Autobiografia pod ciśnieniem - Sheck Exley - ebook

Autobiografia pod ciśnieniem ebook

Sheck Exley

4,0
17,06 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Autobiografia legendy nurkowania jaskiniowego Shecka Exley’a, który od 16 roku życia związał się z wodą na tyle silnie, że większość podwodnych eksploracji wykonał jako pierwszy człowiek na ziemi. Trzykrotnie bił rekord świata w głębokich nurkowaniach sportowych, pierwszy na świecie przekroczył granicę 1000 nurkowań jaskiniowych, był odkrywcą przynajmniej kilkunastu podwodnych jaskiń na Florydzie, przez szereg lat poszerzając ich poznane granice. Zginął mając 45 lat w jaskini Meksyku, na 10 m przed osiągnięciem dna, położonego na głębokości 278 m. Jego ciało znaleziono na powierzchni oplątane liną opustową.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 382

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Sheck Exley odkrywa świat podwodnych jaskiń, jak kiedyś podbijano Dziki Zachód. Z kowbojskim sprytem radzi sobie z problemami, z kamienną twarzą szeryfa mierzy się z niebezpieczeństwem, z odwagą wyznacza nowe granice. Na chwilę możemy zostać jego towarzyszami podróży, a podróż to przednia.Jakiż to dreszcz emocji odkrywać, co nieodkryte i przekraczać granice, nigdy nie przekroczone!

Małgorzata Popienia

Wielki Błękit

Nurkowanie jaskiniowe jest niczym podróż w czasie, niczym cofnięcie się nawet do czasów prehistorycznych. Dzięki fascynującej opowieści Shecka Exley’a możemy razem z nim przenieść się w głębinę i wspólnie na nowo odkrywać podwodne tajemnice.

Marta Gierszewska

Magazyn Nurkowanie

Sheck Exley

Autobiografia

pod

ciśnieniem

W przekładzie

Janusza Ochaba

Tytuł oryginału:

CAVERNS MEASURELESS TO MAN

Copyright©1994by Cave Books

This Translation published by arrangement with Cave Books.

Zdjęcie na okładce:

Ann Kristovich

Fotografie:

Paul Heinerth, Franzjorg Krieg, Ned DeLoach,

Mary Ellen Eckhoff, Cindy Buttler,

Bob Gatling, Edward Exley, John Harper,

Court Smith, Rob Power, Yolanda Iliffe,

Glen Thompson, Lee Gilman, Karan Pribble,

Carl Cowart, Henry Nicholson, Lewis Holtzendorff,

Dan Lenihan, Dale Sweet, Sergio Zambrano,

Barbara Hasenmayer. Nuno Gomes

Grafika serii i łamanie:

Wojtek Wilk

Redakcja techniczna:

Marcin ChochorowskiiOlo Sawa

Korekta:

Jolanta Kucharska

ISBN978-83-62827-10-7

Wydawca:

Mayfly sp. z o.o.

02-093

W Xanadu kazał Kubla Khan

Rozkoszy dumny pałac wznieść,

Gdzie święta rzeka zwana Alph

przez jaskiń otchłań niezmierzoną

ku mrocznemu zmierza morzu.

podziękowania

Chciałbym wyrazić wdzięczność osobom, które przyczyniły się do powstania tej książki. Ned DeLoach, Beth Exley Paulsen, Paul DeLoach, Mary Ellen Eckhoff oraz wielu innych służyli mi nieocenioną pomocą przy jej pisaniu. Doskonałą ilustracją tego tekstu są zdjęcia takich fotografów, jak Ned DeLoach, Paul Heinerth, John Harper, Henry Nicholson, Dave Sweet, Rob Power, Joe Prosser, Bob Gatling, Franzjorg Krieg, Paul Smith, Court Smith, Edward Exley, Yolanda Iliffe, Glenn Thompson, Lee Gilman, Karan Pribble, Carl Cowart, Lewis Holtzendorff, Mary Ellen Eckhoff, Dan Lenihan oraz Barbara Hasenmayer.

ANEKSY:

Aneks 1: Ann Kristovich: Zacaton. Historia

Aneks 2: Krótka historia zorganizowanego nurkowania jaskiniowego w USA

Aneks 3: Najdłuższe zalane jaskinie

Aneks 4: Run-time nurkowania Shecka Exleya w Nacimento del Rio Mante 28.03.1989 r. 

Aneks 5: Najgłębsze studnie krasowe świata

Aneks 6: Najgłębsze nurkowania jaskiniowe

Aneks 7: Nurkowania poniżej 200 m

MAPY:

Giant Cave, Belize

Little River Spring, Floryda, USA

Morrison Springs, Floryda, USA

Eagle’s Nest, Floryda, USA

Little Salt Spring, Floryda, USA

Boiling Hole, Bahamy

Lake Tarpon Sink Cave, Floryda, USA

Atlantida Tunnel, Wyspy Kanaryjskie

Hughes Spring Cave, Alabama, USA

Last Hope Syphon, Wirginia, USA

Manatee Springs Cave System, Floryda, USA – plan ogólny

Manatee Springs Cave System, Floryda, USA – przekrój

Suwanacoochee Spring Cave System, Floryda, USA

Cathedral Canyon Cave System, Floryda, USA – plan ogólny

Cathedral-Falmouth System, Floryda, USA – przekrój

Nacimiento del Rio Mante, Meksyk

przedmowy

Nuno Gomes

KrzysztofStarnawski

Nurkowanie jaskiniowe jest uznawane za jeden z najniebezpieczniejszych sportów na świecie. Większość ludzi odczuwa strach na samą myśl o nurkowaniu w jaskiniach. Dotychczas zginęło już wielu nurków, którzy z pasją oddawali się temu wymagającemu, lecz ekscytującemu sportowi, domenie prawdziwych badaczy. Choć techniki nurkowania jaskiniowego wciąż się rozwijają, liczba śmiertelnych wypadków nadal jest bardzo wysoka: tu nie ma miejsca na błędy, każde niedopatrzenie może być ostatnim.

Wśród nurków jaskiniowych jest elitarna grupa tych, którzy schodzą na głębokości przekraczające 200 metrów. Takie nurkowanie wymaga doskonałego wyszkolenia, ogromnego doświadczenia, niezwykłych umiejętności i sprawności oraz przede wszystkim stalowych nerwów.

Sheck Exley był „arcymistrzem” nurkowania głębinowego w jaskiniach. Żaden inny nurek nie przyczynił się do rozwoju nurkowania jaskiniowego w takim stopniu jak on. Sheck uczył się na błędach innych. Ilekroć wydobywał ciało towarzysza nurkowań z jaskiń na Florydzie, tylekroć badał uważnie okoliczności jego śmierci. W ciągu ponad trzydziestu lat jego kariery wiele razy dochodziło do takiej smutnej konieczności. Tylko w 1976 roku w jaskiniach Florydy zginęło 26 osób. Statystyki wypadków w innych częściach świata nie wyglądały lepiej.

Sheck ustanowił wiele rekordów w nurkowaniu jaskiniowym, jednak każdy, kto podejmuje próby bicia rekordów, musi liczyć się z ogromnym ryzykiem. W końcu i on stracił życie, w Zacaton w Meksyku, na głębokości 276 metrów, gdy próbował dotrzeć do dna tej słodkowodnej jaskini, mierzącej aż 319 metrów.

Miałem zaszczyt nurkować z Sheckiem Exleyem i uczyć się od niego. W roku 1993, rok przed śmiercią, odwiedził jaskinię Boesmansgat w Afryce Południowej. Należałem wówczas do jego zespołu. Moje najgłębsze nurkowanie podczas tej ekspedycji wyniosło 177 metrów. Sheck bez trudu poprawił ten wynik, osiągając 263 metry, w czym pomagałem mu jako nurek wsparcia na głębokości 90 metrów. Afrykańskie nurkowanie Shecka było tylko o metr płytsze od rekordu świata, który ustalił w marcu 1989 roku, w Nascimiento del Rio Mante.

Sheck był prawdziwym sportsmenem. Dlatego też gotów był pożyczyć mi swój sprzęt, bym i ja osiągnął 263 metry. Wiedziałem, że wymaga to czegoś więcej niż tylko sprzętu – ogromnego doświadczenia i przygotowania psychologicznego, którymi na tym etapie swojej kariery nie dysponowałem. Podziękowałem uprzejmie i… przeżyłem, by zanurkować kiedy indziej.

Tylko bardzo nielicznym udało się zejście poniżej 240 metrów i przeżycie tego wydarzenia. Być może jest ich mniej więcej tylu, ilu kosmonautów, którzy stanęli na Księżycu. Sheck Exley pozostaje nadal jednym z tych wybrańców, nawet dziś, piętnaście lat po 7 kwietnia 1994 roku, kiedy zginął w wieku zaledwie 45 lat.

                                                                                                                                                                                                                     Nuno Gomes

Nuno Gomes (ur. 1951) – rekordzista świata w nurkowaniu z aparatem oddechowym 318,25 mi jaskiniowym 282,6 m.

* * *

Nigdy nie spotkałem Shecka Exleya, nie mamy też żadnych wspólnych znajomych. Nawet jaskinie, które ukochaliśmy i w których nauczyliśmy się nurkowania, mają skrajnie odmienny charakter i leżą na przeciwnych krańcach świata. Czuję jednak instynktownie, że gdyby kiedyś nasze drogi się skrzyżowały, nie przeszedł-bym koło Shecka obojętnie. Myślę, że to, co ja czułem, odkrywając swój podziemny świat, On czuł dużo wcześniej, ale w podobny sposób. Wiedział, że eksploracja – odkrywanie nieznanych i niezbadanych części jaskiń – to cel, dla którego można poświęcić bardzo dużo, zyskując satysfakcję wspólną wszystkim zdobywcom. To uczucie daje olbrzymi zastrzyk energii pozwalającej przełamywać wszystkie napotykane bariery, a takich Sheck na pewno miał do pokonania sporo. Był prekursorem nurkowania jaskiniowego. Poszukując rozwiązań problemów nie mógł liczyć na Internet, podręczniki lub doświadczonych kolegów. Jego nurkowania były swoistym eksperymentem na samym sobie. To była niebezpieczna droga i niejeden nurek zapłacił za taki eksperyment życiem. Ale pamiętajmy, że wtedy to była jedyna droga do celu, a satysfakcja była największą nagrodą.

Łączyła nas potrzeba eksploracji i przełamywania barier. Dzieliły czas i miejsca, w których działaliśmy. Jedyne, czego mu zazdroszczę, to szansa robienia do ostatniej chwili tego, co kochał.

                                                                                                                                                                                                       Krzysztof Starnawski

Krzysztof Starnawski (ur. 1968) – płetwonurek, speleolog, taternik. Zdobywca Kolosa w kategorii „Wyczyn roku” (1999) za najgłębsze polskie nurkowanie swobodne (131 m) w jaskini HranickáPropast w Czechach oraz wyróżnienia w 2000 roku za pobicie tego rekordu o 50 m. Organizator i uczestnik wyprawy, która w 2003 odnalazła wrak zatopionego w 1945 roku na Bałtyku niemieckiego statku MS Goya.

* * *

rozdział 1

Koszmar zwykłego człowieka

iewidzialne dłonie chwyciły mnie mocno i pociągnęły nieubłaganie w dół, w morską głębinę. Potężny wir wsysał mnie w trzewia Ziemi, wraz z miriadami meduz, krewetek i lucjanów. Ryby przewracały wielkimi, ciemnymi oczami i rozglądały się gorączkowo na boki, szukając drogi ucieczki. Chrapliwy zgrzyt automatu wypełniał metalicznym echem moje uszy za każdym razem, gdy wciągałem powietrze. Pęcherzyki wydychanego powietrza wpływały wraz ze mną do wąskiej, czarnej jak smoła szczeliny zamiast unosić się swobodnie ku powierzchni.

Wirujący prąd wepchnął mnie prosto w skalne imadło. Utknąłem w szczelinie tak wąskiej, że z trudem rozdymałem płuca, by zaczerpnąć powietrza. Rozpędzony strumień wody zalał moją maskę, gdy wysuwałem się z kamiennego zacisku. Potem opadła na mnie chmura płynnego błota, pozbawiając mnie resztek widoczności.

Roześmiałem się na myśl, że dla większości ludzi taka sytuacja byłaby koszmarem. Wydostawszy się z wąskiej szczeliny, przedmuchałem maskę z wody, rozluźniłem się i pozwoliłem, by naturalna winda – wstępujący prąd wody – niosła mnie w dół. Kilka sekund później wypłynąłem z wąskiego, błotnistego przejścia i znalazłem się w podziemnej komnacie o szerokości ponad 30 metrów i wysokości 7,5 metra. Woda zrobiła się nagle przejrzysta jak powietrze, a latarki moich towarzyszy wypełniały jaskinię jasnym blaskiem. Wyglądaliśmy niczym olbrzymie świetliki, unoszące się między setkami kryształowych stalaktytów, które zwisały z sufitu jak olbrzymie, kamienne sople.

Byliśmy bardzo dziwnymi świetlikami, odzianymi w pianki i obciążonymi skomplikowanym sprzętem o wadze około 70 kilogramów. Każdy nurek na plecach taszczył dwa wielkie stalowe pojemniki z powietrzem; dwie butle połączone z dwoma zaworami. Na jednym z zaworów znajdował się automat z małym gumowym wężem1 prowadzącym do ustnika, który dostarczał nurkowi powietrze przy każdym wdechu. Podobny automat był zamocowany na drugim zaworze, przy czym ustnik wisiał swobodnie na gumce; nurek mógł korzystać z niego w razie wypadku. Do pierwszego automatu przymocowane były również dwa dodatkowe węże. Jeden z nich połączony z manometrem (wskaźnikiem ciśnienia) pokazywał, ile powietrza zostało jeszcze w twinsecie (zestawie dwubutlowym). Drugi służył do nadmuchiwania kamizelki wypornościowej nurka, zwanej też jacket2; mechanizm inflacji był uruchamiany po naciśnięciu przycisku. Kamizelka ta zwana B.C. (buyoancy compensator, kompensator pływalności) była noszona na szyi i piersiach (ten typ jest określany mianem chomąta) lub na plecach, wciśnięta między butle a ciało nurka. Nurek napełniał kamizelkę powietrzem, by zrównoważyć ciężar sprzętu, co umożliwiało mu unoszenie się bez wysiłku nad dnem. Ponadto każdy nurek miał przy sobie kilka podwodnych latarek, dwa kołowrotki z liną (poręczówką), nóż, zegarek i głębokościomierz. Elementy te były tak umocowane, by można je było bez trudu zdjąć i wykorzystać.

Wysoki stopień niezawodności sprzętu do nurkowania z akwalungiem nie zwalniał nas z obowiązku noszenia wyposażenia zapasowego – w razie potrzeby każdy mógł ratować się sam. Wszyscy też wiedzieliśmy, jak pomagać sobie nawzajem. Uczyliśmy się tego bowiem na różnych kursach organizowanych przez Sekcję Nurkowania Jaskiniowego Krajowego Towarzystwa Speleologicznego (Cave Diving Section of National Speleological Society, NSS CDS), sponsora wyprawy do Giant Cave (Jaskinia Olbrzymia) w Belize, w 1982 roku. Do zespołu instruktorów i członków NSS CDS uczestniczących w tej ekspedycji należeli Paul Heinerth i Shannon Heinerth, odkrywcy Jaskini Olbrzymiej, Bill Fehring, Sandy Fehring, Mary Ellen Eckhoff i ja.

Dołączyłem do moich towarzyszy w wielkiej sali, ułożyłem dłoń w świetle latarki, by wszyscy dobrze ją widzieli, i dałem znak: „Nic mi nie jest”. W jaskini panowała całkowita cisza, przerywana jedynie przytłumionym bulgotem pęcherzyków powietrza, które wypuszczaliśmy przy oddechu. Spojrzałem na Mary Ellen, by sprawdzić, czy i ona czuje się dobrze. Jej błękitne oczy lśniły z podniecenia. Obróciła się w miejscu i poprowadziła nas w głąb jaskini. Powoli poruszaliśmy płetwami, sunąc przez las olbrzymich stalagnatów. Swoboda ruchów, którą zawdzięczaliśmy brakowi grawitacji, była upajająca, wszyscy jednak czuliśmy lekki niepokój wywołany świadomością, że znajdujemy się w zupełnie obcym nam środowisku, gdzie w każdej chwili możemy zginąć. Co kilka sekund musieliśmy odrywać się od cudownych widoków, by wykonywać rutynowe i nużące procedury decydujące o naszym przetrwaniu: sprawdzić, ile jeszcze zostało powietrza, sprawdzić, czy nasi partnerzy nie potrzebują pomocy, sprawdzić liny, by mieć pewność, że nie oddaliliśmy się od poręczówki prowadzącej do wyjścia z jaskini.

Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami Mary Ellen i ja skręciliśmy w boczną odnogę, pozostali zaś popłynęli dalej wzdłuż jaskini, by zbadać następny tunel. Nasza odnoga była znacznie węższa niż mierzący ponad 30 metrów szerokości główny korytarz. Niemniej był to imponujący tunel o średnicy 4,5 metra usiany tysiącami stalaktytów. Wkrótce rozwinęliśmy do końca starą poręczówkę i Mary Ellen wyjęła nowy kołowrotek z nylonową linką o grubości półtora milimetra. Przywiązała ją do końca starej liny, unosząc się mniej więcej trzy metry nad dnem jaskini, po czym ruszyła dalej, by stawić czoło nieznanemu.

Płynęliśmy teraz w miejsce, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek, co było przywilejem danym tylko nielicznym badaczom podmorskich głębin i kosmicznej otchłani. W pewnym sensie emocje przeżywane przez grotołaza są większe od tych, których doświadczają astronauci lub badacze morza. W erze teleskopów, sond kosmicznych i akustycznych oraz zdalnie sterowanych robotów z kamerami odkrywcy ci mogą wcześniej ujrzeć miejsce, do którego zmierzają, grotołazi natomiast wędrują w nieznane. Co więcej, w odróżnieniu od grotołazów badających jaskinie wypełnione powietrzem nurkowie jaskiniowi nie muszą zadręczać się przypuszczeniami, że być może w odkrytym przez nich miejscu był już kiedyś jakiś prehistoryczny Indianin z pochodnią w ręku – technologia umożliwiająca badanie zatopionych jaskiń liczy sobie zaledwie trzydzieści lat.

Mary Ellen prowadziła nas w głąb nowego tunelu, mocując jednocześnie poręczówkę. Lina wskazywała nam drogę powrotną do wejścia do jaskini na wypadek, gdyby zepsuły się latarki albo woda nagle zmętniała (płynąc zbyt blisko dna, moglibyśmy poruszyć zalegający na nim muł). Kiedy sunęliśmy powoli wzdłuż ciemnego tunelu, zastanawiałem się, dokąd w końcu trafimy. Czy przepłyniemy kilkaset metrów na wschód, aż pod pobliską wyspę, czy też za następnym rogiem znajdziemy kolejną olbrzymią jaskinię. Nagle Mary Ellen odwróciła się i pomachała latarką, by przyciągnąć moją uwagę. Wskazała na przytłumione światło z przodu. Czyżbyśmy znaleźli nowe wejście do jaskini?

Zagadka wyjaśniła się po chwili, gdy przytłumiony blask przybrał na sile i zamienił się w światła latarek naszych pozostałych towarzyszy. Tunel, którym płynęli, i nasze przejście łączyły się ponownie, tworząc pętlę o długości kilkuset metrów. Po powitaniach i uściskach dłoni sprawdziłem wskazanie manometru i przekonałem się, że zostały mi jeszcze dwie trzecie początkowego zapasu, co – jak ustaliłem już wiele lat wcześniej – w przypadku nurka jaskiniowego stanowiło sygnał do powrotu. Pokazałem wszystkim podniesione kciuki, dając im sygnał do powrotu, po czym całą szóstką ruszyliśmy w drogę powrotną, w głąb korytarza, którym dotarliśmy tutaj z Mary Ellen. Płynąc do wyjścia, mierzyłem długość, głębokość zanurzenia oraz kierunek poręczówki i zapisywałem te dane na podwodnej tabliczce, by potem nanieść je na naszą mapę Jaskini Olbrzymiej.

Nim wróciliśmy do wąskiego przejścia, kierunek ruchu podwodnej windy się zmienił. Teraz prąd pchał nas w górę, ku powierzchni morza. Taka zmiana, wywołana regularnymi pływami, zachodzi w większości jaskiń otwartych na morze. Nie mogliśmy jednak pozwolić, by prąd wyniósł nas na samą górę. Choć nurkowanie trwało tylko godzinę, dotarliśmy w pewnym momencie na głębokość 27 metrów, musieliśmy więc zatrzymać się na kilka minut na głębokości trzech metrów, żeby wyrównać gradient ciśnień między azotem rozpuszczonym we krwi a ciśnieniem otoczenia. Gdybyśmy wypłynęli zbyt szybko, azot zamieniłby się w pęcherzyki i wywołał chorobę dekompresyjną grożącą kalectwem. Korzystamy z wodoodpornych tabel dekompresyjnych, wyliczając na ich podstawie czas, który musimy spędzić pod wodą przed wynurzeniem. Dłuższe i głębsze nurkowanie wymusza zwiększenie tego okresu.

Kilka godzin później dojadałem resztki pysznego homara z kolacji i przebierałem palcami u nóg w miękkim piasku, którym wysypana była podłoga krytej strzechą chaty na Caye Walker. Jednocześnie nanosiłem najnowsze dane na naszą mapę jaskini. Paul pacnął komara brzęczącego w ciepłym wieczornym powietrzu, po czym pochylił się nad mapą.

– Wygląda jak ośmiornica! – rzucił z charakterystycznym akcentem mieszkańca Quebecu.

Tunele odbiegające od jaskini rozciągały się we wszystkich kierunkach niczym macki ośmiornicy.

– Największa ośmiornica, jaką w życiu widziałem – zauważył Bill, oceanolog.

– A do tego największa jaskinia morska – dodałem, kończąc obliczenia.

– Co? – Cała szóstka pochyliła się nad moimi notatkami, by sprawdzić prawidłowość obliczeń. Tak, Jaskinia Olbrzymia z Belize była dłuższa niż licząca ponad półtora kilometra Green Bay Cave z Bermudów uznawana dotychczas za najdłuższą słonowodną jaskinię świata. Co więcej, całkowita długość wszystkich macek Jaskini Olbrzymiej wynosiła ponad trzy tysiące metrów, a więc prawie dwa razy więcej niż system jaskini Green Bay.

– Wiecie co, taka wielka ośmiornica bez trudu pożarłaby nas wszystkich – stwierdziła Mary Ellen, wskazując na mapę.

– Albo kościół – dodał Paul, otwierając nożem nurkowym puszkę piwa.

– Co masz na myśli?

– Podobno wiele lat temu, podczas huraganu, zniknął kościół stojący na tej plaży.

– Pewnie zwiało go do morza.

– Nie, bo zniknęły też fundamenty. Znaleźli tylko dziurę w ziemi, o tutaj – wyjaśnił Paul, sięgając nożem do mapy i wskazując punkt tuż obok pętli, którą przepłynęliśmy tego dnia.

– Ale nie widzieliśmy tam żadnych dodatkowych tuneli – zaprotestowałem. – Pewnie wpadł do jakiegoś leja, który nie łączy się z jaskinią.

Następnego dnia podzieliliśmy się na dwa trzyosobowe zespoły. Paul, Mary Ellen i ja badaliśmy południową część jaskini, w pobliżu pętli, którą znaleźliśmy poprzedniego dnia. Kilka minut po tym, jak zeskoczyliśmy z zodiaka (pontonu) Paula, trafiliśmy ponownie do jaskini i gapiliśmy się w niemym podziwie na olbrzymi stalaktyt o średnicy ponad trzech metrów, największy naciek jaskiniowy znaleziony do tej pory pod wodą. Chwilę później dostrzegłem ciemniejszy obszar na ścianie jaskini tuż za stalagnatem. Czyżby jednak był tam boczny korytarz?

Podpłynęliśmy bliżej i przekonaliśmy się ze zdumieniem, że otwiera się tam szeroki, niski tunel prowadzący dalej na południe. Paul przywiązał nową linę do pobliskiej skały i popłynęliśmy w głąb szerokiego na 6 metrów przejścia. Tunel miał tylko metr wysokości, odpychaliśmy się więc płetwami od sufitu, by nie wzburzyć zalegającego na dnie mułu. Pokonawszy kilkaset metrów, wypłynęliśmy za róg korytarza. W blasku latarki Paula ukazała się wielka hałda lśniącego białego piasku sięgająca sufitu. Szukając dalszej drogi, Paul popłynął najpierw na prawą stronę hałdy, potem zwinął linę i spróbował z lewej strony, jednak bez powodzenia.

Kiedy Paul odcinał linę od kołowrotka i przywiązywał ją do skały, dostrzegłem coś w piasku. Sięgnąłem do wnętrza lśniącej sterty, wyciągnąłem stamtąd tajemniczy przedmiot i pokazałem go Paulowi. Był to kawałek starej deski. Spojrzeliśmy na siebie i skinęliśmy głowami. Znaleźliśmy zaginiony kościół.

W Jaskini Olbrzymiej wciąż jednak kryją się inne tajemnice. Podczas ostatniego nurkowania popłynąłem wraz z Mary Ellen daleko w głąb wąskiego tunelu, który Mary nazwała Małym Światem. Wkrótce przekonaliśmy się, że Mały Świat ma tylko małą średnicę; nawet gdybyśmy zabrali ze sobą po cztery butle, nie byliśmy w stanie zbadać wszystkich małych grot, które ciągnęły się, jedna za drugą, na długości ponad sześciuset metrów od wejścia do jaskini. Jak daleko prowadzi ten korytarz? Dopóki nie zbada tego kolejna ekspedycja badawcza, nie będziemy wiedzieli, jaką właściwie długość ma najdłuższa jaskinia na świecie.

1Wąż niskiego ciśnienia, inaczej wąż LP (low pressure). Wąż łączący I stopień z manomet-rem to wąż wysokiego ciśnienia, czyli wąż HP (high pressure).

2 Nurkowie jaskiniowi/techniczni używają również skrzydeł, których elementami są skrzydło, uprzęż i płyta.

rozdział 2

Skała się topi

urkowałem w jaskiniach, zanim jeszcze się urodziłem. W 1948 roku, kiedy moja matka była w ciąży, wybrała się na wycieczkę do jaskini Carlsbad w Nowym Meksyku. Czy jakiś ukryty wpływ tej wspaniałej jaskini odcisnął się na mym embrionalnym umyśle i sprawił, że zostałem badaczem jaskiń? Czy też moja fascynacja sportem uważanym przez wielu za najniebezpieczniejszy na świecie ma coś wspólnego z datą moich narodzin, prima aprilis?

Odpowiedź na oba pytania brzmi prawdopodobnie przecząco. Ponownie znalazłem się w jaskini dopiero po dziesięciu latach, gdy przyjechałem do Carlsbad na rodzinne wakacje. Nie wynikało to z braku zainteresowania z mojej strony, gdyż wraz z towarzyszami zabaw często wykopywałem jaskinie w miękkiej ziemi, w pobliżu mojego domu na Florydzie, by potem toczyć w nich udawane bitwy. Z niezrozumiałych przyczyn nabrałem wówczas przekonania, że jaskinie można znaleźć tylko w terenach górskich, takich jak Nowy Meksyk i Tennessee. Wyglądało na to, że na Florydzie mogę bawić się jedynie w Tarzana buszującego po niezliczonych bagnach tego stanu.

Wciąż tkwiąc w tym mylnym przekonaniu, w roku 1959 odwiedziłem po raz pierwszy, wraz z moją drużyną skautowską, słynne uzdrowisko Silver Springs na Florydzie. Zaopatrzony w tanią maskę i płetwy supermarketu zanurkowałem w krystalicznie czystych wodach i zachwyciłem się cudownym światem roślin i ryb, choć ze względu na narastający ból w uszach nie mogłem popłynąć głębiej niż na trzy metry. Jeden ze starszych skautów, Drew Conrad, wiedział, jak zrównoważyć ciśnienie w uszach, by uśmierzyć ból. Wskoczył pomiędzy ciasno stłoczone łodzie turystyczne o szklanych dnach i zniknął w błękitnej otchłani, gdzie miała początek rzeka Silver River przenosząca dziennie 95 000 metrów sześciennych wody. Chwilę później wynurzył się, zdyszany, i krzyknął:

– Tam na dole jest jaskinia!

Byłem zdumiony. Jaskinie pod wodą? I to w pozbawionej gór Florydzie? Niemożliwe! Nie mogłem też zrozumieć, skąd w samym środku podzwrotnikowego bagna pojawia się nagle prawdziwa rzeka.

– Skąd wypływa ta woda? – spytałem, gdy Drew złapał już oddech.

– Z jaskini, oczywiście.

– Rozumiem, ale skąd w takim razie bierze się w jaskini? – wypytywałem.

– Wypływa ze skały – oświadczył stanowczo i odwrócił się, jakby chciał już odpłynąć.

Wciąż nieusatysfakcjonowany tą odpowiedzią chwyciłem go za nogę i przytrzymałem w miejscu.

– Jasne, ale jak to się dzieje?

Mój starszy przyjaciel spojrzał na mnie z irytacją i lekceważeniem zarazem.

– Skała się topi, to oczywiste.

Dopiero znacznie później dowiedziałem się o tym, co Frank DenBlykker i Charles McNabb odkryli w Silver Springs zaledwie sześć lat przed moją wizytą: źródlisko powstało w wyniku działania deszczówki, wsiąkającej w ziemię i niosącej ze sobą słabe kwasy, które w końcu rozpuściły wapień i wydrążyły ogromne jaskinie oraz długie tunele. To właśnie tymi tunelami woda wracała na powierzchnię i tworzyła kryształowo czyste stawy, takie jak Silver Springs. Podczas nurkowania w styczniu 1953 roku odkryli, że Silver Springs to wejście do wielkiej jaskini, podobnej pod wieloma względami do jaskini, którą podziwiałem w Carlsbad. Jaskinia w Silver ma 18 metrów wysokości i 30 metrów średnicy, choć jest znacznie mniejsza od tej z Carlsbad i pozbawiona pięknych stalaktytów. W bladym świetle latarek nurkowie dostrzegli olbrzymie głazy wielkości domów, pokryte czymś, co wyglądało jak wielkie kości. Kiedy rozradowani wrócili już na powierzchnię, namówili Billa Raya, właściciela kurortu, by popłynął tam z nimi, i wkrótce przekonali się, że skamieniałe szczątki to rzeczywiście kości olbrzymich mastodontów.

Wyprawa Franka i Charlesa była jednym z pierwszych nurkowań jaskiniowych z wykorzystaniem akwalungów przeprowadzonych w Stanach Zjednoczonych. O ile wiadomo uprzedził ich tylko nurek NSS (National Speleological Society, Krajowe Towarzystwo Speleologiczne), który rok wcześniej zanurkował w pobliskiej jaskini Jugg Hole. Nie znalazł tam wprawdzie mastodontów, ale przyniósł ze sobą dwie czaszki prehistorycznych aligatorów, które przekazał doktorowi Auffenbergowi z uniwersytetu Florydy. Amerykańscy nurkowie zapuszczali się już wcześniej do podwodnych jaskiń; dwa lata przed moimi narodzinami, w 1947 roku, Walter S. Chamberlain nurkował w jaskini Devil’s Hole w Nevadzie, korzystając z hełmu nurkowego połączonego ze sprężarką na powierzchni, a jeszcze przed rokiem 1860 Abe Davis wykonywał mrożące krew w żyłach nurkowania bezdechowe w Little River Springs na Florydzie. Jednak zarówno Chamberlain, połączony ze sprężarką sztywnymi przewodami powietrznymi, jak i Davis, dysponujący ograniczonym zapasem powietrza, nie mogli dokładnie zbadać podwodnych jaskiń.

Dopiero na początku lat 50., gdy do Stanów Zjednoczonych trafił akwalung wynaleziony przez Jacques’a-Yves’a Cousteau, amerykańscy nurkowie mogli na poważnie myśleć o prawdziwych wyprawach w głąb Ziemi. Ta dość późna data narodzin nurkowania jaskiniowego w USA może budzić pewne zdziwienie, gdy weźmie się pod uwagę fakt, że Cave Diving Group (Grupa Nurkowania Jaskiniowego), brytyjski odpowiednik amerykańskiej NSS Cave Diving Section (Sekcja Nurkowania Jaskiniowego NSS), nurkowała już dziesięć lat wcześniej, korzystając z tlenowych automatów, podobnych do późniejszego wynalazku Cousteau. Artykuł opisujący działania brytyjskiej grupy opublikowano w „NSS Bulletin” już w 1947 roku. Tlenowy aparat oddechowy nigdy nie był szczególnie popularny wśród Amerykanów prawdopodobnie ze względu na opowieści o nurkach, którzy oddychając czystym tlenem, dostawali konwulsji i tonęli.

W czasie gdy DenBlykker, McNabb i inni nurkowie NSS dokonywali pionierskich nurkowań w znanych jaskiniach Kalifornii, Georgii, New Jersey, Teksasu, Wirginii i Florydy, ja dorastałem. Byłem zapatrzony we wszystkich najważniejszych bohaterów i sportowców, takich jak Frank Tarkenton, Lou Gehrig i Lawrence z Arabii, którymi zachwycali się wtedy amerykańscy chłopcy. Nie byłem jednak ani dość duży, ani dość szybki, by pójść śladem Tarkentona lub Gehriga, a urodziłem się za późno, by podróżować wraz z Lawrence’em przez pustynię. Dzięki temu oraz faktowi, że nauka nie sprawiała mi większych trudności, jako nastolatek miałem sporo wolnego czasu.

Zawsze uwielbiałem wodę. Podobnie jak wielu rodowitych mieszkańców Florydy nauczyłem się pływać tak wcześnie, że nawet tego nie pamiętam. Jednym z najpopularniejszych programów telewizyjnych w owym czasie był „Sea Hunt”, serial przygodowy o nurkowaniu z akwalungiem. Większość podwodnych scen wykorzystywanych w tym serialu kręcono w moim ukochanym Silver Springs. Tak się złożyło, że w miejscowym YMCA rozpoczynał się kurs nurkowania z akwalungiem prowadzony przez Kena Brocka, jednego z pierwszych certyfikowanych instruktorów w kraju. Postanowiłem się zapisać.

Nurkowanie egzaminacyjne, kończące kurs, odbywało się w Crystal River, olbrzymim źródlisku przy Zatoce Meksykańskiej na Florydzie. Był zimny, deszczowy dzień w lutym 1966 roku, nie oczekiwałem więc szczególnie przyjemnych doświadczeń, gdy wypływaliśmy z przystani. Zmagając się z gorączką i katarem, pomyślałem, że nurkowanie z akwalungiem w rzeczywistości nie jest wcale tak przyjemne, jak opisują je telewizyjne seriale. Przez moment zastanawiałem się, czy nie dać sobie z tym od razu spokoju, ale postanowiłem poczekać do ostatniego nurkowania, by odebrać chociaż świadectwo ukończenia kursu.

– Sheck, to jest Joe Prosser – powiedział Ken, kiedy zakotwiczyliśmy przy źródlisku. – Może zanurkujecie razem?

Odwróciłem się do Prossera i zrozumiałem, że spełniły się moje najgorsze obawy; moim partnerem był potężnie zbudowany facet o wielkich ciemnych oczach, którymi patrzał groźnie na świat spod czarnych, krzaczastych brwi. Przez cały sześciotygodniowy kurs nie widziałem, by choć raz się uśmiechnął! Ponura pogoda nie zachęcała do rozmów, szybko więc zakładaliśmy sprzęt, nie zamieniając ze sobą ani słowa, podczas gdy ja przez cały czas zastanawiałem się, dlaczego Prosser jest tak wrogo nastawiony do świata. W końcu włożyłem maskę, skinąłem na niego głową i wskoczyłem do wody.

Ułamek sekundy później zanurzyłem się w innym świecie. Pierwszym doznaniem było zaskakujące ciepło. Woda w źródlisku ma zawsze temperaturę 22 stopni Celsjusza, więc bez względu na porę roku, czułem się w niej jak w ciepłej kąpieli, zważywszy na lodowaty chłód panujący na powierzchni. Jednak jeszcze większe wrażenie zrobiły na mnie doznania wizualne. Woda była równie przezroczysta jak powietrze, a skok pod jej powierzchnię przeniósł mnie w fascynujący świat wydętych żółto-zielonych wodorostów. Wśród okrytych gęstym listowiem gałęzi pływała masa jaskrawo ubarwionych, czerwonych, pomarańczowych i złotych ryb z pobliskiej Zatoki Meksykańskiej. Po prawej las wodorostów ustępował miejsca falującej równinie ciemnozielonej walisnerii, nad którą krążyły wielkie ławice pręgowanych pstrągów, lucjanów i leszczy. Żerujący nieopodal żółw malowany puścił do mnie oko, po czym schował się w trawie, pokazując mi na moment swój jaskrawożółty brzuch. W oddali grupa wielkich sumów przemknęła wśród traw nad krawędzią urwiska i zniknęła w błękitnej otchłani. W górze kołysały się zakotwiczone łodzie, które z tej perspektywy wyglądały jak olbrzymie balony.

Wkrótce wszyscy popłynęliśmy w stronę podwodnego urwiska i ukrytej za jej krawędzią tajemniczej otchłani. Po drodze przepłynąłem celowo przez sam środek wielkiej ławicy leszczy, które rozstąpiły się przede mną niczym zasłona; szkarłatne ryby przyglądały mi się spokojnie, nie okazując cienia strachu. Wyciągnąłem rękę, by pogłaskać jedną z nich, jednak ryba obdarzona refleksem cztery razy szybszym od mojego bez trudu umknęła na bezpieczną odległość. Gdy wypłynęliśmy w końcu zza krawędzi urwiska, naszym oczom ukazała się rozległa panorama, głębokie, kremowe kaniony i wysokie skalne szczyty. Na moment ogarnęła mnie panika wywołana instynktownym lękiem wysokości, strach jednak szybko ustąpił miejsca odprężającemu poczuciu swobody i lekkości. Tutaj na dole byłem wolny jak ptak, mogłem unosić się bez wysiłku nad największą nawet przepaścią.

Przechyliłem się mocniej do przodu i ruszyłem w głąb podwodnego kanionu, pędząc śladem sumów ku kaskadzie białego piachu, położonej dziesięć metrów głębiej. Piaszczyste zbocze prowadziło jeszcze niżej, pod olbrzymią wapienną skałę, gdzie kryła się tonąca w mroku jaskinia. To właśnie zobaczył Drew w Silver Springs! W cienistym wejściu dojrzałem kilkanaście metrowych węgorzy, które na mój widok szybko skryły się w skalnych szczelinach. Nie miałem światła, musiałem więc poczekać chwilę, aż mój wzrok przywyknie do ciemności. Pięć metrów wyżej pęcherzyki powietrza z mojego automatu uderzały w poszarpany skalny sufit, przesuwały się po jego powierzchni lśniącym niczym rtęć strumieniem i, wydostawszy się z jaskini, pędziły w szalonym tempie ku górze. Zastanawiałem się przez moment, czy ruch pęcherzyków powietrza nie naruszy równowagi podwodnego środowiska i czy nie zostanę pogrzebany pod lawiną skalnych odłamków. Szybko jednak pozbyłem się tego rodzaju obaw, ten niezwykły labirynt trwa przecież w niezmienionym stanie od tysięcy lat.

Bardziej niepokoił mnie fakt, że zostałem sam (rozstałem się z Joem, kiedy miałem kłopoty z przedmuchaniem uszu, czyli wyrównaniem ciśnienia w uszach). Po raz pierwszy w moim krótkim życiu zdany byłem wyłącznie na siebie, a świadomość ta napełniała mnie zarówno radością, jak i trwogą. Gdy oczy przywykły w końcu do ciemności, ruszyłem dalej w głąb jaskini i zatrzymałem się dopiero przy szarej skalnej ścianie, gdy głębokościomierz wskazał 18 metrów. W tym momencie oddałbym wszystko za latarkę, która pozwoliłaby mi dojrzeć, dokąd dalej prowadzi tunel. Czy sięgał jeszcze głębiej? Czy po drodze kryły się wielkie sale? A może rozgałęział się na mnóstwo mniejszych korytarzy, tworząc podwodny labirynt, którego dno zaścielały skamieniałe szczątki olbrzymich prehistorycznych zwierząt?

Z tych rozmyślań wyrwało mnie przybycie Kena zaniepokojonego faktem, że nie ma mnie wśród pozostałych uczestników kursu, którzy bawili się lesie wodorostów z dwoma przyjacielsko nastawionymi manatami (duże ssaki morskie spokrewnione z morświnami). Ken jednoznacznym, kategorycznym gestem wskazał najpierw na mnie, a potem na wyjście z jaskini, z ociąganiem ruszyłem więc w drogę powrotną, oglądając się raz po raz na olbrzymi, tajemniczy korytarz.

Gdy wróciliśmy do łodzi, Ken miał mnie już zbesztać za samotne oddalenie się od grupy, gdy dostrzegł w mym oku wymowny błysk.

– Wzięło cię – stwierdził krótko.

rozdział 3

Na granicy życia i śmierci

iskie wapienne wzgórze wyrastało kolistymi półkami z gęstej podzwrotnikowej dżungli zdominowanej przez majestatyczne, strzeliste dęby i cyprysy, okryte zielenią własnych liści i gęstych pnączy. Gęstwinę tę przecinała jasnoniebieska wstęga wody, która wytryskiwała spienioną fontanną ze źródliska u podstawy wzgórza. Barwnie upierzone ptaki przelatywały z gałęzi na gałąź, nawołując się głośno i nurkując od czasu do czasu ku wodzie, w której chwytały ryby. Wyobrażałem sobie, jak czuli się hiszpańscy żeglarze w XVI wieku, kiedy odkryli tę malowniczą rzekę Ichetucknee.

Było to pierwsze klubowe nurkowanie „Aquacks”, grupy zorganizowanej przez Kena Brocka, do której należało kilku spośród młodych absolwentów jego kursu, łącznie ze mną i Joem Prosserem. Do tej pory zdążyłem już lepiej poznać Joego, z którym nurkowałem i ucinałem pogawędki. Szybko zrozumiałem, że pod szorstką powłoką kryje się bratnia dusza, pełna młodzieńczego entuzjazmu i radości, spragniona nowych wrażeń, szczególnie nurkowania w jaskiniach. Kiedy już udało się nakłonić Joego do rozmowy i uśmiechu, trudno go było powstrzymać. Szczególnie bawiły mnie pojedynki na dowcipy i żartobliwe obelgi, którymi obrzucaliśmy się nawzajem, choć nigdy nie udało mi się wygrać z Joem słownej potyczki.

– Przy tym nurkowaniu z dna podnosiły się chmury mułu – prowokowałem go żartobliwym tonem.

– Tak, dzięki temu było widać, którędy płyniesz – odpowiadał bez chwili wahania.

Nad Ichetucknee zdążyliśmy zamienić tylko kilka podobnych zdań, nim wszyscy włożyliśmy sprzęt i zsunęliśmy się ze zbocza prosto do zimnej wody o temperaturze 22 stopni Celsjusza. Tak, woda miała tę samą temperaturę co w Crystal River podczas nurkowania, które wykonaliśmy kilka miesięcy wcześniej. Różnica polegała na tym, że nadeszła wiosna, a temperatura powietrza wzrosła do 27 stopni Celsjusza, teraz woda więc wydawała się nam zdecydowanie chłodniejsza. Płynąc gęsiego, przesuwaliśmy się z prądem wzdłuż wąskiej wstęgi wody. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się na moment, by sprawdzić, czy na dnie nie leżą skamieniałości, i cieszyć oczy jaskrawą czerwienią wiosennych roślin porastających brzegi rzeki pod wodą.

Czterysta metrów od źródliska natrafiliśmy nagle na znacznie większy strumień wpadający do rzeki z lewej strony. Po krótkiej, lecz męczącej wspinaczce na porośnięty walisnerią brzeg uczepiliśmy się powykręcanych korzeni cyprysu, by podziwiać w spokoju niezwykły spektakl: niemal 3 metry sześcienne wody na sekundę wypływały z otworu na dnie rzeki o średnicy półtora metra, tworząc na powierzchni gwałtowną kipiel uniemożliwiającą kotwiczenie łodzi w tym miejscu. Było to Jugg Hole, to samo źródlisko, w którym 15 lat wcześniej nurek NSS jako pierwszy Amerykanin dokonał nurkowania jaskiniowego przy użyciu akwalungu. Niewiele zmieniło się od tamtego czasu w kwestii sprzętu i procedur. Używaliśmy wprawdzie automatów z jednym wężem zamiast nietrwałych i zawodnych węży podwójnych, na tym jednak kończyły się wszelkie ulepszenia. Butla, pianka, bas balastowy, nóż mocowany do uda, głębokościomierz, latarka, maska, fajka i płetwy uzupełniały moje nurkowe wyposażenie podczas czwartego w mym życiu nurkowania jaskiniowego.

Jugg Hole, jak sama nazwa wskazuje3, ma kształt wielkiego dzbana, którego najwęższa część, czyli „szyjka”, zakończona jest otworem w dnie rzeki. Strumień kryształowo czystej wody wpływa na dno dzbana przez otwór prowadzący do serii ułożonych poziomo, niewielkich jaskiń połączonych wąskimi korytarzami, potem zaś kieruje się ku górze i wpływa do rzeki przez szyjkę.

Podpłynąłem nad dnem rzeki do szyjki dzbana, a potem przesunąłem się nieco ku górze, by opaść w środek otworu stopami w dół. Pomyślałem, że przecież nikt nie zeskakuje z drzewa na główkę, a skoro chciałem opaść na dno dzbana, położone 11 metrów niżej, powinienem wylądować tam na stopach, a nie na głowie. Niestety, po raz kolejny przekonałem się, że pod wodą rządzą inne prawa, gdy potężny strumień wody wyrzucił mnie w górę niczym pocisk rakietowy. Na szczęście pamiętałem o tym, by podczas wynurzania wypuścić powietrze z płuc, dzięki czemu uniknąłem choroby nurków zwanej zatorem powietrznym albo barotraumą płuc (chorobę tę wywołuje powietrze, które zwiększa gwałtownie swoją objętość w miarę, jak maleje ciśnienie wody oddziałujące na ciało nurka).

Następna próba, którą wykonałem już głową w dół, bym mógł przesuwać się do przodu za pomocą płetw, była nieco bardziej udana, zdołałem bowiem przez chwilę dojrzeć kuszącą biel piasku na dnie dzbana. Nim jednak przedostałem się na drugą stronę szyjki, opadłem z sił, a potężny prąd znów wyrzucił mnie na zewnątrz. Kiedy odpoczywałem na dnie, próbując uspokoić oddech, zobaczyłem, jak inny nurek wykonuje prawidłowe wejście do jaskini: głową w dół, z ręką wyciągniętą do przodu, którą podciągał się po skalnej ścianie niczym alpinista odwrócony do góry nogami.

Nie było to łatwe, w końcu jednak udało mi się dotrzeć do zaskakująco spokojnego obszaru na dnie dzbana. Tutaj woda prawie się nie poruszała, a kilkunastu nurków pływało dookoła ze swobodą, która kontrastowała z gwałtownością prądu sunącego przez szyjkę dzbana. Szeroki, roziskrzony strumień słonecznego blasku wpływający do wnętrza jaskini przez otwór szyjki, zapewniał dość światła, by każdy z nas mógł bez problemów penetrować różne zakamarki jaskini w poszukiwaniu prehistorycznych szczątków na jej dnie (dopiero wtedy odkryłem, że dno dzbana wcale nie jest pokryte piaskiem, lecz milionami maleńkich, białych muszelek pozostałych po niezliczonych pokoleniach ślimaków, które żyły w źródlisku). Zanim zdążyłem na dobre się rozejrzeć, poczułem, że oddycha mi się coraz trudniej. To znak, że kończą się zapasy powietrza w mojej butli. Szybko sięgnąłem do przełącznika, który uruchamiał niewielką rezerwę powietrza, i przygotowałem się do wynurzenia.

Nagle przyszedł mi do głowy świetny pomysł – przynajmniej wtedy wydawał mi się świetny. Popłynę do otworu prowadzącego do serii poziomych jaskiń i pozwolę, by wypływający z nich prąd uniósł mnie ku szyjce dzbana i wypchnął na powierzchnię. Głębokość i czas zanurzenia nie wymagały, bym robił po drodze przystanki dekompresyjne, czemu więc nie miałbym wykorzystać wody jako naturalnej windy?

Niestety, woda rzadko przepływa przez jaskinie w linii prostej. Strumień, który miał mnie spokojnie ponieść ku wyjściu, raz po raz rzucał mną o ściany jaskini, a każde zderzenie zostawiało na moim ciele ślad w postaci guza lub siniaka. Za którymś razem zaczepiłem fajką o skalny występ, a maska częściowo zsunęła się z mojej twarzy, oślepiając mnie i zalewając nozdrza wodą. W końcu wyleciałem bezwładnie z otworu jaskini, co dla Joego i pozostałych nurków stanowiło zapewne komiczny widok.

Mnie jednak wcale nie było do śmiechu, bo gdy woda zalała mi maskę, omal nie wpadłem w panikę. Nowicjusz, który dopiero po raz czwarty nurkuje w jaskini, a ma za sobą zaledwie osiem nurkowań z akwalungiem, nie jest psychicznie przygotowany do sytuacji, gdy mocny strumień rzuca nim o skalne ściany, a woda zalewa mu maskę i wpycha się do nozdrzy. Właściwie nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo, lecz przez kilka sekund wyobrażałem sobie, że jest inaczej, a to wystarczyło, bym znalazł się niebezpiecznie blisko granicy ślepego, obezwładniającego strachu, który może zabić w każdej sytuacji, bez względu na realne zagrożenie.

Przed przyjściem lata Joe i ja nurkowaliśmy już co weekend i opuszczaliśmy obiady w szkole, by zdobyć pieniądze na benzynę do naszego „garbusa”, który woził nas na wspólne wyprawy. Kupiliśmy przewodnik nurkowy, opisujący kilkadziesiąt najbardziej znanych podwodnych jaskiń, i jeździliśmy od jednej do drugiej, skreślając te, w których już byliśmy. Zdarzały się dni, kiedy nurkowaliśmy w sześciu, a nawet ośmiu jaskiniach, co nie było szczególnie trudnym osiągnięciem, gdyż nurkowania te nie trwały długo. Odległość pokonywana podczas typowego nurkowania jaskiniowego w 1966 roku ograniczała się do 60 metrów, podczas nurkowania długiego była ona dwukrotnie większa, a rekord świata, ustanowiony cztery lata wcześniej przez Johna Harpera w Hornby Springs, wynosił niewiele ponad 300 metrów. Gdzieś po drodze niezauważalnie zamieniliśmy się z nowicjuszy w weteranów. O takiej przemianie może mówić nurek, który potrafi odprężyć się w wodzie i przyzwyczaił się do swojego sprzętu do tego stopnia, iż ten wydaje mu się przedłużeniem jego ciała. Wiele razy w kryształowych wodach poszczególnych źródlisk czułem się tak swobodnie, że byłem niemal całkiem przekonany, iż mógłbym wyjąć z ust automat i oddychać wodą.

W pewien lipcowy weekend szukałem Peacock Spring, gdyż opis tego miejsca zamieszczony w przewodniku wydał mi się szczególnie intrygujący. Towarzyszył mi mój brat Edward, który później został jednym z najaktywniejszych członków Aquacks. Wtedy jednak wcale nie palił się do nurkowania.

– Czy myśmy już tędy nie jechali? – marudził, gdy nasz „garbus” telepał się po dziurawej jak sito gruntowej drodze.

– Może, ale nie z tej strony. Nie przypominam sobie takich głębokich kolein.

Bach! Nasz mały, wysłużony samochód nagle jęknął żałośnie, a atmosfera w jego wnętrzu zauważalnie zgęstniała.

– Och, świetnie, po prostu cudownie, Slick. – Edward zawsze mówił do mnie „Slick”, jakby imię „Sheck” parzyło mu język. Choć był ode mnie młodszy o ponad trzy lata, miał już ponad 180 cm wzrostu, nie próbowałem więc nawet uciszać go, używając fizycznych środków przymusu.

– Nie martw się, znajdziemy to. W książce było przecież wyraźnie napisane, że mamy jechać najbardziej uczęszczaną drogą gruntową do wysypiska śmieci i skręcić w prawo – mówiłem, zaciskając zęby, gdy samochód wjeżdżał w kolejne dziury – …a musisz przyznać, że ta droga wygląda na bardzo uczęszczaną. Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego nie znaleźliśmy jeszcze wysypiska śmieci.

– Jeśli wjedziesz w jeszcze jedną taką dziurę, nasz samochód zamieni się w wielki śmieć.

Zahamowałem gwałtownie, gdy droga niespodziewanie skończyła się na skraju wysokiego, piaszczystego brzegu, który opadał stromo ku brązowym wodom rzeki Suwannee.

– Cholera. Znów ślepy zaułek.

– Tak, ale co tam jest po prawej?

Na pagórku po naszej prawej stronie znajdował się owalny staw wypełniony czystą, błękitną wodą, która spływała do odległej o niecałe 30 metrów rzeki.

– Co o tym myślisz, Slick?

– Cóż… – mruknąłem, ocierając pot z czoła. – Na pewno nie jest to Peacock, ale jest chłodne i mokre…

Kilka minut później byłem już pod wodą. Źródlisko było czyste, ale pozbawione podwodnej roślinności, wymywanej zapewne co pewien czas przez wodę wracającą z rzeki. Kilka wielkich sumów przemknęło przez staw i zerkało na mnie zza podwodnych głazów. Nie chcąc niepokoić moich płetwiastych przyjaciół, przepłynąłem obok głazów do wąskiego korytarza ukrytego pod korzeniami wielkiego dębu. Hm, oczekiwałbym chyba zbyt wiele, sądząc, że właśnie odkryłem nową jaskinię. Większość źródlisk i jaskiń na Florydzie jest zasypana piachem i żwirem albo ma wejścia tak wąskie, że nie da się przez nie przecisnąć. Ja jednak podpłynąłem do dębu, by się o tym naocznie przekonać. Pod korzeniami znajdował się wielki blok czystego białego wapienia, a poniżej… jaskinia!

Szczelina prowadząca do jaskini miała półtora metra długości, ale tylko 60 centymetrów szerokości, dokładnie tyle, ile trzeba, bym zmieścił się tam wraz z jedną butlą. Była zaskakująco płytka, przy wejściu miała bowiem tylko dwa metry głębokości, wkrótce jednak ześliznąłem się w dół kamienistego zbocza do małej groty położonej na głębokości ośmiu metrów. To było zupełnie nowe przeżycie – nurkowanie w źródlisku, które nie zostało opisane w żadnym przewodniku ani zbadane przez żadnego z moich przyjaciół – nie wiedziałem więc, czego mam się spodziewać.

Przez chwilę badałem otoczenie, oświetlając je latarką, aż wreszcie znalazłem źródło wody, szeroką szczelinę o wysokości zaledwie 30 centymetrów, ułożoną poziomo na głębokości sześciu metrów. Po raz pierwszy dotarłem tam, gdzie wcześniej nie pojawił się żaden człowiek. Czułem dziwną mieszankę podniecenia i strachu przed nieznanym. Wahałem się przez chwilę, lecz w końcu ciekawość wzięła górę, jak zawsze w moim przypadku. Spróbowałem wcisnąć się do wnętrza zacisku (tak nurkowie jaskiniowi nazywają ciasne, wąskie przejścia), obracając ciało raz w jedną, raz w drugą stronę. Za ciasno. Zacząłem zdejmować butlę, żeby jeszcze bardziej zmniejszyć swoje rozmiary, wtedy jednak odezwał się w mojej głowie trzeci głos – głos rozwagi. Podpowiadał mi, że jeśli przecisnę się dalej, mogę utknąć na dobre i stracić butlę porwaną przez prąd albo też zabłądzić, bo miałem tylko jedną latarkę, a przy tym nie zabrałem ze sobą liny. Zawróciłem więc do wyjścia, choć na odchodnym spojrzałem raz jeszcze na kuszącą, nieznaną ciemność ukrytą w głębiach szczeliny.

Dopiero rok później mogłem stwierdzić z całą pewnością, że ta jaskinia, znana jako Running Springs, rzeczywiście nie była nigdy badana przed moim nurkowaniem. Ta świadomość napełniła mnie ogromnie satysfakcjonującą i dziwną dumą. Satysfakcjonującą, bo czułem tajemniczą bliskość, więź z tym miejscem, jakbym był jego posiadaczem. Dziwną, bo jaskinia istniała tysiące lat, nim się w niej pojawiłem, i miała jeszcze istnieć przez następne tysiąclecia po moim odejściu, a cały ten incydent, choć dla mnie szalenie doniosły, dla niej nie miał najmniejszego znaczenia.

Dwa tygodnie później dotarłem w końcu do Peacock Spring w towarzystwie Tommy’ego Hawkinsa. Tommy, chudy okularnik, był najmniejszym i najtward-szym nurkiem w naszym klubie. Tę pozorną sprzeczność wyjaśniała znajomość karate shotokan, którym w końcu zainteresował także Joego i mnie. Wkrótce wszyscy trzej zaczęliśmy uczęszczać na treningi karate. Robiliśmy to z entuzjazmem, który ustępował tylko naszemu zamiłowaniu do nurkowania. W czasach studenckich zdobyliśmy czarne pasy. Karate okazało się wielce przydatne w naszej karierze nurkowej, znacznie poprawiło bowiem naszą kondycję fizyczną, zwiększyło siłę woli i umiejętność koncentracji.

Wcześniej tego samego dnia Tommy i ja dokonaliśmy najgłębszego do tej pory nurkowania w naszej karierze – zeszliśmy w pobliskim Orange Grove Sink na głębokość 40 metrów. Podczas tej eskapady nasza poręczówka o długości 60 metrów ześliznęła się z puszki po kawie, która służyła nam za kołowrotek, i poplątała się pod wodą, tworząc niebezpieczną, pajęczą sieć. Udało nam się jednak nie zaplątać w tę pułapkę i po wynurzeniu zebrać splątaną linkę. Nauczeni doświadczeniem postanowiliśmy więc nie używać liny w Peacock Spring. Przed drugim nurkowaniem wymieniłem butlę na nową, a Tommy miał tylko tyle powietrza, ile zostało mu po zanurzeniu w Orange Grove Sink.

Woda w Peacock Spring była równie błękitna i przejrzysta jak woda w Jugg Hole, tyle że pozbawiona mocnego prądu, który dominował w tamtym źródlisku. Staw obwiedziony liśćmi lilii wodnej wyglądał jak spokojna, parkowa sadzawka. Sączył się z niej powoli niewielki strumień wody, który spływał po łagodnym zboczu długości półtora kilometra i wpadał do rzeki Suwannee. Tylko ciemnoniebieska szczelina, ciągnąca się pod wapienną półką wzdłuż jednego z brzegów, świadczyła o tym, że ten niepozorny zbiornik kryje coś więcej.

Zanurkowawszy do szczeliny o głębokości 4,5 metra, zobaczyliśmy kolejną, tym razem poziomą szczelinę o długości sześciu metrów i wysokości zaledwie metra. Pokryte mułem dno szczeliny opadało ku jaskini w kształcie nerki, mierzącej 18 metrów szerokości i 3 metry wysokości, która na głębokości około 15 metrów zamieniała się w pionową studnię. Całą grotę wypełniał przytłumiony blask słońca odbity od skał przy wejściu, który nadawał jej szafirowy odcień. Nazwaliśmy ją Błękitną Komnatą. Opuściliśmy się w dół studni, na głębokość 20 metrów, gdzie znaleźliśmy imponujący, poziomy korytarz o średnicy około trzech metrów. Tutaj nie docierały już promienie słońca, musieliśmy więc polegać wyłącznie na świetle naszych latarek.

W tym momencie Tommy’emu zaczęło kończyć się powietrze, uruchomił więc rezerwowy zapas i z ociąganiem ruszył w drogę powrotną. Towarzyszyłem mu do wyjścia, asekurując go, po czym wróciłem samotnie do labiryntu na głębokości 20 metrów. Jedynym źródłem światła, jakim dysponowałem, była latarka z trzywatową żarówką, której używałem już od kilku miesięcy i od tego też czasu nie zmieniałem w niej baterii. Choć światło nie było mocne, rozpraszało nieco ciemności i pozwalało zajrzeć w głąb kremowego tunelu, w którym nie dostrzegałem żadnych śladów ludzkiej obecności. Płaskie dno pokryte było miękkim, brunatnym szlamem, który wzbijał się, gdy zbytnio się do niego zbliżyłem, tworząc gęstą, nieprzeniknioną chmurę błota. W tym czasie jeszcze nikomu nie śniło się o kamizelce wypornościowej (wynaleziono ją wiele lat później), aby więc utrzymać się nad dnem, musiałem bardzo szybko płynąć, trzymając głowę wyżej niż stopy.