Będę czekać na ławeczce - Piotr S. Czajkowski - ebook

Będę czekać na ławeczce ebook

Piotr S. Czajkowski

0,0

Opis

Książka oparta jest o własne doświadczenia oraz o obserwacje, które czyniłem spotykając się oraz rozmawiając z przyjaciółmi i znajomymi. Podczas tych spotkań stworzyłem wizję, którą przelałem w treść książki. Opisane
wydarzenia oraz postacie są kompilacją tych, których doświadczyłem, które poznałem, o których usłyszałem w kontaktach z moimi przyjaciółmi i znajomymi.

Głównymi bohaterami książki jest dwoje ludzi pracujących w jednej firmie. W sposób zamierzony ich imiona zostały zastąpione zaimkami 'Ona' oraz 'On'. Znam ich oboje zbyt dobrze, by użyć zmienionych imion - to przeszkadzałoby
mi w pisaniu. Opisana historia to w dużej części konstrukcja składająca się z autentycznych zdarzeń, których opis został nieco zmieniony po to, by ukryć prawdziwą tożsamość wszystkich bohaterów.

Książkę można w skrócie nazwać romansem biurowym, ale takim do końca nie jest. Książka opowiada o o romansie, który wyrósł na gruncie rozpadającej się więzi małżeńskiej. Rozpad tej więzi spowodował powstanie wielkiej pustki w życiu bohatera, która splotła się z potrzebą bliskości i niedostatkiem uczuć po drugiej stronie. Bohater zakochuje się w koleżance z pracy, ale nie postanawia jej zdobyć, uwieść - postanawia zdobyć jej serce i umysł. Instynktownie zmierza do ustalenia silnej więzi uczuciowej, bo właśnie uczuć najbardziej w jego własnym życiu brakuje. Kobieta, w której się zakochuje, staje się wielką ucieczką od trudności własnego życia, ale nie próbuje wykorzystać jej do zaspokojenia fizycznego pożądania. Bohater jest nieco naiwnym idealistą i stara się w relacji z ukochaną kobietą stworzyć własny, idealistyczny świat, w którym istnieje tylko dwoje ludzi. Nie udaje się to jemu, bo zbyt mocno związani są oboje z otaczającą rzeczywistością, z którą kontakt bohater zacznie gubić w następnej części historii.

Numeracja rozdziałów uwzględnia początkowy plan: co drugi rozdział miał być pisany przeze mnie, pozostałe przez kobietę, która jednak z pewnych względów na razie zrobić tego nie może.



Autor jest dojrzałym człowiekiem, przynajmniej we własnym mniemaniu. Jeszcze kilka lat temu uważał, że może walczyć o zmianę świata, co najmniej tego najbliżej jego osoby, ale koszt walki okazał się zbyt wysoki. Leczenie kosztu dało jemu czas na refleksję nad swoimi metodami postępowania, które zmieniły się już bardzo dawno, ale cierpi z powodu łatki, jaką jemu przyklejono - zbyt gwałtownego w wyrażaniu swoich poglądów oraz w walce o ich uwzględnienie przez świat. Żeby dać upust swoim emocjom autor pisze. Para się trochę poezję, ale największą satysfakcję dało jemu pisanie książki. Na co dzień zajmuje się pracą zawodową, która obecnie jest źródłem jego dochodu, ale i największej frustracji. Przede wszystkim jednak inwestuje uczucia, umiejętności i wszelkie siły w wychowanie swojego dziecka tak, by w przyszłości było lepiej przygotowane na zderzenie z światem, który nie rozumie już samego siebie. Autor wywodzi się z pokolenia, które boleśnie zderzyło się z nową rzeczywistością przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy to dawne ideały stały się nagle złem, a dawne zło przeszło do fazy istnienia jako ideały. Odnalezienie się w tak zmieniającej się rzeczywistości bylo szczególnym doświadczeniem, którego nie powinny już przeżywać żadne pokolenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 477

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Piotr S. Czajkowski

Będę czekać na ławeczce

© Copyright by Piotr S. Czajkowski & e-bookowo

Projekt okładki: Piotr S. Czajkowski

ISBN 978-83-7859-089-7

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo www.e-bookowo.pl

Kontakt:[email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

„Wiem, że tam jesteście. Czuję was. Wiem, że się boicie. Boicie się nas. Zmian. Nie znam przyszłości. Nie powiem wam, jak to się skończy. Ale powiem wam, jak się zacznie. Odłożę słuchawkę i pokażę ludziom to, co przed nimi ukrywaliście. Świat bez was. Świat nie kontrolowany, bez granic i nakazów. Świat, w którym wszystko jest możliwe. Co się stanie potem, to już zależy od was.”

„I know you’re out there. I can feel you now. I know that you’re afraid. You’re afraid of us. You’re afraid of change. I don’t know the future. I didn’t come here to tell you how this is going to end. I came here to tell you how it’s going to begin. I’ll hang up this phone. And then I’ll show these people what you don’t want them to see. I’m going to show them a world without you. A world without rules and controls, without borders or boundaries. A world where anything is possible. Where we go from there is a choice I leave to you.”

Neo – „Matrix”

Wstęp

Miłość i potrzeba kontaktu istniały od zarania ludzkości. Kochający się ludzie, którzy nie mogą być ze sobą cały czas, za wszelką cenę pragną utrzymywać kontakt. Stworzenie pisma umożliwiło kontaktowanie się oraz komunikację na odległość. Początkowo opóźnienie wynikające z czasu potrzebnego na przekazanie przesyłki bywało duże. Zawsze jednak był to kontakt – przekazanie myśli, wyrażane po raz setny czy tysięczny w różnej formie uczucia – wiersze, proste stwierdzenia – pragnienia zaklęte w drobne znaczki na papierze...

Internet stając się zjawiskiem powszechnym szybko został wykorzystany do zbliżenia ludzi poprzez częsty kontakt. Tak więc miłość rodzi się w sieci Internet, miłość znajduje w Sieci swoją kontynuację, czy wręcz dzięki Sieci miłość jest stale podsycana. Sieć daje możliwość wyrażania siebie i swojego uczucia na różne sposoby. Bardziej statyczne sposoby to listy e-mail a także blogi internetowe. Lepsze są instant messenger’y pozwalając na komunikację „na żywo” – tekstową, dźwiękową oraz coraz bardziej dostępną i popularną multimedialną (dźwięk+obraz+tekst).

Obecny etap rozwoju komunikatorów pozwala na swobodne porozumiewanie się, ale w niedalekiej przyszłości będzie istniała jeszcze możliwość wyświetlania trójwymiarowej reprezentacji osoby będącej po drugiej stronie Sieci. Dalszy etap, opisywany na razie przez fantastów, ale być może znajdujący się w fazie eksperymentu w jakimś laboratorium, to możliwość wpływania na odbiór bodźców kierowanych bezpośrednio do mózgu. Możliwy stanie się dotyk na odległość w rzeczywistości wirtualnej. Receptory w mózgu będą odbierać sygnały bezpośrednio z maszyny. Dotyk ust ukochanej osoby zostanie przekazany wprost do mózgu. Będzie tak samo odczuwalny jak rzeczywisty. Wszystko będzie możliwe w wirtualnej przestrzeni, poza ciążą.

Czy będziemy się wówczas spowiadać z wirtualnej zdrady?

Rozdział I Szarość

On

Czy to normalne? Iść ulicą i zastanawiać się nad tym, czy śmierć jest rozwiązaniem? Zastanawiać się na wyborem rodzaju śmierci? Uderzenie w drzewo przy maksymalnej prędkości podczas jazdy bez zapiętego pasa bezpieczeństwa – pewne i w dodatku da podwójną korzyść: odszkodowanie za samochód i z polisy życiowej.

Żona i dzieci będą miały jakieś zabezpieczenie. Będzie mniej wydatków. Pogrzeb będzie tani. On chce, żeby ciało zostało poddane kremacji.

Z drugiej jednak strony zniknie para rąk do pomocy. Będzie znacznie trudniej. I chociaż czuje się niepotrzebny, lekceważony i niszczony przez żonę, ma jakieś dziwne uczucie, gdy pomyśli, że ktoś jednak zajmie Jego miejsce. Czy będzie dobry dla Jego dzieci, dla jego obecnej żony? Pewnie będzie mógł ją mieć każdej nocy, jak On nie mógł. Ostatnio nawet, gdy ją miał, czuł się potem, jakby ją zgwałcił...

Śmierć jest dobrym rozwiązaniem, ale nie wiadomo co będzie po tamtej stronie. Czy coś w ogóle jest? Uważał siebie za człowieka wierzącego, ale przecież nikt tak naprawdę nie wie, co dzieje się po śmierci. Czy tych dwadzieścia parę gramów – tyle ponoć ubywa nam w chwili śmierci – to dusza, która przemieszcza się do raju, czyśćca lub piekła? A może po prostu ulatuje z nas życie i rozpływa się w powietrzu?...

Kłębiące się myśli, ciągłe roztrząsanie kwestii ostatecznych powodowało, że coraz bardziej świadomie zbliżał się do zrobienia tego kroku. Przy życiu trzymały Go zaledwie Jego pasje i zamiłowania. Przede wszystkim kochał nad życie swoje dzieci. One były owocem dawnej miłości, która przeminęła jak rewolucja – była wielka, gwałtowna, ale pozostały po niej żal i tęsknota. Chciał jeszcze tyle poznać, pragnął wiedzy z tylu dziedzin. W zasadzie pochłaniały go komputery i Internet – oddawał się tej pasji tak często, jak tylko mógł. Ale i te punkty zaczepienia w życiu słabły, a ich przewaga nad myślami o samounicestwieniu w zastraszającym tempie malała. Dziwne: tak kochał życie, tak chciał poznawać świat, a najbardziej kochana przez Niego osoba, dla której kiedyś mógł zrobić wszystko, w której tak bardzo był kiedyś zakochany doprowadziła Go na skraj przepaści. Na dnie tej przepaści była śmierć. Ważną kwestią pozostawały technika skoku w przepaść oraz jego termin. Terminu nie mógł wyznaczyć, technik było kilka – najlepszą wydawał się wypadek samochodowy. W wyznaczeniu terminu przeszkadzały dwie pary tęsknych ocząt witających Go codziennie po powrocie z pracy. Dzieci były dla Niego niemal wszystkim.

Wprawdzie to żona odbierała je z przedszkola i szkoły, opiekowała się nimi, dbała o ich wygląd i naukę. Tak, to właśnie ona niosła główny ciężar wychowania dwóch skarbów, owoców gasnącej miłości. Była dobrą matką. Jednak dzieci kochała tak bardzo, poświęcała im tyle czasu i energii, że dla Niego już nic nie zostawało, On został odsunięty. Nie na drugie, czy trzecie miejsce. Został odsunięty na bok.

Wiedział, że wychowanie i opieka nad dziećmi kosztują ją wiele wysiłku, ale przecież On też zajmował się rodziną i sprawami domu. Co prawda dziećmi zajmował się w mniejszym stopniu niż żona. Jednak między nimi istniał od zawsze (jeszcze przed pojawieniem się pociech) podział prac domowych. Nigdy jednak nie pozwolił jej po nocach sprzątać domu, zajmować się kuchnią, czy innymi „kobiecymi” pracami. Starał się zastępować w czym tylko mógł i kiedy tylko mógł. Uznawał to wręcz za oczywiste postępowanie. To jednak przeważnie było za mało...

Każdy powrót z delegacji okupiony był niezliczonymi wymówkami. On gnał na złamanie karku do domu, w nocy, żeby tylko jak najszybciej znaleźć się u boku żony, gdy tymczasem ona zawsze miała pretensje. O zbyt późny powrót, chociaż korki w Warszawie uniemożliwiły mu szybsze wyrwanie się z miasta. Innym razem robiła awantury o pracę do późnych godzin w biurze. Kiedy postanowił przynieść pracę do domu – trochę pisaniny i czytania – miała pretensje, że za długo pracuje. I tak źle i tak niedobrze.

Z drugiej strony, Jego żona nade wszystko kochała pieniądze, których nie mogło być bez Jego ciężkiej pracy. Koło się zamykało, tworzył się zaklęty krąg niemożliwych do spełnienia i pogodzenia wymogów...

Któregoś dnia, kiedy postanowił wrócić do biura, by w spokoju popracować nad ważnym projektem, żona zadzwoniła do Niego i przez telefon urządziła awanturę o rzekome potajemne wyjście „na dziwki”. To stwierdzenie brzmiało w jej ustach potwornie. Przez całe ich wspólne życie, już od okresu ich trzyletniego narzeczeństwa, był jej absolutnie wierny. Oczywiście było wiele kobiet, które się Jemu podobały. Był normalnym facetem z normalnymi, zdrowymi odruchami. Ale to wszystko. Nic więcej nigdy nie wydarzyło się między Nim i innymi kobietami. Wręcz wzbraniał się przed tym.

Po kilku latach wmawiania przygód miłosnych i kochanek był już tak wyczerpany psychicznie, że zaczął poważnie myśleć o samobójstwie. Nie mógł zrozumieć, jak kobieta kochająca Go niegdyś do szaleństwa i równie gorąco kochana przez Niego, mogła aż tak się zmienić. Z anioła w potwora. Oczywiście nie uważał siebie za chodzący ideał gdyż taki nie istnieje. Miał świadomość swych zalet i wad, ale żona także je miała. Nic przed nią nie ukrywał. Kiedyś akceptowali siebie, w pełni świadomie, wraz z wszystkimi wadami, które doskonale znali. Ich związek niestety, poddał się stereotypowi głoszonemu przez jego kolegów: małżeństwo często zabija miłość. Niestety: ci nieokrzesańcy, dziwkarze (za takich uważał ich tylko dlatego, że „chodzili” z kilkoma dziewczynami w ciągu roku) i hulaki, z którymi niegdyś się przyjaźnił, mieli rację. Kiedyś gardził ich poglądami w tej materii – teraz wiedział, jak bardzo się mylił. Oni wchodzili co kilka miesięcy w nowe, zupełnie niewinne, związki z dziewczynami – On czekał na tę jedną.

Prawdziwa miłość, to miłość płynąca z wolności. Niestety małżeństwo to niewola narzucana sobie samemu w przypływie zachwytu miłością. W takiej chwili nie myśli się o konsekwencjach. Teraz o tym wie, że decyzja, mimo, że bywa podejmowana po latach znajomości, często nie jest do końca przemyślana. „Kocham Cię i chcę być razem z tobą do końca życia”. Ale dotąd kochanie się polegało na częstym spotykaniu – raz u niej raz u Niego, częstym byciu z sobą, a nie na prowadzeniu wspólnego życia. Byli konserwatywni w swoich poglądach. Twierdzili, że skoro nie są jeszcze małżeństwem – nie powinni mieszkać razem. A tymczasem małżeństwo to kontrakt dobry dla ludzi, którzy żyją z sobą – mieszkają ze sobą naprawdę długo. Dwudziestoparoletni smarkacze, zwłaszcza mężczyźni, nie są zdolni do w pełni świadomego podejmowania decyzji pociągającej skutki na całe życie...

Do wspólnej drogi życiowej nikt Go nie przygotował: ani szkoła, ani Kościół swoimi naukami przedmałżeńskimi, czy też rodzice swoimi, rzekomo dobrymi, doświadczeniami – absolutnie nikt. Powinien posmakować znaczenia określenia „wspólne życie”. Wstawanie każdego ranka i przygotowywanie się przed wyjściem do pracy. Czuwanie przy łóżku chorej partnerki, która w wysokiej gorączce cierpi, a jej zachowanie jest uciążliwe czy wręcz nieznośne. Powrót do domu po ciężkim dniu pracy i wykonywanie obowiązków domowych w miejsce radosnych spotkań w restauracji lub w kinie. Tak, jak to właśnie robił teraz. Ten stan często powoduje, że miłość, cała radość z nią związana powszednieje. Z uczucia rodzi się obowiązek. Po jakimś czasie zaczął się zastanawiać, jaka siła może spowodować, że wieczorem żona nie ma ochoty nawet na wspólną rozmowę przy kieliszku wina i przytulenie dla dawania sobie ciepła. Seks jest wspaniałą przyprawą miłości, ale nie jest niezbędny, nie jest konieczne częste używanie tej przyprawy. Natomiast bliskość, uczucie ciepła bijącego od drugiej, ukochanej osoby to jest właśnie sens życia w miłości.

Pewnego razu, głośno stwierdził, że jego żona jest, jak modliszka. Po zapłodnieniu najchętniej odgryzłaby mu głowę, żeby nie przeszkadzał w dalszym życiu. Po urodzeniu pierwszego dziecka w krótkim czasie wystąpiły pierwsze objawy znudzenia mężem. Ale jeszcze nie było tak źle. Natomiast, gdy pojawiło się drugie dziecko, mające odświeżyć i wzmocnić ich związek, skończyło się niemal wszystko, co dobre. Już nie było wieczornych rozmów o literaturze i filmie. Już nie zachwycali się wspólnie sobą. Seks, tak wspaniały kiedyś, właściwie nie istniał. Kiedy już czuł, że dłużej nie zniesie czekania, po wielu prośbach prawie zmuszał żonę do uprawiania fizycznej miłości. Co dziwne, przeżywała rozkosz, mimo stawianego zwykle na początku oporu. Zastanawiał się czy właśnie to Jego żona lubi. Jednak nawet Jego pocałunki budziły u Jego żony obrzydzenie. Posunęła się nawet do demonstracyjnego plucia, kiedy ją całował...

Wielokrotne próbował przeprowadzić z nią rozmowy na temat przyczyn rozpadania się ich związku. Jednak kończyły się one zawsze awanturami, które pogłębiały w Nim poczucie winy, choć na dobrą sprawę Jego wina polegała chyba tylko na tym, że żyje. Pytał ją, dlaczego Go odrzuca, nazywała Go wówczas „niewyżytym psem”. Prosił, by udali się ze swoimi problemami do poradni – twierdziła, że chce z niej zrobić wariatkę. Tymczasem On wciąż tkwił przy niej wierny, jak pies i osiągał powoli stan bliski szaleństwa spowodowany nie odwzajemnianą miłością.

Nagle z rozmyślań wyrwało Go uderzenie w ramię.

– Przepraszam – powiedział do kobiety, którą potrącił idąc chodnikiem.

– Nie szkodzi, widzę, że jest pan bardzo zamyślony. Proszę uważać przy przechodzeniu przez ulicę. Samochód może zabić... – odpowiedziała pojednawczo uśmiechając się do Niego.

Spojrzał na nią. Była bardzo ładna. Miała długie, ciemne włosy, delikatnie rozjaśnione w kilku miejscach, niemal niezauważalnymi pasemkami. Była ładną kobietą, lecz nic więcej. Nie pragnął, jak stereotypowy samiec dopaść ją i zostawić w niej swój materiał genetyczny. Mimo, iż ostatnio kochał się z żoną miesiąc temu, nie miał takich myśli. Kochał swoją żonę i mimo wszelkich cierpień, jakie Jemu zadawała, pragnął być jej wierny.

Odwzajemnił uśmiech kobiecie, z którą się zderzył.

Idąc dalej już nie rozmyślał o swoich problemach małżeńskich. Kobieta, którą przypadkowo potrącił ramieniem oświetliła na moment jego ciemną samotnię myślową – ciepłem swojego spojrzenia i szczerością uśmiechu. Pięknie jest spotkać, nawet w takich okolicznościach, kogoś bezinteresownie miłego.

* * *

Następnego dnia musiał mieć gotową wstępną wersję projektu zmian wprowadzanych do firmowego systemu informatycznego PLM. Problem sam w sobie był trudny, a na dodatek wymagano od niego prostego opisu, który byłby zrozumiały dla kilku ważnych ludzi z zarządu. Przy czym ludzie ci nie mieli najmniejszego pojęcia o komputerach, bazach danych i informatyce w ogóle. Jak zwykle w takich przypadkach, podjął się karkołomnego zadania godzenia ognia z wodą, ponieważ w dodatku programiści realizujący projekt byli ludźmi zupełnie niekomunikatywnymi. Uważali ponadto, że cała reszta świata, nieinformatycy, to ludzie „nie pojmujący niczego”... Czekało go jeszcze sporo pracy w domu.

Wsiadł do samochodu, uruchomił klimatyzację i włączył płytę z muzyką Artillery – stare, dobre lata dziewięćdziesiąte. Heavy metal tamtych czasów zawsze rozpalał w nim iskrę życia. Czasem zbyt mocno ją rozniecał – pedał przyspieszenia niemal znikał w podłodze, a silnik wył pomagając nadwoziu rozdzierać powietrze.

Szybka jazda samochodem była jednym z Jego żywiołów. Dlatego ewentualne znalezienie Jego szczątków na drzewie nie powinno nikogo zdziwić. Brakowałoby tylko nieco klasy: rozbiłby się zwykłym seryjnym autem, a nie czerwonym ferrari, jak bohater filmu, który ostatnio głęboko Go poruszył – „On the beach”. Mimo wszystko ferrari nie było jego marzeniem. Marzył o miłości, czułości i spokoju... Prędkościomierz wskazał 180 kilometrów na godzinę.

Gdy zajechał przed dom ujrzał swoje dzieci bawiące się na podwórku. Biegały wesoło śmiejąc się i piszcząc. Najgłośniej piszczała córeczka podszczypywana przez syna. On, jedenastoletni mężczyzna – ona, pięcioletnia dama. Oboje dopadli go tuż po tym, jak opuścił samochód. Takie powitania były dla Niego jednymi z najszczęśliwszych momentów życia. Nie spodziewał się już wiele więcej od życia.

W domu czekał Go, niemal jak co dzień, dysonans między pięknymi zapachami dochodzącymi z kuchni, a znudzoną miną towarzyszki jego życia.

– Cześć kochanie. Co słychać, co w pracy? – spytał, jak każdego powszedniego dnia, ale te pytania były wyrazem autentycznego zainteresowania.

– A co może być słychać? Pytasz, jakbyś nie wiedział, że nic ciekawego się nie zdarzyło – odpowiedź, wbrew pozorom nie była standardem, ale taki a nie inny jej kształt był częstym zjawiskiem. – Zawsze pytasz. Gdyby się coś działo, sama bym ci o tym powiedziała!...

– Gdybym nie spytał kochanie, znowu powiedziałabyś, że „nawet się tobą nie interesuję”...

– Bo ty zawsze się interesujesz nie wtedy, kiedy trzeba.

Nigdy nie było odpowiedniej pory na przejaw zainteresowania, zawsze była niezadowolona, gdy się nią nie interesował.

Obiad zrobiła naprawdę smaczny. Skupił się na zaspokajaniu głodu, chociaż przed kilkunastoma sekundami poczuł skurcz żołądka.

Zaczęło się Jego kolejne rodzinne popołudnie. Rodzinne tak bardzo, że czuł każdą fałdę żołądka, każdy kosmek w jelicie. Pocieszającym był fakt, że żona doskonale przyrządzała jedzenie.

Wciąż zadawał sobie retoryczne pytanie: dlaczego i jak długo jeszcze to wytrzyma? Dlaczego miłość jest tak bezwzględnym, nie pozwalającym uwolnić się od siebie uczuciem. Dopada, zaciska palce na gardle i przyciska do muru. Często szarpie uderzając o ten mur, kalecząc do krwi. Aż wszystkie uczucia i myśli ociekają nią. Ból rozrywa całe jestestwo na strzępy, ale mimo tego nie chcesz się od tego uwolnić. To jest jeden z największych paradoksów wszechświata. Drugim natomiast paradoksem, wynikającym bezpośrednio z poprzedniego jest przemiana zachodząca w wielu ludziach po zawarciu związku małżeńskiego. Radość istnienia drugiej osoby nagle zamienia się w ból współistnienia. Ból równie dotkliwy, od którego równie uporczywie wielu, kierując się nadzieją, nie chce się uwolnić.

Nadzieja zawsze lubi mamić i składać trudne do realizacji obietnice. Ale nadzieja jako wytwór rozpaczy i obaw będzie istniała tak długo, jak istnieć będą ludzie. Jak długo będzie istnieć miłość. Nadzieja bywa często jedyną nicią łączącą człowieka z życiem. Ci, którzy ją tracą, tracą wszystko. Samobójcy to ludzie, którzy stracili nadzieję. Nadzieję w nich zabiła rozpacz i niecierpliwość – nie chcąc czekać wybierają łatwiejsze rozwiązanie. Łatwiejsze w ich przedziwnym pojęciu. Czy On szedł właśnie na łatwiznę, gdy rozmyślał o samobójstwie?

Popołudnie i wieczór upłynęły w męczącym milczeniu. Zajmowali się oboje z żoną zwykłymi czynnościami domowymi. Obiad i kolacja przyrządzone przez nią. Potem On sprzątał i mył naczynia. Razem wykąpali dzieci i ułożyli je do snu. Kiedy żona zasnęła z wyczerpania kamiennym snem, On złożył na jej czole czuły pocałunek. Chwilę przyglądał się jej twarzy. Miała piękne usta, które kiedyś nie pozwalały Jemu oderwać się od siebie w gorącym pocałunku. Ułamek sekundy wypełniony pięknym wspomnieniami.

Drzwi do sypialni żony i dzieci zamykał niemal bezgłośnie. Opanował tę sztukę w ciągu wielu lat nocnych kłótni wywołanych najmniejszym szmerem. Zatrzymał się na chwilę przed dużym lustrem wiszącym na ścianie w korytarzu. Po drugiej stronie stało Jego marne odbicie. Zmęczona twarz, zaczerwienione oczy. Wewnątrz czuł dopełnienie tego wyglądu – wieczorami żołądek rzadko pozwalał Jemu o sobie zapomnieć...

Najchętniej nie odrywałby stóp od podłogi, ale konieczność zachowania absolutnej ciszy wyzwoliła w Nim resztki sił i zdołał unieść stopy idąc do gabinetu. Kiedy opadł na fotel przed stolikiem, na którym stał komputer, przez krótką chwilę poczuł ogromną chęć opuszczenia powiek i pozostawienia ich w spoczynku przez kilkanaście minut. Był jednak tak zmęczony, że wiedział czym się to może skończyć: awanturą, że śpi przy biurku albo przebudzeniem o świcie z obolałym karkiem. Uruchomił system i pracował kilka godzin. Przez uchylone okno słychać było, jak zasypia miasto. Coraz mniej samochodów przejeżdżało ulicą, słychać było coraz mniej głosów ludzi spacerujących niedaleką dębową aleją.

Kiedy skończył poprawki prezentacji nowych funkcji PLM, na zewnątrz nawet wiatr usnął. Panowała kompletna cisza. On otworzył okno i parę minut wdychał głęboko chłodne, nocne powietrze, a cisza koiła Jego słuch. Uwielbiał ciszę, piękne słowa i dobrą muzykę. Nieistotny był gatunek, muzyka musiała się Jemu po prostu podobać. Za oknem, w pewnym oddaleniu stały dwa dęby. Często spoglądał na nie. Skupiając na nich wzrok lepiej koncentrował się na swoich myślach. Spoglądając na wiekowe dęby wyglądał, jakby oczekiwał od nich odpowiedzi na jakieś niewypowiedziane pytanie.

Pod prysznicem niemal usnął. Owinięty ręcznikiem, boso poszedł do sypialni. Na początku małżeństwa takie wejście do sypialni Jego żona kwitowała słodkim mruczeniem. Dzisiaj nie miał już siły zakładać piżamy. Usnął nagi obok żony, której piękne ciało, kiedyś tak gorące, teraz biło chłodem większym niż noc otulająca dęby.

Rozdział II Niezwykły zwykły dzień

On

Często, kładąc się spać, rozmyślał nad przyczyną „obdarzenia” człowieka popędem seksualnym. Seks z ukochaną osobą jest pięknym dopełnieniem i spoiwem dla miłości. Jest aktem pełnego oddania drugiej osobie. Oddajemy siebie w całości, bez reszty. Bliskość, doświadczanie ciepła duszy i ciała. Koniec aktu miłosnego będący zanurzeniem się w bezkresie kosmosu jest niczym doświadczenie wybuchu supernovej, omiatanie blaskiem komet – gorąco rozżarzonego metalu i chłód Antarktydy jednocześnie. Uczucie, którego nie jest w stanie opisać nawet najbardziej zakochany poeta. Ale zaraz potem nadchodzi cudowna bliskość, słyszymy dźwięk bicia naszych serc, skóra spocona przez miłosne uniesienia powoduje, że zespolenie w jedno nabiera jeszcze bardziej dosłownego wymiaru.

Tylko takiego seksu pragnął. Jemu nie chodziło o zwykłe rozładowanie napięcia czy też szybkie przeżycie przyjemności.

Popęd został dany człowiekowi – rozważał dalej – by skutecznie podtrzymać gatunek. Dojrzały, zdrowy i normalny człowiek, bez względu na płeć, w zasadzie nie jest w stanie obejść się bez rozładowania napięcia seksualnego. Rzadziej lub częściej, ale potrzeba rozładowania tego napięcia pojawia się. U wielu ludzi potrzeba ta ma charakter czysto techniczny – „chce mi się, więc muszę”. Dzięki temu zagwarantowane jest podtrzymanie gatunku – czasem „chce mi się, więc muszę” zamieniało się w „chce mi się, więc musisz”. Niejedno dziecię zostało spłodzone w ten sposób... A jak było z nimi?

Narodziny syna były świętem w ich związku. Oczekiwali dziecka ponad dwa lata, a płeć nie była dla nich istotna. Chcieli mieć dziecko – owoc ich wielkiej miłości.

Lekarze załamywali ręce, ale natychmiast wyciągali je po pieniądze. Dziesiątki tysięcy złotych przemieliła ta bezmyślna machina zajmująca się mamieniem ludzi. Aż któregoś dnia test dał wynik pozytywny. Po dwóch latach wspólnej walki, poświęcenia, wyrzeczeń i upodlenia przez tak zwaną służbę zdrowia nareszcie oczekiwali dziecka!

Najszczęśliwsze miesiące ich życia, to właśnie pierwsza ciąża. Radość panowała w ich domu i sercach każdego dnia. Wprawdzie istniał niepokój wynikający z normalnej w tej sytuacji niepewności, co do dalszego biegu rzeczy, ale ogromna fala radości topiła natychmiast wszelkie zło, wszelkie negatywne strony ich życia przestały istnieć na długich dziewięć miesięcy.

Rozmawiali wówczas o wszystkim. O planach na przyszłość, o tym, jakie będzie ich dziecko, o filmie, który właśnie nadawała telewizja, o jej kieckach, o Jego fascynacjach związanych z informatyką i motoryzacją – o wszystkim. Kochali się często do upadłego. Nawet starając się o dziecko nie kochali się tak namiętnie. Świat wokół nich przestał istnieć na dziewięć miesięcy, które w przyszłości miały okazać się mgnieniem oka, odległym, ale niezwykłym wspomnieniem.

Jak każde święto, narodziny syna szybko przemieniły się w prozę życia. Oboje nadal byli szczęśliwi, ale to szczęście dotyczyło już tylko dziecka, było związane tylko z maleństwem. Nagle, niemal z dnia na dzień, przestał być żonie potrzebny jako mąż. Był pomocnikiem w pracach domowych, które i tak od zawsze starali się dzielić między sobą. Był kierowcą samochodu, którym przemieszczała się rodzina, był fachowcem od napraw wszelkiego rodzaju – od złamanej części zabawki, aż po awarie sprzętu domowego. I choć obowiązków przybyło – dziecko to ogromna odpowiedzialność i troska – nie pracowali oboje po nocach, żeby przeżyć. Nadal żyli dostatnio i w miarę spokojnie. Ale to, jak był traktowany, świadczyło o narastającej niechęci żony do Niego.

Czas płynął uparcie dalej, a tempo tego upływu dawało Jemu coraz mniej czasu na podejmowanie prób naprawy tego, co psuło się w zastraszającym tempie w Jego małżeństwie. Kochał żonę tak samo, jak w dniu ślubu, kiedy czuł się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

Odwzajemnienie Jego uczucia po pewnym czasie było właściwie żadne. Nie rozmawiali już prawie o niczym. Chyba, że kłótnię można uznać za swoisty rodzaj rozmowy. Tak kiedyś lubiane przez żonę wtulanie się podczas zasypiania zostało zastąpione odwróceniem się plecami. Kiedy przychodząc do łóżka próbował ją obejmować, słyszał często „nie przeszkadzaj mi, chcę spać”.

Brakowało Jemu bliskości ukochanej kobiety, a ona z każdym dniem oddalała się od niego duszą i ciałem. Przestawała istnieć miłość duchowa i miłość fizyczna. Duchowa zanikała wraz z gestami właściwymi osobom kochającym się – fizyczna przekształciła się w odruchy, które Jemu kojarzyły się coraz bardziej jednoznacznie z obrzydzeniem. Ale wciąż kochał swoją żonę. Kochał miłością równą tej sprzed ślubu, lecz kochał ją jeszcze jako matkę ich dzieci. Małe, żywe srebra, bez których obecnie ich małżeństwo nie miałoby racji bytu. Jedyna prawdziwa, ale ogromna radość w ich małżeństwie.

Znając żonę od wielu lat, On doskonale zdawał sobie sprawę z jej drażliwości i niechęci podejmowania pewnych tematów. Po kolejnym miesiącu bez fizycznego zbliżenia, postanowił porozmawiać z nią o tej sytuacji. Zamierzał poprowadzić rozmowę delikatnie, taktownie. Wiedział, że jedno nieszczęśliwe sformułowanie może skończyć się katastrofą. Kolejna kłótnia i zagęszczona atmosfera na co najmniej tydzień. Miał też w pamięci kilka poprzednich rozmów na ten temat. Raczej prób. Nieudanych prób.

– Chcesz cappuccino czy zwykłą kawę? – spytał kierując się do kuchni.

– Zwykłą, niezbyt mocną – rzuciła krótko, ale bez emocji.

Stojąc nad czajnikiem, czekając aż zagotuje się woda próbował w głowie ułożyć przynajmniej początek rozmowy. Nigdy nie wiedział, czy od razu zacząć od głównego wątku, czy też zmierzać do niego stopniowo, poprzez inne tematy. Nie było reguły: raz udawało się bezpośrednie podejmowanie tematu, innym razem kończyło się to kłótnią. Tego dnia postanowił bezpośrednio, ale delikatnie nawiązać do głównego tematu.

Zaniósł świeżo zaparzoną kawę w kubku, tak jak lubiła najbardziej: w wielkim kubku Starbuck’s ze srebrną łyżeczką do zamieszania, jakkolwiek oboje od dawna nie używali cukru. W Jego głowie kłębiły się tysiące myśli. Przede wszystkim miał nadzieję, że rozmowa potoczy się spokojnie i uda się im porozmawiać o swoich problemach.

Usiadł przy niej na sofie. Świeżo zaparzona kawa, niczym olejek aromatyczny, roztoczyła wokół nich atmosferę przytulności. Słońce już zaszło, dzieci od niedawna słodko spały.

Cisza i spokój. Wprawdzie na ekranie telewizora spikerka z zapałem opowiadała o jakimś wydarzeniu, ale dźwięk nastawiony był tak cicho, że prawie nie było jej słychać. O tej porze zwykle czekali na wieczorną prognozę pogody. Picie kawy o tej porze zdarzało im się tylko w piątki, zwłaszcza wówczas, gdy chcieli trochę dłużej niż zwykle posiedzieć. Zwłaszcza, że kawa raczej nie działała na nich oboje orzeźwiająco. Pili ją bardziej dla smaku niż z chęci oddalenia od siebie snu. Niezmiernie rzadko zdarzało im się spędzać wspólne wieczory – co najwyżej przy okazji jakiegoś ciekawego filmu. A i to zdarzało się nieczęsto.

Siadł na tyle blisko żony, że czuł ciepło jej ciała przebijające się przez koszulę nocną. Krew lekko zawrzała w nim. Ona była piękną kobietą. Taką, jaką sobie wymarzył. To wielkie szczęście żyć z kobietą, której uroda jest spełnieniem marzenia. Jednakże jego szczęście ostatnio śmiało się z niego szyderczo. Żył z kobietą, której przysięgał, że spędzi z nią resztę życia, ale szczęście poza szyderczym uśmiechem nie miało Jemu w ostatnim czasie więcej do zaoferowania...

Dotknął delikatnie jej szyi i zaczął ostrożnie wodzić dłonią na boki. Bardzo to lubiła. Często traktował to jako wstępną pieszczotę. Często też na tym etapie kończył się ich wspólny wieczór.

Tego dnia nie miała najlepszego nastroju, więc obawiał się – zwykle gwałtownej – negatywnej reakcji. Zanim jednak odchyliła się na znak, że ma już dosyć, przez kilka chwil poddała się tej delikatnej pieszczocie. Nadal nie wiedział, czego się spodziewać. Zdarzało się czasem, że ni stąd, ni zowąd po krótkich pieszczotach, które nie były nawet namiastką gry wstępnej, rzucała się na niego i kochali się do upadłego. Rzadko tak się zdarzało. Zawsze po tym zastanawiał się, co spowodowało takie, a nie inne zachowanie żony. Jednakże wszelkie próby analizowania spełzły na niczym. Reakcja ta nie miała związku ani z jej cyklem miesiączkowym, ani z nastrojem (bywało, że kochali się po dniu spędzonym na kłótniach). Nie miał na to wpływu nawet przebieg dnia, powodzenia lub niepowodzenia w pracy. Słyszał wiele razy stare, wyświechtane powiedzenie, że kobieta zmienną jest. Pod tym względem Jego żona na pewno była kobietą. Niesłychanie zmienną, zupełnie nieprzewidywalną.

Przez moment zastanowił się, na czym bardziej Jemu zależy: kochać się i odłożyć rozmowę na później, czy próbować nawiązać rozmowę ryzykując, że nic nie wyjdzie ani z rozmowy, ani z kochania...

Spojrzał na nią. Trzymała kubek przy ustach powoli sącząc kawę. Miała na wpół przymknięte powieki, na jej twarzy malował się napływający spokój. To był dobry prognostyk zarówno dla rozmowy, jak i dla zbliżenia. Szybko zabił w sobie samczą żądzę i przystąpił do przygotowywania „terenu” dla rozmowy. Rozciągnął się wygodnie na sofie opierając się o jej bok. Kolejny test nastroju. Uniosła rękę i położyła dłoń na jego piersi. To ciągłe oczekiwanie w napięciu na jej reakcję rujnowało Jego psychikę. Nigdy, dosłownie nigdy nie miał pewności, co się zdarzy za kilkanaście sekund. Jej reakcje bywały diametralnie różne, nawet w podobnych okolicznościach. Mogli spokojnie rozmawiać na jakiś neutralny temat, po czym ona nagle z wściekłością rzucała, że szlag ją trafia, gdy On „tak” na nią patrzy. Oczywiście On przeanalizował „te” swoje spojrzenia i za nic w świecie nie mógł dojść, które z nich były nieodpowiednie. Dodatkowym czynnikiem komplikującym badanie przyczyny była jej skrajna zmienność. Ergo: niemożliwym było dojście przyczyny.

Znowu, przez miliardową część sekundy, przez Jego umysł przemknęła myśl „łatwa droga do kochania się”. Równie szybko, jak się pojawiła została przegnana. Tak, czy inaczej wieczór zapowiadał się przynajmniej miło. Delektował się tym spokojem i bliskością żony, która zdawała się odwzajemniać chęć bycia z Nim blisko.

Kiedy odstawiła pusty kubek na ławę, On powoli zsunął głowę na jej brzuch, po czym położył ją na kolanach. W jego umyśle, na ułamek sekundy zapłonął neon „kochajmy się”. Przez lata swojej udręki nauczył się panować nad tym. Neon zgasł.

– Jak minął tobie dzień? – kolejny fragment algorytmu postępowania mogący zakończyć się dwoma wynikami: spokojna odpowiedź albo wrzask w rodzaju „ty znowu” albo inne „daj mi spokój”. Czuł, jak kolejna cegiełka w budowli, jaką była Jego psychika właśnie poluzowała się. Kolejna już... Wiele takich cegiełek spadło i roztrzaskało się w drobny pył. Wiele innych było już luźnych i czekało na najmniejszy wstrząs, by odłączyć się od reszty. Czuł się, jakby był budynkiem tuż przed rozbiórką. Z tą jednakże różnicą, że żaden budynek nie miewa myśli, by samemu się zburzyć...

– Nieźle, trochę zmęczona, ale czuję się w sumie dobrze.

– Twój dyrektor był dzisiaj na miejscu? – wnioskował, że w pracy było co najmniej nijak, o ile nie nawet dobrze, więc podjął jeden z jej ulubionych tematów: praca. Sam z resztą lubił czasem słuchać jej opowiadań o tej tematyce. Zawsze były okazją do porównań z tym, co dzieje się w Jego firmie. Pracowali oboje w zupełnie innych branżach, w krańcowo różnych warunkach. On pracował w ciągłym napięciu, ciągle gonił jakieś terminy, wciąż musiał likwidować skutki jakichś „katastrof”, ale działał w bardzo zgranym zespole tworzonym przez niezwykle oddanych sobie nawzajem ludzi.

Jego żona natomiast błogosławiła dzień, w którym jej dyrektor był chory lub wyjeżdżał na cały dzień. Był kompletnym ignorantem zarówno jako szef, jako przedstawiciel swojej branży, ale i jako człowiek. Nie znał się na niczym, a jedynym co trzymało go na stołku były układy. Lecz zgrywając mądrego w zakresie wszechwiedzy wtrącał się do wszystkiego i podejmował decyzje, które miały się do rzeczywistości niczym pięść do nosa. Mieli kiedyś wątpliwą przyjemność, przynajmniej dla Niego, poznać się osobiście. Po kilku minutach rozmowy z tym „niby-dyrektorem” zastanawiał się, czy zjedzony niedawno obiad trawić dalej, czy też użyć go jako środka wyrazu swojego zniesmaczenia. Człowiek był mieszanką kretyna z kamieniem: nie dość, że był kompletnym głupkiem, to jeszcze nic do niego nie docierało. Ale Jego żona po latach pracy wypracowała sobie sposób postępowania z tym indywiduum, więc denerwowało ją raczej samo przyglądanie się działaniom swojego przełożonego niż jego stosunek do niej. Typowe, darwinowskie przystosowanie się do warunków życia. Za to właśnie szczerze podziwiał swoją żonę.

– Tak. Był, ale oczywiście szybko wymyślił powód, żeby się ulotnić, więc mogłam spokojnie dokończyć raporty, które muszę wysłać w poniedziałek.

Ta odpowiedź – jak Mu podpowiadało doświadczenie – oznaczała, że wieczór będzie spokojny. Ton odpowiedzi był niezwykle spokojny i bił z niej niemal pełen obojętności stosunek do wydarzeń kończącego się dnia. Odpowiedź na Jego pytanie, a raczej wynik analizy tej odpowiedzi dowodziły, że mimo zmienności, Jego żona dzisiaj będzie już spokojna, cokolwiek się zdarzy. Przynajmniej dotąd, w podobnych okolicznościach, zawsze tak było...

Wymienili kilka uwag na temat tego, co się zdarzyło podczas dnia pracy, On powiedział o kilku przemyśleniach związanych z mającą się odbyć za tydzień imprezą firmową. Podsumowali cały tydzień. Rozmowa była naprawdę miła i objawiała ich szczere, wzajemne zainteresowanie swoimi sprawami. Dawno tak miło im się nie rozmawiało. Wpadł szybko na pomysł, jak podsycić żar normalności rozmowy.

– Słuchaj, może byś napiła się wina? Mam w piwnicy to, które prezes przywiózł z Chile. Dawno nie piliśmy – może spróbujemy?

– Wiesz, dobry pomysł. Dawno nie piliśmy wina – dawno... – wcale nie pili. Nigdy nie było okazji ani nastroju.

Do piwnicy niemal pofrunął. To będzie doskonały wieczór. Jeden z niewielu w ciągu ostatniej dekady. Kiedy już rozlał trunek do kieliszków, żona zdjęła kapcie i położyła stopy na Jego kolanach. Tak, to będzie z pewnością doskonały wieczór. Kiedy wsunęła dłoń pod jego koszulę, delikatnie ją ujął i przeniósł na swój policzek. Zbliżył twarz do jej twarzy tak blisko, że widział niemal dno jej oczu.

– Czy my będziemy się dzisiaj kochać? – spytał żartobliwym tonem. Odpowiedziała szczerym, ale przyciszonym, długim śmiechem – dzieci już spały. Trzeba było zachowywać się cicho. Kiedy przysunęła się do Niego i pocałowała w ucho, powiedział:

– Chciałbym najpierw porozmawiać.

– Hej, o czym tu rozmawiać? Twoja żona chce się z tobą kochać! – znowu roześmiała się. Ze zdumienia niemal przecierał oczy. Poczuł się, jakby czas cofnął się o wiele lat. Kiedyś często tak się zdarzało, że ona rozpoczynała grę wstępną.

– Tak kochanie, ale moja żona prawie nigdy nie chce się kochać. Jest młodą, piękną kobietą, a w tych sprawach zachowuje się jak staruszka – jej reakcja na te słowa miała być odpowiedzią na pytanie, czy rozmowa będzie kontynuowana. Wbrew Jego obawom, nie zareagowała gwałtownie. Głośno tylko westchnęła i dolała sobie wina.

– Dolać tobie też?

Skinął głową i podstawił swój kieliszek. Po krótkim milczeniu odezwała się:

– Słuchaj. Ja wiem, że ty chcesz się kochać o wiele częściej niż ja. Ale masz dwa wyjścia: skorzystać z tego, że dzisiaj mam na to ochotę albo rozpocząć kolejną głupią dyskusję, która do niczego nas nie zaprowadzi.

– Kochanie, o wiele częściej niż ty? – odpowiedział. Starał się zachować spokój. – Ty w ogóle nie chcesz się kochać. Dobrze, dzisiejszy wieczór jest wyjątkowy. Ale zrozum: jest W-Y-J-Ą-T-K-O-W-Y.

Rozmowa trwała prawie godzinę. Była rzeczowa i spokojna. Jednakże ona nie przyjęła żadnych argumentów, żadnych propozycji, żadnych warunków. Kompromis w jej wydaniu polegał na konieczności przyjmowania jej warunków lub co najmniej na odrzucaniu cudzych. W tym pojęciu osiągnęli kompromis. Jedyną korzyścią dla Niego był wyjątkowo spokojny przebieg rozmowy i to, że mógł przedstawić jej argumenty, które choć zostały od razu odrzucone, mogły w przyszłości spowodować, że przemyśli pewne sprawy w spokoju i wyniknie z tego pozytywna reakcja. Oczywiście przedstawi ją jako efekt własnych przemyśleń, absolutnie przez nikogo nie inspirowanych. Reakcja taka mogła nastąpić, ale nie musiała... Najważniejsze dla Niego było nakłonienie żony do wspólnego udania się do lekarza lub jakiejś poradni. Sam nie wiedział, jakiej, ale słyszał o różnych poradniach od znajomych. Mimo początkowego niepokoju, w tej chwili żona była wyjątkowo odprężona. Być może podziała tak na nią mieszanka wina i ciszy panującej w domu.

Tej nocy kochali się krótko, ale oboje osiągnęli satysfakcję. Zasypiając żona odwróciła się do niego plecami i od razu zastrzegła, że nie chce żeby On się do niej przytulał, bo jest jej gorąco. Takie małe wiaderko z lodowatą wodą na koniec. Prosto na serce... Jedyną osłodą dla Niego było jej słodkie mruczenie, które wydawała z siebie zawsze po udanym, bardzo upojnym zbliżeniu.

Dzień, który się kończył był dobry? Udany? Czy udało Mu się zrealizować choć część zamierzeń? Dyszał ciężko jeszcze przez moment, a echo rozkoszy mieszało Mu się ze smutkiem ponownego fizycznego oddalenia. Od dawna wiedział, że podczas zbliżenia szczyt nie jest tak wartościowy, jak następujące po nim splecenie ciał – dłonie i stopy zlewające się w jedno, jej włosy na jego piersi, omiatające jego ciało niczym delikatna bryza. Orgazm był zaledwie wstępem do tego, co kiedyś następowało po nim. Potrafili się wtedy wtulać w siebie tak mocno, że rano często miał zdrętwiałe wszystkie kończyny. Czuł jednak wszechogarniające szczęście i rozkosz porównywalną jedynie z orgazmem, który trwa kilka godzin. Wtedy zawsze doświadczał prawdziwości legend mówiących, że przed wiekami mężczyzna i kobieta byli jednym ciałem, lecz gniew bogów rozdzielił ich i skazał na wieczne poszukiwanie i tęsknotę.

Rozdział III Pierwszy kontakt

On

Zjazd firmowy został zorganizowany tuż po fali przyjęć nowych pracowników. Szefowie postanowili połączyć przyjemne z pożytecznym, gdyż spotkanie miało umożliwić wzajemne poznanie się pracowników z całego kraju, a przy okazji postanowiono przeprowadzić szkolenia. Najważniejsze z nich było związane z głównym nurtem działalności przedsiębiorstwa, kolejne szkolenie związane było ze zmianami przepisów regulujących branżę, w której działa firma. Ostatnie szkolenie miał poprowadzić On. Jego zadaniem było przedstawienie i krótkie omówienie nowych modułów systemu informatycznego PLM oraz przypomnienie problematyki bezpieczeństwa systemów informatycznych.

Oczywiście wszyscy bardzo cieszyli się ze zbliżającego się zjazdu integracyjnego, ponieważ każdy snuł plany: kto kogo będzie chciał bliżej poznać, co i z kim będzie robił podczas wspólnej imprezy. Bo tak naprawdę, w zamyśle, była to jedna wielka impreza okraszona elementami szkoleniowymi. Odprężenie, oddalenie od codziennych obowiązków, ale także wzbogacanie wiedzy.

On z lekkim dreszczykiem emocji przygotowywał się do swojej części programu szkolenia. Niewiadomą był dla niego sposób przyjęcia przez pozostałych pracowników prezentacji, którą przygotował – sam pochodził z nieco wcześniejszej fali przyjęć, więc zjazd, jak wielu nazywało tę imprezę, miał być okazją do pierwszego kontaktu ze współpracownikami z pozostałych placówek firmy. W dodatku od razu startował w roli prelegenta.

Dwa dni przed imprezą, za pośrednictwem komunikatora internetowego, odezwała się do Niego pracownica z jednej spośród najdalej położonych placówek. Zadała kilka bardzo dociekliwych pytań dotyczących systemu. On starał się udzielić jak najlepszej odpowiedzi. Chyba udała mu się ta sztuka, ponieważ po godzinnym dialogu na komunikatorze Ona stwierdziła, że dzięki temu kontaktowi zrozumiała lepiej działanie kilku funkcji systemu, dodając na koniec „Warto było się do Ciebie zwrócić z tymi pytaniami”. Cieszył się, że potrafił swoją skromną wiedzą kogoś wesprzeć. Dawało to jakąś namiastkę kontaktu z szerszą publiką podczas zbliżającego się szkolenia – do kogoś trafiły jego słowa, więc istniał cień szansy, że jeszcze kilka osób wyniesie coś pożytecznego z Jego zbliżającej się prelekcji.

Pewną przewagę nad pozostałymi pracownikami dawał Jemu fakt uczestniczenia w pracach projektowych, związanych z rozwojem systemu. Dzięki temu poznawał z pierwszej ręki funkcje systemu, a nowe poznawał jako pierwszy. Tym bardziej, że część projektowano biorąc pod uwagę niektóre z Jego uwag i sugestii.

Ona odezwała się jeszcze następnego dnia zadając krótkie pytanie, ale odpowiedź musiała być obszerna, więc On zaproponował rozmowę telefoniczną. To, co miał do powiedzenia łatwiej było przekazać podczas rozmowy niż pisząc – omówienie problemu wymagało zbyt wielu słów, więc dla zaoszczędzenia obojgu czasu i sobie bólu dłoni, postanowił porozmawiać. Znowu udało mu się rozwiązać Jej problem. Podziękowała i zagaiła krótką, nieco luźniejszą rozmowę. Miała bardzo miły głos.

– Potrafisz tak prostymi słowami i ciekawie wyjaśnić często nudne problemy, że od razu zaczynam się nimi interesować – na koniec zaśmiała się wesoło. Zabrzmiało to nieco kokieteryjnie, ale na niego tak nie podziałało.

– Przesadzasz, ale szanuję twoje zdanie i miło mi, że tak sądzisz – naprawdę tak uważał.

– Wiesz, wszyscy umawiają się na spotkania i imprezki podczas szkolenia. Ja też jestem nowa w firmie, więc może porozmawiamy chwilkę i poznamy się osobiście? Będę się lepiej czuła, mając więcej znajomych.

– Całkiem sympatyczny pomysł, z miłą chęcią. Do zobaczenia zatem jutro.

– Do zobaczenia mój mądralo – zaśmiała się na koniec i odłożyła słuchawkę. Wówczas jeszcze nie zwrócił uwagi na słowo „mój”. Pomyślał tylko z obawą, że kobieta o pięknym głosie może być brzydka. Bardzo chciał, żeby tak nie było. Bał się, że kiedy Ją ujrzy, okaże się iż na pięknym głosie Jej uroda się kończy. Wiele razy tego doświadczył.

Jakkolwiek rozmowa była miła, szybko o niej zapomniał. Pochłonęła Go ta część przygotowań do imprezy, którą Jemu powierzono. Chciał zapiąć wszystko na przysłowiowy ostatni guzik, żeby wypaść jak najlepiej. Musiał jeszcze dokonać kilku poprawek prezentacji i zrobić kopie materiałów szkoleniowych.

Z małego zamętu wyrwał go telefon. Dzwoniła żona. Miała drżący głos, słychać było pochlipywanie – coś ją ogromnie wzburzyło.

– Kochanie... – tak zwracała się do Niego ostatnio tylko w ciężkich dla niej chwilach. Zamilkła, najwyraźniej trudno jej było wydusić z siebie to, co miała powiedzieć.

– Co się stało? Wyduś z siebie, proszę! – jego niepokój był tym większy, że poprzedniego dnia wymiana zdań z żoną doprowadziła do tego, że jeszcze rano nie odzywali się do siebie. Nagła zmiana frontu, użycie przez żonę pieszczotliwego określenia musiało oznaczać, że to, co chciała Mu oznajmić musiało być dla niej bardzo poruszające.

– Powiedzieli mi, że w związku z sytuacją finansową firmy mam się zgodzić na obniżkę do wysokości trzech czwartych wynagrodzenia, albo mnie zwolnią...

Faktem było, że potrzebny był im każdy grosz, ale nawet taka obniżka nie mogła zachwiać ich stabilnością finansową.

– Od dawna wiedziałaś, że to nastąpi?

– Prawie od dwóch tygodni domyślałam się tego – odpowiedziała.

– Dlaczego wcześniej mi nie powiedziałaś? – teraz wiedział już skąd wzięło się jej zachowanie sprzed kilku dni, kiedy popijając wino rozprawiali przez cały wieczór o problemach. Grunt usuwał się jej spod nóg, a wiedziała, że na Niego zawsze może liczyć. Potrzebowała czyjegoś wsparcia, a On był najbliżej. Poza tym był jej mężem. Że też wcześniej na to nie wpadł! Zawsze kiedy miała do Niego jakiś interes była zadziwiająco miła. Było to perfidne zachowanie z jej strony. Jego czujność uśpiło to, że ostatnio coś podobnego zdarzyło się wiele miesięcy temu.

– Nie byłam pewna, czy tak będzie, a nie chciałam, żebyś znowu mnie pouczał.

– Pouczał? O czym ty mówisz? – wzburzył się.

– Znowu byś mi wygłaszał te swoje rady, jak postępować...

– Być może, ale parę razy z tych rad skorzystałaś. Poza tym wystarczyło powiedzieć, że nie życzysz sobie moich rad i nie mówiłbym nic – wykańczała Go tą swoją grą…

– Znowu zaczynasz się mądrzyć. Ja mam problem w pracy, a ty znowu swoje! – jej typowa reakcja w takiej sytuacji. Wszyscy stawali się winni jej trudnego położenia.

– Aniele, co ja takiego powiedziałem? – jej reakcja świadczyła o tym, że wracał dobrze znany Jemu nastrój.

– Nieważne. Nie kłóćmy się teraz – niespodziewanie jednak spasowała. Naprawdę czuła się zagrożona i wolała nie zrażać Go do siebie w takiej chwili. Zimna kalkulacja.

– Dobrze. Jutro po szkoleniu nie pójdę na imprezę integracyjną – zaproponował. Chciał się czuć potrzebny.

– Nie, bez przesady. Idź – odpowiedziała od razu.

– Jesteś pewna? – upewnił się czy czasem nie chce grać twardej – gdy tymczasem bardzo go potrzebowała. Ale ona nie lubiła okazywać, że potrzebuje Jego obecności. Nawet gdy jej potrzebowała.

– Tak, jestem pewna. O 17 dzisiaj czekam na ciebie przed biurem. Cześć.

– Cześć.

Szykował się wyjątkowo ciekawy weekend... Szkolenie, nieciekawa atmosfera w domu oraz impreza integracyjna. W zasadzie już nie miał ochoty wybierać się na tę imprezę. W obecnej sytuacji będzie Jemu trudno i niezręcznie się bawić. Poza tym słyszał, że w przeszłości tego typu spotkania kończyły się potężnym piciem, a Jego żona wyjątkowo nie cierpiała, kiedy był pijany. Jakkolwiek w ciągu kilkunastu lat małżeństwa zdarzyło się to Jemu zaledwie kilkakrotnie, przy czym w tym „odmiennym” stanie był raczej zabawny, więc biorąc to wszystko pod uwagę nie rozumiał jej pretensji. Starał się unikać starć z tego powodu i najczęściej wykręcał się od picia tłumacząc, że musi jechać samochodem. W ogóle niespecjalnie Go do tego przecież ciągnęło.

Zbliżający się piątek wywoływał w Nim ogromne emocje z powodu szkolenia, którego był współorganizatorem. Jednakże w ciągu najbliższych kilkudziesięciu godzin miał się przekonać, że obawa o powodzenie szkolenia nie była tak emocjonująca w porównaniu z tym, co będzie Jemu dane przeżyć następnego wieczora.

Z zamyślenia wyrwał Go sygnał komórki. Na wyświetlaczu ujrzał imię „Marcel”. Marcel był Jego serdecznym kolegą z tej samej placówki, co pracująca od niedawna koleżanka, z którą umówiony był na rozmowę podczas imprezy integracyjnej.

– Hej! Słyszałem, że jutro będziesz największym nudziarzem w naszej firmie, ha ha! – ten gromki śmiech oznaczał jedno: wyświetlacz telefonu komórkowego nie mylił się. Z całą pewnością był to Marcel.

– A ja słyszałem, że publika jutro będzie tak beznadziejna, że nawet, kiedy przeczytam im alfabet od początku do końca i z powrotem, nie zrozumieją o co chodzi! – takie dialogi, z pozoru złośliwe, w rzeczywistości jednak tylko dowcipne uprawiali często. Naturalnym jest, że ich specyficzny dowcip mógł być zrozumiały tylko dla przyjaciół, którzy dobrze się znają, w dodatku pracują w tej samej firmie.

– Ok, Marcel, mów co cię boli.

– Wiesz, dowiedziałem się, że w systemie pojawi się wiele nowości, ale nie doczekam się tego, o co wielokrotnie prosiłem. Ja naprawdę mam już dosyć sporządzania tych raportów i zestawień na piechotę... – rozżalenie Marcela było szczere.

– Marceli, zadajesz się ze złymi szpiegami. Ale ok, jak mi powiesz, kto ci naopowiadał tych bzdur, powiem ci, kiedy w systemie pojawi się moduł dedykowany tobie oraz podobnym marudom – czasem posługiwał się wymianą dla uzyskania cennych informacji.

Często tak robił: gromadził informacje mające niewielką wartość dla innych osób, podczas gdy sam zbierał je i dopasowywał niczym elementy układanki. Takie postępowanie sprawiało, że nieistotne wiadomości układały się czasem w niezwykle wartościową całość. Tym razem chciał się dowiedzieć kto i po co tworzy przecieki dotyczące prac nad systemem. Zwyczajowo o podjęciu prac nad zmianami w systemie, oprócz Niego, wiedziały trzy, najwyżej cztery osoby. Jednak pozostali „spiskowcy” prędzej opowiedzieliby, która z biurowych koleżanek marzy im się nocami, niż o tym co się planuje w firmie. To nie było w ich stylu. Sygnał o przecieku otrzymał już trzeci raz w tym tygodniu. Oznaczać to mogło, biorąc pod uwagę milczenie pozostałych wtajemniczonych członków zespołu, że pojawił się ktoś nowy, o kim On jeszcze nie został poinformowany. To też było normą w firmie – o nowych ludziach mówiono dopiero wówczas, gdy zarząd uznał to za stosowne. Dochodziło wówczas do niepotrzebnych skojarzeń, że dany pracownik jest zausznikiem szefów, że będzie im o wszystkim donosił, bo po cóż byłoby ukrywać jego obecność. W rzeczywistości chodziło o coś innego: po prostu zarząd bardzo często, nawet błahe sprawy, ukrywał przed pracownikami. Taki mieli zwyczaj i już... „Ich cyrk, ich zabawki”, jak określił to kiedyś główny księgowy.

– Wiesz dobrze, że nie mogę powiedzieć, kto mi szepnął to i owo do ucha – odpowiedź Marcela nie była dla Niego żadnym zaskoczeniem.

– Marcelku, no money, no goods... A tak całkiem poważnie powiem tobie, że jeżeli otrzymam od ciebie namiary szpiega, jutro będziesz pozytywnie zaskoczony. Nawet nie wiesz jak bardzo.

Marcel roześmiał się. Po krótkiej chwili powiedział:

– No cóż, poczekam do jutra na tę niespodziankę, nie muszę wiedzieć dzisiaj co to jest – z tonu jego słów biła niecierpliwość misternie skrywana pod płaszczykiem obojętności. On natychmiast zareagował, rzucając bardzo poważnym głosem, mówiąc powoli, dobitnie akcentując każde słowo:

– Marcelku, źle mnie zrozumiałeś, albo twoja znajomość angielskiego jest gorsza niż to przedstawiasz w swoim cv: jeżeli nie poznam personaliów tajemniczego osobnika niespodzianki nie będzie i to długo. Postaram się o to – tym razem On się zaśmiał w charakterystyczny sposób, znacząco obniżając głos. Ten śmiech znany był w firmie – wszyscy wiedzieli, że oznacza dysponowanie przez Niego niezwykle mocnymi argumentami, które przeważyły szalę niejednej potyczki na Jego stronę. Marcel od razu wyczuł, że bluff nie wyjdzie. Złagodniał i ściszonym głosem oświadczył:

– Ok, jutro od razu po przyjeździe do was, powiem ci kto to – następnie pewny swego, zdecydowanie głośniej dodał:

– A teraz mów, chyba mi ufasz?...

– Zaufanie Marcelku w ramach przyjaźni, ale teraz rozmawiamy, jako pracownicy tej samej firmy. Po przyjeździe zamelduj się jak najszybciej u mnie. Oprócz doskonałej jak zwykle kawy, dostaniesz swoją niespodziankę i coś jeszcze. Teraz jednak wybacz, mam rozmowę na drugiej linii. Czołgiem Marcel! – nie było to w Jego zwyczaju, ale bezceremonialnie rozłączył rozmowę nie czekając na odzew kolegi.

Błyskawicznie zadecydował, że zadzwoni do wiceprezesa i dokona kolejnej próby uzyskania informacji o tym, kim jest tajemnicza osoba dopuszczona do wiedzy na temat rozwoju systemu informatycznego. Wybrał dziewięć cyfr dobrze znanego numeru telefonu szybciej niż zajęłoby Jemu wyszukanie wiceprezesa w kontaktach zapisanych w aparacie komórkowym. Wiceprezes zwykle miał telefon zajęty lub odbierał po długim oczekiwaniu. Tym razem usłyszał komunikat, że numer abonenta jest zajęty i aktualne wywołanie jest następne w kolejce oczekujących. Gdyby czekał, dałby dowód na to, że się niecierpliwi, że pytanie które chce zadać wynika z zaniepokojenia jakąś sytuacją. Rozłączył się – wiceprezes zawsze oddzwaniał. Oddzwonił po kilku minutach.

– Cześć, dzwoniłeś do mnie. Mów, mam niewiele czasu, ale kilka minut tobie poświęcę. Wiesz, ta jutrzejsza impreza... – z wiceprezesem łączyły Go więzy przyjaźni, byli z sobą na „ty”.

– Wiesz, nic ważnego, ale wpadł mi do głowy pomysł, którym chciałbym się podzielić – tym razem On ledwo krył zniecierpliwienie.

– Coś się stało? – wiceprezes prawie odkrył Jego zniecierpliwienie.

– Nie, skądże, ale zlot firmowy może okazać się świetnym momentem na realizację tego pomysłu – słyszalne z drugiej strony sapnięcie oznaczało, że ewentualna podejrzliwość wiceprezesa zdawała się być przygaszoną.

– Ok, mów – ton oznaczał, że dano Jemu wystarczająco dużo czasu na wyłuszczenie problemu.