31,90 zł
We współczesnej Warszawie dochodzi do serii makabrycznych zdarzeń. Pod samochodem wokalistki Niny Goldfarb wybucha bomba. W fabryce wódek podczas strzelaniny ginie dwóch ludzi, a ich ciała znikają z kostnicy. Niewierna żona znajduje w mieszkaniu zmasakrowane zwłoki męża. To nie koniec brutalnych morderstw. Szybko okaże się, że zbrodnie są ze sobą powiązane, lecz tropy się gubią. Dochodzenie prowadzi wyjątkowy duet policyjny: Szubert i Szuman.
Agenci obcego państwa, stara atystokracja, ciemne interesy na rynku nieruchomości… wszystko to sprawia, że śledztwo wyjątkowo się komplikuje. A tymczasem rozwija się historia, od której nie można się oderwać, rozgrywająca się w Polsce, Szkocji, Izraelu oraz …za czasów Rzeczpospolitej Obojga Narodów.
„Bastard”, powieść senacyjna z wątkiem śledztwa w sprawie zabójstw, brawurowo przedstawia nie tylko wielką aferę kryminalną, ale i na jej tle historię dziedziców polsko-litewskich książęcych rodów.
Tym razem nie mogła przyjść wcześniej. Postanowiła zaryzykować konfrontację. Już w korytarzu poczuła dziwny, metaliczny zapach. Otworzyła drzwi sypialni. Kotary były zasunięte, nic nie widziała. Zapaliła światło. Wojtek wisiał na haku od żyrandola. Cały we krwi. Na głowie miał czarny, katowski kaptur, ale Halinka nie miała wątpliwości, że to on. Przecież nikt inny nie zrobiłby jej takiego obrzydliwego kawału!
Przez chwilę miała to samo absurdalne wrażenie, jakiego doświadczył Wojtek, kiedy zobaczył ją klęczącą przed tamtym facetem: że to nie dzieje się naprawdę, że jest na planie jakiegoś dziwacznego filmu.
Kiedy zrozumiała, że to jednak nie film, straciła przytomność. A kiedy ją odzyskała, próbowała zdjąć ciało męża z haka. Nie dała rady, więc kuchennym nożem odcięła linkę. Położyła Wojtka na dywanie. Dopiero teraz zauważyła, że na ścianach pokoju są jakieś napisy, znaki nabazgrane krwią.
Zrobiło jej się niedobrze. Pobiegła do łazienki. Zwymiotowała.
Kiedy wreszcie doszła jakoś do siebie, próbowała myśleć.
Była przekonana, że to jej na złość Wojtek popełnił samobójstwo, a przy okazji zapaćkał krwią cały pokój. Nie przyszło jej do głowy, że samobójcy rzadko sami się obrzezują i wycinają sobie na ciele kretyńskie symbole.
(fragment)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 472
ANDRZEJ
DZIURAWIEC
BASTARD
Copyright © by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIII
Wydanie I
Warszawa
Zuzi
mojej córeczce
mojej miłości
Niektórzy twierdzą, że wszystko zaczęło się w poniedziałek 6 czerwca 2011 roku. Tego dnia lotem numer BA 3663 z Mińska przyleciał do Warszawy Wadim Trochimow. Wadim nie miał na imię Wadim i nie był biznesmenem. Był zabójcą. Nie był również obywatelem Federacji Rosyjskiej, której paszportem się legitymował.
W hali przylotów portu lotniczego imienia Fryderyka Chopina czekał na niego Baszir Dugajew. Baszir nie miał na imię Baszir i nie był czeczeńskim uchodźcą. Nie zajmował się też zbieraniem materiałów do pracy doktorskiej o Chazarach. Zajmował się zabijaniem.
Wojtka Glinki nikt nie sponsorował, był skromnym archiwistą, dochody miał ograniczone. Wrócił ze Szkocji autobusem. O czternastej trzydzieści sześć wysiadł z niego na Dworcu Zachodnim. Jego niemal równoczesne z Wadimem pojawienie się w Warszawie było zwykłym przypadkiem, choć później snuto na ten temat różne teorie.
Tego samego dnia przyleciał z Edynburga do Warszawy mecenas Konstanty Semir Soltan. Jego podróż nie miała nic wspólnego ani z Wadimem, ani z Baszirem. Był to jeden z licznych lotów mecenasa na tej trasie. Jednak tym razem mecenas nie przebywał w Szkocji w interesach. Towarzyszył synowi. Konstanty Semir Junior ukończył edukację w prywatnej szkole w Szkocji i przed studiami w Oksfordzie chciał odwiedzić ojczyznę.
Bardziej wtajemniczeni twierdzą, że wszystko zaczęło się owszem 6 czerwca, ale 1916 roku, kiedy stary książę Soltan-Puński pierwszy raz zobaczył miłość swojego życia. Stary książę nie był jeszcze wtedy stary, a okoliczności spotkania wcale nie były romantyczne.
Mateusz oczywiście upierał się, że tak naprawdę wszystko zaczęło się jeszcze wcześniej, znacznie wcześniej: szóstego dnia szóstego miesiąca roku smoka, kiedy w stepie nad wieczną rzeką Onon narodził się Temudżin, znany światu jako Czyngis-Chan, władca sześciu stron świata.
Salomon Weiss kpił z tych teorii, tłumaczył Szubertowi, że to wszystko bzdury, że jeśli już szukać początku, to tak naprawdę wszystko zaczęło się szóstego dnia stworzenia, kiedy Pan stworzył człowieka. Ponoć na swój obraz i podobieństwo. Być może. Jednak kolejne kopie, odbitki z odbitek, coraz mniej przypominały pierwowzór. Pierwotny obraz zatarł się niemal zupełnie i teraz... Pewnie miał rację. Salomon zawsze miał rację.
Ale nikt, nawet Salomon Weiss, nigdy się nie dowiedział, że morderca zabijał już wcześniej. Trzydzieści lat temu zabił po raz pierwszy. Miał wtedy dwanaście lat. Trzy lata później próbował zabić ponownie. O pierwszym morderstwie nie wiedział nikt, o próbie drugiego wiedziało, poza mordercą, sześć osób. Żadna z nich nie odważyła się powiadomić brytyjskich organów ścigania. Gdyby któraś z nich to zrobiła, być może światowe media nie mówiłyby o mordowaniu Żydów w Warszawie, nie byłoby sześciu ofiar, a mózg mordercy nie obryzgałby twarzy Szuberta.
Dla Szuberta wszystko zaczęło się dziesięć dni wcześniej, choć wtedy nie miał pojęcia, że cokolwiek się zaczyna.
Siedział przy barze w Jazzowni, słuchał koncertu Niny Goldfarb. Wódka była zimna, wokalistka starała się, muzycy pomagali, jak potrafili. Przed północą, więc ból jeszcze nie rozsadzał mu czaszki. Dało radę żyć.
Koncert się skończył. Niemrawe oklaski nie zachęciły Niny do bisów. Przez chwilę stała niepewnie na scenie, ukłoniła się i wyszła na zaplecze. Muzycy zaczęli pakować instrumenty, Szubert zamówił drugą wódkę. Ostatnią przed conocną wędrówką.
Telefon miał wyciszony, więc nie usłyszał sygnału. Eksplozji w zaułku, sto metrów od klubu, również nie usłyszał. Dopiero gdy w szatni, pół godziny później, uruchomił komórkę, zobaczył, że ma nieodebrane połączenie i jedną wiadomość na poczcie głosowej. Roxi. Odsłuchał wiadomość: nie było wiadomości. Tylko szum badziewnej muzyki. Była w jakimś klubie. Mógł się domyślić. Kiedy po dziesiątej wrócił od Mateusza, w domu śmierdziało tak, jakby stado Jamajczyków nagrywało dwupłytowy album. Plus niedopite pół litra. Jamajczycy z góralami! Karteczka, dwa słowa: „Będę późno”. Teraz głuchy telefon. Niedobrze.
Rzadko wychodziła, a jeśli już, to do Klubokawiarni na Czackiego. Z Powiśla najbliżej. Z Jazzowni dwieście, może trzysta metrów.
Nie uszedł nawet dziesięciu, kiedy usłyszał ryk sygnału. Karetka pogotowia odjeżdżała z zaułka na tyłach Jazzowni. Wóz bojowy straży pożarnej i radiowóz policji migały niebieskimi światłami. Kilkudziesięciu gapiów – większość w szlafrokach, pidżamach i kapciach patrzyło, jak strażacy polewają pianą wrak samochodu. Niewiele z niego zostało. Znudzony funkcjonariusz bez przekonania namawiał ludzi do rozejścia. Nikogo nie namówił.
Znowu ryk sygnału. Mieszkańcy pobliskich domów raczej nie pośpią tej nocy. Od strony Czackiego w zaułek wjechał nieoznakowany radiowóz. Wysiadł wielki, ponury facet. Szubertowi wydawało się, że gość patrzy wprost na niego. Pochylił głowę, odwrócił się, wrócił na Mazowiecką. Nie miał ochoty zaprzyjaźniać się z tym typem. Wolał nadłożyć drogi. Nikt nie wiedział, że właśnie się zaczęło. Nawet morderca. Piekło. Tak musi wyglądać piekło.
Stał na schodach, patrzył na rozedrgany tłum. Duszno, ryk głośników, co chwilę ktoś go potrącał. Nie sposób było przedrzeć się do baru. Przedarł się. Zamówił wódkę z lodem. Panna z obowiązkowym tatuażem nad sznurkiem stringów spojrzała na niego dziwnie, przyjęła zamówienie, zniknęła na zapleczu. Znajomy ból nadchodził falami. Stalowa obręcz zaciskała się wokół czaszki.
Ignorował ironiczne spojrzenia dzieciaków. Był najstarszy na sali. Kiedyś, w zamierzchłych, heroicznych czasach był najmłodszy. Na wydziale, w kapeli, w firmie... Nawet nie zauważył, kiedy stał się najstarszy. I nie zauważył, kiedy Roxi... Teraz szukał jej rozpaczliwie po zakamarkach sali. Znalazł. W zakamarku właśnie, pod schodami. Siedziała z jakimś miglancem w garniturze, który kosztował pewnie więcej niż cała garderoba Szuberta. Kłócili się. Roxi wstała gwałtownie, pochyliła się nad miglancem, wykrzyczała mu coś prosto w twarz. Wyszła na parkiet, zaczęła tańczyć. Przymknięte oczy, rozrzucone, miedziane włosy. Boże, jaka była piękna!
Miglanc nie zrezygnował. Ruszył za dziewczyną, krążył wokół niej, tańczył. To nie był, kurwa, taniec! Bydlak wykonywał obleśne ruchy frykcyjne. Przed Roxi! Przed jego Roxi! Chwycił ją za rękę. Strąciła jego dłoń.
No dobra, wystarczy! Szubert ruszył. Zatrzymała go panna z tatuażem, podała wódkę. Zażądała, żeby uiścił. Teraz. Natychmiast. Zapłacił. Za wódkę, lód był gratis.
Kiedy odwrócił się od baru, Roxi już nie było. Miglanca również.
Przedarł się do wyjścia, rozepchnął tłum przy szatni, wbiegł po schodach.
Ochroniarze uśmiechnęli się drwiąco. Nic nie powiedzieli. I dobrze.
Powietrze, ulga. Mógł oddychać, lecz stalowa obręcz wciąż się zaciskała, pulsujący ból wwiercał się w mózg.
Nie mogła odejść daleko. Biegł ulicą, szukał. Pusto, ciemno, mokro.
Znalazł. Stali za żywopłotem, pod murem Ministerstwa Finansów. Znów się kłócili, Roxi obiema dłońmi odepchnęła faceta. Nawet się nie zachwiał. Duży był. Duży i silny. Dwa metry wzrostu, dziewięćdziesiąt, może dziewięćdziesiąt pięć kilo. Dwie Roxi.
Szubert uspokoił oddech i dłonie. Podszedł.
– Roxi? Kochanie...
– Kochanie? Pojebało cię, dziadu?! Spierdalaj, ale już!
Miglanc potrafił mówić. Jeszcze potrafił.
– Daj spokój, Marcin!
Miał nawet imię. Ale to już naprawdę nie była wina Szuberta.
– Odpierdol się!
Napuszył się, napiął mięśnie. Naprawdę był duży, z bliska jeszcze większy. Prawdziwe bydlę! Jeśli trafi, zabije.
– Wiesz, on chyba się nie odpierdoli. – Roxi uśmiechnęła się. Tylko Szubert zobaczył ten uśmiech. Była lojalna wobec miglanca, ostrzegła go. – Walnie cię w nos. A później w nogę, pod kolano.
– Jaja sobie ze mnie robisz?!
– Skurwiel jesteś wyjątkowy, ale i tak nie chcę, żeby cię pogotowie zabrało. Idź już, spadaj, bo ci ten dziadek przyłoży!
Oni gawędzili, a Szubert stał jak ten... No, niech już bydlę idzie. Nie chciał robić mu krzywdy. Marcin spojrzał na nią, na jej uśmiech, później na Szuberta, szacował szanse. Nic nie rozumiał i to go wkurwiało. Szubert wcześniej niż on wiedział, co zrobi. Roxi też.
Dobry był. Bez ostrzeżenia uderzył prawą. Mocno, ale wolno. Zbyt wolno.
Szubert zbił lewą, prawą uderzył w nos. Słychać było, jak przemieszcza się kość. Fuj! Bydlę zalało się krwią. Cofał się, charcząc. Otarł dłonią twarz, zobaczył krew. Wściekłość odebrała mu rozum, rzucił się na Szuberta. No i wykrakała Roxi: Szubert kopnął go pod kolano. Facet zachwiał się, przewrócił. Dziewczyna pochyliła się nad nim ze współczuciem.
– Boli? Dzwonię po karetkę.
– Spierdalaj!
– Ja też cię serdecznie... Pozdrowienia od Dominiki.
Odeszli. Facet coś tam za nimi krzyczał, ale go zignorowali. Szubert odetchnął głęboko, ból odpłynął, ustało pulsowanie. Stalowa obręcz rozwarła się wreszcie. Być może zaśnie tej nocy.
– Do domu?
– Do Przekąsek.
– Daj spokój. Znowu będą cię zaczepiać.
– Będę grzeczna. Obiecuję! Jedna lufka i do domku lulu. Słowo!
Szli w milczeniu. Szubert bardziej czuł, niż słyszał jej chichot.
– Co jest?
– Ostrzegałam go. Mówiłam, że walniesz go w nos.
– Nie wspomniałaś o przemieszczeniu kości.
– Bonus.
Przekąski Zakąski, bar naprzeciw Pałacu Prezydenckiego. Tania wódka, tanie, zjadliwe przekąski. Skłębiony tłum, opary wódki. Speluna. Najmodniejsza speluna w mieście. Czynna całą dobę. W dzień udawała jeden z licznych na Krakowskim Przedmieściu barów, w nocy była ściekiem. Tutaj robili sobie przystanek wędrowcy krążący między niezliczonymi w tej okolicy klubami, tutaj znajdowali schronienie goście, którzy urwali się z imprez. Tych oficjalnych i tych zupełnie nieoficjalnych. Studenci, wieczni playboye, artyści, ludzie reklamy, dziennikarze, czasami posłowie na sejm RP. Emerytów raczej się tu nie widywało. Szubert był wyjątkiem.
Nikt nie wiedział, na czym polega fenomen tego miejsca. Teraz też, pierwsza w nocy, a przed barem tłum, w środku jeszcze większy. Jakoś docisnęli się do baru. Pan Roman rozjaśnił się na widok Roxi, Szubertowi ledwo skinął głową. Nalał dwie wódki, dwie cole. Roman uwielbiał Roxi. Szuberta tolerował.
Barman i Roxi szczebiotali, Szubert wypił wódkę, poprosił o następną. Dostał. Roxi grzecznie została przy jednej. Pan Roman namówił ją na przekąskę. Oddalił się, żeby osobiście przygotowaćtatara.
– Tak, wiem, dziesięć tysięcy lat cywilizacji psu w dupę!
– Dokładnie. Powrót do surowego. Regres. – Szubert skrzywił się z obrzydzeniem. – Dlaczego pobiłem tego faceta?
Roxi westchnęła teatralnie.
– Dominika. Zemsta. Zabawa.
– Fajna zabawa! Przecież to bydlę mogło mnie zabić!
– E tam...
Jej wiara w niego była wzruszająca. Jakoś się nie wzruszył.
– Spokojnie. Po kolei. Dominika?
– Poderwał ją w Cynamonie, pojechali do niej. Znasz Dominikę; świece, kadzidełka, śniadanie do łóżka, miłość życia... Spotykali się przez miesiąc. Sielanka. Aż do następnej miesiączki.
– Zaszła w ciążę z tym kretynem?
– Pogonił ją. Powiedział, że to nie jego sprawa. Skurwiel!
– No i?
– Jak już przestała płakać, zadzwoniła do niego. Nie ma takiego numeru.
– I?
– Alarm okazał się przedwczesny, ale ona naprawdę się zakochała, głupia. Szukała go po klubach. Znalazła właśnie w Klubokawiarni. Wyśmiał ją. Kazał spadać. Coś tam jeszcze próbowała, bramkarze ją wyprowadzili. Obciach.
– I namówiła ciebie.
– Nie musiała namawiać.
Uśmiechnęła się promiennie do barmana, który przyniósł jej surowe, siekane mięso. Z surowym żółtkiem. Ohyda!
– Skąd wiedziałaś, że będę cię szukał?
– Jesteś taki przewidywalny...
– Roxi!
– No przecież wiesz, troszeczkę przypaliłyśmy z Dominiką.
– Zainscenizowałaś cały ten bajzel?!
– No i na wszelki wypadek, jakbyś okazał się mało pojętny, wykonałam ten głuchy telefon...
Wiedziała, że będzie się zamartwiał, że będzie jej szukał. Teraz chichotała, ogromnie z siebie zadowolona. Szubert przez dwadzieścia lat manipulował ludźmi i był w tym dobry, naprawdę dobry. Teraz, jak dziecko, dał się podprowadzić dwudziestodwuletniej pannicy. Pora umierać!
– Podstępna suka!
– Ja też cię kocham. Jesteś taki opiekuńczy. Ci panowie to chyba po ciebie. Cieszysz się? – Wskazała na zakrwawionego faceta stojącego w drzwiach baru. Bydlę. Tym razem w towarzystwie dwóch mundurowych. Szubert odwrócił się, skurczył, starał wtopić w tłum. Nie poszło. Wrzask Marcina zagłuszył barowy gwar.
– To ten!
Nagła cisza. Mundurowi podeszli do Szuberta, ludzie rozstąpili się, zrobili im przejście. Szubert poczuł ciężką dłoń władzy na swoim ramieniu. Odwrócił się. Mundurowi instynktownie przyjęli pozycję zasadniczą i spróbowali zameldować:
– Panie inspektorze...
– Dobra, w porządku. Dajcie sobie spokój. Co jest?
Pierwszy mundurowy zaczął się jąkać:
– Ten pan, on twierdzi, że pan inspektor... To na pewno pomyłka...
Roxi świetnie się bawiła. Bydlę nic nie rozumiało. Drugi mundurowy przejął inicjatywę.
– Jaka tam pomyłka?! Panie inspektorze, czy ten mężczyzna zaatakował pana inspektora?
– Nie... To znaczy niezupełnie...
– Chce pan inspektor złożyć skargę?
– Nie, nie ma sprawy. Odwieźcie go do wytrzeźwiałki, dosyć dziś narozrabiał.
– Tak jest!
Mundurowi stuknęli obcasami, wrócili do Marcina, który wciąż stał w drzwiach, patrzył i nie wierzył, że widzi to, co widzi. Roxi przyjaźnie pomachała do niego dłonią. Nie odmachał, nie zdążył. Mundurowi wyprowadzili go z baru. To chyba nie był jego szczęśliwy dzień.
Roxi pocałowała Szuberta w policzek, wzięła go pod ramię, wyszli. Objął ją. Szli wolno opustoszałym Krakowskim Przedmieściem.
Roxi. Najważniejsza kobieta jego życia.
Przez tę kobietę Szubert trafił do policji i przez nią musiał z policji odejść.
28 maja
WYBUCH SAMOCHODU ŻONY MINISTRA!
WYPADEK CZY ZAMACH?
Było kilka minut po północy, kiedy Nina Goldfarb (47 l.), znana amerykańska wokalistka jazzowa, zakończyła występ w klubie Jazzownia.
Swój samochód, najnowszy model jeepa, zaparkowała na małej uliczce Dowcip. Jednak to, co ją spotkało, trudno nazwać dowcipem.
Pani Goldfarb nacisnęła przycisk pilota, żeby otworzyć auto. W tym momencie nastąpił wybuch. Niemal dwutonowy samochód stanął w płomieniach. Siła wybuchu odrzuciła panią Goldfarb do bramy przy ul. Mazowieckiej 8. Z niegroźnymi, jak się na szczęście okazało, obrażeniami odwieziono ją do szpitala MSW przy ulicy Wołoskiej.
Płonący samochód przez dwadzieścia minut gasiła jednostka straży pożarnej. Z wartego ponad 120 tysięcy auta została tylko kupa osmalonego żelastwa.
Nina Goldfarb jest żoną wiceministra obrony narodowej Władysława Sosny. Gazecie nie udało skontaktować się z ministrem, który obecnie przebywa w Afganistanie.
Wokalistka pochodzi ze znanej rodziny rabinackiej. Dziadkiem żony ministra był Nachman Goldfarb, sławny rabin cudotwórca z Glinian nad Bugiem. Wyznawcy rabina Nachmana do dzisiaj pielgrzymują do jego grobu w Glinianach – małym, nadbużańskim miasteczku.
Sprawę wybuchu bada specjalna grupa śledcza pod dowództwem inspektora Mariana Szumana. W tej chwili policja nie wyklucza żadnej hipotezy.
sk
Poniedziałek, 6 czerwca
Wadim Trochimow bez kłopotów przeszedł przez kontrolę celną i paszportową. W bagażu nie było żadnych podejrzanych przedmiotów, paszport nie budził zastrzeżeń. Uwagę oficera straży granicznej zwróciła oczywiście wiza Republiki Naddniestrzańskiej, ale wizyta w Tyraspolu nie jest przecież przestępstwem. Na wszelki wypadek zeskanował jednak paszport Wadima. Przepuścił go i zajął się następnym pasażerem.
Baszir pił kawę, czytał brytyjskie wydanie „Newsweeka” i tylko od czasu do czasu z roztargnieniem rozglądał się po hali przylotów, ani na chwilę nie zatrzymując wzroku na Wadimie. Kiedy Wadim odebrał wreszcie swój bagaż i wyszedł z terminalu, Baszir niespiesznie złożył gazetę, schował ją do kieszeni kurtki, dopił kawę i również wyszedł z hali. Innym wyjściem niż Wadim. Zapalił papierosa, popatrzył na piękną dziewczynę wsiadającą do taksówki, uśmiechnął się do niej. Dziewczyna nie odwzajemniła uśmiechu, zamknęła drzwi samochodu i odjechała. Wadim wsiadł do następnej taksówki. Baszir bardzo uważnie gasił papierosa, stojąc tyłem do odjeżdżającego Wadima. Dopiero później wyjął telefon, powiedział kilka słów w dziwnym, gardłowym języku i rozłączył się.
Dyskretnie rozmieszczone kamery zarejestrowały oczywiście obu mężczyzn. Zarejestrowały nawet markę papierosów Baszira i numer taksówki, którą odjechał Wadim. Port Lotniczy imienia Fryderyka Chopina ma bardzo sprawny system monitoringu i funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, którzy później przeglądali nagrania, bez trudu zidentyfikowali obu dżentelmenów. Tyle że było już za późno, o wiele za późno.
Kamery, nie na lotnisku, ale na Dworcu Zachodnim, zarejestrowały też przyjazd autobusu Wojtka Glinki. Dużo później śledczy próbowali jakoś połączyć te fakty, bez powodzenia. Glinka nie miał nic wspólnego ani z mordercami, ani z Republiką Naddniestrzańską, tym dziwacznym krajem, który ma stolicę, granice, rząd, prezydenta, flagę, ma nawet własny hymn, a jednak nie uznaje go żadne państwo świata, nawet Rosja. Przynajmniej oficjalnie. Republika Naddniestrzańska ma też nieźle rozwinięty, choć dosyć jednorodny przemysł i ogromne zapasy produktów bardzo cenionych w wielu regionach kuli ziemskiej. Dlatego oficer straży granicznej zwrócił uwagę na stempel z Tyraspola, zeskanował paszport Wadima i przesłał informację do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Wadim pojechał do hotelu Sofitel na placu Piłsudskiego. W taksówce ani razu nie spojrzał za siebie, nie sprawdzał, czy jest śledzony. Nie zauważył więc jasnego mercedesa, który jechał za jego taksówką. Kierowca mercedesa zaparkował na tyłach Akademii Sztuk Pięknych i wszedł za Wadimem do hotelu. Podszedł do recepcji, poczęstował się folderem reklamowym. Na meldującego się właśnie Wadima nawet nie spojrzał. Później usiadł przy stoliku w barku, zamówił kawę i wodę mineralną. Wyglądał jak jeden z wielu podrzędnych biznesmenów, którzy przesiadują w tym barku od czasów, kiedy hotel nazywał się jeszcze Victoria i był jedynym porządnym hotelem w mieście. Kierowca mercedesa nie był biznesmenem, lecz tak jak oni natychmiast wyjął komórkę i wybrał numer.
Hotel Sofitel również jest monitorowany. Kamery zarejestrowały kierowcę, ale nigdy nie został zidentyfikowany. Stwierdzono, że powiedział tylko kilka słów i rozłączył się. Nie ustalono jednak, w jakim języku wypowiedział te słowa. Przyjęto hipotezę, że przekazał komuś numer pokoju, w którym zatrzymał się Wadim. Była to słuszna hipoteza.
Oficer dyżurny zarządu kontrwywiadu Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego nie zlekceważył informacji o przylocie obywatela Federacji Rosyjskiej, który podróżował do naszego kraju przez stolicę Republiki Naddniestrzańskiej. Niemal równie szybko jak Baszir dowiedział się, w którym pokoju którego hotelu Wadim się zatrzymał. Zlecono dyskretną obserwację.
A Wadim najzwyczajniej w świecie rozpakował się i poszedł spać. Nikt do niego nie dzwonił, on również nie próbował do nikogo telefonować.
O osiemnastej dwadzieścia trzy zamówił kolację do pokoju. Jajka na bekonie, sery i sok grejpfrutowy. Oficer udający kelnera nie zauważył niczego podejrzanego. Może poza tym, że Wadim nie dał mu napiwku.
Później była straszna awantura między kierownictwem hotelu a Agencją, kto ma zapłacić za tę kolację. Hotel groził procesem. Dla świętego spokoju Agencja uregulowała rachunek. Za kolację. Za nocleg zapłacić nie chciała.
Po kolacji Wadim zszedł do podziemi hotelu, w których znajduje się niewielki basen. Pływał dziewiętnaście minut. W tym czasie przeszukano jego pokój, ale nie znaleziono niczego godnego uwagi. Zainstalowano również podsłuch i kamery. Sprzęt był nowoczesny i niezawodny. Jednak nie nagrał żadnego materiału. Wadim nie wrócił do pokoju.
Zniknięcie Wadima spowodowało w Agencji zrozumiałe poruszenie. Powołano specjalną grupę śledczą, zarządzono poszukiwania. Bez rezultatu. Odnaleziono go po pięciu dniach na cementowej posadzce Fabryki Likierów i Wódek Gatunkowych. Nie żył od szesnastu minut. Nawet najlepsza kamizelka kuloodporna nie chroni przed strzałem z pistoletu automatycznego w twarz.
Baszir Dugajew był tylko umiarkowanie zaniepokojony zniknięciem Wadima. Zdawał sobie sprawę, że służby pewnie zarejestrowały jego przylot, a Wadim na pewno nie chciał mieć z nimi do czynienia. Nie dziwił mu się. Niemniej spoliczkował kierowcę mercedesa, który pozwolił wymknąć się Wadimowi z hotelu. Ot tak, dla zasady. Nie lubił tracić kontroli nad wydarzeniami. Nic dziwnego; gdyby nie obsesyjna kontrola wszystkich i wszystkiego, nie dożyłby swoich czterdziestu dwóch lat, w jego fachu wieku naprawdę podeszłego. Nie szukał Wadima, wiedział, że Wadim go znajdzie. Miał przecież trzy miliony motywacji. Nie wiedział, że znajdzie go tak szybko.
Tylko trzy osoby znały warszawski adres Baszira: Maja, jego polska dziewczyna, kierowca mercedesa i attaché prasowy ambasady Islamskiej Republiki Iranu. Zdziwił się więc nieco, kiedy późnym wieczorem wszedł do swego mieszkania, zapalił światło i zobaczył Wadima siedzącego w fotelu i przeglądającego jego imponującą kolekcję pism pornograficznych. Baszir podniósł ręce do góry. Tak na wszelki wypadek.
– Koran nie zabrania pornografii?
– Nie mam broni – odpowiedział uprzejmie Baszir.
– A forsę?
– Popielniczka. – Wskazał głową pełną niedopałków tandetną popielniczkę z supermarketu stojącą na stoliku obok fotela. Ręce wciąż trzymał w górze.
Wadim obejrzał popielniczkę, niczego nie zauważył.
– Pod spodem – podpowiedział Baszir.
Wadim wyrzucił pety na dywan, odwrócił popielniczkę. Nic. Tylko standardowa metka z ceną. Bez ostrzeżenia rzucił popielniczkę Baszirowi. Ten złapał ją, delikatnie odkleił metkę. Pod spodem był wąziutki pasek cienkiego papieru.
– Połóż na stole. Cofnij się.
Baszir spełnił oba polecenia. Wadim sięgnął po papierek: szereg cyfr, druk komputerowy. Przez chwilę próbował rozszyfrować cyfry, coś mu się nie zgadzało.
– Co to jest?
– Dowód przelewu. Konto numeryczne.
– Ale to nie są Wyspy Normandzkie!
– Angole zrobili się strasznie wścibscy. Willemstad.
– Jakie Willemstad?!
– Stolica Curaçao.
– Co to, do kurwy nędzy, jest Curaçao?!
– Antyle Holenderskie.
– No chyba, że tak.
Holandia, rzecz jasna, walczy z międzynarodowym terroryzmem. Walczy, ale przecież nie aż tak, żeby kontrolować banki na swoich karaibskich wysepkach. Poza tym wyspy mają autonomię. Ta autonomia ogromnie cieszy międzynarodowych oszustów finansowych i wszelkiej maści grupy terrorystyczne.
Baszir był wściekły, że dał się zaskoczyć w swoim własnym mieszkaniu i musi stać przed tym niewiernym psem z podniesionymi rękami. Mimo to nie ucieszyło go polecenie Wadima.
– No i co tak stoisz? Siadaj.
Dopiero w tym momencie naprawdę znienawidził Wadima i obiecał sobie, że gdy już zakończą operację, osobiście poderżnie mu gardło.
Wadim miał w dupie marzenia Baszira, dla niego ten skurwysyn już teraz był trupem. Uśmiechnął się do niego czule, zaproponował:
– Wypijemy coś?
Wypili. Pogadali. Dogadali się.
Osiemdziesiąty siódmy rok minionego stulecia, zamierzchła epoka. Komuna zdychała i nie chciała zdechnąć, wydawało się, że ten syf będzie trwał wiecznie. Miał dwadzieścia dwa lata, kończył studia, socjologię. Trochę działał w opozycji demokratycznej, był członkiem punkowej kapeli: trzy akordy, darcie mordy. Akordy produkował Mateusz, Szubert darł mordę. Poza tym Filozof na basie i Stopa na perkusji. Nazwali się MSW, co miało być żartem, skrótem od Męskich Szowinistycznych Wieprzy, a okazało się przepowiednią.
Był dzieciakiem i wcale nie wydoroślał, kiedy po koncercie w Proximie Olga ni z tego, ni z owego oznajmiła, że będą mieli dziecko. Zakrztusił się piwem, a kiedy już przestał kaszleć, wziął ją na ręce i tańczył, dopóki nie wpadł na stolik, stłukł szklanki, rozlał piwo. Ale Olgi nie wypuścił, wciąż trzymał ją w ramionach. Później pili do rana. A później zaczęli myśleć. Nie było dobrze: oboje studiowali, oboje mieszkali z rodzicami. Nie mieli domu, pieniędzy, pracy. Nie mieli nic, poza miłością. Na początku wydawało im się, że to wystarczy. Nie wystarczyło. Zdawał egzamin magisterski w dniu porodu. Szubert zdał, Olga urodziła zdrową, ponoć śliczną córeczkę.
Nie widział nic pięknego w rozwrzeszczanym, pazernym bachorze. Bachorze, który odebrał mu Olgę, wolność i seks. Gówniara darła ryja od rana do nocy. Olga i jej rodzice, u których wciąż mieszkała, już ledwo widzieli na oczy. O wolności nie było mowy. O seksie tym bardziej. A do tego musiał zacząć zarabiać. Nie miał wyjścia, rzucił kapelę, zaczął pracować w jakimś urzędzie. Olga kupiła mu krawat. Pierwszy i ostatni krawat w jego długim życiu. Nienawidził tej pracy, dusił się. Olga dusiła się w maleńkim pokoiku w mieszkaniu rodziców. Zbuntowana punkówa nie chciała być czynnym całą dobę barem mlecznym. Groza. Pół roku później Roxi usiadła, roześmiała się i przestała drzeć ryja. Niespodziewanie okazało się, że ich córka jest wyjątkowo radosnym stworzeniem. Olga odetchnęła. Wróciła na przerwane studia dziennikarskie, dostała się na staż w państwowej telewizji. Innych wtedy nie było. Wynajęli kawalerkę: pokój, wnęka kuchenna, dwadzieścia trzy metry kwadratowe. Byli szczęśliwi. Krótko. Olga wracała zbyt zmęczona, żeby cokolwiek zrobić, on zajmował się córką. Pół roku później Olga dostała życiową szansę: amerykańska fundacja odpowiedziała na jej aplikację. Szubert nie wiedział, że złożyła aplikację, że dostała roczne stypendium w Stanach. Dowiedział się na kilka dni przed jej odlotem. Rozwód załatwili korespondencyjnie. Szubert został jedynym opiekunem roześmianego bachora. Rzucił pracę, żeby opiekować się dzieckiem. Zarabiał jakimś chałupnictwem. Złożył miliony tandetnych długopisów, zmontował tysiące kiczowatych lampek. Dwadzieścia cztery godziny na dobę z bachorem, długopisami, lampkami w maleńkiej kawalerce. Myślał, że zwariuje. Zgodnie z radą mądrego rabina ze znanego żartu kupił kozę. No może niezupełnie kozę. Psa. Malutką, czarną kulkę. Kulka urosła i stała się sznaucerem olbrzymim, suczką. Wprowadziła się do ich kawalerki w dniu czerwcowych wyborów. Nazwali ją Victoria, Vikcia. Teraz już zupełnie nie można było się ruszyć w mieszkaniu. Padał na pysk.
Zapomniał o punkowej kapeli, zapomniał o antykomunistycznej opozycji. Koledzy z podziemia nie zapomnieli o nim. Kiedy po osiemdziesiątym dziewiątym nastała nowa Polska, zaproponowali mu pracę w organizowanych od nowa służbach. Poza przyzwoitą pensją atutem było służbowe mieszkanie. Zdecydował się wyłącznie ze względu na córkę. I psa.
Olga nie wracała. Pisała coraz rzadziej. Dzwoniła dwa razy w roku: w Wigilię i w dniu urodzin swojej córki.
Roxi poszła do przedszkola, on przedzierał się przez kolejne szkolenia. W kraju i za granicą. Został oficerem nowo powstałego Urzędu Ochrony Państwa, później przeszedł do Centralnego Biura Śledczego. Jedyną kobietą w jego życiu wciąż była Roxi. Oczywiście bywały jakieś panie, ale incydentalnie, po cichu, po ciemku. Z żadną się nie związał.
Olga wróciła do kraju. Nie zamierzała mu odbierać córki, chciała zająć się własną karierą. Spotykała się z Roxi raz w tygodniu, zabierała do kina, na lody. Niedzielna mamusia. Gdzieś po drodze spotkała Szumana, jego kolegę z CBŚ. Pobrali się. Mateusza niezmiernie bawiło to upodobanie Olgi do niemieckich kompozytorów romantycznych. Szuberta znacznie mniej. Awansował. Nawet nie zauważył, kiedy z punkowego grajka stał się tatuśkiem, a z tatuśka gliną, rasowym psem. Nie zauważył też, kiedy Roxi stała się kobietą. Skończyła gimnazjum, poszła do liceum.
Vikcia umarła ze starości. Pochowali ją godnie i tego samego dnia kupili szczeniaka. Suczkę, rzecz jasna, sznaucerkę. Nazwali ją Volta.
Dziewczynka coraz rzadziej spotykała się z matką. W niedzielne przedpołudnia wolała zabawę z ojcem w treningi krav magi. Oczywiście, Volta też chciała brać udział w zabawie, tak że więcej w tym było śmiechu niż potu, ale Szubertowi te treningi pozwalały zachować formę, a Roxi poznała podstawy tej najbardziej praktycznej ze szkół samoobrony. No i byli razem. Lubili być razem.
Szubert przeszedł kurs krav magi podczas szkolenia w Izraelu. Poznał wtedy kilku tamtejszych oficerów, współpracowali czasami. Może nie była to przyjaźń, Szubert miał tylko jednego przyjaciela, ale mieli do siebie zaufanie. To zaufanie sprawiło, że Salomon Weiss wplątał go w tę historię.
Salomon znał się na ludziach. Musiał się znać. Inaczej nie dożyłby swoich osiemdziesięciu trzech lat i nie zostałby milionerem. Do miliarda dolarów trochę mu brakowało. Nie przejmował się tym, zamierzał jeszcze długo żyć, a interesy szły dobrze. Czasami wyświadczał swojemu krajowi drobne przysługi.
Szubert był uważany za świetnego glinę, jednego z najlepszych, ale prawdziwą legendą został w zeszłym roku, 25 czerwca, w dniu ostatniego egzaminu Roxi na grafikę w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych.
Przypadkiem.
Denerwował się tymi egzaminami bardziej niż córka, poszedł pobiegać z Voltą. Nie miał przy sobie broni, kamizelki kuloodpornej tym bardziej.
Aldona i Jacek Nowiccy nosili to samo nazwisko, ale nie byli ze sobą spokrewnieni. Poznali się w szkole policyjnej w Szczytnie, mieli nawet krótki romans, ale nie zostali parą. Przyjaźnili się. Oboje byli wyróżniającymi się absolwentami, oboje dostali przydział do Warszawy. Od dwóch miesięcy służyli w jednostce rowerowej patrolującej warszawskie parki. Od Łazienek Królewskich do Mariensztatu. Jechali u podnóża skarpy wiślanej, kiedy na Dynasach, malutkiej, cichej uliczce na Powiślu, zobaczyli, jak trzech grubokarkich wyciąga z najnowszego modelu range rovera kierowcę, zarzuca mu worek na głowę i ciągnie do czarnego bmw, które stało obok z otwartym bagażnikiem. Nowiccy nie sięgnęli po broń, sądzili, że wystarczy okrzyk:
– Stać! Policja!
Nie wystarczył. Bandyci mieli broń i zamierzali jej użyć.
Szubert zbiegał ze skarpy, kiedy zobaczył, jak bandyci rozbrajają policjantów. Nie zdążył pomyśleć, podbiegł. Oni mieli pistolety, on sznaucerkę. Obezwładnił dwóch, trzeci uciekł. Złapano go następnego dnia. Szubert dostał dwie kule, Volta jedną. Przeżył. Volta nie miała tyle szczęścia.
Trzy miesiące leżał w szpitalu, w tym dwa tygodnie na OIOM-ie. Dostał nagrodę: pięć tysięcy złotych, odznaczenie resortowe i butelkę whisky z supermarketu od kierowcy range rovera, szemranego biznesmena spod Radomia. Dostał też kwiaty od Aldony i Jacka. Odwiedzali go niemal równie często jak Roxi. Szubert był nieco zażenowany tymi wyrazami podziwu i wdzięczności.
A kiedy wyszedł ze szpitala, dostał ultimatum od córki: albo on odchodzi z policji, albo ona wyprowadza się z domu. Znał swoje dziecko, wiedział, że nie ma dyskusji. Miał dwudziestoletni staż pracy i prawo do wcześniejszej emerytury. Jego przełożeni z pewną ulgą przyjęli raport Szuberta o zwolnienie ze służby. Po akcji na Dynasach zyskał taką popularność wśród szeregowych funkcjonariuszy, że gdyby chciał działać w związku zawodowym lub, nie daj Boże, rozpocząć karierę polityczną, stałby się dla nich poważnym zagrożeniem. Nieczęsto się zdarza, żeby wysoki rangą oficer ryzykował życie dla zwykłych krawężników. Pożegnano go z honorami. Na odchodnym dostał awans i uścisk dłoni ministra.
Wykorzystał wszystkie zaległe urlopy i został czterdziestosześcioletnim emerytem. Nie widział, co ze sobą zrobić. Zgłupiał do tego stopnia, że zaczął myśleć o reaktywowaniu punkowej kapeli, ale Mateusz go wyśmiał i zalecił zimne okłady.
Kiedy kilka tygodni po wydarzeniach w Warszawie specjalna komisja Knesetu, izraelskiego parlamentu, szukała przyczyn katastrofy, uznano, że to był pierwszy błąd oficera kierującego akcją. Gdyby Wadim miał zrobić tylko to, co umiał robić najlepiej, zabiłby już wtedy Baszira i sprawy nie wymknęłyby się spod kontroli, a w Warszawie nie zaczęto by zabijać Żydów. Niestety, ów oficer był bardzo ambitny i akcja, którą zmontował, była pomyślana równie ambitnie.
Drugim błędem było to, że o akcji nie powiadomiono ani amerykańskich, ani polskich służb. Za ten drugi błąd odpowiadało wiele ważnych osób, w tym kilku członków komisji, więc jej prace nie przyniosły jednoznacznych rezultatów. Uznano, że ostatecznie operacja zakończyła się sukcesem. Tylko ambitnego oficera przeniesiono na inne, równorzędne stanowisko. W Mongolii. Większego zadupia nie udało się znaleźć.
Tymczasem Amerykanie przesłali do Warszawy informacje o Wadimie Trochimowie. Poszukiwali go od lat. Znaleźli niedawno i Wadim Trochimow wyparował. Wyparował razem ze swoją ochroną i najnowszym modelem toyoty land cruiser, którą jechał na ważne biznesowe spotkanie. Rakieta Hellfire ze śmigłowca bojowego trafiła w toyotę kilka kilometrów za granicą turkmeńsko-afgańską. Amerykanie nie wiedzieli, że handlarz bronią, którego od lat próbowali wyeliminować z rynku, jest nieświadomym elementem innej, znacznie bardziej skomplikowanej układanki. Ani Amerykanie, ani Polacy nie wiedzieli, kim jest mężczyzna legitymujący się paszportem Trochimowa. I w jakim celu przyleciał do Warszawy.
Oficerowie prowadzący sprawę byliby jeszcze bardziej zaniepokojeni, gdyby zidentyfikowali Baszira. Byliby przerażeni. Baszir miał papiery czeczeńskiego uchodźcy, kartę stałego pobytu i otwarty przewód doktorski w Instytucie Historii Polskiej Akademii Nauk. Jednak nie był ani Czeczenem, ani historykiem. I, jak już się rzekło, nie nazywał się Baszir Dugajew. Nazywał się Hamid Halabi i był Palestyńczykiem. Urodził się na przedmieściach Gazy. Miał szesnaście lat, kiedy błyskotliwie zadebiutował w swoim fachu. I już na zawsze przestał być Hamidem. Posługiwał się różnymi imionami i paszportami. Posłał do piekła wielu niewiernych i jeszcze więcej wiernych; cóż – na wojnie zawsze giną niewinni.
Odnosił sukcesy. Największym było wysadzenie autobusu z izraelskimi emerytami spędzającymi urlop w Sharm el-Sheikh. Zginęło dwudziestu trzech Izraelczyków, egipski kierowca autobusu i kilkudziesięciu przypadkowych przechodniów. Zginął również kierowca furgonetki–bomby, który zderzył się czołowo z autobusem na głównej promenadzie nadmorskiego kurortu. Kierowcą był bezrobotny Palestyńczyk z Gazy, który wybrał los świętego męczennika zamiast powolnej śmierci z głodu i beznadziei. Pewną rolę mogło też odegrać dwadzieścia tysięcy dolarów, które Hamas przekazał jego żonie i pięciorgu dzieciom. Hamas zawsze troszczył się o ubogich i otaczał opieką sieroty i wdowy.
Sukces akcji w Sharm el-Sheikh był ogromny. Zdjęcia z masakry pokazały wszystkie telewizje świata, pisała o niej prasa, a nakręcony przez Baszira kamerą cyfrową film z płonącymi w autobusie staruszkami obejrzało w internecie kilkanaście milionów osób. Głównie muzułmanów. Wpisy na forach dowodziły, że ten widok radował ich czyste serca i umocniał wiarę w jedynego i miłosiernego Boga. Baszir mógł być z siebie dumny.
Miał jednak powody, żeby obawiać się o swe życie. Izrael był mściwy i nie znał litości. Baszir wiedział, że prędzej czy później Mossad zdobędzie informacje, zidentyfikuje belgijskiego turystę, który dostarczył szahidowi semtex i zapalniki. To on był tym turystą. Wiedział, że żyje z odraczanym z dnia na dzień wyrokiem śmierci. Izrael nie wybacza. I nie zapomina. Nigdy.
Ukrył się w górach Spin Ghar na pograniczu pakistańsko-afgańskim.
Dziwna rzecz: otóż wcale mu się tam nie spodobało. Od wielu lat przebywał głównie na Zachodzie i Bliskim Wschodzie, przyzwyczaił się do cywilizacji. Siedzenie na piętach w jaskini niespecjalnie go bawiło. Talibowie przyjęli go z otwartymi ramionami, podziwiali go – był bohaterem, legendą. Na pewno byli dzielnymi bojownikami, pobożnymi muzułmanami, tylko... Może odrobinę przesadzali z tą pobożnością. Pięć modlitw każdego dnia i czytanie sześciu tysięcy sześciuset sześćdziesięciu sześciu wersetów Koranu było jedynym ich zajęciem. Nie było radia, nie było telewizji, nie było internetu. Nie było nic! Nawet papieru toaletowego nie było! No i dezodorantów... Kiedy przez wiele miesięcy żyje się w jaskini, utrzymanie higieny osobistej nie jest rzeczą prostą. Co tu dużo mówić – w jaskini śmierdziało gorzej niż na targu rybnym w Gazie pod koniec lipcowego dnia. Ponoć można się przyzwyczaić do smrodu. Baszirowi jednak przychodziło to z trudem. Ale nie tylko dlatego ucieszył się, gdy posłaniec dostarczył mu nowy paszport i nowe instrukcje.
Pożegnał talibów bez żalu. Gdyby nie był psychopatą, zrozumiałby, że z tymi ludźmi nic go już nie łączy, żadna wielka idea. Że już dawno przestał zabijać dla jakiejkolwiek idei. Zabija, bo lubi zabijać.
Posłaniec sprowadził go z gór. Ciężarówką handlarza wełną dojechał do Gwadar, pakistańskiego portu nad Zatoką Arabską. Wprawdzie od wielu lat był na czarnej liście CTC, pakistańskiego centrum antyterrorystycznego, jednak ani CTC, ani żaden inny wywiad świata nie kojarzył Hamida Halabiego z Baszirem Dugajewem, którego paszportem teraz się legitymował.
Prawdziwy Baszir Dugajew miał w życiu szczęście. Był sierotą, więc nikt z jego rodziny nie zginął podczas pokojowych operacji Armii Rosyjskiej w Czeczenii. Był kawalerem, więc jego żona ani razu nie została zgwałcona. Kiedy jego dom został zbombardowany, on akurat stał w kolejce po wodę przed jedynym w jego dzielnicy czynnym hydrantem. Z czteropiętrowej kamienicy ocalał tylko on, staruszek z parteru i kot sąsiadów. Kiedy nastał pokój i stabilizacja, a demokratycznie wybranego prezydenta Achmata Kadyrowa zastąpił jeszcze bardziej demokratycznie wybrany jego syn Ramzan Kadyrow, Baszir Dugajew spędził tylko trzy dni w celi tajnej policji i tylko raz był przesłuchiwany. Stracił połowę zębów, ale go wypuścili. Udało mu się uciec z ruin Groznego, przedostać się najpierw do Rosji, później na Ukrainę, wreszcie do Polski. Był historykiem, doktorantem na Uniwersytecie w Groznym, więc świetnie sprawdzał się przy zbiorze owoców sezonowych i przy prostych pracach budowlanych. Po jakimś czasie dostał jednak kartę stałego pobytu, paszport i stypendium Polskiej Akademii Nauk. Po kilku latach przerwy mógł więc powrócić do swej pracy doktorskiej o Chazarach, współczesnych potomkach Czyngis-Chana. Nie zdążył. Jego jedynym nieszczęściem było podobieństwo do człowieka, który kiedyś nazywał się Hamid Halabi. Paszport i karta stałego pobytu Baszira Dugajewa zostały wymienione na trzy ciosy nożem o długim, wąskim ostrzu.
Tak więc w maleńkim mieszkaniu na warszawskim Ursynowie pili polską wódkę Wadim Trochimow, którego ciało wyparowało gdzieś w górach Afganistanu, z Baszirem Dugajewem, którego owinięte folią termoizolacyjną zwłoki spoczywały w bagażniku szesnastoletniego poloneza ukrytego w wynajętym na rok i opłaconym z góry garażu w podwarszawskim Wołominie.
Wojtek Glinka był szeregowym urzędnikiem Archiwum Akt Dawnych w Warszawie. Miał trzydzieści siedem lat, magisterium z historii i żonę, w której wciąż, po dwunastu latach małżeństwa, był beznadziejnie zakochany. Miał też hobby. Szukał współczesnych potomków Czyngis-Chana. Nie wszystkich. Interesowała go tylko jedna, konkretna linia potomków wielkiego chana. To poszukiwanie spowodowało, że wydał większość miesięcznej pensji na trzydniową podróż do Szkocji. Teraz się zastanawiał, jak wytłumaczy żonie ten wydatek.
Dorastał w Glinianach, małej, zapuszczonej osadzie na Polesiu Lubelskim, w cieniu monumentalnych ruin najwspanialszego niegdyś pałacu Rzeczypospolitej. Bawił się w nich jako dziecko, szukał skarbów i tajemnego tunelu, który ponoć łączył podziemia pałacu z odległą o dwa kilometry farą.
Był panieńskim dzieckiem. Nigdy nie dowiedział się, kto był jego ojcem. Czasami roił sobie, że jest synem księcia, że pewnego dnia... Później, kiedy Żydzi wrócili do miasteczka, wyobrażał sobie, że jest potomkiem Nachmana Goldfarba, sławnego rabina-cudotwórcy, który żył, czynił cuda i umarł w Glinianach. Wyznawcy z całego świata pielgrzymowali do grobu rabina. Fascynowali Wojtka. Aż w końcu sam, bez niczyjej pomocy, zaczął porządkować zarośnięty zielskiem, zapomniany kirkut. Później dołączyli do niego koledzy z liceum. Założyli fundację Przywrócić Pamięć, jedną z pierwszych tego typu w Polsce.
Stał się bohaterem kilku artykułów prasowych i reportażu w lokalnej telewizji. Dostał niewielkie stypendium i prawo wstępu bez egzaminu na historię na Uniwersytecie Warszawskim. Po studiach rozpoczął pracę w Archiwum Akt Dawnych i powrócił do swojej pierwotnej pasji. Stał się specjalistą od dziejów książąt Soltan-Puńskich, najbardziej niezwykłego spośród wielkich rodów Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Wiedział o nich wszystko. Tak przynajmniej sądził, póki nie trafił na akta Samuela Wellmana, warszawskiego notariusza, trzeciego z kolei przedstawiciela tej zacnej rodziny, dla której notariat był nie tylko zawodem, ale i powołaniem. To, co znalazł w tych aktach, najpierw wprawiło go w osłupienie, a później w stan gorączkowej euforii. Na dokument natrafił przypadkiem. Był przypięty do tekturowej okładki akt dotyczących sprzedaży przez niejakiego Mordechaja Katza koszernej jatki i przyległego do niej placu miastu stołecznemu Warszawie. Miasto chciało na tym terenie zbudować zajezdnię tramwajową. Nie zbudowało. Transakcja się przeciągała, brakowało funduszy. Przed wojną nie rozebrano nawet budynku jatki. A później przyszli Niemcy i jatkę zburzyli. Razem z całym miastem.
Glinka pewnie nigdy nie odkryłby dokumentu, gdyby akta nie spadły na podłogę, strącone przez nieuważnego instalatora łączy komputerowych. Teczka z szarej tektury miała już ponad siedemdziesiąt lat, nic więc dziwnego, że się rozerwała. Instalator przepraszał, Wojtek zbierał rozsypane karty. Spostrzegł, że tylna okładka jest grubsza od przedniej. Dopiero po chwili zorientował się, że przypięto do niej trzy pożółkłe arkusze zapisane pismem maszynowym. Odpiął je, przeczytał kilka pierwszych zdań i już wiedział, że ten dokument nie ma nic wspólnego ani z Mordechajem Katzem, ani z koszerną jatką, ani nawet z miastem stołecznym Warszawą.
Spomiędzy arkuszy wypadło zdjęcie. Niewielka, amatorska odbitka z ząbkowanymi brzegami. W tle widać było masywną bryłę Grand Hotelu. Dojrzała, olśniewająco piękna kobieta, w jednoczęściowym, chyba czarnym kostiumie kąpielowym stała na sopockim piasku, uśmiechała się do obiektywu. Obejmowała kilkunastoletniego chłopca w szortach. Chłopiec się nie uśmiechał. Z poważną miną spoglądał gdzieś w przestrzeń.
Na odwrocie podpisano wyblakłym atramentem: „Estera i Murad, Zoppot siepień 1932”.
Wojtek Glinka patrzył na staroświecką fotografię, nie mógł oderwać od niej wzroku. Wiedział, że nigdy nie zapomni twarzy tej kobiety. Nie wiedział, że wkrótce jej śladem wyruszy do Świętego Miasta, że ujrzy tę twarz jeszcze piękniejszą niż na zdjęciu i że kilka dni później umrze. Schował zdjęcie do portfela, już nigdy się z nim nie rozstał.
Kilka miesięcy zabrało mu sprawdzanie wszystkich okoliczności związanych z dokumentem. Potwierdził tożsamość wymienionych w nim osób, odnalazł ich potomków. Musiał wyruszyć w podróż. W przedostatnią podróż swego życia. Żonie powiedział, że jedzie na szkolenie do Gdańska. Miał wrócić po czterech dniach, wrócił po trzech. Chciał zrobić jej niespodziankę, ale to ona sprawiła niespodziankę jemu.
Do domu jechał autobusem; stał przy oknie, patrzył na piękny, wiosenny dzień, bezwiednie nucił jakąś melodię. Zawsze nucił, kiedy było źle. Od dzieciństwa, od czasu kiedy zgubił się w podziemiach fary i dopiero nocą, kiedy już nawet nie miał siły płakać, odnalazła go matka. Teraz też nie było dobrze. Książę wyrzucił go na zbity pysk, całą noc mókł i marzł na tej przeklętej wyspie; czy tam kiedykolwiek świeci słońce?! Był przemarznięty, głodny, niewyspany. Ale to jeszcze nie koniec. Jeśli nie Szkocja, to Jerozolima! Książę sam jest sobie winny. Uda się, musi się udać. Spłacą wreszcie kredyt mieszkaniowy, będą żyć jak ludzie. Jak dobrze pójdzie. Ale dlaczego miałoby pójść źle? Najwidoczniej Wojtek Glinka nie znał prawa Murphy’ego.
Wysiadł przy placu Krasińskich. Zrobił zakupy w Mini Europie: wędzony łosoś, oliwki, kilka gatunków sera, winogrona, butelka półwytrawnego wina i paczka prezerwatyw o zapachu czekolady. Zapłacił siedemdziesiąt dwa złote, ale co tam, coś mu się przecież od życia należy! Wykrakał.
Do domu miał stąd kilkaset metrów, pięć minut piechotą. Mieszkał na osiedlu na tyłach ambasady chińskiej. Mieszkanie było małe i niewygodne: dwa pokoiki i ciemna kuchnia, ale okolica piękna, tuż obok Starówki. Jak będzie po wszystkim, sprzedadzą tę klitkę i kupią prawdziwe mieszkanie. Może na Mariensztacie?
Wciąż nucił, kiedy doszedł do domu i kiedy wchodził po schodach. Domofon jak zwykle był popsuty. Wojtek trochę się zasapał. Mieszkał na czwartym, ostatnim piętrze, windy nie było. Przez chwilę stał przed swoim mieszkaniem, uspokajał oddech. Wreszcie wyjął klucze, otworzył drzwi. Cisza. Halinka powinna być w domu, ale chyba jej nie było. Drzwi do sypialni były zamknięte. Otworzył je.
Przez głowę przeleciała mu absurdalna myśl, że jest na planie filmu pornograficznego. Kobieta w czarnej bieliźnie i czerwonych szpilkach klęczała przed nagim facetem, który brutalnie wpychał członek w jej usta. Dopiero po chwili zrozumiał. Patrzył w milczeniu. Nie mógł przestać. Obserwował tę scenę z jakąś chorą, masochistyczną fascynacją. Z obrzydzeniem do samego siebie poczuł, że ma erekcję. Nie widzieli go. Albo nie zwracali na niego uwagi.
Wojtek upuścił torbę. Butelka półwytrawnego wina potoczyła się po podłodze. Facet spojrzał na Wojtka, wyjął członek z ust jego żony. Halinka, która straciła punkt podparcia, opadła na czworaki, z trudem łapała powietrze szeroko otwartymi ustami. Na Wojtka nawet nie spojrzała. On nie mógł oderwać od niej wzroku. I taką ją zapamiętał: w czarnej bieliźnie i czerwonych szpilkach, dyszącą na czworakach na białym dywanie w ich sypialni. Taką ją pamiętał do końca swego życia, czyli przez szesnaście dni.
Nagi facet spokojnie, bez słowa podszedł do Wojtka. Nawet nie próbował zakryć sterczącego penisa. Położył otwartą dłoń na piersi Wojtka i delikatnie, ale stanowczo wypchnął go z sypialni. Zamknął za nim drzwi.
Później policja bez trudu odnalazła tego faceta. Nazywał się Marek Krajny, mieszkał we Wrocławiu, przy ulicy Oleśnickiej. Miał 43 lata, żonę i dwójkę dzieci. Był psychologiem, trenerem interpersonalnym. Prowadził szkolenia i kursy na terenie całej Polski. Uczył, jak pozbyć się stresu, jak cieszyć się życiem. On miał na to swój własny sposób, ale akurat o nim wolał nie mówić uczestnikom treningów.
Nie chciał narażać na szwank swej znakomitej opinii, umawiając się ze znajomymi kobietami. Poza tym był człowiekiem oszczędnym i praktycznym. Nie lubił wydawać pieniędzy w knajpach. Założył więc konto w erotycznym serwisie randkowym: „Kulturalny, dyskretny...” Do anonsu dołączył swoje zdjęcie. Bez twarzy, ale za to z innymi szczegółami.
W tym samym serwisie miała też konto Halinka. Jej anons nie zawierał ani jednego słowa. Wystarczyło zdjęcie umalowanych krwistoczerwoną szminką ust i nick: Algida. Dostała pięćset sześćdziesiąt dwie odpowiedzi, w tym trzysta jedenaście ze zdjęciem. Z tych trzystu jedenastu ponad dwieście przedstawiało same genitalia. Z pozostałej setki wybrała trzydzieści osiem, które ją zainteresowały, pozostałe skasowała. Z mężczyznami spotykała się przedpołudniami w swoim mieszkaniu, w swojej małżeńskiej sypialni. Wojtek Glinka miał stałe godziny pracy, ona była agentką sprzedaży nieruchomości, zawsze potrafiła znaleźć wolną godzinkę. Lub dwie. Krajny był szósty z tej trzydziestki ósemki. To było ich pierwsze spotkanie. Ale nie ostatnie. Później wielokrotnie spotykali się na przesłuchaniach i konfrontacjach. Oboje zajmowali wysokie miejsca na liście podejrzanych. Obrażenia, jakie zadano ofierze, sugerowały seksualny motyw morderstwa.
Wojtek Glinka zareagował jak prawdziwy mężczyzna: poszedł się upić. Nawet nie wiedział, kiedy i jak znalazł się w knajpie na Nowym Mieście. Pił czystą wódkę, nie zakąszał. Pił drugi raz w życiu. Ostatni raz ponad dwanaście lat temu, kiedy Halinka powiedziała „tak” i zgodziła się za niego wyjść. Wtedy był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, chciał ze wszystkimi dzielić się swoim szczęściem. Tym, co czuł teraz, nie chciał się z nikim dzielić. Samotnie wypijał kieliszek za kieliszkiem. Po tej knajpie było kilka następnych. Była już noc, kiedy trafił do Jazzowni na Mazowieckiej. Koncert już dawno się skończył, przy barze siedziało tylko kilku muzyków i samotny, szpakowaty gość. Szubert.
Było czystym przypadkiem, że spotkali się tej nocy. Nie było przypadkiem, że spotkali się akurat w tym klubie. Niewiele jest miejsc w Warszawie, w których możesz posłuchać muzyki i napić się, jeśli nie lubisz być najstarszym facetem na sali. Szubert nie lubił.
Młodziutka barmanka zapamiętała Wojtka Glinkę. Pił wódkę, coś tam mamrotał pod nosem. Kiedy muzycy już wyszli, zaczął się zwierzać Szubertowi:
– Jak normalna kobieta może się godzić na coś takiego?! To nawet nie było, kurwa, fellatio, to był, kurwa, jakiś pierdolony gwałt oralny! Ze mną nigdy nie chciała robić niczego takiego...
Barmanka już chciała wezwać ochroniarza, żeby wyprowadził zboczeńca z lokalu, ale Szubert poprosił gestem, żeby się wstrzymała. Później wielokrotnie zastanawiał się, co kazało mu wysłuchiwać zwierzeń tego gościa. Litość czy lubieżny woyeuryzm? A może instynkt byłego śledczego? Nie potrafił uczciwie odpowiedzieć.
Barmanka wzruszyła ramionami i zaczęła podliczać utarg, Glinka nie przestawał gadać, wpatrzony w pusty kieliszek.
– Przecież ja to wszystko dla niej! Myślisz, że po cholerę tłukłem się na tę zasraną wysepkę?! Pierdolona suka!
– Nie bluźnij! Dzieci słuchają – Szubert wskazał na młodziutką barmankę, która mozoliła się nad kalkulatorem i udawała, że nic nie słyszy.
– Wszystkie są takie same. Myślisz, że ona tego nie robi?!
– Na ciebie chyba już czas, kolego. Chodź, wsadzę cię do taksówki.
– Masz rację, to mój czas. Tylko mój! Suce nie dam złamanego grosza. Książę też może się gonić!
– Jaki książę?
Po raz pierwszy zainteresował Szuberta. Jego najbliższy przyjaciel był księciem. Glinka nie odpowiedział. Nagle stał się czujny. I pijacko trzeźwy.
– A co się tak dopytujesz?! Nasłali cię?! Jesteś od nich?!
– Spadaj. – Szubert ruszył do wyjścia.
– Powiedziałeś, że wsadzisz mnie do taksówki... – poskarżył się Glinka.
Szubert miał miękkie serce. Pomógł nieszczęśnikowi zwlec się ze stołka, pomógł mu wejść po schodach do szatni, wsadził do jednej z czekających na Mazowieckiej taksówek. Był pewien, że już nigdy nie spotka tego żałosnego facecika. Mylił się. Kilkanaście dni później miał zobaczyć go ponownie. Na stole sekcyjnym doktora Lazarusa.
Szubert wyruszył na swoją nocną wędrówkę, Glinka wrócił do domu. Halinki nie było. Już nigdy jej nie zobaczył, choć wciąż miał pod powiekami jej obraz klęczącej przed tamtym facetem. Nie było również torby z zakupami.
Następnego dnia obudził się koło południa. Zadzwonił do Archiwum, że nie przyjdzie do pracy. Zapomniał, że ma jeszcze dzień urlopu. Strasznie bolała go głowa. Nie tylko wskutek wczorajszych zdarzeń, miał też inne zmartwienie. Nie wiedział, skąd weźmie pieniądze na następną wyprawę. Na Szkocję, zakupy w Mini Europie i pijany rajd po knajpach wydał więcej, niż miał. Dziesięć złotych za czterdzieści gramów wódki! Rozbój! Wzdrygnął się na samo wspomnienie. Na koncie miał już tylko debet. Jednak po północy znalazł rozwiązanie. Zasnął.
Następnego dnia, od razu po pracy, zabrał z domu dorobek całego życia i objuczony dwiema torbami udał się do pobliskiego lombardu. Lombard prowadził pan Stasio, sąsiad z parteru. Pan Stasio miał pięćdziesiąt dwa lata i znał życie. Znał również Wojtka Glinkę i jemu podobnych. Z uśmiechem politowania patrzył, jak Wojtek wykłada na kontuar laptop, sprzęt stereo, mikrofalówkę i kilka innych przedmiotów. Pan Stasio nawet nie spojrzał na fanty. Spojrzał natomiast na Wojtka i poprosił grzecznie:
– Pan to zabierze.
– Ale ja muszę!
– Widzę. Ile pan musi?
Wojtek wziął głęboki oddech, zebrał się na odwagę.
– Trzy tysiące. W zasadzie to trzy i pół.
Umilkł zaszokowany własną brawurą. Pan Stasio nie był pod wrażeniem.
– Na ile?
– Dwa tygodnie, góra miesiąc.
– Czyli miesiąc?
– No tak, chyba tak...
– Chyba czy tak?
– Tak. Miesiąc. Na pewno.
Pan Stasio bez słowa zaczął odliczać banknoty. Wojtek liczył razem z nim. Cztery tysiące złotych. Był uratowany. Miał ochotę uściskać pana Stasia. Pan Stasio nie chciał, żeby Wojtek go ściskał.
– Za miesiąc, siódmego lipca, no powiedzmy ósmego, oddaje mi pan sześć tysięcy. Pasuje?
– Sześć?!
– Coś nie tak?
– Nie, dlaczego. Okej, sześć tysięcy. Oczywiście.
– No to zabieraj pan stąd to badziewie.
– Ale... To co? Mam coś podpisać, jakiś weksel?
– A po cholerę?
– No, żeby miał pan jakąś gwarancję, ja oczywiście oddam w terminie, ale, no wie pan, żeby pan był spokojny...
Pan Stasio uśmiechnął się serdecznie, spojrzał ciepło na Wojtka.
– Panie Wojtku, czy ja wyglądam na niespokojnego? Przecież wiem, gdzie pan mieszka.
Choć dzień nie należał do chłodnych, a w lombardzie nie było klimatyzacji, Wojtkowi zrobiło się nagle zimno. Załadował do toreb dorobek swojego życia, jeszcze raz podziękował panu Stasiowi i wyszedł z lombardu.
Kamera na pobliskiej latarni zarejestrowała, jak wchodzi z torbami do lombardu i jak z niego wychodzi. Dlatego pan Stasio też znalazł się na liście podejrzanych. Szybko go z niej wykreślono. Wojtkowi Glince nie połamano nóg. Poza tym 20 czerwca nie minął jeszcze termin zwrotu pożyczki.
Zaniósł torby do domu i od razu pobiegł do swego kościoła parafialnego. Było kilka minut po osiemnastej i siostra Jadwiga zamykała już kancelarię, ale na prośbę Wojtka otworzyła ją ponownie i przyjęła wpłatę: dwa tysiące osiemset trzydzieści złotych. Wojtek otrzymał pokwitowanie.
Kiedy wrócił do domu, zabrał się do sprzątania. Z obsesyjną dokładnością usuwał każdy ślad, paproch, włos, wszystko, co mogło pozostać po kochankach jego żony. Kilka razy odkurzył całe mieszkanie, później wymył je mopem. Wiele razy zmieniał wodę, nie żałował detergentów. Zmienił i wyprał pościel. Skończył grubo po północy.
Następnego dnia przeprowadził kilka rozmów telefonicznych, w tym jedną międzynarodową. Był człowiekiem oszczędnym, więc dzwonił z gabinetu swej chwilowo nieobecnej szefowej.
Z siostrą Jadwigą Wojtek spotkał się ponownie w sobotę, 11 czerwca, o godzinie piątej trzydzieści w hali odlotów Portu Lotniczego imienia Fryderyka Chopina na warszawskim Okęciu. Godzinę później wystartował czarterowy samolot. Na dziewięć dni i jedenaście godzin przed śmiercią Wojtek Glinka wyruszył w pielgrzymkę do Ziemi Świętej.
Trzecia noc. Siedemdziesiąt godzin bez snu. Kiedy wsadzał tego śmiesznego facecika do taksówki, łudził się jeszcze, że zaraz wróci do domu, że wreszcie położy się spać. Najwyżej po drodze wpadnie do Przekąsek na jedną, góra dwie wódki. Nie poszedł ani do domu, ani do knajpy. Ruszył w przeciwną stronę.
Kiedy niemal rok temu służbową broń wymienił na kwit Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, poczuł się wolny. Zaczął chodzić na spektakle i koncerty, czytać zaległe lektury. Podobało mu się. Przez mniej więcej trzy tygodnie. Po następnych trzech doszedł do wniosku, że wolność to mocno przereklamowane pojęcie. Przyjął pracę w jednej z większych agencji ochrony. Okazało się, że nie jest tam do niczego potrzebny, potrzebne jest tylko jego nazwisko i kontakty w służbach i policji. Zrezygnował po miesiącu. Do biznesu też się nie nadawał. Zaczął podejrzewać, że do niczego się nie nadaje. Że czeka go już tylko powolna wegetacja, czekanie na cud, który nigdy się nie zdarzy. Przez ponad dwadzieścia lat, dwie trzecie swego dorosłego życia, żył w ustawicznym stresie, poczuciu zagrożenia. Był w ciągłym ruchu, wśród ludzi, dowodził tymi ludźmi... Nie brakowało mu ludzi. Polubił samotność, oswoił ją. Brakowało mu ruchu, działania. Poczucia przydatności.
Przez jakiś czas próbował zapełnić pustkę seksem. Na próżno. Podniecenie mijało razem z orgazmem, a orgazm nigdy nie stawał się spełnieniem. Niepokój zawsze powracał.
Znowu robił obiadki dla Roxi, przekomarzał się z Mateuszem i jego panienkami, zdychał.
Najgorsze były noce. Bezsenność, ból głowy, wewnętrzny dygot. Napęd poetów i psychopatów, udręka tych, którzy nie potrafią składać wierszy, a nie chcą mordować.
Adrenalina uzależnia silniej niż narkotyk, zaczął jej szukać na ulicach. Godzinami wędrował przez nocne miasto. Miał nadzieję, że coś się zdarzy. Najczęściej nic się nie zdarzało.
Warszawa jest spokojnym, ciężko pracującym miastem. W nocy śpi. Dzieciaki bawią się w klubach pod czujnym okiem ochroniarzy, bandyci piją tanią wódkę w swych norach. Nie ma już melin, nocnych knajp, gdzie złodziej z artystą pili do świtu, dzielili się kobietami i wiedzą o niedobrym świecie. Nie ma już nocnej Warszawy Konwickiego i Nowakowskiego. Umarła.
Przeszedł przez przejście podziemne na skrzyżowaniu Alej i Marszałkowskiej. Pusto, żywego ducha. Wyszedł przy hotelu Polonia. W bocznych uliczkach stało kilka dziwek weteranek. Nawet na niego nie spojrzały. Przed sklepem nocnym zatrzymało się czarne bmw, dudnienie z podrasowanych głośników wypełniło ulicę, wybudziło z drzemki dziwki weteranki. Trzech podgolonych gówniarzy i dziewczyna w mini. Panienka weszła do sklepu, gówniarze palili papierosy na chodniku. Takie czasy, nawet młodociani bandyci nie palą w samochodach, szanują tapicerkę. Przekrzykiwali dudniące głośniki, rzucali mięsem; Szubert wszedł między nich, trącił ramieniem najgłośniejszego. Tamten zamilkł. Zamilkli wszyscy trzej, żaden nie spróbował sprzedać mu kosy, żaden nawet nie spojrzał na niego wyzywająco. To miasto naprawdę schodziło na psy.
Dziewczyna w mini wyszła ze sklepu, taszcząc wypełnioną butelkami torbę. Odjechali.
Do domu wrócił nad ranem. Roxi spała. Wziął prysznic, ogolił się. Wrócił do życia. Zawsze kiedy nad ranem stalowa obręcz się rozluźniała i dygot ustawał, Szubert nie mógł uwierzyć, że był tak niewiarygodnie głupi. Wiedział, że za tę głupotę przyjdzie mu kiedyś zapłacić.
Zrobił śniadanie, zaparzył kawę. Córka podziękowała mu całusem w czubek łysiejącej głowy. Zjedli razem. Roxi pobiegła do pracy. Miał dziewięć godzin na zrobienie zakupów i przygotowanie obiadu. Mógł jeszcze wzbogacić codzienność odkurzaniem i, ewentualnie, przepierką. Nic więcej do roboty. Świetne zajęcia dla faceta w sile wieku, byłego punkowca, działacza opozycji, policjanta. Bohatera. Byłego.
Gdyby nie był niereformowalnym samcem, poszukałby pomocy u psychologa i być może zrozumiał, że jest w okresie przejściowym, że potrzebuje czasu, żeby zaakceptować nową rzeczywistość. Pewnie przez jakiś czas musiałby łykać jakieś prochy i stanowczo unikać alkoholu. Nigdy się tego nie dowiedział. Kilka dni później odwiedził go Salomon Weiss i żadne lekarstwo nie było już potrzebne.
Sobota, 11 czerwca
Fabryka Likierów i Wódek Gatunkowych, dawna własność książąt Soltan-Puńskich, zajmowała spory obszar niemal w centrum warszawskiej Pragi. Od prawie dwudziestu lat trwał proces między spadkobiercami starego księcia a miastem o zwrot bezprawnie znacjonalizowanej przez komunistów fabryki. Przeszklone hale nie nadawały się ani na klub, ani na pracownie artystów. Stały puste. Pilnował ich jeden strażnik. Miał sześćdziesiąt osiem lat, reumatyzm, łaskotki i psa. Po zmroku nigdy nie wychodził ze swojej stróżówki. Wiedzieli o tym okoliczni narkomani i bezdomni. Wiedział również Wadim, którego współpracownicy przeprowadzili kilka dni wcześniej rekonesans. Wadim uznał, że to odpowiednie miejsce. Nie był to błąd. Błędem było to, że nie docenił Baszira. Wiedział, że Baszirowi bardziej zależy na transakcji niż jemu na życiu Baszira. Był pewien, że Baszir nie doniesie na niego polskim służbom. Nie sądził, że musi obawiać się skurwiela. I to był ten trzeci błąd, który przesądził o niepowodzeniu operacji.
Salomon Weiss uważał, że Wadim popełnił znacznie większy błąd, nie doceniając kurduplowatego kierowcy mercedesa. Salomon był przekonany, że wszystkie kurduple to zawzięte, podstępne skurwysyny. Wiedział, co mówi, sam miał metr pięćdziesiąt osiem wzrostu.
Do Fabryki pojechali we trzech. Wadim, Baszir i ten kurdupel, kierowca mercedesa. Przedtem oni przeszukali Wadima, a Wadim ich. Nic nie znaleźli, bo nie było nic do znalezienia. Wadim był czysty, nie potrzebował broni, zresztą broń czekała na niego na miejscu. Oni również nie mieli broni. Przynajmniej przy sobie. Zostawili ją na zewnątrz, przyczepioną magnesem do lewego nadkola samochodu. Jak na ironię, był to pistolet automatyczny uzi. Baszir miał natomiast w kieszeni niewielkie urządzenie, przypominające spory telefon komórkowy, licznik Geigera. Wadim nie sądził, żeby to urządzenie mogło pokrzyżować jego plany.
Na teren fabryki wjechali o drugiej trzydzieści sześć w nocy. Była sobota, 11 czerwca, szabat. Wadim nie lubił pracować w szabat, ale cóż – służba nie drużba.
Wjechali bez przeszkód. Brama była otwarta, a strażnik już od godziny siedział przywiązany do swojego krzesła. Na głowie miał płócienną torbę na zakupy. Ekologiczną. Cały się trząsł. Ze śmiechu. Pies leżał obok i lizał go po odsłoniętej łydce.
Ciężarówka z kontenerem czekała w dawnej destylarni, ponad sto metrów od bramy. Podjechali. Nie od razu weszli do środka, kierowca mercedesa musiał się odlać. Poczekali na niego. Było ciemno, ale Wadim słyszał, jak tamten sika, więc niczego nie podejrzewał. Weszli do hali. Kierowca ciężarówki włączył światła, zrobiło się jasno. Przeszli na tył kontenera, Wadim odryglował drzwi. W środku było ciemno.
– Macie latarki?
Wiedział, że nie mają, przeszukiwał ich przecież. Być może to pytanie było kolejnym błędem. Baszir i kierowca mercedesa tylko wzruszyli ramionami. Wadim, zgodnie z planem, zawołał kierowcę ciężarówki.
– Pietia! Chodź tu poświecić!
Pietia, który rzecz jasna nie miał na imię Pietia, wyszedł z szoferki z latarką akumulatorową w dłoni. Oświetlił wnętrze kontenera. W środku znajdowały się trzy pojemniki, każdy wielkości sporej szafy. Na każdym były jakieś napisy, oznakowania, ale z zewnątrz nie można było ich odczytać. Oczywiście w żadnym z nich nie było materiału rozczepialnego. Przecież chodziło tylko o to, żeby zwabić terrorystę do wnętrza.
Wadim uprzejmym gestem zaprosił Baszira do środka. Baszir wyjął z kieszeni licznik Geigera, ale nie kwapił się z wejściem.
– Najpierw gospodarz – odpowiedział uprzejmie.
– Niech ci będzie.
Wadim wgramolił się do kontenera, podał rękę Baszirowi. Baszir chwycił jego dłoń i Wadim już miał go wciągnąć do środka, kiedy zdarzyło się kilka rzeczy niemal równocześnie.
Ukryty w kontenerze Sharon, oślepiony światłem latarki, za wcześnie wyszedł z ukrycia. Baszir krzyknął, pociągnął Wadima, i się nim zasłonił. Pietia uderzył Baszira latarką w głowę. Kierowca mercedesa zaczął strzelać. Sharon odpowiedział ogniem ze swego automatycznego glocka 18. Trafił Baszira. Kierowca mercedesa trafił Wadima. W twarz. Wadim miał na sobie kamizelkę kuloodporną. Najnowszy model. Lekka, udawała część garnituru, dlatego Baszir i jego kierowca nie zwrócili na nią uwagi. Jednak nawet najlepsza kamizelka nie chroni przed strzałem w twarz.
Pietia latarką podbił lufę uzi, ale zanim Sharon zdołał go wyeliminować, kurdupel wykonał przewrót w tył i ukrył się poza kręgiem światła reflektorów ciężarówki. Skurwiel musiał trenować gimnastykę czy inne kung-fu. Pietia uratował życie Sharonowi, zatrzaskując drzwi kontenera na ułamek sekundy, nim kierowca mercedesa znów otworzył ogień. Sam przetoczył się pod kontenerem i doczołgał do szoferki. Silnik cały czas był na chodzie. Pietia wcisnął gaz, ciężarówka rozwaliła wrota destylarni, po chwili nie było już widać nawet jej świateł.
Kierowca mercedesa wyszedł z ukrycia, upewnił się, że Baszir nie żyje, na wszelki wypadek wystrzelił jeszcze serię w martwego Wadima. Wsiadł do mercedesa, odjechał. Była druga czterdzieści. Cała akcja trwała cztery minuty. Niecałe.
Na cementowej posadzce destylarni zostały trupy Wadima i Baszira.
O ósmej dwanaście kierowca mercedesa przejechał przez zachodnią granicę Polski.
Strażnik, łaskotany jęzorem własnego psa, trząsł się jeszcze ze śmiechu przez trzynaście minut, do drugiej pięćdziesiąt trzy, kiedy to w Fabryce zjawił się pierwszy patrol policji. Ekipa śledcza przyjechała szesnaście minut później. Na miejscu zbrodni bardziej niż dwa trupy funkcjonariuszy zaniepokoił leżący obok zwłok licznik Geigera. Natychmiast powiadomili o nim swoich przełożonych.
Ciężarówkę z kontenerem znaleziono nazajutrz w Serocku pod Warszawą. Było w niej mnóstwo śladów, ale żaden nie doprowadził do uczestników strzelaniny w Fabryce Likierów i Wódek Gatunkowych.
Mercedesa nigdy nie odnaleziono. Jego kierowcy również. Trzy miesiące później kuter duńskiej straży przybrzeżnej wyłowił z morza w pobliżu Aalborga zwłoki niskiego mężczyzny o oliwkowej, smagłej skórze. Zwłok nigdy nie zidentyfikowano. Pochowano je na koszt królowej na miejscowym cmentarzu.
Destylarnia miała ponad osiemset metrów kwadratowych powierzchni, więc ekipa śledcza skończyła badanie miejsca zbrodni dopiero późnym przedpołudniem. Ciała Wadima i Baszira zabrano wcześniej. Przed siódmą były w kostnicy Zakładu Medycyny Sądowej Uniwersytetu Medycznego przy ulicy Oczki.
Uprowadzono je dwadzieścia osiem minut później.