4,27 zł
Przepiękna, wzruszająca opowieść o ludzkiej niesprawiedliwości, zawiści, o niesprawiedliwym ocenianiu i traktowaniu drugiego człowieka, o kupcach, mnichach, klasztorach, średniowiecznej Moguncji, o Bezimiennym i o cudzie Bożym. Książeczka polecana zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych. Naprawdę warta przeczytania, jak wszystkie inne książki tej zapomnianej już dziś może nieco, ale na pewno wartej przypomnienia autorki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 26
Antonina Domańska
Ave Maria
wzruszająca opowieść
Armoryka
Sandomierz
Projekt okładki: Juliusz Susak
Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”
Wydawnictwo ARMORYKA
ul. Krucza 16
27-600 Sandomierz
tel +48 15 833 21 41
e-mail:[email protected]
http://www.armoryka.pl/
Ren, który od Moguncji rozlewa swe wody szeroko i płynie aż do Bingen, w kierunku południowo-zachodnim, tutaj robi nagły zakręt ku północy; a dostawszy się między strome, wysokie skaliska, szumi gniewnie w ścieśnionem korycie. Przed wiekami spienione wiecznie fale kryły w swej głębi urwiska granitowe, zabójcze dla wszelkiej żeglugi. Bingerloch, czyli wir Bingeński, dla flisaka i rybaka postrachem śmiertelnym.
Dziś rzeka uregulowana; przemocne złomy kamienne usunął mocniejszy od nich dynamit... Dziś parowce przerzynają bezpiecznie fale Renu, gdzie w zamierzchłych czasach galary, tratwy, a nawet łodzie ledwie się przesuwały wąskim pasem, tuż przy lewym brzegu.
_______
W roku Pańskim...
Mocna wielka bryka, wyładowana skórami, suknem, narzędziami rolniczymi i innym drobniejszym towarem, a zabezpieczona od słoty rogóżkami, wlokła się powoli traktem, wiodącym brzegiem Renu z Bingen do Heimbachu. Gościniec zwężał się i rozszerzał, w miarę, jak przybrzeżne olbrzymie skały pozostawiały mniej albo więcej równej przestrzeni nad rzeką. W niektórych miejscach niepodobna było dwom wozom wyminąć się; to też podróżny albo kupiec, ktokolwiek dojeżdżał do takich przesmyków, wysyłał przodem pachołka, by ostrzec jadących z przeciwnej strony i zatrzymać ich, póki sam nie wydostanie się na miejsce swobodniejsze.
Lipcowe słońce przypiekało.
Na przodzie bryki siedział właściciel towarów, zakupionych na jarmarku w Sprenlingen, sławetny Pieter z Heimbachu, wójt miasteczka i bogaty kupiec. Przy trzech koniach, zaprzężonych w pojedynkę dla wąskości drogi, szli jego słudzy, zachęcając to dobrem słowem, to batem zmęczone szkapy do pośpiechu. Zaś tuż przed końmi i tuż za wozem postępowało po sześciu najemnych zbrojnych pachołków. Oprócz kuszy i sajdaka ze strzałami każdy z nich miał jeszcze ostry toporek, zawieszony u pasa.
— Spory szmat drogi mamy już za plecami — odezwał się Hans, jeden ze służby. — Daj Bóg pogodę, przed zachodem słońca staniemy na miejscu.
— A gdybyśmy wyjechali z noclegu raniej — zauważył drugi.
— To co? Foitsbergu tak nie ominiemy — mruknął majster Pieter i westchnął ciężko.
— Nie trapcie się, panie, po próżnicy — rzekł Lebrecht, najstarszy z parobczaków. — Toć ów kumoter wasz, coście go w Bingen spotkali, musiał wiedzieć, co gada, kiedy nas tak zapewniał, że rycerz Heribert wyjechał wczoraj do lasów rüdesheimskich na trzydniowe łowy.
— Bóg by dał, żeby to prawda była... ja ludzkiemu gadaniu nie wierzę.
— Chyba nie siedzi cięgiem w norze jak puchacz w dziupli — ze śmiechem rzucił Jakub, a Hans dodał:
— Juści, pies by tego nie wytrzymał, a nie dopiero człowiek.
— Wy mi tu gadacie nicpotem, a ów przeklętnik ze swymi druhami już tam na nas może czyha u zakrętu — furknął pan Pieter i obejrzał się.
— Cobyście się wasza