Bastard - Andrzej Dziurawiec - ebook

Bastard ebook

Andrzej Dziurawiec

4,5
31,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

 

We współczesnej Warszawie dochodzi do serii makabrycznych zdarzeń. Pod samochodem wokalistki Niny Goldfarb wybucha bomba. W fabryce wódek podczas strzelaniny ginie dwóch ludzi, a ich ciała znikają z kostnicy. Niewierna żona znajduje w mieszkaniu zmasakrowane zwłoki męża. To nie koniec brutalnych morderstw. Szybko okaże się, że zbrodnie są ze sobą powiązane, lecz tropy się gubią. Dochodzenie prowadzi wyjątkowy duet policyjny: Szubert i Szuman.

Agenci obcego państwa, stara atystokracja, ciemne interesy na rynku nieruchomości… wszystko to sprawia, że śledztwo wyjątkowo się komplikuje. A tymczasem rozwija się historia, od której nie można się oderwać, rozgrywająca się w Polsce, Szkocji, Izraelu oraz …za czasów Rzeczpospolitej Obojga Narodów.

Bastard”, powieść senacyjna z wątkiem śledztwa w sprawie zabójstw, brawurowo przedstawia nie tylko wielką aferę kryminalną, ale i na jej tle historię dziedziców polsko-litewskich książęcych rodów.

 

Tym razem nie mogła przyjść wcześniej. Postanowiła zaryzykować konfrontację. Już w korytarzu poczuła dziwny, metaliczny zapach. Otworzyła drzwi sypialni. Kotary były zasunięte, nic nie widziała. Zapaliła światło. Wojtek wisiał na haku od żyrandola. Cały we krwi. Na głowie miał czarny, katowski kaptur, ale Halinka nie miała wątpliwości, że to on. Przecież nikt inny nie zrobiłby jej takiego obrzydliwego kawału!

Przez chwilę miała to samo absurdalne wrażenie, jakiego doświadczył Wojtek, kiedy zobaczył ją klęczącą przed tamtym facetem: że to nie dzieje się naprawdę, że jest na planie jakiegoś dziwacznego filmu.

Kiedy zrozumiała, że to jednak nie film, straciła przytomność. A kiedy ją odzyskała, próbowała zdjąć ciało męża z haka. Nie dała rady, więc kuchennym nożem odcięła linkę. Położyła Wojtka na dywanie. Dopiero teraz zauważyła, że na ścianach pokoju są jakieś napisy, znaki nabazgrane krwią.

Zrobiło jej się niedobrze. Pobiegła do łazienki. Zwymiotowała.

Kiedy wreszcie doszła jakoś do siebie, próbowała myśleć.

Była przekonana, że to jej na złość Wojtek popełnił samobójstwo, a przy okazji zapaćkał krwią cały pokój. Nie przyszło jej do głowy, że samobójcy rzadko sami się obrzezują i wycinają sobie na ciele kretyńskie symbole.

(fragment)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 472

Oceny
4,5 (23 oceny)
15
6
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



AN­DRZEJ

DZIU­RA­WIEC

BA­STARD

Co­py­ri­ght © by Gru­pa Wy­daw­ni­cza Fok­sal, MMXIII

Wy­da­nie I

War­sza­wa

Zuzi

mo­jej có­recz­ce

mo­jej mi­ło­ści

POCZĄTEK

Nie­któ­rzy twier­dzą, że wszyst­ko za­czę­ło się w po­nie­dzia­łek 6 czerw­ca 2011 roku. Tego dnia lo­tem nu­mer BA 3663 z Miń­ska przy­le­ciał do War­sza­wy Wa­dim Tro­chi­mow. Wa­dim nie miał na imię Wa­dim i nie był biz­nes­me­nem. Był za­bój­cą. Nie był rów­nież oby­wa­te­lem Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej, któ­rej pasz­por­tem się le­gi­ty­mo­wał.

W hali przy­lo­tów por­tu lot­ni­cze­go imie­nia Fry­de­ry­ka Cho­pi­na cze­kał na nie­go Ba­szir Du­ga­jew. Ba­szir nie miał na imię Ba­szir i nie był cze­czeń­skim uchodź­cą. Nie zaj­mo­wał się też zbie­ra­niem ma­te­ria­łów do pra­cy dok­tor­skiej o Cha­za­rach. Zaj­mo­wał się za­bi­ja­niem.

Wojt­ka Glin­ki nikt nie spon­so­ro­wał, był skrom­nym ar­chi­wi­stą, do­cho­dy miał ogra­ni­czo­ne. Wró­cił ze Szko­cji au­to­bu­sem. O czter­na­stej trzy­dzie­ści sześć wy­siadł z nie­go na Dwor­cu Za­chod­nim. Jego nie­mal rów­no­cze­sne z Wa­di­mem po­ja­wie­nie się w War­sza­wie było zwy­kłym przy­pad­kiem, choć póź­niej snu­to na ten te­mat róż­ne teo­rie.

Tego sa­me­go dnia przy­le­ciał z Edyn­bur­ga do War­sza­wy me­ce­nas Kon­stan­ty Se­mir Sol­tan. Jego po­dróż nie mia­ła nic wspól­ne­go ani z Wa­di­mem, ani z Ba­szi­rem. Był to je­den z licz­nych lo­tów me­ce­na­sa na tej tra­sie. Jed­nak tym ra­zem me­ce­nas nie prze­by­wał w Szko­cji w in­te­re­sach. To­wa­rzy­szył sy­no­wi. Kon­stan­ty Se­mir Ju­nior ukoń­czył edu­ka­cję w pry­wat­nej szko­le w Szko­cji i przed stu­dia­mi w Oks­for­dzie chciał od­wie­dzić oj­czy­znę.

Bar­dziej wta­jem­ni­cze­ni twier­dzą, że wszyst­ko za­czę­ło się owszem 6 czerw­ca, ale 1916 roku, kie­dy sta­ry ksią­żę Sol­tan-Puń­ski pierw­szy raz zo­ba­czył mi­łość swo­je­go ży­cia. Sta­ry ksią­żę nie był jesz­cze wte­dy sta­ry, a oko­licz­no­ści spo­tka­nia wca­le nie były ro­man­tycz­ne.

Ma­te­usz oczy­wi­ście upie­rał się, że tak na­praw­dę wszyst­ko za­czę­ło się jesz­cze wcze­śniej, znacz­nie wcze­śniej: szó­ste­go dnia szó­ste­go mie­sią­ca roku smo­ka, kie­dy w ste­pie nad wiecz­ną rze­ką Onon na­ro­dził się Te­mu­dżin, zna­ny świa­tu jako Czyn­gis-Chan, wład­ca sze­ściu stron świa­ta.

Sa­lo­mon We­iss kpił z tych teo­rii, tłu­ma­czył Szu­ber­to­wi, że to wszyst­ko bzdu­ry, że je­śli już szu­kać po­cząt­ku, to tak na­praw­dę wszyst­ko za­czę­ło się szó­ste­go dnia stwo­rze­nia, kie­dy Pan stwo­rzył czło­wie­ka. Po­noć na swój ob­raz i po­do­bień­stwo. Być może. Jed­nak ko­lej­ne ko­pie, od­bit­ki z od­bi­tek, co­raz mniej przy­po­mi­na­ły pier­wo­wzór. Pier­wot­ny ob­raz za­tarł się nie­mal zu­peł­nie i te­raz... Pew­nie miał ra­cję. Sa­lo­mon za­wsze miał ra­cję.

Ale nikt, na­wet Sa­lo­mon We­iss, nig­dy się nie do­wie­dział, że mor­der­ca za­bi­jał już wcze­śniej. Trzy­dzie­ści lat temu za­bił po raz pierw­szy. Miał wte­dy dwa­na­ście lat. Trzy lata póź­niej pró­bo­wał za­bić po­now­nie. O pierw­szym mor­der­stwie nie wie­dział nikt, o pró­bie dru­gie­go wie­dzia­ło, poza mor­der­cą, sześć osób. Żad­na z nich nie od­wa­ży­ła się po­wia­do­mić bry­tyj­skich or­ga­nów ści­ga­nia. Gdy­by któ­raś z nich to zro­bi­ła, być może świa­to­we me­dia nie mó­wi­ły­by o mor­do­wa­niu Ży­dów w War­sza­wie, nie by­ło­by sze­ściu ofiar, a mózg mor­der­cy nie obry­zgał­by twa­rzy Szu­ber­ta.

SZUBERT

Dla Szu­ber­ta wszyst­ko za­czę­ło się dzie­sięć dni wcze­śniej, choć wte­dy nie miał po­ję­cia, że co­kol­wiek się za­czy­na.

Sie­dział przy ba­rze w Jaz­zow­ni, słu­chał kon­cer­tu Niny Gold­farb. Wód­ka była zim­na, wo­ka­list­ka sta­ra­ła się, mu­zy­cy po­ma­ga­li, jak po­tra­fi­li. Przed pół­no­cą, więc ból jesz­cze nie roz­sa­dzał mu czasz­ki. Dało radę żyć.

Kon­cert się skoń­czył. Nie­mra­we okla­ski nie za­chę­ci­ły Niny do bi­sów. Przez chwi­lę sta­ła nie­pew­nie na sce­nie, ukło­ni­ła się i wy­szła na za­ple­cze. Mu­zy­cy za­czę­li pa­ko­wać in­stru­men­ty, Szu­bert za­mó­wił dru­gą wód­kę. Ostat­nią przed co­noc­ną wę­drów­ką.

Te­le­fon miał wy­ci­szo­ny, więc nie usły­szał sy­gna­łu. Eks­plo­zji w za­uł­ku, sto me­trów od klu­bu, rów­nież nie usły­szał. Do­pie­ro gdy w szat­ni, pół go­dzi­ny póź­niej, uru­cho­mił ko­mór­kę, zo­ba­czył, że ma nie­ode­bra­ne po­łą­cze­nie i jed­ną wia­do­mość na po­czcie gło­so­wej. Roxi. Od­słu­chał wia­do­mość: nie było wia­do­mo­ści. Tyl­ko szum ba­dziew­nej mu­zy­ki. Była w ja­kimś klu­bie. Mógł się do­my­ślić. Kie­dy po dzie­sią­tej wró­cił od Ma­te­usza, w domu śmier­dzia­ło tak, jak­by sta­do Ja­maj­czy­ków na­gry­wa­ło dwu­pły­to­wy al­bum. Plus nie­do­pi­te pół li­tra. Ja­maj­czy­cy z gó­ra­la­mi! Kar­tecz­ka, dwa sło­wa: „Będę póź­no”. Te­raz głu­chy te­le­fon. Nie­do­brze.

Rzad­ko wy­cho­dzi­ła, a je­śli już, to do Klu­bo­ka­wiar­ni na Czac­kie­go. Z Po­wi­śla naj­bli­żej. Z Jaz­zow­ni dwie­ście, może trzy­sta me­trów.

Nie uszedł na­wet dzie­się­ciu, kie­dy usły­szał ryk sy­gna­łu. Ka­ret­ka po­go­to­wia od­jeż­dża­ła z za­uł­ka na ty­łach Jaz­zow­ni. Wóz bo­jo­wy stra­ży po­żar­nej i ra­dio­wóz po­li­cji mi­ga­ły nie­bie­ski­mi świa­tła­mi. Kil­ku­dzie­się­ciu ga­piów – więk­szość w szla­fro­kach, pi­dża­mach i kap­ciach pa­trzy­ło, jak stra­ża­cy po­le­wa­ją pia­ną wrak sa­mo­cho­du. Nie­wie­le z nie­go zo­sta­ło. Znu­dzo­ny funk­cjo­na­riusz bez prze­ko­na­nia na­ma­wiał lu­dzi do ro­zej­ścia. Ni­ko­go nie na­mó­wił.

Zno­wu ryk sy­gna­łu. Miesz­kań­cy po­bli­skich do­mów ra­czej nie po­śpią tej nocy. Od stro­ny Czac­kie­go w za­ułek wje­chał nie­ozna­ko­wa­ny ra­dio­wóz. Wy­siadł wiel­ki, po­nu­ry fa­cet. Szu­ber­to­wi wy­da­wa­ło się, że gość pa­trzy wprost na nie­go. Po­chy­lił gło­wę, od­wró­cił się, wró­cił na Ma­zo­wiec­ką. Nie miał ocho­ty za­przy­jaź­niać się z tym ty­pem. Wo­lał nad­ło­żyć dro­gi. Nikt nie wie­dział, że wła­śnie się za­czę­ło. Na­wet mor­der­ca. Pie­kło. Tak musi wy­glą­dać pie­kło.

Stał na scho­dach, pa­trzył na ro­ze­dr­ga­ny tłum. Dusz­no, ryk gło­śni­ków, co chwi­lę ktoś go po­trą­cał. Nie spo­sób było prze­drzeć się do baru. Przedarł się. Za­mó­wił wód­kę z lo­dem. Pan­na z obo­wiąz­ko­wym ta­tu­ażem nad sznur­kiem strin­gów spoj­rza­ła na nie­go dziw­nie, przy­ję­ła za­mó­wie­nie, znik­nę­ła na za­ple­czu. Zna­jo­my ból nad­cho­dził fa­la­mi. Sta­lo­wa ob­ręcz za­ci­ska­ła się wo­kół czasz­ki.

Igno­ro­wał iro­nicz­ne spoj­rze­nia dzie­cia­ków. Był naj­star­szy na sali. Kie­dyś, w za­mierz­chłych, he­ro­icz­nych cza­sach był naj­młod­szy. Na wy­dzia­le, w ka­pe­li, w fir­mie... Na­wet nie za­uwa­żył, kie­dy stał się naj­star­szy. I nie za­uwa­żył, kie­dy Roxi... Te­raz szu­kał jej roz­pacz­li­wie po za­ka­mar­kach sali. Zna­lazł. W za­ka­mar­ku wła­śnie, pod scho­da­mi. Sie­dzia­ła z ja­kimś mi­glan­cem w gar­ni­tu­rze, któ­ry kosz­to­wał pew­nie wię­cej niż cała gar­de­ro­ba Szu­ber­ta. Kłó­ci­li się. Roxi wsta­ła gwał­tow­nie, po­chy­li­ła się nad mi­glan­cem, wy­krzy­cza­ła mu coś pro­sto w twarz. Wy­szła na par­kiet, za­czę­ła tań­czyć. Przy­mknię­te oczy, roz­rzu­co­ne, mie­dzia­ne wło­sy. Boże, jaka była pięk­na!

Mi­glanc nie zre­zy­gno­wał. Ru­szył za dziew­czy­ną, krą­żył wo­kół niej, tań­czył. To nie był, kur­wa, ta­niec! By­dlak wy­ko­ny­wał ob­le­śne ru­chy fryk­cyj­ne. Przed Roxi! Przed jego Roxi! Chwy­cił ją za rękę. Strą­ci­ła jego dłoń.

No do­bra, wy­star­czy! Szu­bert ru­szył. Za­trzy­ma­ła go pan­na z ta­tu­ażem, po­da­ła wód­kę. Za­żą­da­ła, żeby uiścił. Te­raz. Na­tych­miast. Za­pła­cił. Za wód­kę, lód był gra­tis.

Kie­dy od­wró­cił się od baru, Roxi już nie było. Mi­glan­ca rów­nież.

Przedarł się do wyj­ścia, ro­ze­pchnął tłum przy szat­ni, wbiegł po scho­dach.

Ochro­nia­rze uśmiech­nę­li się drwią­co. Nic nie po­wie­dzie­li. I do­brze.

Po­wie­trze, ulga. Mógł od­dy­chać, lecz sta­lo­wa ob­ręcz wciąż się za­ci­ska­ła, pul­su­ją­cy ból wwier­cał się w mózg.

Nie mo­gła odejść da­le­ko. Biegł uli­cą, szu­kał. Pu­sto, ciem­no, mo­kro.

Zna­lazł. Sta­li za ży­wo­pło­tem, pod mu­rem Mi­ni­ster­stwa Fi­nan­sów. Znów się kłó­ci­li, Roxi obie­ma dłoń­mi ode­pchnę­ła fa­ce­ta. Na­wet się nie za­chwiał. Duży był. Duży i sil­ny. Dwa me­try wzro­stu, dzie­więć­dzie­siąt, może dzie­więć­dzie­siąt pięć kilo. Dwie Roxi.

Szu­bert uspo­ko­ił od­dech i dło­nie. Pod­szedł.

– Roxi? Ko­cha­nie...

– Ko­cha­nie? Po­je­ba­ło cię, dzia­du?! Spier­da­laj, ale już!

Mi­glanc po­tra­fił mó­wić. Jesz­cze po­tra­fił.

– Daj spo­kój, Mar­cin!

Miał na­wet imię. Ale to już na­praw­dę nie była wina Szu­ber­ta.

– Od­pier­dol się!

Na­pu­szył się, na­piął mię­śnie. Na­praw­dę był duży, z bli­ska jesz­cze więk­szy. Praw­dzi­we by­dlę! Je­śli tra­fi, za­bi­je.

– Wiesz, on chy­ba się nie od­pier­do­li. – Roxi uśmiech­nę­ła się. Tyl­ko Szu­bert zo­ba­czył ten uśmiech. Była lo­jal­na wo­bec mi­glan­ca, ostrze­gła go. – Wal­nie cię w nos. A póź­niej w nogę, pod ko­la­no.

– Jaja so­bie ze mnie ro­bisz?!

– Skur­wiel je­steś wy­jąt­ko­wy, ale i tak nie chcę, żeby cię po­go­to­wie za­bra­ło. Idź już, spa­daj, bo ci ten dzia­dek przy­ło­ży!

Oni ga­wę­dzi­li, a Szu­bert stał jak ten... No, niech już by­dlę idzie. Nie chciał ro­bić mu krzyw­dy. Mar­cin spoj­rzał na nią, na jej uśmiech, póź­niej na Szu­ber­ta, sza­co­wał szan­se. Nic nie ro­zu­miał i to go wkur­wia­ło. Szu­bert wcze­śniej niż on wie­dział, co zro­bi. Roxi też.

Do­bry był. Bez ostrze­że­nia ude­rzył pra­wą. Moc­no, ale wol­no. Zbyt wol­no.

Szu­bert zbił lewą, pra­wą ude­rzył w nos. Sły­chać było, jak prze­miesz­cza się kość. Fuj! By­dlę za­la­ło się krwią. Co­fał się, char­cząc. Otarł dło­nią twarz, zo­ba­czył krew. Wście­kłość ode­bra­ła mu ro­zum, rzu­cił się na Szu­ber­ta. No i wy­kra­ka­ła Roxi: Szu­bert kop­nął go pod ko­la­no. Fa­cet za­chwiał się, prze­wró­cił. Dziew­czy­na po­chy­li­ła się nad nim ze współ­czu­ciem.

– Boli? Dzwo­nię po ka­ret­kę.

– Spier­da­laj!

– Ja też cię ser­decz­nie... Po­zdro­wie­nia od Do­mi­ni­ki.

Ode­szli. Fa­cet coś tam za nimi krzy­czał, ale go zi­gno­ro­wa­li. Szu­bert ode­tchnął głę­bo­ko, ból od­pły­nął, usta­ło pul­so­wa­nie. Sta­lo­wa ob­ręcz roz­war­ła się wresz­cie. Być może za­śnie tej nocy.

– Do domu?

– Do Prze­ką­sek.

– Daj spo­kój. Zno­wu będą cię za­cze­piać.

– Będę grzecz­na. Obie­cu­ję! Jed­na luf­ka i do dom­ku lulu. Sło­wo!

Szli w mil­cze­niu. Szu­bert bar­dziej czuł, niż sły­szał jej chi­chot.

– Co jest?

– Ostrze­ga­łam go. Mó­wi­łam, że wal­niesz go w nos.

– Nie wspo­mnia­łaś o prze­miesz­cze­niu ko­ści.

– Bo­nus.

Prze­ką­ski Za­ką­ski, bar na­prze­ciw Pa­ła­cu Pre­zy­denc­kie­go. Ta­nia wód­ka, ta­nie, zja­dli­we prze­ką­ski. Skłę­bio­ny tłum, opa­ry wód­ki. Spe­lu­na. Naj­mod­niej­sza spe­lu­na w mie­ście. Czyn­na całą dobę. W dzień uda­wa­ła je­den z licz­nych na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu ba­rów, w nocy była ście­kiem. Tu­taj ro­bi­li so­bie przy­sta­nek wę­drow­cy krą­żą­cy mię­dzy nie­zli­czo­ny­mi w tej oko­li­cy klu­ba­mi, tu­taj znaj­do­wa­li schro­nie­nie go­ście, któ­rzy urwa­li się z im­prez. Tych ofi­cjal­nych i tych zu­peł­nie nie­ofi­cjal­nych. Stu­den­ci, wiecz­ni play­boye, ar­ty­ści, lu­dzie re­kla­my, dzien­ni­ka­rze, cza­sa­mi po­sło­wie na sejm RP. Eme­ry­tów ra­czej się tu nie wi­dy­wa­ło. Szu­bert był wy­jąt­kiem.

Nikt nie wie­dział, na czym po­le­ga fe­no­men tego miej­sca. Te­raz też, pierw­sza w nocy, a przed ba­rem tłum, w środ­ku jesz­cze więk­szy. Ja­koś do­ci­snę­li się do baru. Pan Ro­man roz­ja­śnił się na wi­dok Roxi, Szu­ber­to­wi le­d­wo ski­nął gło­wą. Na­lał dwie wód­ki, dwie cole. Ro­man uwiel­biał Roxi. Szu­ber­ta to­le­ro­wał.

Bar­man i Roxi szcze­bio­ta­li, Szu­bert wy­pił wód­kę, po­pro­sił o na­stęp­ną. Do­stał. Roxi grzecz­nie zo­sta­ła przy jed­nej. Pan Ro­man na­mó­wił ją na prze­ką­skę. Od­da­lił się, żeby oso­bi­ście przy­go­to­wać­ta­ta­ra.

– Tak, wiem, dzie­sięć ty­się­cy lat cy­wi­li­za­cji psu w dupę!

– Do­kład­nie. Po­wrót do su­ro­we­go. Re­gres. – Szu­bert skrzy­wił się z obrzy­dze­niem. – Dla­cze­go po­bi­łem tego fa­ce­ta?

Roxi wes­tchnę­ła te­atral­nie.

– Do­mi­ni­ka. Ze­msta. Za­ba­wa.

– Faj­na za­ba­wa! Prze­cież to by­dlę mo­gło mnie za­bić!

– E tam...

Jej wia­ra w nie­go była wzru­sza­ją­ca. Ja­koś się nie wzru­szył.

– Spo­koj­nie. Po ko­lei. Do­mi­ni­ka?

– Po­de­rwał ją w Cy­na­mo­nie, po­je­cha­li do niej. Znasz Do­mi­ni­kę; świe­ce, ka­dzi­deł­ka, śnia­da­nie do łóż­ka, mi­łość ży­cia... Spo­ty­ka­li się przez mie­siąc. Sie­lan­ka. Aż do na­stęp­nej mie­siącz­ki.

– Za­szła w cią­żę z tym kre­ty­nem?

– Po­go­nił ją. Po­wie­dział, że to nie jego spra­wa. Skur­wiel!

– No i?

– Jak już prze­sta­ła pła­kać, za­dzwo­ni­ła do nie­go. Nie ma ta­kie­go nu­me­ru.

– I?

– Alarm oka­zał się przed­wcze­sny, ale ona na­praw­dę się za­ko­cha­ła, głu­pia. Szu­ka­ła go po klu­bach. Zna­la­zła wła­śnie w Klu­bo­ka­wiar­ni. Wy­śmiał ją. Ka­zał spa­dać. Coś tam jesz­cze pró­bo­wa­ła, bram­ka­rze ją wy­pro­wa­dzi­li. Ob­ciach.

– I na­mó­wi­ła cie­bie.

– Nie mu­sia­ła na­ma­wiać.

Uśmiech­nę­ła się pro­mien­nie do bar­ma­na, któ­ry przy­niósł jej su­ro­we, sie­ka­ne mię­so. Z su­ro­wym żółt­kiem. Ohy­da!

– Skąd wie­dzia­łaś, że będę cię szu­kał?

– Je­steś taki prze­wi­dy­wal­ny...

– Roxi!

– No prze­cież wiesz, tro­szecz­kę przy­pa­li­ły­śmy z Do­mi­ni­ką.

– Za­in­sce­ni­zo­wa­łaś cały ten baj­zel?!

– No i na wszel­ki wy­pa­dek, jak­byś oka­zał się mało po­jęt­ny, wy­ko­na­łam ten głu­chy te­le­fon...

Wie­dzia­ła, że bę­dzie się za­mar­twiał, że bę­dzie jej szu­kał. Te­raz chi­cho­ta­ła, ogrom­nie z sie­bie za­do­wo­lo­na. Szu­bert przez dwa­dzie­ścia lat ma­ni­pu­lo­wał ludź­mi i był w tym do­bry, na­praw­dę do­bry. Te­raz, jak dziec­ko, dał się pod­pro­wa­dzić dwu­dzie­sto­dwu­let­niej pan­ni­cy. Pora umie­rać!

– Pod­stęp­na suka!

– Ja też cię ko­cham. Je­steś taki opie­kuń­czy. Ci pa­no­wie to chy­ba po cie­bie. Cie­szysz się? – Wska­za­ła na za­krwa­wio­ne­go fa­ce­ta sto­ją­ce­go w drzwiach baru. By­dlę. Tym ra­zem w to­wa­rzy­stwie dwóch mun­du­ro­wych. Szu­bert od­wró­cił się, skur­czył, sta­rał wto­pić w tłum. Nie po­szło. Wrzask Mar­ci­na za­głu­szył ba­ro­wy gwar.

– To ten!

Na­gła ci­sza. Mun­du­ro­wi po­de­szli do Szu­ber­ta, lu­dzie roz­stą­pi­li się, zro­bi­li im przej­ście. Szu­bert po­czuł cięż­ką dłoń wła­dzy na swo­im ra­mie­niu. Od­wró­cił się. Mun­du­ro­wi in­stynk­tow­nie przy­ję­li po­zy­cję za­sad­ni­czą i spró­bo­wa­li za­mel­do­wać:

– Pa­nie in­spek­to­rze...

– Do­bra, w po­rząd­ku. Daj­cie so­bie spo­kój. Co jest?

Pierw­szy mun­du­ro­wy za­czął się ją­kać:

– Ten pan, on twier­dzi, że pan in­spek­tor... To na pew­no po­mył­ka...

Roxi świet­nie się ba­wi­ła. By­dlę nic nie ro­zu­mia­ło. Dru­gi mun­du­ro­wy prze­jął ini­cja­ty­wę.

– Jaka tam po­mył­ka?! Pa­nie in­spek­to­rze, czy ten męż­czy­zna za­ata­ko­wał pana in­spek­to­ra?

– Nie... To zna­czy nie­zu­peł­nie...

– Chce pan in­spek­tor zło­żyć skar­gę?

– Nie, nie ma spra­wy. Od­wieź­cie go do wy­trzeź­wiał­ki, do­syć dziś na­roz­ra­biał.

– Tak jest!

Mun­du­ro­wi stuk­nę­li ob­ca­sa­mi, wró­ci­li do Mar­ci­na, któ­ry wciąż stał w drzwiach, pa­trzył i nie wie­rzył, że wi­dzi to, co wi­dzi. Roxi przy­jaź­nie po­ma­cha­ła do nie­go dło­nią. Nie od­ma­chał, nie zdą­żył. Mun­du­ro­wi wy­pro­wa­dzi­li go z baru. To chy­ba nie był jego szczę­śli­wy dzień.

Roxi po­ca­ło­wa­ła Szu­ber­ta w po­li­czek, wzię­ła go pod ra­mię, wy­szli. Ob­jął ją. Szli wol­no opu­sto­sza­łym Kra­kow­skim Przed­mie­ściem.

Roxi. Naj­waż­niej­sza ko­bie­ta jego ży­cia.

Przez tę ko­bie­tę Szu­bert tra­fił do po­li­cji i przez nią mu­siał z po­li­cji odejść.

GAZETA CODZIENNA

28 maja

WY­BUCH SA­MO­CHO­DU ŻONY MI­NI­STRA!

WY­PA­DEK CZY ZA­MACH?

Było kil­ka mi­nut po pół­no­cy, kie­dy Nina Gold­farb (47 l.), zna­na ame­ry­kań­ska wo­ka­list­ka jaz­zo­wa, za­koń­czy­ła wy­stęp w klu­bie Jaz­zow­nia.

Swój sa­mo­chód, naj­now­szy mo­del je­epa, za­par­ko­wa­ła na ma­łej ulicz­ce Dow­cip. Jed­nak to, co ją spo­tka­ło, trud­no na­zwać dow­ci­pem.

Pani Gold­farb na­ci­snę­ła przy­cisk pi­lo­ta, żeby otwo­rzyć auto. W tym mo­men­cie na­stą­pił wy­buch. Nie­mal dwu­to­no­wy sa­mo­chód sta­nął w pło­mie­niach. Siła wy­bu­chu od­rzu­ci­ła pa­nią Gold­farb do bra­my przy ul. Ma­zo­wiec­kiej 8. Z nie­groź­ny­mi, jak się na szczę­ście oka­za­ło, ob­ra­że­nia­mi od­wie­zio­no ją do szpi­ta­la MSW przy uli­cy Wo­ło­skiej.

Pło­ną­cy sa­mo­chód przez dwa­dzie­ścia mi­nut ga­si­ła jed­nost­ka stra­ży po­żar­nej. Z war­te­go po­nad 120 ty­się­cy auta zo­sta­ła tyl­ko kupa osma­lo­ne­go że­la­stwa.

Nina Gold­farb jest żoną wi­ce­mi­ni­stra obro­ny na­ro­do­wej Wła­dy­sła­wa So­sny. Ga­ze­cie nie uda­ło skon­tak­to­wać się z mi­ni­strem, któ­ry obec­nie prze­by­wa w Afga­ni­sta­nie.

Wo­ka­list­ka po­cho­dzi ze zna­nej ro­dzi­ny ra­bi­nac­kiej. Dziad­kiem żony mi­ni­stra był Na­chman Gold­farb, sław­ny ra­bin cu­do­twór­ca z Gli­nian nad Bu­giem. Wy­znaw­cy ra­bi­na Na­chma­na do dzi­siaj piel­grzy­mu­ją do jego gro­bu w Gli­nia­nach – ma­łym, nad­bu­żań­skim mia­stecz­ku.

Spra­wę wy­bu­chu bada spe­cjal­na gru­pa śled­cza pod do­wódz­twem in­spek­to­ra Ma­ria­na Szu­ma­na. W tej chwi­li po­li­cja nie wy­klu­cza żad­nej hi­po­te­zy.

sk

GRA

Po­nie­dzia­łek, 6 czerw­ca

Wa­dim Tro­chi­mow bez kło­po­tów prze­szedł przez kon­tro­lę cel­ną i pasz­por­to­wą. W ba­ga­żu nie było żad­nych po­dej­rza­nych przed­mio­tów, pasz­port nie bu­dził za­strze­żeń. Uwa­gę ofi­ce­ra stra­ży gra­nicz­nej zwró­ci­ła oczy­wi­ście wiza Re­pu­bli­ki Nad­dnie­strzań­skiej, ale wi­zy­ta w Ty­ra­spo­lu nie jest prze­cież prze­stęp­stwem. Na wszel­ki wy­pa­dek ze­ska­no­wał jed­nak pasz­port Wa­di­ma. Prze­pu­ścił go i za­jął się na­stęp­nym pa­sa­że­rem.

Ba­szir pił kawę, czy­tał bry­tyj­skie wy­da­nie „New­swe­eka” i tyl­ko od cza­su do cza­su z roz­tar­gnie­niem roz­glą­dał się po hali przy­lo­tów, ani na chwi­lę nie za­trzy­mu­jąc wzro­ku na Wa­di­mie. Kie­dy Wa­dim ode­brał wresz­cie swój ba­gaż i wy­szedł z ter­mi­na­lu, Ba­szir nie­spiesz­nie zło­żył ga­ze­tę, scho­wał ją do kie­sze­ni kurt­ki, do­pił kawę i rów­nież wy­szedł z hali. In­nym wyj­ściem niż Wa­dim. Za­pa­lił pa­pie­ro­sa, po­pa­trzył na pięk­ną dziew­czy­nę wsia­da­ją­cą do tak­sów­ki, uśmiech­nął się do niej. Dziew­czy­na nie od­wza­jem­ni­ła uśmie­chu, za­mknę­ła drzwi sa­mo­cho­du i od­je­cha­ła. Wa­dim wsiadł do na­stęp­nej tak­sów­ki. Ba­szir bar­dzo uważ­nie ga­sił pa­pie­ro­sa, sto­jąc ty­łem do od­jeż­dża­ją­ce­go Wa­di­ma. Do­pie­ro póź­niej wy­jął te­le­fon, po­wie­dział kil­ka słów w dziw­nym, gar­dło­wym ję­zy­ku i roz­łą­czył się.

Dys­kret­nie roz­miesz­czo­ne ka­me­ry za­re­je­stro­wa­ły oczy­wi­ście obu męż­czyzn. Za­re­je­stro­wa­ły na­wet mar­kę pa­pie­ro­sów Ba­szi­ra i nu­mer tak­sów­ki, któ­rą od­je­chał Wa­dim. Port Lot­ni­czy imie­nia Fry­de­ry­ka Cho­pi­na ma bar­dzo spraw­ny sys­tem mo­ni­to­rin­gu i funk­cjo­na­riu­sze Agen­cji Bez­pie­czeń­stwa We­wnętrz­ne­go, któ­rzy póź­niej prze­glą­da­li na­gra­nia, bez tru­du zi­den­ty­fi­ko­wa­li obu dżen­tel­me­nów. Tyle że było już za póź­no, o wie­le za póź­no.

Ka­me­ry, nie na lot­ni­sku, ale na Dwor­cu Za­chod­nim, za­re­je­stro­wa­ły też przy­jazd au­to­bu­su Wojt­ka Glin­ki. Dużo póź­niej śled­czy pró­bo­wa­li ja­koś po­łą­czyć te fak­ty, bez po­wo­dze­nia. Glin­ka nie miał nic wspól­ne­go ani z mor­der­ca­mi, ani z Re­pu­bli­ką Nad­dnie­strzań­ską, tym dzi­wacz­nym kra­jem, któ­ry ma sto­li­cę, gra­ni­ce, rząd, pre­zy­den­ta, fla­gę, ma na­wet wła­sny hymn, a jed­nak nie uzna­je go żad­ne pań­stwo świa­ta, na­wet Ro­sja. Przy­najm­niej ofi­cjal­nie. Re­pu­bli­ka Nad­dnie­strzań­ska ma też nie­źle roz­wi­nię­ty, choć do­syć jed­no­rod­ny prze­mysł i ogrom­ne za­pa­sy pro­duk­tów bar­dzo ce­nio­nych w wie­lu re­gio­nach kuli ziem­skiej. Dla­te­go ofi­cer stra­ży gra­nicz­nej zwró­cił uwa­gę na stem­pel z Ty­ra­spo­la, ze­ska­no­wał pasz­port Wa­di­ma i prze­słał in­for­ma­cję do Agen­cji Bez­pie­czeń­stwa We­wnętrz­ne­go.

Wa­dim po­je­chał do ho­te­lu So­fi­tel na pla­cu Pił­sud­skie­go. W tak­sów­ce ani razu nie spoj­rzał za sie­bie, nie spraw­dzał, czy jest śle­dzo­ny. Nie za­uwa­żył więc ja­sne­go mer­ce­de­sa, któ­ry je­chał za jego tak­sów­ką. Kie­row­ca mer­ce­de­sa za­par­ko­wał na ty­łach Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych i wszedł za Wa­di­mem do ho­te­lu. Pod­szedł do re­cep­cji, po­czę­sto­wał się fol­de­rem re­kla­mo­wym. Na mel­du­ją­ce­go się wła­śnie Wa­di­ma na­wet nie spoj­rzał. Póź­niej usiadł przy sto­li­ku w bar­ku, za­mó­wił kawę i wodę mi­ne­ral­ną. Wy­glą­dał jak je­den z wie­lu pod­rzęd­nych biz­nes­me­nów, któ­rzy prze­sia­du­ją w tym bar­ku od cza­sów, kie­dy ho­tel na­zy­wał się jesz­cze Vic­to­ria i był je­dy­nym po­rząd­nym ho­te­lem w mie­ście. Kie­row­ca mer­ce­de­sa nie był biz­nes­me­nem, lecz tak jak oni na­tych­miast wy­jął ko­mór­kę i wy­brał nu­mer.

Ho­tel So­fi­tel rów­nież jest mo­ni­to­ro­wa­ny. Ka­me­ry za­re­je­stro­wa­ły kie­row­cę, ale nig­dy nie zo­stał zi­den­ty­fi­ko­wa­ny. Stwier­dzo­no, że po­wie­dział tyl­ko kil­ka słów i roz­łą­czył się. Nie usta­lo­no jed­nak, w ja­kim ję­zy­ku wy­po­wie­dział te sło­wa. Przy­ję­to hi­po­te­zę, że prze­ka­zał ko­muś nu­mer po­ko­ju, w któ­rym za­trzy­mał się Wa­dim. Była to słusz­na hi­po­te­za.

Ofi­cer dy­żur­ny za­rzą­du kontr­wy­wia­du Agen­cji Bez­pie­czeń­stwa We­wnętrz­ne­go nie zlek­ce­wa­żył in­for­ma­cji o przy­lo­cie oby­wa­te­la Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej, któ­ry po­dró­żo­wał do na­sze­go kra­ju przez sto­li­cę Re­pu­bli­ki Nad­dnie­strzań­skiej. Nie­mal rów­nie szyb­ko jak Ba­szir do­wie­dział się, w któ­rym po­ko­ju któ­re­go ho­te­lu Wa­dim się za­trzy­mał. Zle­co­no dys­kret­ną ob­ser­wa­cję.

A Wa­dim naj­zwy­czaj­niej w świe­cie roz­pa­ko­wał się i po­szedł spać. Nikt do nie­go nie dzwo­nił, on rów­nież nie pró­bo­wał do ni­ko­go te­le­fo­no­wać.

O osiem­na­stej dwa­dzie­ścia trzy za­mó­wił ko­la­cję do po­ko­ju. Jaj­ka na be­ko­nie, sery i sok grejp­fru­to­wy. Ofi­cer uda­ją­cy kel­ne­ra nie za­uwa­żył ni­cze­go po­dej­rza­ne­go. Może poza tym, że Wa­dim nie dał mu na­piw­ku.

Póź­niej była strasz­na awan­tu­ra mię­dzy kie­row­nic­twem ho­te­lu a Agen­cją, kto ma za­pła­cić za tę ko­la­cję. Ho­tel gro­ził pro­ce­sem. Dla świę­te­go spo­ko­ju Agen­cja ure­gu­lo­wa­ła ra­chu­nek. Za ko­la­cję. Za noc­leg za­pła­cić nie chcia­ła.

Po ko­la­cji Wa­dim zszedł do pod­zie­mi ho­te­lu, w któ­rych znaj­du­je się nie­wiel­ki ba­sen. Pły­wał dzie­więt­na­ście mi­nut. W tym cza­sie prze­szu­ka­no jego po­kój, ale nie zna­le­zio­no ni­cze­go god­ne­go uwa­gi. Za­in­sta­lo­wa­no rów­nież pod­słuch i ka­me­ry. Sprzęt był no­wo­cze­sny i nie­za­wod­ny. Jed­nak nie na­grał żad­ne­go ma­te­ria­łu. Wa­dim nie wró­cił do po­ko­ju.

Znik­nię­cie Wa­di­ma spo­wo­do­wa­ło w Agen­cji zro­zu­mia­łe po­ru­sze­nie. Po­wo­ła­no spe­cjal­ną gru­pę śled­czą, za­rzą­dzo­no po­szu­ki­wa­nia. Bez re­zul­ta­tu. Od­na­le­zio­no go po pię­ciu dniach na ce­men­to­wej po­sadz­ce Fa­bry­ki Li­kie­rów i Wó­dek Ga­tun­ko­wych. Nie żył od szes­na­stu mi­nut. Na­wet naj­lep­sza ka­mi­zel­ka ku­lo­od­por­na nie chro­ni przed strza­łem z pi­sto­le­tu au­to­ma­tycz­ne­go w twarz.

Ba­szir Du­ga­jew był tyl­ko umiar­ko­wa­nie za­nie­po­ko­jo­ny znik­nię­ciem Wa­di­ma. Zda­wał so­bie spra­wę, że służ­by pew­nie za­re­je­stro­wa­ły jego przy­lot, a Wa­dim na pew­no nie chciał mieć z nimi do czy­nie­nia. Nie dzi­wił mu się. Nie­mniej spo­licz­ko­wał kie­row­cę mer­ce­de­sa, któ­ry po­zwo­lił wy­mknąć się Wa­di­mo­wi z ho­te­lu. Ot tak, dla za­sa­dy. Nie lu­bił tra­cić kon­tro­li nad wy­da­rze­nia­mi. Nic dziw­ne­go; gdy­by nie ob­se­syj­na kon­tro­la wszyst­kich i wszyst­kie­go, nie do­żył­by swo­ich czter­dzie­stu dwóch lat, w jego fa­chu wie­ku na­praw­dę po­de­szłe­go. Nie szu­kał Wa­di­ma, wie­dział, że Wa­dim go znaj­dzie. Miał prze­cież trzy mi­lio­ny mo­ty­wa­cji. Nie wie­dział, że znaj­dzie go tak szyb­ko.

Tyl­ko trzy oso­by zna­ły war­szaw­ski ad­res Ba­szi­ra: Maja, jego pol­ska dziew­czy­na, kie­row­ca mer­ce­de­sa i at­ta­ché pra­so­wy am­ba­sa­dy Is­lam­skiej Re­pu­bli­ki Ira­nu. Zdzi­wił się więc nie­co, kie­dy póź­nym wie­czo­rem wszedł do swe­go miesz­ka­nia, za­pa­lił świa­tło i zo­ba­czył Wa­di­ma sie­dzą­ce­go w fo­te­lu i prze­glą­da­ją­ce­go jego im­po­nu­ją­cą ko­lek­cję pism por­no­gra­ficz­nych. Ba­szir pod­niósł ręce do góry. Tak na wszel­ki wy­pa­dek.

– Ko­ran nie za­bra­nia por­no­gra­fii?

– Nie mam bro­ni – od­po­wie­dział uprzej­mie Ba­szir.

– A for­sę?

– Po­piel­nicz­ka. – Wska­zał gło­wą peł­ną nie­do­pał­ków tan­det­ną po­piel­nicz­kę z su­per­mar­ke­tu sto­ją­cą na sto­li­ku obok fo­te­la. Ręce wciąż trzy­mał w gó­rze.

Wa­dim obej­rzał po­piel­nicz­kę, ni­cze­go nie za­uwa­żył.

– Pod spodem – pod­po­wie­dział Ba­szir.

Wa­dim wy­rzu­cił pety na dy­wan, od­wró­cił po­piel­nicz­kę. Nic. Tyl­ko stan­dar­do­wa met­ka z ceną. Bez ostrze­że­nia rzu­cił po­piel­nicz­kę Ba­szi­ro­wi. Ten zła­pał ją, de­li­kat­nie od­kle­ił met­kę. Pod spodem był wą­ziut­ki pa­sek cien­kie­go pa­pie­ru.

– Po­łóż na sto­le. Cof­nij się.

Ba­szir speł­nił oba po­le­ce­nia. Wa­dim się­gnął po pa­pie­rek: sze­reg cyfr, druk kom­pu­te­ro­wy. Przez chwi­lę pró­bo­wał roz­szy­fro­wać cy­fry, coś mu się nie zga­dza­ło.

– Co to jest?

– Do­wód prze­le­wu. Kon­to nu­me­rycz­ne.

– Ale to nie są Wy­spy Nor­mandz­kie!

– An­go­le zro­bi­li się strasz­nie wścib­scy. Wil­lem­stad.

– Ja­kie Wil­lem­stad?!

– Sto­li­ca Cu­ra­çao.

– Co to, do kur­wy nę­dzy, jest Cu­ra­çao?!

– An­ty­le Ho­len­der­skie.

– No chy­ba, że tak.

Ho­lan­dia, rzecz ja­sna, wal­czy z mię­dzy­na­ro­do­wym ter­ro­ry­zmem. Wal­czy, ale prze­cież nie aż tak, żeby kon­tro­lo­wać ban­ki na swo­ich ka­ra­ib­skich wy­sep­kach. Poza tym wy­spy mają au­to­no­mię. Ta au­to­no­mia ogrom­nie cie­szy mię­dzy­na­ro­do­wych oszu­stów fi­nan­so­wych i wszel­kiej ma­ści gru­py ter­ro­ry­stycz­ne.

Ba­szir był wście­kły, że dał się za­sko­czyć w swo­im wła­snym miesz­ka­niu i musi stać przed tym nie­wier­nym psem z pod­nie­sio­ny­mi rę­ka­mi. Mimo to nie ucie­szy­ło go po­le­ce­nie Wa­di­ma.

– No i co tak sto­isz? Sia­daj.

Do­pie­ro w tym mo­men­cie na­praw­dę znie­na­wi­dził Wa­di­ma i obie­cał so­bie, że gdy już za­koń­czą ope­ra­cję, oso­bi­ście po­de­rżnie mu gar­dło.

Wa­dim miał w du­pie ma­rze­nia Ba­szi­ra, dla nie­go ten skur­wy­syn już te­raz był tru­pem. Uśmiech­nął się do nie­go czu­le, za­pro­po­no­wał:

– Wy­pi­je­my coś?

Wy­pi­li. Po­ga­da­li. Do­ga­da­li się.

EMERYT

Osiem­dzie­sią­ty siód­my rok mi­nio­ne­go stu­le­cia, za­mierz­chła epo­ka. Ko­mu­na zdy­cha­ła i nie chcia­ła zdech­nąć, wy­da­wa­ło się, że ten syf bę­dzie trwał wiecz­nie. Miał dwa­dzie­ścia dwa lata, koń­czył stu­dia, so­cjo­lo­gię. Tro­chę dzia­łał w opo­zy­cji de­mo­kra­tycz­nej, był człon­kiem pun­ko­wej ka­pe­li: trzy akor­dy, dar­cie mor­dy. Akor­dy pro­du­ko­wał Ma­te­usz, Szu­bert darł mor­dę. Poza tym Fi­lo­zof na ba­sie i Sto­pa na per­ku­sji. Na­zwa­li się MSW, co mia­ło być żar­tem, skró­tem od Mę­skich Szo­wi­ni­stycz­nych Wie­przy, a oka­za­ło się prze­po­wied­nią.

Był dzie­cia­kiem i wca­le nie wy­do­ro­ślał, kie­dy po kon­cer­cie w Pro­xi­mie Olga ni z tego, ni z owe­go oznaj­mi­ła, że będą mie­li dziec­ko. Za­krztu­sił się pi­wem, a kie­dy już prze­stał kasz­leć, wziął ją na ręce i tań­czył, do­pó­ki nie wpadł na sto­lik, stłukł szklan­ki, roz­lał piwo. Ale Olgi nie wy­pu­ścił, wciąż trzy­mał ją w ra­mio­nach. Póź­niej pili do rana. A póź­niej za­czę­li my­śleć. Nie było do­brze: obo­je stu­dio­wa­li, obo­je miesz­ka­li z ro­dzi­ca­mi. Nie mie­li domu, pie­nię­dzy, pra­cy. Nie mie­li nic, poza mi­ło­ścią. Na po­cząt­ku wy­da­wa­ło im się, że to wy­star­czy. Nie wy­star­czy­ło. Zda­wał eg­za­min ma­gi­ster­ski w dniu po­ro­du. Szu­bert zdał, Olga uro­dzi­ła zdro­wą, po­noć ślicz­ną có­recz­kę.

Nie wi­dział nic pięk­ne­go w roz­wrzesz­cza­nym, pa­zer­nym ba­cho­rze. Ba­cho­rze, któ­ry ode­brał mu Olgę, wol­ność i seks. Gów­nia­ra dar­ła ryja od rana do nocy. Olga i jej ro­dzi­ce, u któ­rych wciąż miesz­ka­ła, już le­d­wo wi­dzie­li na oczy. O wol­no­ści nie było mowy. O sek­sie tym bar­dziej. A do tego mu­siał za­cząć za­ra­biać. Nie miał wyj­ścia, rzu­cił ka­pe­lę, za­czął pra­co­wać w ja­kimś urzę­dzie. Olga ku­pi­ła mu kra­wat. Pierw­szy i ostat­ni kra­wat w jego dłu­gim ży­ciu. Nie­na­wi­dził tej pra­cy, du­sił się. Olga du­si­ła się w ma­leń­kim po­ko­iku w miesz­ka­niu ro­dzi­ców. Zbun­to­wa­na pun­kó­wa nie chcia­ła być czyn­nym całą dobę ba­rem mlecz­nym. Gro­za. Pół roku póź­niej Roxi usia­dła, ro­ze­śmia­ła się i prze­sta­ła drzeć ryja. Nie­spo­dzie­wa­nie oka­za­ło się, że ich cór­ka jest wy­jąt­ko­wo ra­do­snym stwo­rze­niem. Olga ode­tchnę­ła. Wró­ci­ła na prze­rwa­ne stu­dia dzien­ni­kar­skie, do­sta­ła się na staż w pań­stwo­wej te­le­wi­zji. In­nych wte­dy nie było. Wy­na­ję­li ka­wa­ler­kę: po­kój, wnę­ka ku­chen­na, dwa­dzie­ścia trzy me­try kwa­dra­to­we. Byli szczę­śli­wi. Krót­ko. Olga wra­ca­ła zbyt zmę­czo­na, żeby co­kol­wiek zro­bić, on zaj­mo­wał się cór­ką. Pół roku póź­niej Olga do­sta­ła ży­cio­wą szan­sę: ame­ry­kań­ska fun­da­cja od­po­wie­dzia­ła na jej apli­ka­cję. Szu­bert nie wie­dział, że zło­ży­ła apli­ka­cję, że do­sta­ła rocz­ne sty­pen­dium w Sta­nach. Do­wie­dział się na kil­ka dni przed jej od­lo­tem. Roz­wód za­ła­twi­li ko­re­spon­den­cyj­nie. Szu­bert zo­stał je­dy­nym opie­ku­nem ro­ze­śmia­ne­go ba­cho­ra. Rzu­cił pra­cę, żeby opie­ko­wać się dziec­kiem. Za­ra­biał ja­kimś cha­łup­nic­twem. Zło­żył mi­lio­ny tan­det­nych dłu­go­pi­sów, zmon­to­wał ty­sią­ce ki­czo­wa­tych lam­pek. Dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny na dobę z ba­cho­rem, dłu­go­pi­sa­mi, lamp­ka­mi w ma­leń­kiej ka­wa­ler­ce. My­ślał, że zwa­riu­je. Zgod­nie z radą mą­dre­go ra­bi­na ze zna­ne­go żar­tu ku­pił kozę. No może nie­zu­peł­nie kozę. Psa. Ma­lut­ką, czar­ną kul­kę. Kul­ka uro­sła i sta­ła się sznau­ce­rem ol­brzy­mim, sucz­ką. Wpro­wa­dzi­ła się do ich ka­wa­ler­ki w dniu czerw­co­wych wy­bo­rów. Na­zwa­li ją Vic­to­ria, Vik­cia. Te­raz już zu­peł­nie nie moż­na było się ru­szyć w miesz­ka­niu. Pa­dał na pysk.

Za­po­mniał o pun­ko­wej ka­pe­li, za­po­mniał o an­ty­ko­mu­ni­stycz­nej opo­zy­cji. Ko­le­dzy z pod­zie­mia nie za­po­mnie­li o nim. Kie­dy po osiem­dzie­sią­tym dzie­wią­tym na­sta­ła nowa Pol­ska, za­pro­po­no­wa­li mu pra­cę w or­ga­ni­zo­wa­nych od nowa służ­bach. Poza przy­zwo­itą pen­sją atu­tem było służ­bo­we miesz­ka­nie. Zde­cy­do­wał się wy­łącz­nie ze wzglę­du na cór­kę. I psa.

Olga nie wra­ca­ła. Pi­sa­ła co­raz rza­dziej. Dzwo­ni­ła dwa razy w roku: w Wi­gi­lię i w dniu uro­dzin swo­jej cór­ki.

Roxi po­szła do przed­szko­la, on prze­dzie­rał się przez ko­lej­ne szko­le­nia. W kra­ju i za gra­ni­cą. Zo­stał ofi­ce­rem nowo po­wsta­łe­go Urzę­du Ochro­ny Pań­stwa, póź­niej prze­szedł do Cen­tral­ne­go Biu­ra Śled­cze­go. Je­dy­ną ko­bie­tą w jego ży­ciu wciąż była Roxi. Oczy­wi­ście by­wa­ły ja­kieś pa­nie, ale in­cy­den­tal­nie, po ci­chu, po ciem­ku. Z żad­ną się nie zwią­zał.

Olga wró­ci­ła do kra­ju. Nie za­mie­rza­ła mu od­bie­rać cór­ki, chcia­ła za­jąć się wła­sną ka­rie­rą. Spo­ty­ka­ła się z Roxi raz w ty­go­dniu, za­bie­ra­ła do kina, na lody. Nie­dziel­na ma­mu­sia. Gdzieś po dro­dze spo­tka­ła Szu­ma­na, jego ko­le­gę z CBŚ. Po­bra­li się. Ma­te­usza nie­zmier­nie ba­wi­ło to upodo­ba­nie Olgi do nie­miec­kich kom­po­zy­to­rów ro­man­tycz­nych. Szu­ber­ta znacz­nie mniej. Awan­so­wał. Na­wet nie za­uwa­żył, kie­dy z pun­ko­we­go graj­ka stał się ta­tuś­kiem, a z ta­tuś­ka gli­ną, ra­so­wym psem. Nie za­uwa­żył też, kie­dy Roxi sta­ła się ko­bie­tą. Skoń­czy­ła gim­na­zjum, po­szła do li­ceum.

Vik­cia umar­ła ze sta­ro­ści. Po­cho­wa­li ją god­nie i tego sa­me­go dnia ku­pi­li szcze­nia­ka. Sucz­kę, rzecz ja­sna, sznau­cer­kę. Na­zwa­li ją Vol­ta.

Dziew­czyn­ka co­raz rza­dziej spo­ty­ka­ła się z mat­ką. W nie­dziel­ne przed­po­łu­dnia wo­la­ła za­ba­wę z oj­cem w tre­nin­gi krav magi. Oczy­wi­ście, Vol­ta też chcia­ła brać udział w za­ba­wie, tak że wię­cej w tym było śmie­chu niż potu, ale Szu­ber­to­wi te tre­nin­gi po­zwa­la­ły za­cho­wać for­mę, a Roxi po­zna­ła pod­sta­wy tej naj­bar­dziej prak­tycz­nej ze szkół sa­mo­obro­ny. No i byli ra­zem. Lu­bi­li być ra­zem.

Szu­bert prze­szedł kurs krav magi pod­czas szko­le­nia w Izra­elu. Po­znał wte­dy kil­ku tam­tej­szych ofi­ce­rów, współ­pra­co­wa­li cza­sa­mi. Może nie była to przy­jaźń, Szu­bert miał tyl­ko jed­ne­go przy­ja­cie­la, ale mie­li do sie­bie za­ufa­nie. To za­ufa­nie spra­wi­ło, że Sa­lo­mon We­iss wplą­tał go w tę hi­sto­rię.

Sa­lo­mon znał się na lu­dziach. Mu­siał się znać. In­a­czej nie do­żył­by swo­ich osiem­dzie­się­ciu trzech lat i nie zo­stał­by mi­lio­ne­rem. Do mi­liar­da do­la­rów tro­chę mu bra­ko­wa­ło. Nie przej­mo­wał się tym, za­mie­rzał jesz­cze dłu­go żyć, a in­te­re­sy szły do­brze. Cza­sa­mi wy­świad­czał swo­je­mu kra­jo­wi drob­ne przy­słu­gi.

Szu­bert był uwa­ża­ny za świet­ne­go gli­nę, jed­ne­go z naj­lep­szych, ale praw­dzi­wą le­gen­dą zo­stał w ze­szłym roku, 25 czerw­ca, w dniu ostat­nie­go eg­za­mi­nu Roxi na gra­fi­kę w war­szaw­skiej Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych.

Przy­pad­kiem.

De­ner­wo­wał się tymi eg­za­mi­na­mi bar­dziej niż cór­ka, po­szedł po­bie­gać z Vol­tą. Nie miał przy so­bie bro­ni, ka­mi­zel­ki ku­lo­od­por­nej tym bar­dziej.

Al­do­na i Ja­cek No­wic­cy no­si­li to samo na­zwi­sko, ale nie byli ze sobą spo­krew­nie­ni. Po­zna­li się w szko­le po­li­cyj­nej w Szczyt­nie, mie­li na­wet krót­ki ro­mans, ale nie zo­sta­li parą. Przy­jaź­ni­li się. Obo­je byli wy­róż­nia­ją­cy­mi się ab­sol­wen­ta­mi, obo­je do­sta­li przy­dział do War­sza­wy. Od dwóch mie­się­cy słu­ży­li w jed­no­st­ce ro­we­ro­wej pa­tro­lu­ją­cej war­szaw­skie par­ki. Od Ła­zie­nek Kró­lew­skich do Ma­riensz­ta­tu. Je­cha­li u pod­nó­ża skar­py wi­śla­nej, kie­dy na Dy­na­sach, ma­lut­kiej, ci­chej ulicz­ce na Po­wi­ślu, zo­ba­czy­li, jak trzech gru­bo­kar­kich wy­cią­ga z naj­now­sze­go mo­de­lu ran­ge ro­ve­ra kie­row­cę, za­rzu­ca mu wo­rek na gło­wę i cią­gnie do czar­ne­go bmw, któ­re sta­ło obok z otwar­tym ba­gaż­ni­kiem. No­wic­cy nie się­gnę­li po broń, są­dzi­li, że wy­star­czy okrzyk:

– Stać! Po­li­cja!

Nie wy­star­czył. Ban­dy­ci mie­li broń i za­mie­rza­li jej użyć.

Szu­bert zbie­gał ze skar­py, kie­dy zo­ba­czył, jak ban­dy­ci roz­bra­ja­ją po­li­cjan­tów. Nie zdą­żył po­my­śleć, pod­biegł. Oni mie­li pi­sto­le­ty, on sznau­cer­kę. Obez­wład­nił dwóch, trze­ci uciekł. Zła­pa­no go na­stęp­ne­go dnia. Szu­bert do­stał dwie kule, Vol­ta jed­ną. Prze­żył. Vol­ta nie mia­ła tyle szczę­ścia.

Trzy mie­sią­ce le­żał w szpi­ta­lu, w tym dwa ty­go­dnie na OIOM-ie. Do­stał na­gro­dę: pięć ty­się­cy zło­tych, od­zna­cze­nie re­sor­to­we i bu­tel­kę whi­sky z su­per­mar­ke­tu od kie­row­cy ran­ge ro­ve­ra, szem­ra­ne­go biz­nes­me­na spod Ra­do­mia. Do­stał też kwia­ty od Al­do­ny i Jac­ka. Od­wie­dza­li go nie­mal rów­nie czę­sto jak Roxi. Szu­bert był nie­co za­że­no­wa­ny tymi wy­ra­za­mi po­dzi­wu i wdzięcz­no­ści.

A kie­dy wy­szedł ze szpi­ta­la, do­stał ul­ti­ma­tum od cór­ki: albo on od­cho­dzi z po­li­cji, albo ona wy­pro­wa­dza się z domu. Znał swo­je dziec­ko, wie­dział, że nie ma dys­ku­sji. Miał dwu­dzie­sto­let­ni staż pra­cy i pra­wo do wcze­śniej­szej eme­ry­tu­ry. Jego prze­ło­że­ni z pew­ną ulgą przy­ję­li ra­port Szu­ber­ta o zwol­nie­nie ze służ­by. Po ak­cji na Dy­na­sach zy­skał taką po­pu­lar­ność wśród sze­re­go­wych funk­cjo­na­riu­szy, że gdy­by chciał dzia­łać w związ­ku za­wo­do­wym lub, nie daj Boże, roz­po­cząć ka­rie­rę po­li­tycz­ną, stał­by się dla nich po­waż­nym za­gro­że­niem. Nie­czę­sto się zda­rza, żeby wy­so­ki ran­gą ofi­cer ry­zy­ko­wał ży­cie dla zwy­kłych kra­węż­ni­ków. Po­że­gna­no go z ho­no­ra­mi. Na od­chod­nym do­stał awans i uścisk dło­ni mi­ni­stra.

Wy­ko­rzy­stał wszyst­kie za­le­głe urlo­py i zo­stał czter­dzie­sto­sze­ścio­let­nim eme­ry­tem. Nie wi­dział, co ze sobą zro­bić. Zgłu­piał do tego stop­nia, że za­czął my­śleć o re­ak­ty­wo­wa­niu pun­ko­wej ka­pe­li, ale Ma­te­usz go wy­śmiał i za­le­cił zim­ne okła­dy.

INNY ŚWIAT

Kie­dy kil­ka ty­go­dni po wy­da­rze­niach w War­sza­wie spe­cjal­na ko­mi­sja Kne­se­tu, izra­el­skie­go par­la­men­tu, szu­ka­ła przy­czyn ka­ta­stro­fy, uzna­no, że to był pierw­szy błąd ofi­ce­ra kie­ru­ją­ce­go ak­cją. Gdy­by Wa­dim miał zro­bić tyl­ko to, co umiał ro­bić naj­le­piej, za­bił­by już wte­dy Ba­szi­ra i spra­wy nie wy­mknę­ły­by się spod kon­tro­li, a w War­sza­wie nie za­czę­to by za­bi­jać Ży­dów. Nie­ste­ty, ów ofi­cer był bar­dzo am­bit­ny i ak­cja, któ­rą zmon­to­wał, była po­my­śla­na rów­nie am­bit­nie.

Dru­gim błę­dem było to, że o ak­cji nie po­wia­do­mio­no ani ame­ry­kań­skich, ani pol­skich służb. Za ten dru­gi błąd od­po­wia­da­ło wie­le waż­nych osób, w tym kil­ku człon­ków ko­mi­sji, więc jej pra­ce nie przy­nio­sły jed­no­znacz­nych re­zul­ta­tów. Uzna­no, że osta­tecz­nie ope­ra­cja za­koń­czy­ła się suk­ce­sem. Tyl­ko am­bit­ne­go ofi­ce­ra prze­nie­sio­no na inne, rów­no­rzęd­ne sta­no­wi­sko. W Mon­go­lii. Więk­sze­go za­du­pia nie uda­ło się zna­leźć.

Tym­cza­sem Ame­ry­ka­nie prze­sła­li do War­sza­wy in­for­ma­cje o Wa­di­mie Tro­chi­mo­wie. Po­szu­ki­wa­li go od lat. Zna­leź­li nie­daw­no i Wa­dim Tro­chi­mow wy­pa­ro­wał. Wy­pa­ro­wał ra­zem ze swo­ją ochro­ną i naj­now­szym mo­de­lem to­yo­ty land cru­iser, któ­rą je­chał na waż­ne biz­ne­so­we spo­tka­nie. Ra­kie­ta Hel­l­fi­re ze śmi­głow­ca bo­jo­we­go tra­fi­ła w to­yo­tę kil­ka ki­lo­me­trów za gra­ni­cą turk­meń­sko-afgań­ską. Ame­ry­ka­nie nie wie­dzie­li, że han­dlarz bro­nią, któ­re­go od lat pró­bo­wa­li wy­eli­mi­no­wać z ryn­ku, jest nie­świa­do­mym ele­men­tem in­nej, znacz­nie bar­dziej skom­pli­ko­wa­nej ukła­dan­ki. Ani Ame­ry­ka­nie, ani Po­la­cy nie wie­dzie­li, kim jest męż­czy­zna le­gi­ty­mu­ją­cy się pasz­por­tem Tro­chi­mo­wa. I w ja­kim celu przy­le­ciał do War­sza­wy.

Ofi­ce­ro­wie pro­wa­dzą­cy spra­wę by­li­by jesz­cze bar­dziej za­nie­po­ko­je­ni, gdy­by zi­den­ty­fi­ko­wa­li Ba­szi­ra. By­li­by prze­ra­że­ni. Ba­szir miał pa­pie­ry cze­czeń­skie­go uchodź­cy, kar­tę sta­łe­go po­by­tu i otwar­ty prze­wód dok­tor­ski w In­sty­tu­cie Hi­sto­rii Pol­skiej Aka­de­mii Nauk. Jed­nak nie był ani Cze­cze­nem, ani hi­sto­ry­kiem. I, jak już się rze­kło, nie na­zy­wał się Ba­szir Du­ga­jew. Na­zy­wał się Ha­mid Ha­la­bi i był Pa­le­styń­czy­kiem. Uro­dził się na przed­mie­ściach Gazy. Miał szes­na­ście lat, kie­dy bły­sko­tli­wie za­de­biu­to­wał w swo­im fa­chu. I już na za­wsze prze­stał być Ha­mi­dem. Po­słu­gi­wał się róż­ny­mi imio­na­mi i pasz­por­ta­mi. Po­słał do pie­kła wie­lu nie­wier­nych i jesz­cze wię­cej wier­nych; cóż – na woj­nie za­wsze giną nie­win­ni.

Od­no­sił suk­ce­sy. Naj­więk­szym było wy­sa­dze­nie au­to­bu­su z izra­el­ski­mi eme­ry­ta­mi spę­dza­ją­cy­mi urlop w Sharm el-She­ikh. Zgi­nę­ło dwu­dzie­stu trzech Izra­el­czy­ków, egip­ski kie­row­ca au­to­bu­su i kil­ku­dzie­się­ciu przy­pad­ko­wych prze­chod­niów. Zgi­nął rów­nież kie­row­ca fur­go­net­ki–bom­by, któ­ry zde­rzył się czo­ło­wo z au­to­bu­sem na głów­nej pro­me­na­dzie nad­mor­skie­go ku­ror­tu. Kie­row­cą był bez­ro­bot­ny Pa­le­styń­czyk z Gazy, któ­ry wy­brał los świę­te­go mę­czen­ni­ka za­miast po­wol­nej śmier­ci z gło­du i bez­na­dziei. Pew­ną rolę mo­gło też ode­grać dwa­dzie­ścia ty­się­cy do­la­rów, któ­re Ha­mas prze­ka­zał jego żo­nie i pię­cior­gu dzie­ciom. Ha­mas za­wsze trosz­czył się o ubo­gich i ota­czał opie­ką sie­ro­ty i wdo­wy.

Suk­ces ak­cji w Sharm el-She­ikh był ogrom­ny. Zdję­cia z ma­sa­kry po­ka­za­ły wszyst­kie te­le­wi­zje świa­ta, pi­sa­ła o niej pra­sa, a na­krę­co­ny przez Ba­szi­ra ka­me­rą cy­fro­wą film z pło­ną­cy­mi w au­to­bu­sie sta­rusz­ka­mi obej­rza­ło w in­ter­ne­cie kil­ka­na­ście mi­lio­nów osób. Głów­nie mu­zuł­ma­nów. Wpi­sy na fo­rach do­wo­dzi­ły, że ten wi­dok ra­do­wał ich czy­ste ser­ca i umoc­niał wia­rę w je­dy­ne­go i mi­ło­sier­ne­go Boga. Ba­szir mógł być z sie­bie dum­ny.

Miał jed­nak po­wo­dy, żeby oba­wiać się o swe ży­cie. Izra­el był mści­wy i nie znał li­to­ści. Ba­szir wie­dział, że prę­dzej czy póź­niej Mos­sad zdo­bę­dzie in­for­ma­cje, zi­den­ty­fi­ku­je bel­gij­skie­go tu­ry­stę, któ­ry do­star­czył sza­hi­do­wi sem­tex i za­pal­ni­ki. To on był tym tu­ry­stą. Wie­dział, że żyje z od­ra­cza­nym z dnia na dzień wy­ro­kiem śmier­ci. Izra­el nie wy­ba­cza. I nie za­po­mi­na. Nig­dy.

Ukrył się w gó­rach Spin Ghar na po­gra­ni­czu pa­ki­stań­sko-afgań­skim.

Dziw­na rzecz: otóż wca­le mu się tam nie spodo­ba­ło. Od wie­lu lat prze­by­wał głów­nie na Za­cho­dzie i Bli­skim Wscho­dzie, przy­zwy­cza­ił się do cy­wi­li­za­cji. Sie­dze­nie na pię­tach w ja­ski­ni nie­spe­cjal­nie go ba­wi­ło. Ta­li­bo­wie przy­ję­li go z otwar­ty­mi ra­mio­na­mi, po­dzi­wia­li go – był bo­ha­te­rem, le­gen­dą. Na pew­no byli dziel­ny­mi bo­jow­ni­ka­mi, po­boż­ny­mi mu­zuł­ma­na­mi, tyl­ko... Może odro­bi­nę prze­sa­dza­li z tą po­boż­no­ścią. Pięć mo­dlitw każ­de­go dnia i czy­ta­nie sze­ściu ty­się­cy sze­ściu­set sześć­dzie­się­ciu sze­ściu wer­se­tów Ko­ra­nu było je­dy­nym ich za­ję­ciem. Nie było ra­dia, nie było te­le­wi­zji, nie było in­ter­ne­tu. Nie było nic! Na­wet pa­pie­ru to­a­le­to­we­go nie było! No i dez­odo­ran­tów... Kie­dy przez wie­le mie­się­cy żyje się w ja­ski­ni, utrzy­ma­nie hi­gie­ny oso­bi­stej nie jest rze­czą pro­stą. Co tu dużo mó­wić – w ja­ski­ni śmier­dzia­ło go­rzej niż na tar­gu ryb­nym w Ga­zie pod ko­niec lip­co­we­go dnia. Po­noć moż­na się przy­zwy­cza­ić do smro­du. Ba­szi­ro­wi jed­nak przy­cho­dzi­ło to z tru­dem. Ale nie tyl­ko dla­te­go ucie­szył się, gdy po­sła­niec do­star­czył mu nowy pasz­port i nowe in­struk­cje.

Po­że­gnał ta­li­bów bez żalu. Gdy­by nie był psy­cho­pa­tą, zro­zu­miał­by, że z tymi ludź­mi nic go już nie łą­czy, żad­na wiel­ka idea. Że już daw­no prze­stał za­bi­jać dla ja­kiej­kol­wiek idei. Za­bi­ja, bo lubi za­bi­jać.

Po­sła­niec spro­wa­dził go z gór. Cię­ża­rów­ką han­dla­rza weł­ną do­je­chał do Gwa­dar, pa­ki­stań­skie­go por­tu nad Za­to­ką Arab­ską. Wpraw­dzie od wie­lu lat był na czar­nej li­ście CTC, pa­ki­stań­skie­go cen­trum an­ty­ter­ro­ry­stycz­ne­go, jed­nak ani CTC, ani ża­den inny wy­wiad świa­ta nie ko­ja­rzył Ha­mi­da Ha­la­bie­go z Ba­szi­rem Du­ga­je­wem, któ­re­go pasz­por­tem te­raz się le­gi­ty­mo­wał.

Praw­dzi­wy Ba­szir Du­ga­jew miał w ży­ciu szczę­ście. Był sie­ro­tą, więc nikt z jego ro­dzi­ny nie zgi­nął pod­czas po­ko­jo­wych ope­ra­cji Ar­mii Ro­syj­skiej w Cze­cze­nii. Był ka­wa­le­rem, więc jego żona ani razu nie zo­sta­ła zgwał­co­na. Kie­dy jego dom zo­stał zbom­bar­do­wa­ny, on aku­rat stał w ko­lej­ce po wodę przed je­dy­nym w jego dziel­ni­cy czyn­nym hy­dran­tem. Z czte­ro­pię­tro­wej ka­mie­ni­cy oca­lał tyl­ko on, sta­ru­szek z par­te­ru i kot są­sia­dów. Kie­dy na­stał po­kój i sta­bi­li­za­cja, a de­mo­kra­tycz­nie wy­bra­ne­go pre­zy­den­ta Ach­ma­ta Ka­dy­ro­wa za­stą­pił jesz­cze bar­dziej de­mo­kra­tycz­nie wy­bra­ny jego syn Ram­zan Ka­dy­row, Ba­szir Du­ga­jew spę­dził tyl­ko trzy dni w celi taj­nej po­li­cji i tyl­ko raz był prze­słu­chi­wa­ny. Stra­cił po­ło­wę zę­bów, ale go wy­pu­ści­li. Uda­ło mu się uciec z ruin Gro­zne­go, prze­do­stać się naj­pierw do Ro­sji, póź­niej na Ukra­inę, wresz­cie do Pol­ski. Był hi­sto­ry­kiem, dok­to­ran­tem na Uni­wer­sy­te­cie w Gro­znym, więc świet­nie spraw­dzał się przy zbio­rze owo­ców se­zo­no­wych i przy pro­stych pra­cach bu­dow­la­nych. Po ja­kimś cza­sie do­stał jed­nak kar­tę sta­łe­go po­by­tu, pasz­port i sty­pen­dium Pol­skiej Aka­de­mii Nauk. Po kil­ku la­tach prze­rwy mógł więc po­wró­cić do swej pra­cy dok­tor­skiej o Cha­za­rach, współ­cze­snych po­tom­kach Czyn­gis-Cha­na. Nie zdą­żył. Jego je­dy­nym nie­szczę­ściem było po­do­bień­stwo do czło­wie­ka, któ­ry kie­dyś na­zy­wał się Ha­mid Ha­la­bi. Pasz­port i kar­ta sta­łe­go po­by­tu Ba­szi­ra Du­ga­je­wa zo­sta­ły wy­mie­nio­ne na trzy cio­sy no­żem o dłu­gim, wą­skim ostrzu.

Tak więc w ma­leń­kim miesz­ka­niu na war­szaw­skim Ur­sy­no­wie pili pol­ską wód­kę Wa­dim Tro­chi­mow, któ­re­go cia­ło wy­pa­ro­wa­ło gdzieś w gó­rach Afga­ni­sta­nu, z Ba­szi­rem Du­ga­je­wem, któ­re­go owi­nię­te fo­lią ter­mo­izo­la­cyj­ną zwło­ki spo­czy­wa­ły w ba­gaż­ni­ku szes­na­sto­let­nie­go po­lo­ne­za ukry­te­go w wy­na­ję­tym na rok i opła­co­nym z góry ga­ra­żu w pod­war­szaw­skim Wo­ło­mi­nie.

ARCHIWISTA

Woj­tek Glin­ka był sze­re­go­wym urzęd­ni­kiem Ar­chi­wum Akt Daw­nych w War­sza­wie. Miał trzy­dzie­ści sie­dem lat, ma­gi­ste­rium z hi­sto­rii i żonę, w któ­rej wciąż, po dwu­na­stu la­tach mał­żeń­stwa, był bez­na­dziej­nie za­ko­cha­ny. Miał też hob­by. Szu­kał współ­cze­snych po­tom­ków Czyn­gis-Cha­na. Nie wszyst­kich. In­te­re­so­wa­ła go tyl­ko jed­na, kon­kret­na li­nia po­tom­ków wiel­kie­go cha­na. To po­szu­ki­wa­nie spo­wo­do­wa­ło, że wy­dał więk­szość mie­sięcz­nej pen­sji na trzy­dnio­wą po­dróż do Szko­cji. Te­raz się za­sta­na­wiał, jak wy­tłu­ma­czy żo­nie ten wy­da­tek.

Do­ra­stał w Gli­nia­nach, ma­łej, za­pusz­czo­nej osa­dzie na Po­le­siu Lu­bel­skim, w cie­niu mo­nu­men­tal­nych ruin naj­wspa­nial­sze­go nie­gdyś pa­ła­cu Rze­czy­po­spo­li­tej. Ba­wił się w nich jako dziec­ko, szu­kał skar­bów i ta­jem­ne­go tu­ne­lu, któ­ry po­noć łą­czył pod­zie­mia pa­ła­cu z od­le­głą o dwa ki­lo­me­try farą.

Był pa­nień­skim dziec­kiem. Nig­dy nie do­wie­dział się, kto był jego oj­cem. Cza­sa­mi roił so­bie, że jest sy­nem księ­cia, że pew­ne­go dnia... Póź­niej, kie­dy Ży­dzi wró­ci­li do mia­stecz­ka, wy­obra­żał so­bie, że jest po­tom­kiem Na­chma­na Gold­far­ba, sław­ne­go ra­bi­na-cu­do­twór­cy, któ­ry żył, czy­nił cuda i umarł w Gli­nia­nach. Wy­znaw­cy z ca­łe­go świa­ta piel­grzy­mo­wa­li do gro­bu ra­bi­na. Fa­scy­no­wa­li Wojt­ka. Aż w koń­cu sam, bez ni­czy­jej po­mo­cy, za­czął po­rząd­ko­wać za­ro­śnię­ty ziel­skiem, za­po­mnia­ny kir­kut. Póź­niej do­łą­czy­li do nie­go ko­le­dzy z li­ceum. Za­ło­ży­li fun­da­cję Przy­wró­cić Pa­mięć, jed­ną z pierw­szych tego typu w Pol­sce.

Stał się bo­ha­te­rem kil­ku ar­ty­ku­łów pra­so­wych i re­por­ta­żu w lo­kal­nej te­le­wi­zji. Do­stał nie­wiel­kie sty­pen­dium i pra­wo wstę­pu bez eg­za­mi­nu na hi­sto­rię na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim. Po stu­diach roz­po­czął pra­cę w Ar­chi­wum Akt Daw­nych i po­wró­cił do swo­jej pier­wot­nej pa­sji. Stał się spe­cja­li­stą od dzie­jów ksią­żąt Sol­tan-Puń­skich, naj­bar­dziej nie­zwy­kłe­go spo­śród wiel­kich ro­dów Rzecz­po­spo­li­tej Oboj­ga Na­ro­dów. Wie­dział o nich wszyst­ko. Tak przy­najm­niej są­dził, póki nie tra­fił na akta Sa­mu­ela Wel­l­ma­na, war­szaw­skie­go no­ta­riu­sza, trze­cie­go z ko­lei przed­sta­wi­cie­la tej za­cnej ro­dzi­ny, dla któ­rej no­ta­riat był nie tyl­ko za­wo­dem, ale i po­wo­ła­niem. To, co zna­lazł w tych ak­tach, naj­pierw wpra­wi­ło go w osłu­pie­nie, a póź­niej w stan go­rącz­ko­wej eu­fo­rii. Na do­ku­ment na­tra­fił przy­pad­kiem. Był przy­pię­ty do tek­tu­ro­wej okład­ki akt do­ty­czą­cych sprze­da­ży przez nie­ja­kie­go Mor­de­cha­ja Kat­za ko­szer­nej jat­ki i przy­le­głe­go do niej pla­cu mia­stu sto­łecz­ne­mu War­sza­wie. Mia­sto chcia­ło na tym te­re­nie zbu­do­wać za­jezd­nię tram­wa­jo­wą. Nie zbu­do­wa­ło. Trans­ak­cja się prze­cią­ga­ła, bra­ko­wa­ło fun­du­szy. Przed woj­ną nie ro­ze­bra­no na­wet bu­dyn­ku jat­ki. A póź­niej przy­szli Niem­cy i jat­kę zbu­rzy­li. Ra­zem z ca­łym mia­stem.

Glin­ka pew­nie nig­dy nie od­krył­by do­ku­men­tu, gdy­by akta nie spa­dły na pod­ło­gę, strą­co­ne przez nie­uważ­ne­go in­sta­la­to­ra łą­czy kom­pu­te­ro­wych. Tecz­ka z sza­rej tek­tu­ry mia­ła już po­nad sie­dem­dzie­siąt lat, nic więc dziw­ne­go, że się ro­ze­rwa­ła. In­sta­la­tor prze­pra­szał, Woj­tek zbie­rał roz­sy­pa­ne kar­ty. Spo­strzegł, że tyl­na okład­ka jest grub­sza od przed­niej. Do­pie­ro po chwi­li zo­rien­to­wał się, że przy­pię­to do niej trzy po­żół­kłe ar­ku­sze za­pi­sa­ne pi­smem ma­szy­no­wym. Od­piął je, prze­czy­tał kil­ka pierw­szych zdań i już wie­dział, że ten do­ku­ment nie ma nic wspól­ne­go ani z Mor­de­cha­jem Kat­zem, ani z ko­szer­ną jat­ką, ani na­wet z mia­stem sto­łecz­nym War­sza­wą.

Spo­mię­dzy ar­ku­szy wy­pa­dło zdję­cie. Nie­wiel­ka, ama­tor­ska od­bit­ka z ząb­ko­wa­ny­mi brze­ga­mi. W tle wi­dać było ma­syw­ną bry­łę Grand Ho­te­lu. Doj­rza­ła, olśnie­wa­ją­co pięk­na ko­bie­ta, w jed­no­czę­ścio­wym, chy­ba czar­nym ko­stiu­mie ką­pie­lo­wym sta­ła na so­poc­kim pia­sku, uśmie­cha­ła się do obiek­ty­wu. Obej­mo­wa­ła kil­ku­na­sto­let­nie­go chłop­ca w szor­tach. Chło­piec się nie uśmie­chał. Z po­waż­ną miną spo­glą­dał gdzieś w prze­strzeń.

Na od­wro­cie pod­pi­sa­no wy­bla­kłym atra­men­tem: „Es­te­ra i Mu­rad, Zop­pot sie­pień 1932”.

Woj­tek Glin­ka pa­trzył na sta­ro­świec­ką fo­to­gra­fię, nie mógł ode­rwać od niej wzro­ku. Wie­dział, że nig­dy nie za­po­mni twa­rzy tej ko­bie­ty. Nie wie­dział, że wkrót­ce jej śla­dem wy­ru­szy do Świę­te­go Mia­sta, że uj­rzy tę twarz jesz­cze pięk­niej­szą niż na zdję­ciu i że kil­ka dni póź­niej umrze. Scho­wał zdję­cie do port­fe­la, już nig­dy się z nim nie roz­stał.

Kil­ka mie­się­cy za­bra­ło mu spraw­dza­nie wszyst­kich oko­licz­no­ści zwią­za­nych z do­ku­men­tem. Po­twier­dził toż­sa­mość wy­mie­nio­nych w nim osób, od­na­lazł ich po­tom­ków. Mu­siał wy­ru­szyć w po­dróż. W przed­ostat­nią po­dróż swe­go ży­cia. Żo­nie po­wie­dział, że je­dzie na szko­le­nie do Gdań­ska. Miał wró­cić po czte­rech dniach, wró­cił po trzech. Chciał zro­bić jej nie­spo­dzian­kę, ale to ona spra­wi­ła nie­spo­dzian­kę jemu.

Do domu je­chał au­to­bu­sem; stał przy oknie, pa­trzył na pięk­ny, wio­sen­ny dzień, bez­wied­nie nu­cił ja­kąś me­lo­dię. Za­wsze nu­cił, kie­dy było źle. Od dzie­ciń­stwa, od cza­su kie­dy zgu­bił się w pod­zie­miach fary i do­pie­ro nocą, kie­dy już na­wet nie miał siły pła­kać, od­na­la­zła go mat­ka. Te­raz też nie było do­brze. Ksią­żę wy­rzu­cił go na zbi­ty pysk, całą noc mókł i marzł na tej prze­klę­tej wy­spie; czy tam kie­dy­kol­wiek świe­ci słoń­ce?! Był prze­mar­z­nię­ty, głod­ny, nie­wy­spa­ny. Ale to jesz­cze nie ko­niec. Je­śli nie Szko­cja, to Je­ro­zo­li­ma! Ksią­żę sam jest so­bie win­ny. Uda się, musi się udać. Spła­cą wresz­cie kre­dyt miesz­ka­nio­wy, będą żyć jak lu­dzie. Jak do­brze pój­dzie. Ale dla­cze­go mia­ło­by pójść źle? Naj­wi­docz­niej Woj­tek Glin­ka nie znał pra­wa Mur­phy’ego.

Wy­siadł przy pla­cu Kra­siń­skich. Zro­bił za­ku­py w Mini Eu­ro­pie: wę­dzo­ny ło­soś, oliw­ki, kil­ka ga­tun­ków sera, wi­no­gro­na, bu­tel­ka pół­wy­traw­ne­go wina i pacz­ka pre­zer­wa­tyw o za­pa­chu cze­ko­la­dy. Za­pła­cił sie­dem­dzie­siąt dwa zło­te, ale co tam, coś mu się prze­cież od ży­cia na­le­ży! Wy­kra­kał.

Do domu miał stąd kil­ka­set me­trów, pięć mi­nut pie­cho­tą. Miesz­kał na osie­dlu na ty­łach am­ba­sa­dy chiń­skiej. Miesz­ka­nie było małe i nie­wy­god­ne: dwa po­ko­iki i ciem­na kuch­nia, ale oko­li­ca pięk­na, tuż obok Sta­rów­ki. Jak bę­dzie po wszyst­kim, sprze­da­dzą tę klit­kę i ku­pią praw­dzi­we miesz­ka­nie. Może na Ma­riensz­ta­cie?

Wciąż nu­cił, kie­dy do­szedł do domu i kie­dy wcho­dził po scho­dach. Do­mo­fon jak zwy­kle był po­psu­ty. Woj­tek tro­chę się za­sa­pał. Miesz­kał na czwar­tym, ostat­nim pię­trze, win­dy nie było. Przez chwi­lę stał przed swo­im miesz­ka­niem, uspo­ka­jał od­dech. Wresz­cie wy­jął klu­cze, otwo­rzył drzwi. Ci­sza. Ha­lin­ka po­win­na być w domu, ale chy­ba jej nie było. Drzwi do sy­pial­ni były za­mknię­te. Otwo­rzył je.

Przez gło­wę prze­le­cia­ła mu ab­sur­dal­na myśl, że jest na pla­nie fil­mu por­no­gra­ficz­ne­go. Ko­bie­ta w czar­nej bie­liź­nie i czer­wo­nych szpil­kach klę­cza­ła przed na­gim fa­ce­tem, któ­ry bru­tal­nie wpy­chał czło­nek w jej usta. Do­pie­ro po chwi­li zro­zu­miał. Pa­trzył w mil­cze­niu. Nie mógł prze­stać. Ob­ser­wo­wał tę sce­nę z ja­kąś cho­rą, ma­so­chi­stycz­ną fa­scy­na­cją. Z obrzy­dze­niem do sa­me­go sie­bie po­czuł, że ma erek­cję. Nie wi­dzie­li go. Albo nie zwra­ca­li na nie­go uwa­gi.

Woj­tek upu­ścił tor­bę. Bu­tel­ka pół­wy­traw­ne­go wina po­to­czy­ła się po pod­ło­dze. Fa­cet spoj­rzał na Wojt­ka, wy­jął czło­nek z ust jego żony. Ha­lin­ka, któ­ra stra­ci­ła punkt pod­par­cia, opa­dła na czwo­ra­ki, z tru­dem ła­pa­ła po­wie­trze sze­ro­ko otwar­ty­mi usta­mi. Na Wojt­ka na­wet nie spoj­rza­ła. On nie mógł ode­rwać od niej wzro­ku. I taką ją za­pa­mię­tał: w czar­nej bie­liź­nie i czer­wo­nych szpil­kach, dy­szą­cą na czwo­ra­kach na bia­łym dy­wa­nie w ich sy­pial­ni. Taką ją pa­mię­tał do koń­ca swe­go ży­cia, czy­li przez szes­na­ście dni.

Nagi fa­cet spo­koj­nie, bez sło­wa pod­szedł do Wojt­ka. Na­wet nie pró­bo­wał za­kryć ster­czą­ce­go pe­ni­sa. Po­ło­żył otwar­tą dłoń na pier­si Wojt­ka i de­li­kat­nie, ale sta­now­czo wy­pchnął go z sy­pial­ni. Za­mknął za nim drzwi.

Póź­niej po­li­cja bez tru­du od­na­la­zła tego fa­ce­ta. Na­zy­wał się Ma­rek Kraj­ny, miesz­kał we Wro­cła­wiu, przy uli­cy Ole­śnic­kiej. Miał 43 lata, żonę i dwój­kę dzie­ci. Był psy­cho­lo­giem, tre­ne­rem in­ter­per­so­nal­nym. Pro­wa­dził szko­le­nia i kur­sy na te­re­nie ca­łej Pol­ski. Uczył, jak po­zbyć się stre­su, jak cie­szyć się ży­ciem. On miał na to swój wła­sny spo­sób, ale aku­rat o nim wo­lał nie mó­wić uczest­ni­kom tre­nin­gów.

Nie chciał na­ra­żać na szwank swej zna­ko­mi­tej opi­nii, uma­wia­jąc się ze zna­jo­my­mi ko­bie­ta­mi. Poza tym był czło­wie­kiem oszczęd­nym i prak­tycz­nym. Nie lu­bił wy­da­wać pie­nię­dzy w knaj­pach. Za­ło­żył więc kon­to w ero­tycz­nym ser­wi­sie rand­ko­wym: „Kul­tu­ral­ny, dys­kret­ny...” Do anon­su do­łą­czył swo­je zdję­cie. Bez twa­rzy, ale za to z in­ny­mi szcze­gó­ła­mi.

W tym sa­mym ser­wi­sie mia­ła też kon­to Ha­lin­ka. Jej anons nie za­wie­rał ani jed­ne­go sło­wa. Wy­star­czy­ło zdję­cie uma­lo­wa­nych krwi­sto­czer­wo­ną szmin­ką ust i nick: Al­gi­da. Do­sta­ła pięć­set sześć­dzie­siąt dwie od­po­wie­dzi, w tym trzy­sta je­de­na­ście ze zdję­ciem. Z tych trzy­stu je­de­na­stu po­nad dwie­ście przed­sta­wia­ło same ge­ni­ta­lia. Z po­zo­sta­łej set­ki wy­bra­ła trzy­dzie­ści osiem, któ­re ją za­in­te­re­so­wa­ły, po­zo­sta­łe ska­so­wa­ła. Z męż­czy­zna­mi spo­ty­ka­ła się przed­po­łu­dnia­mi w swo­im miesz­ka­niu, w swo­jej mał­żeń­skiej sy­pial­ni. Woj­tek Glin­ka miał sta­łe go­dzi­ny pra­cy, ona była agent­ką sprze­da­ży nie­ru­cho­mo­ści, za­wsze po­tra­fi­ła zna­leźć wol­ną go­dzin­kę. Lub dwie. Kraj­ny był szó­sty z tej trzy­dziest­ki ósem­ki. To było ich pierw­sze spo­tka­nie. Ale nie ostat­nie. Póź­niej wie­lo­krot­nie spo­ty­ka­li się na prze­słu­cha­niach i kon­fron­ta­cjach. Obo­je zaj­mo­wa­li wy­so­kie miej­sca na li­ście po­dej­rza­nych. Ob­ra­że­nia, ja­kie za­da­no ofie­rze, su­ge­ro­wa­ły sek­su­al­ny mo­tyw mor­der­stwa.

Woj­tek Glin­ka za­re­ago­wał jak praw­dzi­wy męż­czy­zna: po­szedł się upić. Na­wet nie wie­dział, kie­dy i jak zna­lazł się w knaj­pie na No­wym Mie­ście. Pił czy­stą wód­kę, nie za­ką­szał. Pił dru­gi raz w ży­ciu. Ostat­ni raz po­nad dwa­na­ście lat temu, kie­dy Ha­lin­ka po­wie­dzia­ła „tak” i zgo­dzi­ła się za nie­go wyjść. Wte­dy był naj­szczę­śliw­szym czło­wie­kiem na świe­cie, chciał ze wszyst­ki­mi dzie­lić się swo­im szczę­ściem. Tym, co czuł te­raz, nie chciał się z ni­kim dzie­lić. Sa­mot­nie wy­pi­jał kie­li­szek za kie­lisz­kiem. Po tej knaj­pie było kil­ka na­stęp­nych. Była już noc, kie­dy tra­fił do Jaz­zow­ni na Ma­zo­wiec­kiej. Kon­cert już daw­no się skoń­czył, przy ba­rze sie­dzia­ło tyl­ko kil­ku mu­zy­ków i sa­mot­ny, szpa­ko­wa­ty gość. Szu­bert.

Było czy­stym przy­pad­kiem, że spo­tka­li się tej nocy. Nie było przy­pad­kiem, że spo­tka­li się aku­rat w tym klu­bie. Nie­wie­le jest miejsc w War­sza­wie, w któ­rych mo­żesz po­słu­chać mu­zy­ki i na­pić się, je­śli nie lu­bisz być naj­star­szym fa­ce­tem na sali. Szu­bert nie lu­bił.

Mło­dziut­ka bar­man­ka za­pa­mię­ta­ła Wojt­ka Glin­kę. Pił wód­kę, coś tam mam­ro­tał pod no­sem. Kie­dy mu­zy­cy już wy­szli, za­czął się zwie­rzać Szu­ber­to­wi:

– Jak nor­mal­na ko­bie­ta może się go­dzić na coś ta­kie­go?! To na­wet nie było, kur­wa, fel­la­tio, to był, kur­wa, ja­kiś pier­do­lo­ny gwałt oral­ny! Ze mną nig­dy nie chcia­ła ro­bić ni­cze­go ta­kie­go...

Bar­man­ka już chcia­ła we­zwać ochro­nia­rza, żeby wy­pro­wa­dził zbo­czeń­ca z lo­ka­lu, ale Szu­bert po­pro­sił ge­stem, żeby się wstrzy­ma­ła. Póź­niej wie­lo­krot­nie za­sta­na­wiał się, co ka­za­ło mu wy­słu­chi­wać zwie­rzeń tego go­ścia. Li­tość czy lu­bież­ny woy­eu­ryzm? A może in­stynkt by­łe­go śled­cze­go? Nie po­tra­fił uczci­wie od­po­wie­dzieć.

Bar­man­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i za­czę­ła pod­li­czać utarg, Glin­ka nie prze­sta­wał ga­dać, wpa­trzo­ny w pu­sty kie­li­szek.

– Prze­cież ja to wszyst­ko dla niej! My­ślisz, że po cho­le­rę tłu­kłem się na tę za­sra­ną wy­sep­kę?! Pier­do­lo­na suka!

– Nie bluź­nij! Dzie­ci słu­cha­ją – Szu­bert wska­zał na mło­dziut­ką bar­man­kę, któ­ra mo­zo­li­ła się nad kal­ku­la­to­rem i uda­wa­ła, że nic nie sły­szy.

– Wszyst­kie są ta­kie same. My­ślisz, że ona tego nie robi?!

– Na cie­bie chy­ba już czas, ko­le­go. Chodź, wsa­dzę cię do tak­sów­ki.

– Masz ra­cję, to mój czas. Tyl­ko mój! Suce nie dam zła­ma­ne­go gro­sza. Ksią­żę też może się go­nić!

– Jaki ksią­żę?

Po raz pierw­szy za­in­te­re­so­wał Szu­ber­ta. Jego naj­bliż­szy przy­ja­ciel był księ­ciem. Glin­ka nie od­po­wie­dział. Na­gle stał się czuj­ny. I pi­jac­ko trzeź­wy.

– A co się tak do­py­tu­jesz?! Na­sła­li cię?! Je­steś od nich?!

– Spa­daj. – Szu­bert ru­szył do wyj­ścia.

– Po­wie­dzia­łeś, że wsa­dzisz mnie do tak­sów­ki... – po­skar­żył się Glin­ka.

Szu­bert miał mięk­kie ser­ce. Po­mógł nie­szczę­śni­ko­wi zwlec się ze stoł­ka, po­mógł mu wejść po scho­dach do szat­ni, wsa­dził do jed­nej z cze­ka­ją­cych na Ma­zo­wiec­kiej tak­só­wek. Był pe­wien, że już nig­dy nie spo­tka tego ża­ło­sne­go fa­ce­ci­ka. My­lił się. Kil­ka­na­ście dni póź­niej miał zo­ba­czyć go po­now­nie. Na sto­le sek­cyj­nym dok­to­ra La­za­ru­sa.

Szu­bert wy­ru­szył na swo­ją noc­ną wę­drów­kę, Glin­ka wró­cił do domu. Ha­lin­ki nie było. Już nig­dy jej nie zo­ba­czył, choć wciąż miał pod po­wie­ka­mi jej ob­raz klę­czą­cej przed tam­tym fa­ce­tem. Nie było rów­nież tor­by z za­ku­pa­mi.

Na­stęp­ne­go dnia obu­dził się koło po­łu­dnia. Za­dzwo­nił do Ar­chi­wum, że nie przyj­dzie do pra­cy. Za­po­mniał, że ma jesz­cze dzień urlo­pu. Strasz­nie bo­la­ła go gło­wa. Nie tyl­ko wsku­tek wczo­raj­szych zda­rzeń, miał też inne zmar­twie­nie. Nie wie­dział, skąd weź­mie pie­nią­dze na na­stęp­ną wy­pra­wę. Na Szko­cję, za­ku­py w Mini Eu­ro­pie i pi­ja­ny rajd po knaj­pach wy­dał wię­cej, niż miał. Dzie­sięć zło­tych za czter­dzie­ści gra­mów wód­ki! Roz­bój! Wzdry­gnął się na samo wspo­mnie­nie. Na kon­cie miał już tyl­ko de­bet. Jed­nak po pół­no­cy zna­lazł roz­wią­za­nie. Za­snął.

Na­stęp­ne­go dnia, od razu po pra­cy, za­brał z domu do­ro­bek ca­łe­go ży­cia i ob­ju­czo­ny dwie­ma tor­ba­mi udał się do po­bli­skie­go lom­bar­du. Lom­bard pro­wa­dził pan Sta­sio, są­siad z par­te­ru. Pan Sta­sio miał pięć­dzie­siąt dwa lata i znał ży­cie. Znał rów­nież Wojt­ka Glin­kę i jemu po­dob­nych. Z uśmie­chem po­li­to­wa­nia pa­trzył, jak Woj­tek wy­kła­da na kon­tu­ar lap­top, sprzęt ste­reo, mi­kro­fa­lów­kę i kil­ka in­nych przed­mio­tów. Pan Sta­sio na­wet nie spoj­rzał na fan­ty. Spoj­rzał na­to­miast na Wojt­ka i po­pro­sił grzecz­nie:

– Pan to za­bie­rze.

– Ale ja mu­szę!

– Wi­dzę. Ile pan musi?

Woj­tek wziął głę­bo­ki od­dech, ze­brał się na od­wa­gę.

– Trzy ty­sią­ce. W za­sa­dzie to trzy i pół.

Umilkł za­szo­ko­wa­ny wła­sną bra­wu­rą. Pan Sta­sio nie był pod wra­że­niem.

– Na ile?

– Dwa ty­go­dnie, góra mie­siąc.

– Czy­li mie­siąc?

– No tak, chy­ba tak...

– Chy­ba czy tak?

– Tak. Mie­siąc. Na pew­no.

Pan Sta­sio bez sło­wa za­czął od­li­czać bank­no­ty. Woj­tek li­czył ra­zem z nim. Czte­ry ty­sią­ce zło­tych. Był ura­to­wa­ny. Miał ocho­tę uści­skać pana Sta­sia. Pan Sta­sio nie chciał, żeby Woj­tek go ści­skał.

– Za mie­siąc, siód­me­go lip­ca, no po­wiedz­my ósme­go, od­da­je mi pan sześć ty­się­cy. Pa­su­je?

– Sześć?!

– Coś nie tak?

– Nie, dla­cze­go. Okej, sześć ty­się­cy. Oczy­wi­ście.

– No to za­bie­raj pan stąd to ba­dzie­wie.

– Ale... To co? Mam coś pod­pi­sać, ja­kiś we­ksel?

– A po cho­le­rę?

– No, żeby miał pan ja­kąś gwa­ran­cję, ja oczy­wi­ście od­dam w ter­mi­nie, ale, no wie pan, żeby pan był spo­koj­ny...

Pan Sta­sio uśmiech­nął się ser­decz­nie, spoj­rzał cie­pło na Wojt­ka.

– Pa­nie Wojt­ku, czy ja wy­glą­dam na nie­spo­koj­ne­go? Prze­cież wiem, gdzie pan miesz­ka.

Choć dzień nie na­le­żał do chłod­nych, a w lom­bar­dzie nie było kli­ma­ty­za­cji, Wojt­ko­wi zro­bi­ło się na­gle zim­no. Za­ła­do­wał do to­reb do­ro­bek swo­je­go ży­cia, jesz­cze raz po­dzię­ko­wał panu Sta­sio­wi i wy­szedł z lom­bar­du.

Ka­me­ra na po­bli­skiej la­tar­ni za­re­je­stro­wa­ła, jak wcho­dzi z tor­ba­mi do lom­bar­du i jak z nie­go wy­cho­dzi. Dla­te­go pan Sta­sio też zna­lazł się na li­ście po­dej­rza­nych. Szyb­ko go z niej wy­kre­ślo­no. Wojt­ko­wi Glin­ce nie po­ła­ma­no nóg. Poza tym 20 czerw­ca nie mi­nął jesz­cze ter­min zwro­tu po­życz­ki.

Za­niósł tor­by do domu i od razu po­biegł do swe­go ko­ścio­ła pa­ra­fial­ne­go. Było kil­ka mi­nut po osiem­na­stej i sio­stra Ja­dwi­ga za­my­ka­ła już kan­ce­la­rię, ale na proś­bę Wojt­ka otwo­rzy­ła ją po­now­nie i przy­ję­ła wpła­tę: dwa ty­sią­ce osiem­set trzy­dzie­ści zło­tych. Woj­tek otrzy­mał po­kwi­to­wa­nie.

Kie­dy wró­cił do domu, za­brał się do sprzą­ta­nia. Z ob­se­syj­ną do­kład­no­ścią usu­wał każ­dy ślad, pa­proch, włos, wszyst­ko, co mo­gło po­zo­stać po ko­chan­kach jego żony. Kil­ka razy od­ku­rzył całe miesz­ka­nie, póź­niej wy­mył je mo­pem. Wie­le razy zmie­niał wodę, nie ża­ło­wał de­ter­gen­tów. Zmie­nił i wy­prał po­ściel. Skoń­czył gru­bo po pół­no­cy.

Na­stęp­ne­go dnia prze­pro­wa­dził kil­ka roz­mów te­le­fo­nicz­nych, w tym jed­ną mię­dzy­na­ro­do­wą. Był czło­wie­kiem oszczęd­nym, więc dzwo­nił z ga­bi­ne­tu swej chwi­lo­wo nie­obec­nej sze­fo­wej.

Z sio­strą Ja­dwi­gą Woj­tek spo­tkał się po­now­nie w so­bo­tę, 11 czerw­ca, o go­dzi­nie pią­tej trzy­dzie­ści w hali od­lo­tów Por­tu Lot­ni­cze­go imie­nia Fry­de­ry­ka Cho­pi­na na war­szaw­skim Okę­ciu. Go­dzi­nę póź­niej wy­star­to­wał czar­te­ro­wy sa­mo­lot. Na dzie­więć dni i je­de­na­ście go­dzin przed śmier­cią Woj­tek Glin­ka wy­ru­szył w piel­grzym­kę do Zie­mi Świę­tej.

BYŁY

Trze­cia noc. Sie­dem­dzie­siąt go­dzin bez snu. Kie­dy wsa­dzał tego śmiesz­ne­go fa­ce­ci­ka do tak­sów­ki, łu­dził się jesz­cze, że za­raz wró­ci do domu, że wresz­cie po­ło­ży się spać. Naj­wy­żej po dro­dze wpad­nie do Prze­ką­sek na jed­ną, góra dwie wód­ki. Nie po­szedł ani do domu, ani do knaj­py. Ru­szył w prze­ciw­ną stro­nę.

Kie­dy nie­mal rok temu służ­bo­wą broń wy­mie­nił na kwit Za­kła­du Ubez­pie­czeń Spo­łecz­nych, po­czuł się wol­ny. Za­czął cho­dzić na spek­ta­kle i kon­cer­ty, czy­tać za­le­głe lek­tu­ry. Po­do­ba­ło mu się. Przez mniej wię­cej trzy ty­go­dnie. Po na­stęp­nych trzech do­szedł do wnio­sku, że wol­ność to moc­no prze­re­kla­mo­wa­ne po­ję­cie. Przy­jął pra­cę w jed­nej z więk­szych agen­cji ochro­ny. Oka­za­ło się, że nie jest tam do ni­cze­go po­trzeb­ny, po­trzeb­ne jest tyl­ko jego na­zwi­sko i kon­tak­ty w służ­bach i po­li­cji. Zre­zy­gno­wał po mie­sią­cu. Do biz­ne­su też się nie nada­wał. Za­czął po­dej­rze­wać, że do ni­cze­go się nie na­da­je. Że cze­ka go już tyl­ko po­wol­na we­ge­ta­cja, cze­ka­nie na cud, któ­ry nig­dy się nie zda­rzy. Przez po­nad dwa­dzie­ścia lat, dwie trze­cie swe­go do­ro­słe­go ży­cia, żył w usta­wicz­nym stre­sie, po­czu­ciu za­gro­że­nia. Był w cią­głym ru­chu, wśród lu­dzi, do­wo­dził tymi ludź­mi... Nie bra­ko­wa­ło mu lu­dzi. Po­lu­bił sa­mot­ność, oswo­ił ją. Bra­ko­wa­ło mu ru­chu, dzia­ła­nia. Po­czu­cia przy­dat­no­ści.

Przez ja­kiś czas pró­bo­wał za­peł­nić pust­kę sek­sem. Na próż­no. Pod­nie­ce­nie mi­ja­ło ra­zem z or­ga­zmem, a or­gazm nig­dy nie sta­wał się speł­nie­niem. Nie­po­kój za­wsze po­wra­cał.

Zno­wu ro­bił obiad­ki dla Roxi, prze­ko­ma­rzał się z Ma­te­uszem i jego pa­nien­ka­mi, zdy­chał.

Naj­gor­sze były noce. Bez­sen­ność, ból gło­wy, we­wnętrz­ny dy­got. Na­pęd po­etów i psy­cho­pa­tów, udrę­ka tych, któ­rzy nie po­tra­fią skła­dać wier­szy, a nie chcą mor­do­wać.

Ad­re­na­li­na uza­leż­nia sil­niej niż nar­ko­tyk, za­czął jej szu­kać na uli­cach. Go­dzi­na­mi wę­dro­wał przez noc­ne mia­sto. Miał na­dzie­ję, że coś się zda­rzy. Naj­czę­ściej nic się nie zda­rza­ło.

War­sza­wa jest spo­koj­nym, cięż­ko pra­cu­ją­cym mia­stem. W nocy śpi. Dzie­cia­ki ba­wią się w klu­bach pod czuj­nym okiem ochro­nia­rzy, ban­dy­ci piją ta­nią wód­kę w swych no­rach. Nie ma już me­lin, noc­nych knajp, gdzie zło­dziej z ar­ty­stą pili do świ­tu, dzie­li­li się ko­bie­ta­mi i wie­dzą o nie­do­brym świe­cie. Nie ma już noc­nej War­sza­wy Kon­wic­kie­go i No­wa­kow­skie­go. Umar­ła.

Prze­szedł przez przej­ście pod­ziem­ne na skrzy­żo­wa­niu Alej i Mar­szał­kow­skiej. Pu­sto, ży­we­go du­cha. Wy­szedł przy ho­te­lu Po­lo­nia. W bocz­nych ulicz­kach sta­ło kil­ka dzi­wek we­te­ra­nek. Na­wet na nie­go nie spoj­rza­ły. Przed skle­pem noc­nym za­trzy­ma­ło się czar­ne bmw, dud­nie­nie z pod­ra­so­wa­nych gło­śni­ków wy­peł­ni­ło uli­cę, wy­bu­dzi­ło z drzem­ki dziw­ki we­te­ran­ki. Trzech pod­go­lo­nych gów­nia­rzy i dziew­czy­na w mini. Pa­nien­ka we­szła do skle­pu, gów­nia­rze pa­li­li pa­pie­ro­sy na chod­ni­ku. Ta­kie cza­sy, na­wet mło­do­cia­ni ban­dy­ci nie palą w sa­mo­cho­dach, sza­nu­ją ta­pi­cer­kę. Prze­krzy­ki­wa­li dud­nią­ce gło­śni­ki, rzu­ca­li mię­sem; Szu­bert wszedł mię­dzy nich, trą­cił ra­mie­niem naj­gło­śniej­sze­go. Tam­ten za­milkł. Za­mil­kli wszy­scy trzej, ża­den nie spró­bo­wał sprze­dać mu kosy, ża­den na­wet nie spoj­rzał na nie­go wy­zy­wa­ją­co. To mia­sto na­praw­dę scho­dzi­ło na psy.

Dziew­czy­na w mini wy­szła ze skle­pu, tasz­cząc wy­peł­nio­ną bu­tel­ka­mi tor­bę. Od­je­cha­li.

Do domu wró­cił nad ra­nem. Roxi spa­ła. Wziął prysz­nic, ogo­lił się. Wró­cił do ży­cia. Za­wsze kie­dy nad ra­nem sta­lo­wa ob­ręcz się roz­luź­nia­ła i dy­got usta­wał, Szu­bert nie mógł uwie­rzyć, że był tak nie­wia­ry­god­nie głu­pi. Wie­dział, że za tę głu­po­tę przyj­dzie mu kie­dyś za­pła­cić.

Zro­bił śnia­da­nie, za­pa­rzył kawę. Cór­ka po­dzię­ko­wa­ła mu ca­łu­sem w czu­bek ły­sie­ją­cej gło­wy. Zje­dli ra­zem. Roxi po­bie­gła do pra­cy. Miał dzie­więć go­dzin na zro­bie­nie za­ku­pów i przy­go­to­wa­nie obia­du. Mógł jesz­cze wzbo­ga­cić co­dzien­ność od­ku­rza­niem i, ewen­tu­al­nie, prze­pier­ką. Nic wię­cej do ro­bo­ty. Świet­ne za­ję­cia dla fa­ce­ta w sile wie­ku, by­łe­go pun­kow­ca, dzia­ła­cza opo­zy­cji, po­li­cjan­ta. Bo­ha­te­ra. By­łe­go.

Gdy­by nie był nie­re­for­mo­wal­nym sam­cem, po­szu­kał­by po­mo­cy u psy­cho­lo­ga i być może zro­zu­miał, że jest w okre­sie przej­ścio­wym, że po­trze­bu­je cza­su, żeby za­ak­cep­to­wać nową rze­czy­wi­stość. Pew­nie przez ja­kiś czas mu­siał­by ły­kać ja­kieś pro­chy i sta­now­czo uni­kać al­ko­ho­lu. Nig­dy się tego nie do­wie­dział. Kil­ka dni póź­niej od­wie­dził go Sa­lo­mon We­iss i żad­ne le­kar­stwo nie było już po­trzeb­ne.

CZTERY MINUTY

So­bo­ta, 11 czerw­ca

Fa­bry­ka Li­kie­rów i Wó­dek Ga­tun­ko­wych, daw­na wła­sność ksią­żąt Sol­tan-Puń­skich, zaj­mo­wa­ła spo­ry ob­szar nie­mal w cen­trum war­szaw­skiej Pra­gi. Od pra­wie dwu­dzie­stu lat trwał pro­ces mię­dzy spad­ko­bier­ca­mi sta­re­go księ­cia a mia­stem o zwrot bez­praw­nie zna­cjo­na­li­zo­wa­nej przez ko­mu­ni­stów fa­bry­ki. Prze­szklo­ne hale nie nada­wa­ły się ani na klub, ani na pra­cow­nie ar­ty­stów. Sta­ły pu­ste. Pil­no­wał ich je­den straż­nik. Miał sześć­dzie­siąt osiem lat, reu­ma­tyzm, ła­skot­ki i psa. Po zmro­ku nig­dy nie wy­cho­dził ze swo­jej stró­żów­ki. Wie­dzie­li o tym oko­licz­ni nar­ko­ma­ni i bez­dom­ni. Wie­dział rów­nież Wa­dim, któ­re­go współ­pra­cow­ni­cy prze­pro­wa­dzi­li kil­ka dni wcze­śniej re­ko­ne­sans. Wa­dim uznał, że to od­po­wied­nie miej­sce. Nie był to błąd. Błę­dem było to, że nie do­ce­nił Ba­szi­ra. Wie­dział, że Ba­szi­ro­wi bar­dziej za­le­ży na trans­ak­cji niż jemu na ży­ciu Ba­szi­ra. Był pe­wien, że Ba­szir nie do­nie­sie na nie­go pol­skim służ­bom. Nie są­dził, że musi oba­wiać się skur­wie­la. I to był ten trze­ci błąd, któ­ry prze­są­dził o nie­po­wo­dze­niu ope­ra­cji.

Sa­lo­mon We­iss uwa­żał, że Wa­dim po­peł­nił znacz­nie więk­szy błąd, nie do­ce­nia­jąc kur­du­plo­wa­te­go kie­row­cy mer­ce­de­sa. Sa­lo­mon był prze­ko­na­ny, że wszyst­kie kur­du­ple to za­wzię­te, pod­stęp­ne skur­wy­sy­ny. Wie­dział, co mówi, sam miał metr pięć­dzie­siąt osiem wzro­stu.

Do Fa­bry­ki po­je­cha­li we trzech. Wa­dim, Ba­szir i ten kur­du­pel, kie­row­ca mer­ce­de­sa. Przed­tem oni prze­szu­ka­li Wa­di­ma, a Wa­dim ich. Nic nie zna­leź­li, bo nie było nic do zna­le­zie­nia. Wa­dim był czy­sty, nie po­trze­bo­wał bro­ni, zresz­tą broń cze­ka­ła na nie­go na miej­scu. Oni rów­nież nie mie­li bro­ni. Przy­najm­niej przy so­bie. Zo­sta­wi­li ją na ze­wnątrz, przy­cze­pio­ną ma­gne­sem do le­we­go nad­ko­la sa­mo­cho­du. Jak na iro­nię, był to pi­sto­let au­to­ma­tycz­ny uzi. Ba­szir miał na­to­miast w kie­sze­ni nie­wiel­kie urzą­dze­nie, przy­po­mi­na­ją­ce spo­ry te­le­fon ko­mór­ko­wy, licz­nik Ge­ige­ra. Wa­dim nie są­dził, żeby to urzą­dze­nie mo­gło po­krzy­żo­wać jego pla­ny.

Na te­ren fa­bry­ki wje­cha­li o dru­giej trzy­dzie­ści sześć w nocy. Była so­bo­ta, 11 czerw­ca, sza­bat. Wa­dim nie lu­bił pra­co­wać w sza­bat, ale cóż – służ­ba nie druż­ba.

Wje­cha­li bez prze­szkód. Bra­ma była otwar­ta, a straż­nik już od go­dzi­ny sie­dział przy­wią­za­ny do swo­je­go krze­sła. Na gło­wie miał płó­cien­ną tor­bę na za­ku­py. Eko­lo­gicz­ną. Cały się trząsł. Ze śmie­chu. Pies le­żał obok i li­zał go po od­sło­nię­tej łyd­ce.

Cię­ża­rów­ka z kon­te­ne­rem cze­ka­ła w daw­nej de­sty­lar­ni, po­nad sto me­trów od bra­my. Pod­je­cha­li. Nie od razu we­szli do środ­ka, kie­row­ca mer­ce­de­sa mu­siał się od­lać. Po­cze­ka­li na nie­go. Było ciem­no, ale Wa­dim sły­szał, jak tam­ten sika, więc ni­cze­go nie po­dej­rze­wał. We­szli do hali. Kie­row­ca cię­ża­rów­ki włą­czył świa­tła, zro­bi­ło się ja­sno. Prze­szli na tył kon­te­ne­ra, Wa­dim od­ry­glo­wał drzwi. W środ­ku było ciem­no.

– Ma­cie la­tar­ki?

Wie­dział, że nie mają, prze­szu­ki­wał ich prze­cież. Być może to py­ta­nie było ko­lej­nym błę­dem. Ba­szir i kie­row­ca mer­ce­de­sa tyl­ko wzru­szy­li ra­mio­na­mi. Wa­dim, zgod­nie z pla­nem, za­wo­łał kie­row­cę cię­ża­rów­ki.

– Pie­tia! Chodź tu po­świe­cić!

Pie­tia, któ­ry rzecz ja­sna nie miał na imię Pie­tia, wy­szedł z szo­fer­ki z la­tar­ką aku­mu­la­to­ro­wą w dło­ni. Oświe­tlił wnę­trze kon­te­ne­ra. W środ­ku znaj­do­wa­ły się trzy po­jem­ni­ki, każ­dy wiel­ko­ści spo­rej sza­fy. Na każ­dym były ja­kieś na­pi­sy, ozna­ko­wa­nia, ale z ze­wnątrz nie moż­na było ich od­czy­tać. Oczy­wi­ście w żad­nym z nich nie było ma­te­ria­łu roz­cze­pial­ne­go. Prze­cież cho­dzi­ło tyl­ko o to, żeby zwa­bić ter­ro­ry­stę do wnę­trza.

Wa­dim uprzej­mym ge­stem za­pro­sił Ba­szi­ra do środ­ka. Ba­szir wy­jął z kie­sze­ni licz­nik Ge­ige­ra, ale nie kwa­pił się z wej­ściem.

– Naj­pierw go­spo­darz – od­po­wie­dział uprzej­mie.

– Niech ci bę­dzie.

Wa­dim wgra­mo­lił się do kon­te­ne­ra, po­dał rękę Ba­szi­ro­wi. Ba­szir chwy­cił jego dłoń i Wa­dim już miał go wcią­gnąć do środ­ka, kie­dy zda­rzy­ło się kil­ka rze­czy nie­mal rów­no­cze­śnie.

Ukry­ty w kon­te­ne­rze Sha­ron, ośle­pio­ny świa­tłem la­tar­ki, za wcze­śnie wy­szedł z ukry­cia. Ba­szir krzyk­nął, po­cią­gnął Wa­di­ma, i się nim za­sło­nił. Pie­tia ude­rzył Ba­szi­ra la­tar­ką w gło­wę. Kie­row­ca mer­ce­de­sa za­czął strze­lać. Sha­ron od­po­wie­dział ogniem ze swe­go au­to­ma­tycz­ne­go gloc­ka 18. Tra­fił Ba­szi­ra. Kie­row­ca mer­ce­de­sa tra­fił Wa­di­ma. W twarz. Wa­dim miał na so­bie ka­mi­zel­kę ku­lo­od­por­ną. Naj­now­szy mo­del. Lek­ka, uda­wa­ła część gar­ni­tu­ru, dla­te­go Ba­szir i jego kie­row­ca nie zwró­ci­li na nią uwa­gi. Jed­nak na­wet naj­lep­sza ka­mi­zel­ka nie chro­ni przed strza­łem w twarz.

Pie­tia la­tar­ką pod­bił lufę uzi, ale za­nim Sha­ron zdo­łał go wy­eli­mi­no­wać, kur­du­pel wy­ko­nał prze­wrót w tył i ukrył się poza krę­giem świa­tła re­flek­to­rów cię­ża­rów­ki. Skur­wiel mu­siał tre­no­wać gim­na­sty­kę czy inne kung-fu. Pie­tia ura­to­wał ży­cie Sha­ro­no­wi, za­trza­sku­jąc drzwi kon­te­ne­ra na uła­mek se­kun­dy, nim kie­row­ca mer­ce­de­sa znów otwo­rzył ogień. Sam prze­to­czył się pod kon­te­ne­rem i do­czoł­gał do szo­fer­ki. Sil­nik cały czas był na cho­dzie. Pie­tia wci­snął gaz, cię­ża­rów­ka roz­wa­li­ła wro­ta de­sty­lar­ni, po chwi­li nie było już wi­dać na­wet jej świa­teł.

Kie­row­ca mer­ce­de­sa wy­szedł z ukry­cia, upew­nił się, że Ba­szir nie żyje, na wszel­ki wy­pa­dek wy­strze­lił jesz­cze se­rię w mar­twe­go Wa­di­ma. Wsiadł do mer­ce­de­sa, od­je­chał. Była dru­ga czter­dzie­ści. Cała ak­cja trwa­ła czte­ry mi­nu­ty. Nie­ca­łe.

Na ce­men­to­wej po­sadz­ce de­sty­lar­ni zo­sta­ły tru­py Wa­di­ma i Ba­szi­ra.

O ósmej dwa­na­ście kie­row­ca mer­ce­de­sa prze­je­chał przez za­chod­nią gra­ni­cę Pol­ski.

Straż­nik, ła­sko­ta­ny ję­zo­rem wła­sne­go psa, trząsł się jesz­cze ze śmie­chu przez trzy­na­ście mi­nut, do dru­giej pięć­dzie­siąt trzy, kie­dy to w Fa­bry­ce zja­wił się pierw­szy pa­trol po­li­cji. Eki­pa śled­cza przy­je­cha­ła szes­na­ście mi­nut póź­niej. Na miej­scu zbrod­ni bar­dziej niż dwa tru­py funk­cjo­na­riu­szy za­nie­po­ko­ił le­żą­cy obok zwłok licz­nik Ge­ige­ra. Na­tych­miast po­wia­do­mi­li o nim swo­ich prze­ło­żo­nych.

Cię­ża­rów­kę z kon­te­ne­rem zna­le­zio­no na­za­jutrz w Se­roc­ku pod War­sza­wą. Było w niej mnó­stwo śla­dów, ale ża­den nie do­pro­wa­dził do uczest­ni­ków strze­la­ni­ny w Fa­bry­ce Li­kie­rów i Wó­dek Ga­tun­ko­wych.

Mer­ce­de­sa nig­dy nie od­na­le­zio­no. Jego kie­row­cy rów­nież. Trzy mie­sią­ce póź­niej ku­ter duń­skiej stra­ży przy­brzeż­nej wy­ło­wił z mo­rza w po­bli­żu Aal­bor­ga zwło­ki ni­skie­go męż­czy­zny o oliw­ko­wej, sma­głej skó­rze. Zwłok nig­dy nie zi­den­ty­fi­ko­wa­no. Po­cho­wa­no je na koszt kró­lo­wej na miej­sco­wym cmen­ta­rzu.

De­sty­lar­nia mia­ła po­nad osiem­set me­trów kwa­dra­to­wych po­wierzch­ni, więc eki­pa śled­cza skoń­czy­ła ba­da­nie miej­sca zbrod­ni do­pie­ro póź­nym przed­po­łu­dniem. Cia­ła Wa­di­ma i Ba­szi­ra za­bra­no wcze­śniej. Przed siód­mą były w kost­ni­cy Za­kła­du Me­dy­cy­ny Są­do­wej Uni­wer­sy­te­tu Me­dycz­ne­go przy uli­cy Oczki.

Upro­wa­dzo­no je dwa­dzie­ścia osiem mi­nut póź­niej.

KOSTNICA