie” i jaka to „rzecz” — o tym w ostatnim eseju.

Trzeba podkreślić, że celem esejów jest wzbudzenie zainteresowania samym sobą (czyli próba dostrojenia Czytelnika do atmosfery, w jakiej one powstawały), a nie propaganda na rzecz takiej czy innej koncepcji „natury ludzkiej”, a już zupełnie — wymyślanie nowej.

Jak zauważa austriacki biotechnolog, J.A.Knoblich, „wszystko, co czyni nas ludźmi, mieści się w 1,4 kg żółtawej tkanki, która tworzy ludzki mózg. To tutaj powstają nasze myśli, tu odczuwamy miłość lub nienawiść, tu rodzą się najbardziej kreatywne i najbardziej okrutne idee. Ta struktura, o kształcie orzecha włoskiego, stanowi też najbardziej złożony narząd stworzony przez naturę”. Zrozumienie, jak ta „żółtawa tkanka” funkcjonuje i rozwija się, stanowi nie tylko największe wyzwanie biologii, ale nauki w ogóle. — Przedmiot tego wyzwania mamy na wyłączną i osobistą własność i używamy go na co dzień. Czy więc, istotnie, wiarygodnych informacji o nim trzeba oczekiwać głównie od innych, choćby jak wyspecjalizowanych biologów i psychologów?

Po treści wydawanych książek, filmów, internetowych i medialnych przekazów, jak i po tematyce codziennych rozmów, można wnioskować, pod jak ostrym jesteśmy ostrzałem wiedzy o wszystkim poza sobą. Byle sensacja polityczna, obyczajowa, rynkowa, sportowa czy sąsiedzka bije na głowę przekazy własnych dusz. Toteż równie potrzebna jak trudna do przyjęcia może wydawać się zachęta do szukania w sobie „czegoś dobrego”.

Dawni pisarze, idąc pod prąd, pomagali sobie wykwintnymi dedykacjami dla wybitnych osobistości. N.Machiavelli swoim „Księciem” pragnął „złożyć hołd” Wawrzyńcowi Wspaniałemu Medyceuszowi, nie znajdując „pośród swego mienia droższej” mu „i cenniejszej rzeczy niż znajomość czynów wielkich mężów, nabytą długim doświadczeniem w sprawach nowożytnych i ciągłym rozczytywaniem się w starożytnych”. Molier prosił Ludwika XIV o łaskę „umilenia Waszej Królewskiej Mości wytchnienia po zwycięstwach” i dostarczenia „niewinnej rozrywki i pobudzenia do śmiechu monarchy, który budzi drżenie w całej Europie”. Szekspir, dedykując swoje sonety hrabiemu Sauthampton i baronowi Titchfield, bał się, „czy nie urazi (nimi) Waszej Lordowskiej Mości” oraz tego, „jak świat oceni wybór tak silnej podpory dla podtrzymania tak nikłego brzemienia”… Ja dedykuję swoje eseje każdemu, kto nie boi się odbicia w prostym lustrze własnego umysłu. Nie sądzę, by lektura ta była zbyt lekka dla podpory, na jaką liczę, ani też by Czytelnik był mniej godnym jej promotorem niż jakikolwiek monarcha, który budzi drżenie w całej Europie.

O sławie i powodzeniu

„W oznaczonym dniu Herod, odziany w szatę królewską, zasiadł na tronie i w obecności ludu wygłaszał do nich (Tyryjczyków i Sydończyków) mowę. Lud zaś wołał: Boży to głos, a nie ludzki. W tej samej chwili poraził go anioł Pański za to, że nie oddał chwały Bogu; potem stoczony przez robactwo, wyzionął ducha.”

Dz. Ap. 12; 21 — 23

„Wielka sława to żart! Książę błazna jest wart!”

Baron cygański

I

Powodzenie i sława należą do pewnej formy życia, dostępnej niektórym. Jeśli przez powodzenie rozumieć wszystko, co przyczynia się do dostatku materialnego, a sławę rozważać od strony wyjątkowych cech i osiągnięć człowieka, które przynoszą mu rozgłos, obie przypadłości łączy to, że występują rzadko, najczęściej obserwowane są z dystansu (z którego wyglądają lepiej niż z bliska) — a tym samym wydają się szczególnie cenne i ponętne.

Nie znaczy to, że tak rozumiane powodzenie i sława zawsze idą w parze. Można zdobyć sławę przymierając głodem (jak Franciszek z Asyżu) albo być bezimiennym bogaczem (jak wielu dzisiejszych finansistów). Chodzi o to, że z punktu widzenia trudów i szarzyzny życia powodzenie i sława zarówno w swym najczęstszym bliźniaczym związku, jak i rzadszej oddzielności, wydają się szczególnym przywilejem i dowodem wysokiej wartości człowieka; otacza je aura podziwu, zazdrości i chęci dostąpienia, ale też nieraz grozy i religijnej uległości.

Prosto rzecz biorąc, czy to nie wspaniałe, gdy za zdjęcie swojej znanej twarzy czy sylwetki można otrzymać przelew wartości miliona złotych albo za kilka błahych słów, wypowiedzianych sławnym głosem, niewiele mniej? Czy popularność nie otwiera drzwi wszędzie, gdzie przeciętny człowiek musi się długo dobijać, często bez skutku? Ile znaczy przywilej wyboru miejsc zamieszkania, otoczenia luksusem, konsumpcji bez ograniczeń portfela, przebywania w kręgu wybrańców losu i krzepienia organizmu hormonami szczęścia, za jakie trudno nie uznać egzystencję dostępną niewielkiej cząstce rodzaju ludzkiego! Czy sama sława, nawet bez nadzwyczajnych korzyści materialnych, nie uwalnia od przykrego uczucia znikomości w ludzkiej masie i wobec wymiatającej ślad po człowieku siły przemijania?

Pytania te brzmią retorycznie dla tych, którzy nie dostąpili wyróżnienia sławą i powodzeniem albo mobilizują się, by ich dostąpić. Wydają się śmiesznie naiwne tym, którzy ich zaznają.

Na samym początku wypada zauważyć, że bolączką każdego człowieka jest konieczność życia we własnej, niezmiennej skórze. Nawet jeśli jakimś zrządzeniem losu komuś przychodzi żyć w sposób wyjątkowy, bolączka ta daje mu się we znaki tak samo jak najzupełniej przeciętnemu. Różny jest obraz tego, kim chciałoby się być po zrzuceniu znoszonego przyodziewku własnej osoby — inny nie tylko dla ludzi na odmiennych pozycjach społecznych, ale w zależności od samopoczucia, wieku, stanu zdrowia, wyobrażeń lepszego życia, doraźnych zdarzeń itp. -, powszechne jest jednak poczucie zniewolenia konkretnym ucieleśnieniem w nie wybranym przez siebie czasie i w ramach niezależnych od siebie pasm zdarzeń. Im bystrzejszym spojrzeniem ogarniamy świat, tym bywa silniejsze odczucie uwięzienia w egzystencji, jaką trzeba przyjąć za własną. Bystrość tego rodzaju tępieje z wiekiem i w skrajnych położeniach: w gnuśnym samozadowoleniu z osiągniętej czy darowanej pozycji, albo wyzutej z nadziei na zmianę wegetacji. Jeśli oba czynniki nakładają się — zaawansowany wiek oraz wygoda spoczywania na laurach albo paraliżująca nadzieję nędza — żadna intelektualna kompensata iluzji bądź niedoli nie jest potrzebna; niech śmierć kończy swoje dzieło.

Każde niezadowolenie ze swojego losu jest zdrowe w tym sensie, że respektuje nadrzędność myślenia nad fizycznym istnieniem i że nie ma względu na osobę. (W dalszych rozważaniach aspekt szeroko pojętego zdrowia przyjąć należałoby za główny, o wiele sensowniejszy niż rozbrajanie marzeń statystycznej większości w poczuciu intelektualnej satysfakcji czy wyższości.) Przywilej myślenia jest ogólnie dostępny i prostolinijnie wykorzystany gwarantuje, że płaskie uczucia zazdrości czy pogardy, kompleksy niższości bądź wyższości, a nade wszystko polityczny interes żerowania na masowym niezadowoleniu nie mają tu żadnego inspirującego znaczenia. Myślenie wychodzi na dobre wszystkim i w każdej sytuacji. Nawet tak intensywna i samodzielna forma przeżycia jak biologiczna miłość jest ulotna i sama w sobie pusta; trzeba pokochać myślenie o niej, by nadać jej sens współmierny do wymogu nieabsurdalności tego uczucia. Tak samo potrzebne jest rozumienie porządku, w jakim zajmuje się jakieś miejsce, by odnieść jakikolwiek pożytek z takiego i nie innego usytuowania w nim i nie dać się, z jednej strony, zwieść minorowemu uczuciu kompletnej porażki, a z drugiej — ponieść euforii sukcesu. Gdyby komar miał tyle rozumu, ile mają do dyspozycji ludzie, ważąc się na różne zachowania i oceniając własną kondycję, pewnie nigdy nie dałby się usmażyć w płomieniu świecy. Korzystając zatem z przewagi nad marnym owadem, próbujmy rozważyć niebłahą kwestię sławy i powodzenia z trojakiego punktu widzenia:

1. związku z wartością człowieka;

2. mechanizmów kreowania „wielkich ludzi”; oraz

3. skutków, jakie wiążą się z praktyką selekcji pod szczególny prestiż i status materialny.

II

Podejrzewając sławnych i/lub wybitnych o szczególne zasługi, a w związku z tym o wyjątkowe osobiste przymioty i wartość w porównaniu z innymi, warto wziąć pod uwagę, że wielkie dzieła i czyny (abstrahując w tej chwili od względnego charakteru tego, co „wielkie”) mają bardzo szeroki rodowód autorski. Są finałem pracy pokoleń i wielu współczesnych. Często ten, komu się je przypisuje, dołożył do nich tylko kroplę, która przebrała naczynie, wywołując chwilowe wrażenie nadzwyczajności osiągnięcia. Śmiało można użyć tu słowa „chwilowe”: Nasz gatunek jest chwilową formą w procesie szeroko pojętych przeobrażeń, w których to, co nowe, zawsze na jakiś czas, niechby nawet dziesiątki tysięcy lat, jest wielkie, po czym zapada się w pospolitą zwyczajność, a w końcu nieskończoną nicość, a co dopiero ludzka drobina w gatunku i jej jeden wyczyn! To, co pojedynczy człowiek jest w stanie zrobić, w tak mikroskopijnym zakątku Wszechświata, jakim jest Ziemia, i z niewiele lepszej pozycji w historii naszej planety oraz w splątanym organizmie życia na niej, tylko z ogromnym pobłażaniem dla jego dobrych chęci bądź determinacji nazwać można by „wielkim”. Sam fakt jego zaistnienia bije pod względem wielkości na głowę wszystko, co może z siebie dać.

Toteż z wszystkich rodzajów sławy i powodzenia najmniej odbiegający od rzeczywistości wydaje się ten, który szybko wybucha i gaśnie — który nie tworzy złudnego wrażenia wyższej i trwalszej wartości człowieka od tej, jaką z zachowaniem rozsądku da się wywnioskować z jego tuzinkowo efemerycznej egzystencji i proporcji czynów do wszystkiego, co nieprzerwanie dzieje się w bliższym i dalszym otoczeniu. Ten rodzaj „wybraństwa” jest udziałem sportowców, ludzi sceny i aktorów gry politycznej. Człowiek jest wybitny, póki występuje. Oklaski i gwizdy dają wyraz jego sławie. Popularność dopada go jak żywioł, wobec którego jego dzieło zdane jest na łaskę i niełaskę irracjonalności i emocji ludzkiej masy. Weźmy, na przykład, jak rodzą się gwiazdy sportu: Są one dziełem kibiców. Bez nich utalentowany sportowiec mógłby jedynie cieszyć się sprawnością i budową własnego ciała w nielicznym gronie bliskich i znajomych. Kibice są autorami sławy i powodzenia gwiazd. Prawa autorskie do statusu gwiazdy w sporcie przysługują chmarze wlepionych w nią oczu; a jeśli prawa takie istotnie zasługiwałyby na wynagrodzenie, bilety na imprezy powinni kupować sportowcy, a nie publiczność. Tymczasem płaci publiczność (czasem w złudzeniu wyjątkowego przywileju!), otrzymując od gwiazdy mało wartościową przyjemność jej oglądania z pozycji będącej zaprzeczeniem czynnego sportu. Niewątpliwie większą korzyść można by odnieść uprawiając w tym czasie samemu jakąś formę sportu i zastępując emocje oglądania cudzych wyczynów własnymi. Ta sama chimera, która gromadzi kibiców na trybunach i przed ekranami telewizorów, pędzi sportowców często ku bezsensownemu forsowaniu własnych organizmów, a organizatorów imprez — do bezpardonowych wyścigów po wielkie pieniądze. W rezultacie sprawność, zdrowie i piękno, które w naturalny sposób wiążą się z funkcjami naszych organizmów, niemal zupełnie tracą się w katordze zawodowego sportu, pustych emocjach kibiców oraz ambicjach i chciwości menedżerów. Czego można się spodziewać po budowanej w taki sposób pozycji?

Szczególna wartość wybrańca, materializująca się w popularności i lawinowych dochodach, pochodzi z traktowania go jako chwilowej zabawki. Ubóstwiany jednego dnia, może zostać opluty drugiego. Do tego uprawia hazard z samym sobą. Tragedie wielu idoli biorą się z uzależnienia od kaprysów publiczności. Jakby jednak okrutne nie były te kaprysy i bolesne doznania idoli, sprawiedliwość ma w nich głos: darmo dane przywileje, mogą być łatwo odebrane. Ten, koga one nęcą, bierze ryzyko dowodu, że nie jest dzięki nim lepszy, a może nawet okazać się głupszy od innych.

Rozgłos i powodzenie wynalazców, mistrzów malarstwa, pisarzy czy kompozytorów wyglądają poważniej i może dlatego bardziej szalbierczo. Przemawiają za tym dwie okoliczności: Dzieła ich nadają się do trwalszego użytku, niż popisy ludzi sceny, i żyją w oderwaniu od ich autorów. Penicylina, silnik, komputer praktycznie znaczą więcej niż mecz piłki nożnej; V Symfonia porusza głębiej, niż synth pop czy power pop. Odkrywcy i twórcy są prawie nieobecni, podobni bogom, którzy z ukrycia wpływają na losy ziemian. Póki żyją, mity wokół nich może tonować sama ich od czasu do czasu dostępna osoba (człowiek żywy bywa mniej idealizowany niż umarły, chyba że piastuje jakieś wyjątkowe stanowisko). Po śmierci geniusza związane z nim legendy mogą wybuchnąć ze zdwojoną siłą, tylko jednak gdy wymaga tego interes ludzi żyjących z jego dzieła. Zresztą tajemnica przekonania o wielkości człowieka leży w dużym stopniu w rękach ludzi małych, jeśli zaliczyć do tej kategorii tych, którzy potrafią ciągnąć zyski z cudzych pomysłów i osiągnięć. Co prawda wszystko, co wielkie ma swoje genialne jądro; wokół niego jednak narasta gruba otoczka zwykłej ludzkiej przebiegłości, sprytu a nawet podłości.

Jednak mimo atmosfery, która sprzyja osadzaniu tego rodzaju twórczych jednostek na piedestałach, rzeczywistość pozostaje nieubłagana w wymogach skromności. Czym są nasze twórcze wzloty wobec twórczości natury, której jesteśmy jedną z nieskończenie wielu składanek z cząstek elementarnych, krótkotrwałą nawet w perspektywie czasu, jaki jesteśmy w stanie — z pomocą geniuszy — sobie wyobrazić? Nawet w prawie zerowym przedziale czasu, w jakim rozwinęła się nasza kultura, najbardziej podatne na uznanie dzieła mieszczą się w określonych nurtach, stylach i tendencjach, których prekursorzy bywają niemal nieznani, głośno natomiast o tych, którzy przyczynili się do ciekawego wykończenia w okolicznościach od nich niemal zupełnie niezależnych. Zresztą naprawdę godnym uwagi finalistom nie brak pokory, która zostawia mało miejsca próżnej satysfakcji z honorów, ale zwyczaj i interesy „grubej otoczki” robią swoje.

„Gruba otoczka” rekrutuje się z ludzi, dla których najczęściej sława jest zbytecznym balastem; liczy się władza, jaką daje pieniądz, a rozgłos jedynie jako generator pieniędzy i wpływów. Odpada aktorski wdzięk ludzi sceny oraz zabawna próżność twórców wyższego lotu. Psychiki predestynowane do tego typu powodzenia stanowią rodzaj tkanki, z której zbudowany jest szkielet społeczeństw — struktury władzy. Tytuł do powodzenia daje tu prozaiczna bezwzględność, jaka stanowi o „zasługach” ludzi tego pokroju. Samozwańcza wartość, wyrażająca się wielkościami przywłaszczonego dorobku społecznego, nie odwzajemnianego w żaden godny uwagi sposób, najdalej odbiega od tej, jaką zakreśla nam natura, historia i zbiorowe życie. Z tej warstwy laureatów powodzenia wywodzą się najbardziej obskurne charaktery; niejeden finansista i kacyk mógłby zostać prezesem tej kasty bez uszczerbku dla cnót jej członków. W sumie, wartość, jaką można by wnioskować z ich poziomu zamożności i wpływów, bywa odwrotna do tej, na jaką wskazuje ich wkład w dobro innych. Pretensje do sławy i powodzenia najbardziej próżnego uczonego, wynalazcy czy artysty wyglądają niewinnie przy bezceremonialnych grabieżach kapłanów w świątyni pieniądza i sprzymierzonej z nimi (albo zależnej od nich) władzy.

III

Wypada w tym miejscy zastanowić się nad znaczeniem wyświechtanego określenia „wartość człowieka”. Do czego można odnieść wrażenie, jakie kto sprawia będąc sławnym i/lub bogatym, albo nieznanym i/lub biednym czy pod każdym względem przeciętnym? W każdym przypadku jest przecież człowiekiem i przedstawia „wartość” cząstek ułożonych w mozaikę dwunożnego ssaka z wody i specyficznych białek, z mózgiem rozwiniętym nad poziom spotykany u innych żywych istot na Ziemi, świadomego siebie, zachowującego się i chorującego podobnie, i reagującego we właściwy sobie wynalazczo-odkrywczy sposób z otoczeniem.

Giełdowa wartość pierwiastków, z których każdy jest ulepiony (nie innych niż w skorupie naszej planety) jest niewielka i w najwyższym stopniu demokratyczna — rzędu kilkudziesięciu dolarów z niewielkimi odchyleniami w dół i w górę. Różnice w sprawności fizycznej i intelektualnej dla większości jednostek naszego gatunku są drastycznie niższe, niż w zamożności i wpływach. Chłopcy rozgrywający amatorski mecz piłki nożnej różnią się umiejętnościami od mistrzów świata w tej grze w promilu tego, co sugeruje rozpiętość w wynagrodzeniach — zero w pierwszym wypadku i miliony za jeden występ w drugim. Wkład jednego inżyniera w program lądowania na Księżycu czy łazikowania po Marsie wycenia się nieporównanie wyżej niż jego kolegi przy budowie sieci ciepłowniczej w mieście, choć pierwszy w dużo większym stopniu niż drugi wtopiony jest w zasługi wielkiego zespołu fachowców, naukowców i sponsorów. Do tego w obu przykładach użyteczność dzieła przemawia na korzyść gorzej wycenionych. Amatorski sport przynosi więcej indywidualnych korzyści niż zawodowe popisy, a ciepło w mieszkaniach i miejscach publicznych służy wszystkim lepiej i przy gigantycznie niższym koszcie, niż kilka podskoków na martwej powierzchni Księżyca czy turlanie robota w pyle i całorocznej poświacie Marsa.

Zanim jednak przyjdzie wgłębić się w porządek decydujący za każdego, ile i czy w ogóle jest coś wart, nie od rzeczy byłoby zwrócić uwagę na głęboko zakorzenione uprzedzenie co do równej czy choćby zbliżonej wartości wszystkich. Przekonanie o arystokratycznym rozkładzie cech, rozróżnianie gliny, z jakiej jesteśmy ulepieni na lepszą i gorszą, wiązanie tego ze swoistą mistyką szczęścia i nieszczęścia, jest tak powszechnie wbite w świadomość, że niemal niemożliwy wydaje się trzeźwy osąd ludzi w świetle talentów, jakie posiadają. Jasne, że jeden potrafi coś lepiej, niż inny, i że nie wszyscy są jednakowo uzdolnieni. Traktując jednak tę rzecz jako wyłącznie jasną, z pominięciem innej równie jasnej, a mianowicie, że lepszemu wyposażeniu pod jednym względem towarzyszy gorsze pod innym, dochodzimy do sytuacji, gdy o wartości ludzi decydują porównania stopni posiadania przez nich jednej cechy czy zdolności; wystarczy, by była ona atrakcyjna z powodów dalekich od prawdy o ich posiadaczu, o człowieku jako takim, a mamy gotowych bogów w ludzkiej postaci i ich rozległy podnóżek — na przykład, mistrza sportu (i to tylko w jednej dyscyplinie!), który w stu innych dziedzinach nie dorasta nawet do przeciętnego poziomu. Nie lepiej wiedzie się twórcom wysokich lotów. Zawsze znajdzie się jakiś Bethoveen, który do końca życia nie mógł opanować tabliczki mnożenia, Newton, który w całej 30-letniej karierze parlamentarnej zabrał tylko raz głos („Proszę zamknąć okno; jest przeciąg”), nieprzystosowany van Gogh, nienawidzący matematyki Goethe czy tak zapatrzony biolog w śluz i grudki organicznego życia, że niezdolny do wzniesienia się na poziom filozoficznej abstrakcji gimnazjalisty.

Biorąc do oceny ludzi przerost jednej umiejętności, której zwykle towarzyszy ubytek innych, a nie realnego człowieka we wszystkich aspektach tego, co potrafi i nie potrafi, wie i nie wie, rozumie i nie rozumie, dochodzimy do społeczeństwa, w którym jedni są przecenieni i przekarmieni, a inni — w większości — niedocenieni i niedożywieni. Gdyby wziąć pod uwagę wszystko, czego wysoko uznawani ludzie nie wiedzą i nie potrafią, przyszłoby im spaść do poziomu nieznanej i skąpo nagradzanej większości, jeśli nie niżej. I odwrotnie: wysokie miejsca zapełniłyby się szarą masą, gdyby otworzyć oczy na zdolności uśpione zwątpieniem, że stać nas na coś więcej, niż zwierzęce posłuszeństwo prawu prymitywnej rywalizacji.

Rzuceni w wir kultury nastawionej na wyłanianie dominujących jednostek, by nie powiedzieć „nadludzi”, gubimy z widoku kompleksową naturę człowieka, przesłankę jego normalnej, a nie anormalnie ekstremalnej wartości. Spróbujmy puścić wodze fantazji i wyobrazić sobie stosunki ludzi wolnych od dyktatury ambicji górowania nad innymi pod jakimś wyodrębnionym względem (bo nie sposób pod wieloma). Ilu dałoby się uniknąć wyniszczających konfliktów, marnotrawstwa energii zaprzęgniętej w przegrane rywalizacje, rozczarowań wygranymi i chybionego użytku z twórczego geniuszu człowieka!

Gdyby w cenie była osobowość o „szerokim froncie” różnych uzdolnień, gdyby — chcąc ustalić czyjąś wartość w dochodach od stopnia utalentowania i profesjonalizmu, brać średnią z wyników zawodów w wielu dyscyplinach (a nie w jednej), niechby tylko szczególnie atrakcyjnych — rozważań o sławie i powodzeniu nie dałoby się podeprzeć żadnym pozytywnym przykładem. Stajemy się wielcy tylko dlatego, że w 100 wypadkach na jeden jesteśmy wyjątkowo mali.

Takiej procedurze typowania wielkich ludzi można przeciwstawić zdolności naszych organizmów do kompensowania wyjątkowymi zdolnościami braku szans do stawania na jakimkolwiek wybiegu. Można podać wiele przykładów, gdy autyzmowi i innym zaburzeniom rozwoju towarzyszą wybitne zdolności artystyczne i fenomenalna pamięć. Badacze plastyczności mózgów sugerują, że wiele naszych możliwości pozostaje w uśpieniu. Jesteśmy „przeciętni” kosztem tłumienia pewnych (i to nie poślednich) zdolności. Czy uśpiona nie jest również „wartość człowieka” odurzanego idolami — przenoszącego na nich podziw (albo delektującego się nim), należny wszystkim wolnym od stereotypów poprawności w elitarnie urządzonym świecie?

IV

Stereotypy te jedynie dowodzą wagi zbiorowego życia. Błędem byłoby dochodzenie natury powodzenia w zapatrzeniu w nasz indywidualny potencjał intelektualny i fizyczny. Tak jak czyjaś wybitność jest dziełem wielu żyjących i nieżyjących ludzi, tak samo nawyk myślenia, że wybitni są koniecznym, czy bodaj kluczowym składnikiem społecznego porządku.

Odpowiedzi na pytanie, kto i dlaczego jest bogaty i sławny czy komu w ogóle powodzi się lepiej niż innym, należy szukać bardziej w strukturze i charakterze społeczeństwa niż w indywidualnych cechach człowieka. Od osobistych przymiotów i uzdolnień do statusu wyróżnionego rozgłosem i zamożnością prowadzi kręta ścieżka przez labirynt społeczny, w którym jednostka pojawia się nagle i na krótko. Utalentowany nowicjusz zastaje świat już urządzony, podzielony na dziedziny, stanowiska i wartości, na straży których stoją rozmaici jurorzy, sędziowie, kierownicy i autorytety, piramidalnie uporządkowani i mający do dyspozycji bezmyślną klakę i pędzoną zwyczajami publiczność. Nie można wybić się w czymś, czego nie uznaje się za teren popisu, i w sposób, jaki nie honoruje istniejącej rangi i systemu ocen. Zastajemy role dzielone według określonego klucza. Trudno wybić się w czymś, czym nie dałoby się obsadzić już przygotowanego czy choćby przewidzianego miejsca w porządku społecznym. Talent może wyrazić się zasadniczo tak i w tym, jak i do czego społeczeństwo w określonym czasie jest go w stanie zaprząc.

Z miejsca odpada dziś młody człowiek zbyt wszechstronnie utalentowany, dobry we wszystkim, a w niczym za dobry. Nie ma szans Polinezyjczyk, który obecność ukrytych za linią horyzontu archipelagów potrafi określić po kształcie fal rozbijających się o jego kanu; nie rokuje mu dobrze umiejętność bezbłędnego przewidywania pogody po zmianach wiatru, prądów morskich i ich prędkości, wyglądzie nieba i chmur. Biją go na głowę konstruktorzy rakiet, pozwalających wynieść na orbitę satelity fotografujące planetę i ruchy atmosfery; w tytule do sławy ubiegają go również twórcy teorii chaosu, dającej meteorologii innowacyjny instrument matematyczny. Podobnie na przegranej pozycji znajdują się kolumbijscy Barasanowie, mimo że potrafią wypracować metody upraw, nie wymagające ani technik zielonej rewolucji, ani degradacji lasów i wyjałowienia ziemi, a skutkujące dietą o dobroczynnym wpływie na żywotność plemienia.

Potrzebę „trafienia” ze swoim talentem w odpowiedni moment historii ujął pewien humorysta, przedstawiając pierwotnych ludzi przyglądających się wyciekowi ropy naftowej, z których jeden konkluduje: „Z tym trzeba poczekać do wynalezienia silnika spalinowego”. Gdyby Heron ze swoim pomysłem bani parowej urodził się siedemnaście wieków później, pewnie zdobyłby sławę twórcy turbiny czy nawet maszyny parowej. Można powiedzieć, historia i ludzkość obsadzają wybitne stanowiska bez respektu na wolę jednostek, nie licząc się zbytnio z indywidualnymi ambicjami do ich objęcia, a nieraz dając je wbrew staraniom petentów.

Znaczenie zastanych i ukształtowanych norm i instytucji promowania ludzi na znanych i wpływowych można zilustrować praktycznym typowaniem jednej i tej samej cechy, skłonności czy talentu do dwóch diametralnie przeciwnych kategorii — sławy i niesławy, sukcesu i klęski czy bogactwa i nędzy.

Antypatia w stosunku do ludzi innej narodowości, wyradzająca się w nienawiść do obcoplemieńców może stać się tytułem do niesławy, gdy daje się jej upust w pospolitych napaściach i zabójstwach. Kiedy natomiast pod wpływem tego samego „czynnika mentalnego” dokonuje się agresji militarnej, skutkującej stokroć większą liczbą ofiar, można z pozycji rządzącego (czy rządzących) krajem i jego armią zasłużyć sobie na najlepszą sławę u jednych i respekt z przerażenia u drugich. Przykładów nie trzeba szukać daleko. W kodeksie karnym każdego kraju, nie wyłączając Rosji, napaść na kogokolwiek, niezależnie jakiego pochodzenia, uznaje się za przestępstwo. Za takie samo przestępstwo z podjudzenia odpowiednią ideologią i wykonane cudzymi rękami, można jednak w tym samym kraju być uznawany za opatrznościowego męża stanu.

Podobnie negatywnie oceniane bywa „pożądanie cudzej własności”. Czym jednak, jeśli nie uprawianiem tej żądzy w świetle ideologii potrzeb państwa, jest finansowanie rozdętej biurokracji, tumaniącej propagandy, nepotyzmu, reprezentacyjnego luksusu itp. z przymusowych danin, podatków, za uchylanie się od których można trafić do więzienia? Tymczasem szefowanie tak zorganizowanemu przewłaszczaniu cudzej wartości pozwala zdobić się laurami ministrów, premierów i prezydentów. Polityka nie jest jednak wyłączną domeną urządzania się na cudzym dorobku. Wiele wynalazków bywa podkradanych, typując do wieńców sławy niewłaściwe głowy, i wiele fortun powstaje drogą nie uznawania własności konkurentów i prawa do uczciwej ceny konsumentów.

Bliżej jesteśmy prawdy, sądząc, że o naszej wartości decyduje miejsce w hierarchii społecznej, niż pewne uniwersalne, zdawałoby się obiektywne kryteria. W takiej sytuacji zdolność windowania się po szczeblach hierarchii społecznej urasta do rangi nie byle jakiego talentu.

V

Siła porządku społecznego i praw historii nie powinna skłaniać do wniosku, że nie przynosimy z sobą na świat niczego, co by nie miało samoistnej, zdolnej przebijać się wartości.

Prawda, każdemu na początku drogi społeczeństwo mówi: — Jesteś nikim, dopóki nie wykażesz, że jesteś kimś. Wartość, do której można dodać zaledwie coś tak niewielkiego, jak dowolne dzieło, na jakie stać jednostkę, degraduje do zera. Za punkt wyjścia przyjmuje człowieka niegodnego nie tylko sławy i powodzenia (choć największa sława i powodzenie nie nadają się do odzwierciedlenia wagi faktu bycia sobą), ale nawet zwykłego zainteresowania. Wbrew wzniosłym hasłom praktyka pokazuje, że człowiek bez własnego dorobku (bez znaczenia, jak zdobytego), jeśli nie udało mu się urodzić odpowiednio bogatym i chronionym przez wysoki prestiż przodków (i któremu wystarcza osłona dziedzictwa), a więc ktoś z większości zaludniającej Ziemię, stoi w hierarchii niżej niż oswojone zwierzę. Może co najwyżej służyć za przedmiot „bezinteresownej” opieki innych.

Z takim werdyktem spotyka się we wczesnym okresie życia każdy. (Praktyki inicjacyjne miały i mają różny odcień kulturowy; to, co wyżej powiedziano, uwzględnia nowożytny szlif cywilizacyjny; podejście „tu i teraz” wydaje się nie rozpraszać uwagi na kwestie zbyt szczegółowe i odległe.) Nie ma jednak nikogo, komu wraz z przyjściem na świat nie byłaby dana „iskra” talentu. Mało kto w wieku kilku czy kilkunastu lat nie zdradza, mniej lub bardziej wyraźnie, zarodka pewnych szczególnych uzdolnień. Jeśli przez talent rozumieć zapał do jakichś zajęć, dyktowany łącznie przez wrodzoną sprawność i pasję do zajmowania się czymś bez względu na bariery czasu i środków, współgrający z pogardą dla pieniędzy i beztroską w codziennych sprawach, przydających komuś takiemu wrażenie rozprzężenia umysłu i głupoty w pospolitym sensie, to za utalentowaną formę życia można bez obawy uznać młodość jako taką. Jako też wszystko, co jesteśmy w stanie dać z siebie wyjątkowego, jest zakotwiczone w młodości. Wczesny okres życia, pojawiania się właściwości człowieka z niczego, korzystający z nieobliczalności i dobrego humoru natury w procesie „dojrzewania”, jest genialny w stosunku do późniejszego biologicznego regresu i skorumpowania społecznymi układami. Młodość cechuje intensywne przeżywanie pierwiastka doskonałości; stąd z jej pozycji urządzony świat jest mniej lub bardziej śmieszny, głupi i zły; bardziej kwalifikuje się do zmiany niż urządzania się w nim. Im talent bardziej wyrazisty i młodość mniej (z jakichś względów) stłamszona, tym zderzenie samoistnej wartości człowieka z jej społecznymi szablonami boleśniejsze.

Pierwszy zgrzyt: Przyzwolenie na sukces wydaje starszyzna. Wiek, w którym talent czuje się najlepiej, znacznie odbiega w dół od wieku ludzi, którzy oceniają wartość uzdolnień i pozwalają niektórym zagrzać się w cieple sławy i powodzenia. Dołącza się tu fatalna przywara „dorosłości”: W miarę jak ubywa nam twórczych zdolności, przybywa chęci do wyrokowania o takich zdolnościach u innych.

Konflikt wieku nie wynika jednak wyłącznie z doraźnej rozgrywki pokoleń. Płytkie interpretacje odwołują się do wzajemnej zazdrości — starsi zazdroszczą młodym zdrowia, urody, wigoru i życia przed sobą; młodzi starszym — pozycji, wpływów i majątku. Głębsza interpretacja wskazuje na coś więcej: Współczesne sobie generacje żyją przecież w społeczeństwie już urządzonym, bardziej długowiecznym niż najdłużej żyjący ludzie. Normy i instytucje, ograniczające im pole działania i wpływające na międzypokoleniowe fobie, oddają coś znacznie bardziej istotnego, niż drażliwe antynomie wieku. Są reakcją na ból przemijania — zasadniczy fakt egzystencjalny. W społecznych normach i instytucjach traci się krótkie życie człowieka; dochodzi do głosu długo żyjący gatunek. Ponieważ długo żyjące normy i instytucje są niczym bez krótko żyjących ludzi, strzegących ich i nadających im tętniącą aktualnym życiem treść, zachodzi konieczność wzięcia na siebie owej długowieczności — i robią to ludzie „dojrzali”. Żyjąc odpowiednio długo, człowiek skłania się ku rozumieniu, że czas nie musi działać wyłącznie na naszą niekorzyść; giną co prawda jednostki, ale rośnie gatunek. Starsi mniej lub bardziej świadomie utożsamiają się z tą prawdą, której młodzi nie rozumieją, bo rozpiera ich egoistyczna siła dojrzewania. Rzucają wyzwanie śmierci, zajmując konserwatywne pozycje wierności urządzeniom przodków i starając się wyegzekwować tego rodzaju lojalność od młodych.

Z takimi racjami staje czoło w czoło talent „upoważniony” przez biologiczne prawa rodzenia i dojrzewania do wywracania ustalonego porządku społecznego do góry nogami, albo przynajmniej dokonywania jego gruntownej przebudowy. Studium różnych osobistych karier upewnia co do jednego: Żadnego wieńca sławy i powodzenia nie da się zdobyć bez kompromisu ze strażnikami piramid. Żaden talent na „wejściu” do porządku społecznego nie jest taki, jak w nim, a już zupełnie nie taki, jak na „wyjściu”. Kompromis jest konieczny. Bywa obustronny, jednak jest o wiele głębszy ze strony utalentowanego nowicjusza.

Z niechęci do zanudzania skądinąd znanymi przypadkami, autor pozwala sobie krótko przywołać jeden:

Na początku XIX wieku warunki pracy w angielskich fabrykach były przerażające. Zatrudniano dzieci, które nierzadko chłostano w dzień i w nocy, nie tylko za drobne przewinienia ale i dla pobudzenia ich słabnącej pracowitości Bywało, że dzieci rywalizowały ze świniami o pomyje w korycie; były kopane i bite; poddawane gwałtom seksualnym; przywiązywane do maszyn za nadgarstki; spiłowywano im zęby i pozostawiane niemal nagie w zimie. Obowiązywał szesnastogodzinny dzień pracy; przerwy na posiłki ograniczały się do 10 minut; nie było mowy o opiece zdrowotnej i ubezpieczeniach.

W tym mniej więcej czasie pewien młody Walijczyk z biednej rodziny, nazwiskiem Robert Owen, opuścił szkołę, mając 9 lat, i przez jakiś czas terminował w sklepie z wyrobami lnianymi. Mając 18 lat wyjechał do Manchesteru, pożyczył od brata 100 funtów i rozpoczął działalność jako drobny wytwórca maszyn włókienniczych. Dowiedział się, że pewien właściciel dużej przędzalni utracił kierownika fabryki i wyczytał ogłoszenie, zapraszające kandydatów na stanowisko. Owen zupełnie nie znając się na przędzalni, udał się do właściciela fabryki. Rozmowa wyglądała następująco:

Właściciel: „Ile ma pan lat?”

Owen: „Kończę dwadzieścia w maju”.

Właściciel: „Ile razy w tygodniu pan się upija?”

Owen: „W życiu nie byłem pijany.”

Właściciel: „Jakiej pan chce pensji?”

Owen: „Trzysta funtów rocznie.”

Właściciel: „Trzysta funtów rocznie?! Nie wiem, ilu już miałem dzisiaj kandydatów, a to, czego żądali wszyscy razem, nie wyniosło tyle, ile pan chce”.

Owen: „Nie kieruję się tym, czego chcą inni, a nie mogę zgodzić się na mniej”

Po sześciu miesiącach właściciel zaoferował Owenowi jedną czwartą udziału w firmie. Został cudownym dzieckiem brytyjskiego przemysłu tekstylnego. Po kilku latach Owen usłyszał o kilku fabrykach na sprzedaż w nędznej wiosce New Lanark. Należały do człowieka, w którego córce się zakochał. Pożyczył pieniądze, kupił fabryki i zdobył rękę panny. W ciągu roku Owen przekształcił New Lanark we wzorowe fabryki otoczone rzędami porządnych domów robotniczych, ze szkołą (w której trzymano się zasady, że dzieci szybciej uczą się na dobrych przykładach niż przez upominanie); skrócono dzień pracy przy schludnych stanowiskach pracy, otoczono robotników opieką zdrowotną, wprowadzono zabezpieczenie na starość. New Lanark zaczął przynosić ogromne zyski. Zaczęli je odwiedzać pisarze, delegacje parafii, sceptycznie nastawieni ludzie interesu; pojawił się car Mikołaj I i arcyksiążęta Austrii, Jan i Maksymilian.

Kiedy Anglia stanęła wobec rozruchów pod hasłem „chleba i krwi”, wezwano Owena, aby przedstawił swoje propozycje. Zaproponował powstanie miast-ogrodów, czegoś w rodzaju dzisiejszych kibuców, z fabrykami w oddali; bezwzględne skrócenie dnia pracy i zniesienie pracy dzieci. Specjalnie powołany komitet i Parlament brytyjski odrzuciły projekty Owena. Był osamotniony. Konserwatyści uznali projekty Owena za zagrożenie obowiązującego porządku, radykałowie — za farsę. Sprzedał swoje udziały w New Lanark i udał się za ocean, by zbudować Społeczność Jutra w Ameryce. Wykupił od sekty niemieckiej około 30 tysięcy akrów i założył osadę Nowej Harmonii. Napłynęło 800 osadników. Owen został oszukany przez wspólnika, który na bezprawnie zagarniętej ziemi zbudował gorzelnię. Po stracie czterech piątych majątku wyruszył, by przedstawić swoje plany prezydentom USA i Meksyku.. Skończyło się uprzejmym zainteresowaniem. Powrócił do Anglii. Powołał Wielką Narodową Unię Moralną Klas Pracujących i Użytecznych, która niebawem zmieniła się we Wielki Narodowy Skonsolidowany Związek Zawodowy. Pokłócił się ze swoimi zastępcami, którzy oskarżali go o ateizm, a on ich o wzbudzanie nienawiści klasowej. Wkroczyły władze i siłą zniszczyły rodzący się ruch związkowy. Niczego już więcej nie mógł zdziałać; wciąż pisał nie kończące się traktaty. W ostatnich latach życia znalazł pocieszenie w spirytyzmie. Do historii przeszedł jako nieco stuknięty socjalista utopijny.

(R.L.Heilbroner, Wielcy Ekonomiści, PWE Warszawa 1993, r. V).

VI

Jednym z najbardziej zdradliwych kompromisów, na jakie musi zdobyć się dziewiczy talent, by dać poznać szerszej publiczności siebie i swoje dzieło, jest ten, jakiego wymaga układ ze zorganizowaną władzą.

Normy, zwyczaje i strzegące ich instytucje niewiele by wskórały, gdyby nad ładem społecznym nie czuwało ramię władzy, wyposażone w instrumenty niewybrednego przymusu. Nawet jeśli policja nie pilnuje, by w normatywnie poprawny sposób przyrządzano posiłki, ubierano się, przestrzegano segregacji płciowej, obcinano dłonie za kradzież i kamienowano kobiety za przedmałżeńskie rozkosze (jak w krajach szariatu), władza państwowa ma dość sposobów, by na obszarze swojej jurysdykcji wytyczać ostre granice wolności człowieka. (Rozdział państwa i religii, które wszędzie i od dawna pełnią role aktywnych współtwórców, skrupulatnych kustoszy i niestrudzonych nauczycieli norm i obyczajów, jedynie przysłużył się nagiemu instynktowi władzy, zwalniając jej wykonawcze gremia od konieczności szukania wyższych racji. Nie wypada pominąć faktu, że państwa oddzielone od religii, co najwyżej instrumentalnie posługujące się nimi, złożyły na ołtarzu swoich racji dużo więcej ofiar, niż reżymy patrolowane przez talibów i muttawów).

Władza nadaje sankcjom i karom realną postać; więzienie i śmierć z jej werdyktu bardziej przekonują do posłuszeństwa, niż sądy moralistów i filozofów. Wyświadczają wręcz tym sądom przysługę, dając wszem wobec poczuć, czym jest kara, a nie jedynie zapowiadając ją w niejednoznacznej formie, jak intelektualiści i duchowni. Z tak urządzonym światem talent spotyka się na wejściu.

Aby zrozumieć dramat kompromisu, wobec jakiego staje talent, warto uświadomić sobie, jak silnie wszczepionym w społeczeństwo „wspólnikiem” jest władza. Wbrew pozorom talent nie wchodzi w układ z uzurpatorem, zasłaniającym się górnolotnymi hasłami, a mającym przeciw sobie większość. Tym, co sprawia, że wszędzie struktury władzy kształtują najbardziej charakterystyczne i głębokie rysy społeczeństw, jest niemal powszechne przekonanie, że ich jedyną alternatywą jest anarchia. Strach przed „bezkrólewiem”, niewiara w jakiekolwiek inne spoiwo społeczne poza stosunkami dominacji i posłuszeństwa jednych względem drugich, legalizują bezkarną przemoc rządzącej garstki, jej przywilej — w skrajnych wypadkach — wysyłania ludzi na śmierć, obcinania rąk i kamienowania, na co dzień zaś przewłaszczania dorobku większości z jednym ograniczeniem — by nie zagłodzić na śmierć kury znoszącej złote jaja, czy — jak wyraził się minister finansów Ludwika XIV — skubać gęsi przy najmniejszym pisku. Nie ma przesady w powiedzeniu „jaki naród, taka władza”. Naga wola dominacji, ucieleśniona w najwyższej władzy politycznej, podaje rękę instynktowi zbijania się ludzi w powolną masę zaledwie z nieco różnym odcieniem plemiennym czy narodowym. Na tym fundamentalnym etapie bratania się pierwotnych instynktów nie ma miejsca dla twórczej żywotności jednostek.

Już tylko kuglarstwu władzy można przypisać sposób, w jaki wychodzi ona naprzeciw desperackiej potrzebie porządku społecznego — czy to budząc strach (jak w dyktaturze), czy przypochlebiając się społeczeństwu ofertą współrządzenia (jak w demokracji), czy to stosując różne mieszanki obu sposobów.

Łatwo zauważyć, że taki system organizacji diametralnie odbiega od „ustroju”, w jakim czuje się swojsko talent. Talent w każdej postaci (minus kurtuazyjnie zwane „talentem” spryt i przebiegłość, potrzebne do urządzania się wokół cudzych oryginalnych dzieł i wspinania po szczeblach kariery) pochodzi z rzeczywistości, która nie podlega żadnej ziemskiej władzy. Olśnienie (pewność jakiejś prawdy przed jej udowodnieniem), fascynacja jakąś sprawnością, zanim da się jej postać własnych sił i umiejętności, widzenie piękna przed zrobieniem pięknych rzeczy — oto co łączy go z „zaświatami” idealnych samozłożeń części w całość, co daje utalentowanemu poczuć gen samoorganizującej się wolności, a co w świecie rządzących i rządzonych czyni go na samym starcie przegranym. Aby cokolwiek wygrać, to jest nie tylko uchronić się przed udręką izolacji, ale i przysłużyć innym choć cząstką posiadanych umiejętności, wziąć musi na siebie jarzmo współpracy z władzą, to jest kontraktowym reprezentantem porządku społecznego. O tym, ile w skrajnych wypadkach trzeba oddać z własnego wolnego i cennego dziedzictwa, mogą świadczyć utalentowani ludzie, którzy po czasie nie wyobrażają sobie siebie bez zaszczytów. (Warto byłoby zbadać, ile talentów zostałoby w służbie dla bliźnich, gdyby odebrać im laury? Ilu nie obruszyłoby się, gdyby zaproponować im korzystanie z usług innych, w pospolitym i uproszczonym sensie mało utalentowanych, za niewiele niższą cenę, za jaką sami oferują własne usługi?). Tak doszczętny kompromis, o jakim mowa, potrafi ograbić ich z poczucia własnej wartości i bezwartości ostentacyjnego uznania.

W układzie z talentem władza ma mu do zaoferowania dwie rzeczy: udostępnienie jego dzieła szerokiej publiczności własnymi, przetartymi kanałami, oraz szeroko pojęte zaszczyty. W pierwszym wypadku odwołuje się do misyjnego zacięcia wybrańca; w drugim — zwykłej ludzkiej próżności i wygody. Pierwsza atrakcja liczy na pokrewieństwo geniuszu z szaleństwem; druga odnosi tym lepszy skutek, im bardziej u „sojusznika” zwykła natura bierze górę nad utalentowaną. Władza otrzymuje nieporównanie więcej: — argumenty na rzecz „wyższej sfery”, której jest jedynie kadłubową formą.

W cywilizowanych społeczeństwach upokorzenia, jakim