Bandyci Rodriguez - Łukasz Gołębiewski - ebook

Bandyci Rodriguez ebook

Łukasz Gołębiewski

3,5

Opis

 

Łukasz Gołębiewski. Autor min. bestsellerowej „Xenna, moja miłość” i „Gdzie jest czytelnik?” znów w wielkim stylu.

Bandyci Rodriguez” to utopia porównywana do „W drodze” Jacka Kerouaca oraz „Bonnie i Clyde” Arthura Penna. Lata dziewięćdziesiąte. Brudne ulice Meksyku. W miejscu gdzie rządzi bezprawie, nędza i alkohol para bliźniaków Rosita i Ricardo okradają banki, mordują i uciekają. Wychowywani bez ojca i matki, dzieci ulicy. Chcą umrzeć z pieśnią na ustach. Walczą o lepsze życie, wolne i bez przymusu. Ta historia jest niczym korrida, pieśń o bohaterach żyjących poza prawem, występnych, ale przepełnionych namiętnością.

 

Najlepsza książką Gołębiewskiego od czasu „Xenny”. Mrożące krew w żyłach opisy sprawią, że nie oderwiecie się od tej książki nawet na minutę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 179

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Co­py­ri­ght by Łu­kasz Go­łę­biew­ski, 2013

© Co­py­ri­ght by Ji­ra­fa Roja, 2013

Re­dak­cja: Han­na Ku­kwa

Ła­ma­nie: Tat­su  tat­su@tat­su.pl

Pro­jekt okład­ki: Agniesz­ka Her­man

Zdję­cie na okład­ce: fo­to­lia.com

Mapa: Ewa Sa­ba­ła

ISBN 978-83-62948-96-3

www.ji­ra­fa­ro­ja.pl

Wy­da­nie I 

War­sza­wa 2013

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Czło­wiek jest je­dy­ną isto­tą, któ­ra ko­pu­lu­je twa­rzą w twarz, pa­trząc na swo­je­go part­ne­ra. (…) Męż­czy­zna może więc w oczach ko­bie­ty zo­ba­czyć roz­kosz lub prze­strach, mi­łość lub lęk; ludz­ka jaźń od­sła­nia się wte­dy do koń­ca. Spo­sób ko­pu­lo­wa­nia ozna­cza po­ja­wie­nie się czło­wie­ka jako isto­ty psy­chicz­nej, przej­ście od zwie­rzę­co­ści do czło­wie­czeń­stwa. Na­wet mał­py ko­pu­lu­ją „ty­ła­mi”

Rol­lo MayMi­łość i wola

Zbrod­nia jest cno­tą ubo­gich

Car­los Fu­en­tes Wola i for­tu­na

1.

So­bo­ta, 12 paź­dzier­ni­ka 1996,przed po­łu­dniem, Tu­xte­pec

Nie znam uczu­cia li­to­ści. Nie dla ludz­kich śmie­ci. Czę­sto czu­ję wstręt, po­gar­dę, cza­sem gniew, cza­sa­mi pra­gnę ze­msty.

Ten sku­lo­ny pod ka­lo­ry­fe­rem by­dlak, któ­ry te­raz trzę­sie się jak ga­la­re­ta i wy­ba­łu­sza na mnie czer­wo­ne jak u kró­li­ka gały, jesz­cze nie­daw­no zgry­wał choj­ra­ka. Tacy oni są, od­waż­ni w gru­pie, a jak przy­cho­dzi co do cze­go, to mają mo­kro w ga­ciach i na­wet nie pró­bu­ją się bro­nić. Li­czą, że sko­wy­tem zmięk­czą ser­ce. Nie moje. Nie je­stem czu­ły na roz­pacz­li­we bła­ga­nia. Od­wrot­nie, brzy­dzą mnie i nu­dzą. A ten mnie brzy­dzi szcze­gól­nie. Ob­ra­ził mi sio­strę, po­tem uciekł jak tchórz, a te­raz jak skoń­czo­ny du­reń dał się zwa­bić w pu­łap­kę.

Dur­nie nie za­słu­gu­ją na li­tość.

– Pe­dro, spójrz na mnie i słu­chaj uważ­nie, a może cze­goś się jesz­cze na­uczysz. Je­steś go­rzej niż wszą, je­steś hijo de la chin­ga, wiesz, co to zna­czy? Two­ja mat­ka ob­cią­ga­ła dru­ta naj­gor­szym śmier­dzie­lom, a ty je­steś bę­kar­tem jed­ne­go z nich. Zga­dza się, Pe­dro?

Z ust ciek­nie mu śli­na, a po ciem­nych po­licz­kach po­marsz­czo­nych jak wy­schnię­te wi­no­gro­na – łzy. Nic nie po­wie, nie krzyk­nie, może co naj­wy­żej się za­pluć, bo nar­ko­tyk spa­ra­li­żo­wał mu krtań. Nie po­trze­bu­ję jego gło­su, chcę tyl­ko wy­mie­rzyć karę.

Ten gnój na pod­ło­dze to Pe­dro Xi­me­nez, drob­ny han­dlarz crac­kiem, co to opła­ca się gang­ste­rom i po­li­cjan­tom, za­opa­tru­je się w to­war w tien­di­tas, w skle­pi­kach, ni­czym sprze­daw­ca wa­rzyw, i żyje w cią­głym stra­chu o uciu­ła­nych kil­ka­na­ście ty­się­cy do­lców. Lubi jed­nak zgry­wać bo­ha­te­ra. Pa­ni­sko w swo­jej wsi. Ma­fio­so w pla­sti­ko­wych oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych, któ­ry pew­nie na­wet nie wie, jak prze­ła­do­wać Ka­łasz­ni­ko­wa. Przy­je­chał na moje za­pro­sze­nie z La Ven­ta, to ka­wa­łek dro­gi. Pa­zer­ny głu­piec, je­chał trzy go­dzi­ny, żeby te­raz trosz­kę so­bie po­cier­pieć. Nie lu­bię fra­je­rów, a zwłasz­cza fra­je­rów, któ­rzy ob­ra­ża­ją moją sio­strę, bo nor­mal­nie nie zwra­cam na nich uwa­gi, po­wie­trza wy­star­cza dla wszyst­kich. Ten pro­sił się jed­nak o uwa­gę, chciał pry­wat­ne­go spek­ta­klu, to go ma. Pro­ste. Dłu­go nie cze­kał. Le­d­wie przed­wczo­raj za­cze­pił Ro­si­tę w Car­de­nas, je­chał knur z ban­dą na­ćpa­nych wiej­skich cwa­nia­ków i krzy­czał na dziew­czy­ny, wy­sta­wia­jąc obrzy­dli­wą czer­wo­ną gębę z ob­dra­pa­ne­go ka­brio­le­tu, taki to ma­cho z nie­go. Oni wszy­scy są ma­cho na od­le­głość, z sa­mo­cho­du i wśród ko­le­gów, a gdy im przy­sta­wisz lufę do ust, sra­ją pod sie­bie. Pod­je­chał bli­sko i klep­nął ją w ty­łek jak dziw­kę, my­ślał, że może kle­pać Ro­si­tę Ro­dri­gu­ez bez­kar­nie, ale po­my­lił się bar­dzo. Nie może, i bę­dzie ża­ło­wał, że to zro­bił. Rosa na miej­scu od­strze­li­ła­by skur­wie­lo­wi jaja, ale jak zo­ba­czył, że wy­cią­ga re­wol­wer, do­ci­snął gaz i zwiał wznie­ca­jąc tu­man ku­rzu. Tchórz my­ślał, że mu uszło pła­zem, że było, mi­nę­ło, nic się nie sta­ło, że to był ko­lej­ny świet­ny żart. Nie taki świet­ny. W mia­stecz­ku do­brze go zna­li i wca­le nie ko­cha­li. Spy­ta­łem pierw­sze­go świad­ka, wła­ści­cie­la baru przy Ave­ni­da San Juan, i już wie­dzia­łem wszyst­ko o czer­wo­no­skó­rym play­boyu, synu chin­gi, Pe­dro Xi­me­ne­zie. A po­tem wy­star­czy­ło po­słać mu ty­siąc peso wraz z kar­tecz­ką, z ad­re­sem tego ho­te­lu w Tu­xte­pec – przy­le­ciał tu jak mu­cha do gów­na, my­śląc, że ma no­we­go klien­ta na swój brud­ny to­war. A tu nie­spo­dzian­ka, my nie bie­rze­my, nie sprze­da­je­my i nie ku­pu­je­my, przy­kra spra­wa, zy­sku nie bę­dzie. Ale może bo­leć. Tyle zro­zu­miał od razu, bo chłop po­bladł na wi­dok mo­jej pięk­nej sio­strzycz­ki, kie­dy go­dzi­nę temu wszedł do po­ko­ju w tych swo­ich ża­ło­snych mo­ka­sy­nach z pod­krę­co­ny­mi no­ska­mi, de­ka­ty­zo­wa­nych dżin­sach i czer­wo­nej roz­cheł­sta­nej ko­szu­li w sty­lu bu­cho­nes.

– Je­steś, Pe­dro, śmie­ciem, ale nic ci nie zro­bię, wyj­dziesz stąd, tak jak wsze­dłeś, tyl­ko mu­sisz naj­pierw prze­pro­sić moją sio­strę. Taka drob­nost­ka, któ­rą chy­ba je­steś jej wi­nien – mó­wię do nie­go ci­cho i pra­wie uprzej­mie. A jemu tyl­ko śli­na z ust ście­ka na pod­ło­gę.

Eks­cy­tu­je mnie spo­kój Ro­si­ty. Leży na łóż­ku i kart­ku­je fol­der tu­ry­stycz­ny, któ­ry ktoś tu przed nami zo­sta­wił. Na­wet nie pa­trzy na za­plu­ty, spo­co­ny, brud­ny pysk In­dia­ni­na. Nie ro­zu­miem, jak ten śmieć mógł być tak głu­pi, żeby ją za­cze­pić. Brak in­stynk­tu. I sa­mo­kry­ty­cy­zmu też. A Rosa roz­kosz­nie się prze­cią­ga.

We mnie spo­ko­ju nie ma. Nig­dy. Mu­szę dzia­łać, bez­czyn­ność to dla mnie śmierć.

– Oj Pe­dro, nie roz­cza­ro­wuj mnie. To chy­ba ko­rzyst­ny dla cie­bie układ? Mó­wisz prze­pra­szam i ha­sta lu­ego, nikt nie bę­dzie ży­wił do cie­bie ura­zy. Zo­sta­nie ci wy­ba­czo­ne, zwłasz­cza że przy­je­cha­łeś tu do nas sam, z wła­snej woli. Do­ce­niam trud. Ale nie lu­bię zwle­kać, więc ra­dzę, po­spiesz się, bo go­tów je­stem po­my­śleć, że nie trak­tu­jesz mo­jej sio­stry z na­le­ży­tym re­spek­tem. A może tak wła­śnie jest, co? Może wciąż uwa­żasz, że to ulicz­na dziw­ka? Może my­ślisz, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku, że nie mu­sisz za nic prze­pra­szać? Ro­bię się zły, Pe­dro, kie­dy mil­czysz. Wiesz, co ro­bię, jak je­stem zły? Wiesz co? Kur­wa, za­raz się prze­ko­nasz.

Prze­szklo­ne roz­bie­ga­ne czar­ne oczy i char­kot. To nie są prze­pro­si­ny. A mnie Pe­dro już bar­dzo nu­dzi.

– Za­po­mnia­łeś ję­zy­ka, Pe­dro? Sko­ro za­po­mnia­łeś, to pew­nie nie jest ci on już po­trzeb­ny.

Przy­go­to­wa­łem się na ten mały te­atrzyk, show, spe­cjal­nie dla mo­jej Ro­si­ty. Pe­dro Xi­me­nez w roli gwiaz­dy. Ob­cę­gi ko­wal­skie w roli re­kwi­zy­tu. Ja w dru­go­pla­no­wej roli opraw­cy.

– Nasz mały Pe­dro prze­pro­si czy za­śpie­wa? – py­tam szep­tem i po­ka­zu­ję mu no­wiut­kie, ku­pio­ne wczo­raj w skle­pie że­la­znym szczyp­ce do cię­cia prę­tów. Mają dłu­gie po­ma­rań­czo­we rącz­ki, a na koń­cu ru­cho­me czar­ne ostrze, twar­de i moc­ne. On plu­je i dy­go­ce, pró­bu­je coś wy­beł­ko­tać, za­sło­nić się rę­ko­ma, ale na­wet nie ma siły za­ci­snąć dło­ni, bez­wol­ny i sła­by jak szma­cia­na lal­ka. – Bied­ny brzyd­ki Pe­dro nie­mo­wa. Za­szczał de­ka­ty­zo­wa­ne dżin­sy.

Wpy­cham mu na­rzę­dzie do gar­dła, a on tyl­ko wy­trzesz­cza oczy, bo na­wet zę­bów nie jest w sta­nie za­ci­snąć, roz­sze­rzam szczę­kę i chwy­tam w klesz­cze obrzy­dli­wy ró­żo­wy ję­zor. Klik i już po wszyst­kim. Pe­dro za­le­wa się krwią i mdle­je.

Dur­nie nie za­słu­gu­ją na li­tość. Dur­ni trze­ba ka­rać, żeby na­bie­ra­li wię­cej roz­sąd­ku.

– Mu­si­my kie­dyś znów po­je­chać na pla­żę Escon­di­da, są tam te­raz chat­ki do wy­na­ję­cia – Ro­si­ta od­ry­wa się od fol­de­ru, ma naj­pięk­niej­szy na świe­cie uśmiech i ni­cze­go nie po­tra­fię jej od­mó­wić.

– Oczy­wi­ście sio­strzycz­ko, po­je­dzie­my tam choć­by i w przy­szłym ty­go­dniu – z wdzięcz­no­ścią się uśmie­cha.

Ze­mdla­łe­go i cuch­ną­ce­go mo­czem Pe­dro cią­gnę do ka­bi­ny prysz­ni­co­wej, otwie­ram zim­ną wodę, niech się tro­chę od­świe­ży i ocu­ci. Ucię­ty ję­zyk wrzu­cam do ki­bla i spusz­czam wodę.

– Chodź Muxo – wo­łam kot­kę, któ­ra wła­śnie ze­szła z fo­te­la i ob­wą­chu­je nie­wiel­ką pla­mę krwi na wy­kła­dzi­nie. – To nie­do­bre, chodź, do­sta­niesz cia­stecz­ko.

Muxo to moja ra­dość, moja mi­łość, mój raj. Wtu­lam twarz w jej pach­ną­ce gwiaz­da­mi fu­ter­ko. Drob­na, z czar­nym ak­sa­mit­nym no­skiem i dłu­gi­mi wi­bry­sa­mi, je­den nie­pa­rzy­sty za­baw­nie za­krę­ca jej się nad brwią, ma cie­ka­we świa­ta, pięk­ne oczy, źre­ni­ce jak ob­sy­dian i tę­czów­ki jak ja­de­it, per­fek­cyj­ne po­łą­cze­nie barw. Pło­we pu­cha­te fu­ter­ko, na każ­dej łap­ce bia­łe skar­pet­ki i ta­kie śmiesz­ne wło­ski wo­kół pa­zur­ków. Czar­ny ogon jest roz­ło­ży­sty jak u wie­wiór­ki. Moja pięk­na dziew­czyn­ka. Nig­dy się nie roz­sta­je­my.

Wkła­dam Muxo do wy­ście­lo­nej mię­ciut­kim po­sła­niem klat­ki. Czas na nas. Ro­si­ta od­kła­da fol­de­ry, po­pra­wia bia­łą bluz­kę, któ­ra sek­sow­nie opi­na się na tych pier­siach twar­dych i gład­kich jak mar­mur. Kil­ko­ma szyb­ki­mi ru­cha­mi za­pla­ta war­kocz, szmin­ku­je usta. Do to­reb­ki wsu­wa Col­ta Py­thon 357, broń, któ­rą mo­gła­by na wy­lot prze­strze­lić ścia­nę, za­baw­ka w sam raz dla mło­dej damy. Ga­si­my świa­tło, pod prysz­ni­cem po­zo­sta­wiam le­cą­cą wodę. Prze­krę­cam klucz, opusz­cza­my po­kój nu­mer 20 ho­te­lu Mi­ra­dor.

***

W Ri­car­dzie naj­bar­dziej ce­nię jego po­czu­cie hu­mo­ru. Uwiel­biam ob­ser­wo­wać, jak z tru­dem opa­no­wu­je roz­sa­dza­ją­ce go emo­cje. Jest wul­ka­nem, ale nig­dy nie wpa­da w pa­ni­kę. Na moim bra­cisz­ku za­wsze mogę po­le­gać i znam go le­piej niż samą sie­bie. Do­brze jest mieć bliź­nia­ka.

Scho­dzi­my do ma­łe­go zim­ne­go holu tego ob­skur­ne­go ho­te­lu. On idzie przo­dem, sprę­ży­stym kro­kiem, mę­ski, do­brze zbu­do­wa­ny, zde­cy­do­wa­ny. W holu kli­ma­ty­za­cja usta­wio­na na máxi­mo, ko­ścio­trup by tu za­marzł, ale ge­ko­no­wi, któ­ry śpi na ścia­nie, naj­wy­raź­niej nic nie prze­szka­dza. Muxo, kot­ka Ri­car­da, na punk­cie któ­rej ma fio­ła, miau­czy nie­spo­koj­nie w klat­ce. Uro­dzi­ła się na jego rę­kach i wy­kar­mił ją, po­da­jąc jej do pyszcz­ka przez strzy­kaw­kę mle­ko dla nie­mow­ląt. Nig­dzie się bez niej nie ru­sza, po kie­sze­niach nosi ko­cie cia­stecz­ka, a ja na wszyst­kich ciu­chach mam ko­cie kła­ki. Jest jed­nak coś uro­cze­go w tym jego przy­wią­za­niu do zwie­rza­ka, trak­tu­je ją tak, jak­by była jego dziec­kiem.

– Bu­enos días se­ñor Ro­dri­gu­ez – sta­ry ka­rzeł­ko­wa­ty por­tier z bro­daw­ką na no­sie szcze­rzy po­żół­kłe od ty­to­niu zęby. – Jak się pań­stwu spa­ło?

– Do­sko­na­le – od­po­wia­da z uśmie­chem mój bra­ci­szek, pod­krę­ca wąsy i wrę­cza por­tie­ro­wi klucz, od­li­cza bank­no­ty, czte­ry­sta peso, po chwi­li do­da­je jesz­cze pięć­dzie­siąt. – Tro­chę na­bru­dzi­li­śmy w po­ko­ju, zna­czą­co pusz­cza do star­ca oko, pro­szę prze­ka­zać to ode mnie sprzą­tacz­ce, gdy już opo­rzą­dzi po­kój.

– Sí se­ñor – ka­rzeł znów szcze­rzy żół­te zęby i bie­gnie otwo­rzyć przed nami drzwi.

Na ze­wnątrz ośle­pia słoń­ce i ude­rza w nas fala wil­got­ne­go cie­pła. Próg ho­te­lu Mi­ra­dor to jak­by wro­ta do in­ne­go świa­ta. Wkła­dam szyb­ko oku­la­ry z fil­trem flu­ore­scen­cyj­nym, prze­cie­ram oczy, bo zmia­na na­tę­że­nia świa­tła jest bo­le­sna. Auto zo­sta­wi­li­śmy pod be­to­no­wym da­chem, w na­le­żą­cym do ho­te­lu bok­sie, mdli mnie od za­pa­chu gril­lo­wa­ne­go na uli­cy mię­sa, że też sprze­daw­ca tor­til­li mu­siał usta­wić się pod sa­mym wej­ściem do ga­ra­ży. Oby­dwo­je nie jemy mię­sa, bo mię­so śmier­dzi tru­pem. Zja­da­nie tru­pów to naj­lep­szy spo­sób, żeby sa­me­mu stać się tru­pem.

Na­sze auto ob­sia­dły oczy­wi­ście brud­ne dzie­cia­ki, nie mo­gło być in­a­czej. Od ty­go­dnia, od­kąd mamy zło­te­go mer­ce­de­sa, wszę­dzie to samo. Bu­dzi­my nie­zdro­wą sen­sa­cję, naj­wyż­szy czas po­zbyć się go i prze­siąść w coś mniej eks­tra­wa­ganc­kie­go. Oczy­wi­ście mer­ce­des był po­my­słem Ri­car­da, w po­przed­ni pią­tek skradł go we Flo­res, w Gwa­te­ma­li, ja­kie­muś mi­ni­stro­wi. Spor­to­wa li­mu­zy­na, do­pie­ro co we­szła na ry­nek, cał­kiem faj­na za­baw­ka, tyl­ko zbyt­nio rzu­ca­my się w oczy. Mi­ni­ster pew­nie do­stał go jako ła­pów­kę od któ­re­goś ze współ­pra­cu­ją­cych z es­ta­bli­sh­men­tem kar­te­li nar­ko­ty­ko­wych, wóz na­wet nie miał nu­me­ru re­je­stra­cyj­ne­go. Praw­do­po­dob­nie nig­dzie nie za­re­je­stro­wa­ny, nie­opo­dat­ko­wa­ny, nie­ubez­pie­czo­ny, szu­kaj wia­tru w polu. Ale kto szu­ka, ten w koń­cu znaj­du­je. Zde­cy­do­wa­nie czas naj­wyż­szy by się go po­zbyć.

Ri­car­do jest jak dziec­ko, te­raz za­kradł się i za­sko­czył brud­ne­go chło­pa­ka, któ­ry wlazł na ma­skę. Trzy­ma go wła­śnie za koł­nierz i przy­sta­wia mu do gło­wy lufę Ma­gnum 44. Mój bra­ci­szek uwiel­bia przed­sta­wie­nia. Chło­pak wy­ba­łu­sza prze­ra­żo­ne oczy i bła­ga o li­tość, wi­dzę, że jego ko­le­ga po­si­kał się ze stra­chu i stoi jak spa­ra­li­żo­wa­ny w żół­tej ka­łu­ży mo­czu. Resz­ta szcze­nia­ków ucie­kła. Ri­car­do robi groź­ną minę, od­su­wa chłop­cu pi­sto­let od gło­wy.

– Tym ra­zem do­sta­niesz tyl­ko na­ucz­kę, strze­lę w ko­la­no – mówi mu i ce­lu­je. Chło­pak nie­mal mdle­je ze stra­chu, a Ri­car­do wy­bu­cha śmie­chem, na­ci­ska ję­zy­czek spu­stu i pi­sto­let try­ska chło­pa­ko­wi w ko­la­no stru­mie­niem wody. Uwiel­biam po­czu­cie hu­mo­ru i ga­dże­ty mo­je­go bra­ta.

– Leć do domu sy­nek, strach ma wiel­kie oczy – śmie­je się do prze­ra­żo­ne­go chłop­ca i szar­manc­ko otwie­ra przede mną drzwi po stro­nie kie­row­cy. Sam sa­do­wi się obok, na­sta­wia kli­ma­ty­za­cję i włą­cza od­twa­rzacz CD, „Soy de ti”, śpie­wa­ją nasi za­pra­wie­ni w bo­jach krew­nia­cy z Si­na­loa. Los Ro­dri­gu­ez, nie­zła z nas ban­da. Głasz­czę czu­le bra­cisz­ka po jego twar­dych krót­kich wło­sach i z pi­skiem opon od­pa­lam mer­ca.

2.

So­bo­ta, 12 paź­dzier­ni­ka 1996,w samo po­łu­dnie, Tu­xte­pec

In­de­pen­den­cia. Mała za­tło­czo­na ulicz­ka, masa skle­pów, ba­rów i źle za­par­ko­wa­nych sa­mo­cho­dów. Z tru­dem zna­leź­li­śmy miej­sce, żeby się wci­snąć po­mię­dzy sta­re­go ca­dil­la­ca a pic­ku­pa za­ła­do­wa­ne­go skrzyn­ka­mi z cuch­ną­cą na słoń­cu ce­bu­lą, nie­ca­łe sto me­trów od nie­du­że­go od­dzia­łu Ban­co Az­te­ca, In­sti­tu­ción De Ban­ca Mul­ti­ple. Ro­si­ta chwi­lę po­pra­wia ma­ki­jaż i wło­sy, wy­glą­da pięk­nie. Ca­łu­je mnie w usta, uśmie­cha się i wy­cho­dzi, idzie dum­nie wy­pro­sto­wa­na, spodnie z de­li­kat­nej czar­nej skó­ry pod­kre­śla­ją jej nie­ska­zi­tel­ną fi­gu­rę. Zo­sta­ję z Muxo, bo kot­ka nie prze­pa­da za strze­la­niem, poza tym czas na to­a­le­tę. Mru­czy ra­do­śnie, gdy wyj­mu­ję ją z klat­ki, i przy­ty­ka do mo­jej twa­rzy wil­got­ny no­sek. De­li­kat­nie roz­cze­su­ję jej pu­cha­te fu­ter­ko.

Lu­dzie cza­sem py­ta­ją mnie, dla­cze­go kot, a nie pies?, z psem po­dró­żo­wać ła­twiej, koty przy­wią­zu­ją się do miej­sca. Nie lu­bię psów, nie mają ho­no­ru, na­mol­nie do­pra­sza­ją się uwa­gi, jak po­rzu­co­ne dzie­ci roz­pacz­li­wie do­ma­ga­ją się mi­ło­ści. To praw­da, koty lu­bią sta­łe miej­sce, ci­szę, spo­kój, lu­bią prze­sy­piać dłu­gie go­dzi­ny w cie­ple, ale Muxo nie zna tych przy­jem­no­ści, za­wsze jest przy mnie, za­wsze w ru­chu. I ak­cep­tu­je to w peł­ni. Tak jak ja, ma in­stynk­tow­ną po­trze­bę nie­za­leż­no­ści, prze­strze­ni. A jed­no­cze­śnie po­tra­fi się przy­wią­zać, pra­gnie bli­sko­ści i od­wza­jem­nia ją cie­płem, oka­zu­je mi­łość na swój nie­śmia­ły spo­sób. Ro­zu­mie­my się do­sko­na­le, sam je­stem nie­śmia­ły.

– Wiesz, że je­steś naj­ład­niej­szą kot­ką świa­ta? – py­tam i pa­trzę w te nie­zwy­kłe ja­de­ito­we tę­czów­ki, któ­re z bli­ska wy­glą­da­ją jak abs­trak­cyj­ne wi­tra­że, a ona mru­czy po­ta­ku­ją­co. Wie o tym do­brze, po­wta­rzam jej to każ­de­go dnia. Na dło­ni po­da­ję jej garść ło­so­sio­wych cia­ste­czek. Los Ro­dri­gu­ez śpie­wa­ją kor­ri­dę „El ran­che­ro que te besa”, śpie­wa­ją, że śmierć jest pew­na, ży­cie nie.

***

– Za­mknij drzwi i wy­wieś kar­tecz­kę „Prze­rwa w pra­cy” –mó­wię ły­se­mu gru­ba­so­wi w mun­du­rze straż­ni­ka ban­ku. – A po­tem po­łóż swo­ją pu­kaw­kę na pod­ło­dze i grzecz­nie ustaw się pod ścia­ną, to może nie od­strze­lę ci gło­wy. Lufę Py­tho­na wci­skam mu z ca­łej siły w tłu­stą mał­żo­wi­nę uszną. Ten kolt to jed­na z dwóch ro­dzin­nych pa­mią­tek, ja­kie zo­sta­ły po dziad­ku Pan­kra­cym. Pan­kra­cy Ro­dri­gu­ez nie­na­wi­dził dwóch rze­czy – swo­je­go imie­nia i wy­mia­ru spra­wie­dli­wo­ści. Ko­chał wol­ność, boks, pre­rię i mu­stan­gi. Po­wie­si­li go je­sie­nią 1960 roku, w dniu, w któ­rym Mu­ham­mad Ali sto­czył pierw­szą za­wo­do­wą wal­kę bok­ser­ską. Mój wiel­ki srebr­ny Py­thon z ośmio­ca­lo­wą lufą to praw­dzi­we ar­cy­dzie­ło, je­den z pierw­szych, ja­kie wy­pro­du­ko­wa­no w tym mo­de­lu. Dzia­dzio lu­bił ta­kie cac­ka. Dru­gą pa­miąt­ką po nim jest Smith & We­sson ka­li­ber 44 z lufą 8 3/8 cala, ulu­bio­na pu­kaw­ka Ri­car­da. Oby­dwa z 1955 roku. Oby­dwa wciąż nie­za­wod­ne.

Straż­nik grzecz­nie robi to, o co go pro­szę. Lu­bię zmu­szać męż­czyzn do ule­gło­ści, ale ten to nie męż­czy­zna a sta­ra fajt­ła­pa. Strach w oczach, pot na czo­le, tłu­sta dupa i roz­le­wa­ją­cy się brzuch. Pew­nie nie­wie­le mu zo­sta­ło do eme­ry­tu­ry, może kie­dyś był po­li­cjan­tem, ale obe­rwał i go zwol­ni­li, ci ochro­nia­rze zwy­kle wcze­śniej pra­co­wa­li w po­li­cji, gdy wy­co­fu­je się prze­stra­szo­ny pod ścia­nę, wi­dzę, że wy­raź­nie uty­ka.

Nie­wiel­ki od­dział ban­ku jest pu­sty. Tak jak prze­wi­dzie­li­śmy. W tym par­nym upa­le nikt w po­łu­dnie nie robi nic po­nad to, co ko­niecz­ne. Urzęd­ni­cy sie­dzą w kli­ma­ty­zo­wa­nych po­ko­jach, ro­bot­ni­cy opier­da­la­ją się gdzieś w cie­niu drzew, pi­ja­cy, kur­wy i po­li­cjan­ci od­sy­pia­ją noc, tyl­ko han­dla­rze mają prze­je­ba­ne, kry­ją się pod mar­ny­mi pa­ra­so­la­mi i w ku­rzu uli­cy na­wo­łu­ją do swo­ich kra­mi­ków i gar­kuch­ni.

Zim­ne bia­łe wnę­trze wy­ło­żo­ne ta­ni­mi płyt­ka­mi, któ­re imi­tu­ją mar­mur, kli­ma­ty­za­cja oczy­wi­ście jak wszę­dzie – na ma­xi­mo, jak w kost­ni­cy. Ce­lu­ję w ka­sje­ra, któ­ry z pod­nie­sio­ny­mi wy­so­ko w górę rę­ko­ma wy­trzesz­cza oczy. Dło­nie mu drżą, ale nie bar­dzo. Ład­ny mło­dy chło­pak, pew­nie to jego pierw­sza pra­ca, ciem­no­skó­ry, w bia­łej ko­szu­li, z czar­ną pla­kiet­ką na pier­si, pod­cho­dzę bli­żej i od­czy­tu­ję na­pi­sa­ne tam imię.

– Nie bój się Lo­uis, ma­mu­sia nie zro­bi ci krzyw­dy, jak bę­dziesz grzecz­nym chłop­cem. Masz taką przy­jem­ną de­li­kat­ną bu­zię, na pew­no po­do­basz się dziew­czy­nom, co Lo­uis? – prze­czą­co kiwa gło­wą. – Może nie umiesz się do nich za­brać? Nie mia­łeś jesz­cze dziew­czy­ny, Lo­uis?

– Nie, pro­szę pani – chło­piec z wdzię­kiem spusz­cza gę­ste ciem­ne rzę­sy, pod­nie­ca mnie jego nie­win­ność.

– Mu­sisz się bar­dziej sta­rać, tro­chę śmia­ło­ści i zo­ba­czysz, że będą efek­ty. Wstań te­raz grzecz­nie, po­dejdź do pan­cer­nej sza­fy, tak, wła­śnie tej, któ­ra stoi wprost za tobą, nie mu­sisz się roz­glą­dać, masz ro­bić to, co ci mó­wię, otwórz sza­fę i włóż tyle pa­czek z bank­no­ta­mi, ile zmie­ści się do mo­je­go ple­ca­ka. Za­cze­kaj, chłop­cze, naj­pierw weź ple­cak – po­da­ję mu wiel­ki ple­cak tu­ry­stycz­ny Al­pi­nu­sa, moc­ny, czar­no-żół­ty, wczo­raj go wy­pa­trzy­łam, ma po­jem­ność czter­dzie­stu pię­ciu li­trów, a waży nie­speł­na pół­to­ra ki­lo­gra­ma. – Jesz­cze do­łóż do bocz­nych kie­sze­ni – mó­wię chłop­cu, bo ple­cak tak uszy­to, żeby po­mie­ścił jak naj­wię­cej roz­ma­itych dro­bia­zgów. A ob­wi­nię­te ban­de­ro­lą bank­no­ty to prze­cież dro­biaż­dżek. Lo­uis spraw­nie się uwi­ja.

Pa­trzę na straż­ni­ka, ale ten ni­cze­go nie kom­bi­nu­je, stoi ze spusz­czo­na gło­wą i wi­dać, że ma­rzy tyl­ko o tym, żeby wró­cić do domu na ko­la­cję. Nie zro­bi nic, pra­gnie tyl­ko, że­bym jak naj­szyb­ciej wy­szła. A mi się prze­cież nig­dzie nie spie­szy.

– Już wszyst­ko, pro­szę pani. Wło­ży­łem wszyst­ko, co było w sza­fie. Sześć­set ty­się­cy peso.

– To do­łóż jesz­cze to, co masz w ka­sie.

– Tak, pro­szę pani.

– Mo­ne­ty zo­staw, może ktoś bę­dzie po­trze­bo­wał drob­nych – śmie­ję się i na­rzu­cam na ra­mio­na cięż­ki już te­raz ple­cak. – Tyl­ko żad­ne­go alar­mu za­nim nie do­li­czysz do ty­sią­ca. Po­że­gnaj grzecz­nie ma­mu­się.

– Do­wi­dze­nia Se­ño­ra.

– Opo­wiedz dziew­czy­nom o na­pa­dzie na bank, zo­ba­czysz, ja­kie bę­dziesz miał bra­nie.

Chło­pak mil­czy, wzru­szam ra­mio­na­mi i wy­cho­dzę z łu­pem. Już w drzwiach sły­szę dzwo­nek alar­mu, idio­ta nie od­cze­kał ty­sią­ca se­kund, mło­dość jest nie­cier­pli­wa.

Od­wra­cam się i wi­dzę jego wy­stra­szo­ne oczy. Wie, że po­peł­nił błąd, wie, że za nie­go za­pła­ci, za­stygł jak spa­ra­li­żo­wa­ny, tyl­ko war­gi mu drżą. Cze­kam, aż z tru­dem prze­łknie śli­nę i strze­lam mu w sam śro­dek czo­ła, po­tęż­ny po­cisk roz­ry­wa czasz­kę nie­mal na dwie czę­ści. Żal chło­pa­ka, ale ta­kie są re­gu­ły gry. Miał szan­sę prze­żyć i stać się bo­ha­te­rem kil­ku pry­wa­tek. Pew­nie chciał wię­cej, ro­zu­miem go. Zgi­nął i bę­dzie bo­ha­te­rem ga­zet, a może na­wet te­le­wi­zji. Za ja­kiś czas być może wmu­ru­ją ta­bli­cę pa­miąt­ko­wą. Śmierć jest pew­na, ży­cie nie. Mło­dy Lo­uis prze­szedł wła­śnie do hi­sto­rii, a nie każ­de­mu dana jest taka szan­sa. Więk­szość umie­ra bez ja­kiej­kol­wiek tre­ści. Pa­trzę na spo­co­ne­go straż­ni­ka, ale ten trzy­ma roz­dy­go­ta­ne ręce w gó­rze i krę­ci bła­gal­nie gło­wą. Pusz­czam do nie­go oko. Prze­ży­jesz dziad­ku.

Na ze­wnątrz par­no i go­rą­co, a słoń­ce razi. Wkła­dam flu­ore­scen­cyj­ne oku­la­ry.

***

– Pójdź Muxo na swój ko­cyk – de­li­kat­nie ukła­dam kot­kę w klat­ce, gdzie ma swo­je za­ba­wecz­ki. Jej wy­cze­sa­ne fu­ter­ko wspa­nia­le lśni w słoń­cu. – Po­łóż się ko­cha­na, te­raz bę­dzie szyb­ka jaz­da.

Ro­si­ta idzie dum­nie wy­pro­sto­wa­na w na­szą stro­nę. Wo­kół wej­ścia do ban­ku zbie­ra się ge­sty­ku­lu­ją­cy, wzbu­rzo­ny tłum, od stro­ny Bo­ule­vard Be­ni­to Ju­arez sły­chać już ryk sy­ren po­li­cyj­nych. Ro­si­ta nie przy­spie­sza kro­ku, uwiel­biam jej spo­kój.