Antropologia wojny - Ludwik Stomma - ebook + książka

Antropologia wojny ebook

Ludwik Stomma

4,4

Opis

"Antropologia wojny" Ludwika Stommy ukazuje dzieje i miejsce konfliktów zbrojnych w historii ludzkości, gdyż – niestety – wojny stały się częścią naszej cywilizacji i z niezwykłą mocą od wieków wpływają na jej kształt.
Porównując kampanie wojenne i poszczególne starcia toczone od niepamiętnych czasów, Stomma opisuje powstanie swoistej tradycji, wręcz mitologii, prowadzenia wojen, zawiązywania koalicji, zwyczajów obejmujących samą walkę, konserwatyzm i nowoczesność na polach bitew. Oczami autora widzimy wojny, które niszczą państwa i narody, równocześnie tworząc systemy myślenia o potencjalnych przeciwnikach lub sojusznikach, rozwijają technologię, kreują oceny i wartości obowiązujące przez długie lata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (14 ocen)
8
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt graficzny: Janusz ‌Barecki
Korekta: Dobrosława Pańkowska
Na obwolucie ‌wykorzystano reprodukcję obrazu ‌nieznanego malarza ‌polskiego (malarz), Cranach, ‌Lucas St. ‌(1472–1553) (malarz, ‌naśladowca), Bitwa pod ‌Orszą, ‌po 1524–1530 r., ‌olej, tempera; ‌deska, ‌wym. 165 & ‌260 [187 & ‌283 & 14], ‌nr inw. MP ‌2475, fot. Piotr ‌Ligier/Muzeum Narodowe w Warszawie
ISBN978-83-244-0832-0
Copyright ‌© by Ludwik ‌Stomma
Copyright © by Wydawnictwo ‌Iskry, ‌Warszawa ‌2014
Wydawnictwo ‌ISKRY
al. Wyzwolenia 18, 00-580 ‌Warszawa
tel./faks (22) 827-94-24-15
www.iskry.com.pl
Konwersja ‌publikacji ‌do wersji elektronicznej

W uroczystą ‌rocznicę,

która zawsze ‌się ‌znajdzie

WSTĘP

Najgłupsze ‌zdanie, ‌a przez ‌sześćdziesiąt pięć lat ‌życia błazeństw przeczytałem niemało, ‌znalazłem w PamiętnikachWładysława Mickiewicza, syna ‌wieszcza: ‌„Wojna jest tak samo ‌niezbędna w polityce, jak chirurgia ‌w medycynie”. Niewiele ‌oddala ‌się od Mickiewicza ‌juniora Carl von Clausewitz, ‌twierdząc, że „wojna jest ‌przedłużeniem dyplomacji”. Są ‌to absurdy ‌moralne ‌i logiczne. Nie ‌ma i nie może być ‌jakiejkolwiek ciągłości między ‌dyskusją, grą ‌ekonomiczną a mordem.

Urodzony w 1950 ‌roku, ‌należę ‌do tego ‌szczęśliwego pokolenia, które ‌nie zaznało ‌wojny, ‌powstań ani ‌rabacji. Owszem, ‌przeżyłem „zimną wojnę”, ale ‌była ona właśnie „zimna”. Ogromnie wiele zła było dookoła, nie musiałem się jednak martwić, że mama nie wróci już nigdy do domu, kiedy wyszła po zakupy. To właśnie jest to minimum ludzkiego bezpieczeństwa, kiedy można wierzyć w świat w miarę stabilny, niezdany na wszechwładzę ludożerczych potworów.

Z wojną jedyny raz w życiu spotkałem się w Czadzie. Właściwie nie z samą wojną, ale z jej zaszłościami: widziałem spuchnięte z głodu, okaleczone dzieci, dla których nie było już żadnej pomocy, kobiety z wyschniętymi na bibułkę piersiami, mężczyzn, często beznadziejnie rannych, których nikt nie opatrzy, a oni sami znajdują sens życia już tylko w bezsilnej nienawiści. Fakt, nie byłem na rzeczywistej wojnie – nie świszczały mi kule nad głową. Ale może właśnie dlatego mam prawo do „spojrzenia oddalonego”, jak to określał Claude Lévi-Strauss (Le regard éloigné, Paris 1983), w którym nie będą dominować osobiste pasje, przerażenia, fascynacje, a dzięki któremu można oglądać wojnę jako zjawisko społeczne niczym wiejskie wesele albo funkcjonowanie błazna u pigmejskich Mbuti.

„Renomowany Sztokholmski Międzynarodowy Instytut Badań nad Pokojem (SIPRI) – podaję za ministrem Radosławem Sikorskim («Gazeta Wyborcza» z 3 września 2014 r.) – który śledzi konflikty zbrojne od pół wieku, definiuje wojnę jako konflikt zbrojny, w którym ginie co najmniej tysiąc osób”. Niech będzie, że dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć ofiar to jeszcze nic wielkiego, ale plus jedna i zaczyna się prawdziwa wojna. Warto jednak zauważyć, że SIPRI definiuje zdarzenie w kategoriach ilościowych mordu. Nie bez kozery. Każda wojna, obronna czy agresywna, sprowadza się ostatecznie do obustronnego mordu. Wygra ten, kto ma możliwości i wykorzysta je, by zabijać lepiej i skuteczniej. Teoretycznie działania wojenne powinny być więc domeną – bardziej niż jakakolwiek inna dziedzina życia – konsekwentnego racjonalizmu: w końcu chodzi o naszą skórę i nasze fizyczne istnienie! Analizujemy siły i słabości przeciwnika i na tej podstawie uderzamy nie tu, ale tam, tymi, a nie innymi siłami, w ten, a nie odmienny sposób. Tymczasem nic z tych rzeczy. Mord jest czynem brutalnie zwierzęcym. Człowiek uważa się jednak za kreaturę wyższą – homo  s a p i e n s. Śmierć i akt jej zadawania mają więc dla niego nie tylko charakter zwierzęcy czy wynikający z przyziemnej walki o byt, ale także wymiar metafizyczny. Nie próżno ojcowie etnologii Lewis Henry Morgan, Edward Burnett Tylor czy Leo Frobenius uważali, że pierwsze obrządki ludzkości związane były ze śmiercią, a podstawą wszelkich religii jest obietnica życia pozagrobowego. Mord wojenny nie mógł umknąć tej logice. Musiał znaleźć  s e n s  wyższy niż walka o lepszy ochłap padliny czy dostęp do rzeki albo kobiece ciało. Od zarania dziejów wojna obrasta więc w ideologię, staje się obrzędem i chwałą zwycięzców.

Legenda powiada, że Romulus, założyciel wiecznego Rzymu, widząc w swoich szeregach niedostatek płci niewieściej, powziął – jak pisze Tadeusz Zieliński (Rzeczpospolita rzymska, Warszawa 1958) – plan następujący: „oznaczył dzień święta i igrzysk na cześć boga zasiewów Konsusa i zaprosił na tę uroczystość swoich sąsiadów. Ponieważ odmowa byłaby równoznaczna z obrazą bóstwa, przybyli zaproszeni, a wśród nich mieszkańcy pobliskiego miasta Cures należącego do plemienia Sabinów, wraz ze swymi żonami i córkami. Na to właśnie liczył Romulus. W czasie igrzysk Rzymianie na dany przez niego znak rzucili się na młode uczestniczki i uprowadzili je do swoich domów”. Stawiających opór narzeczonych, mężów, ojców i braci wyrżnięto oczywiście w pień. Owo „porwanie Sabinek”, akt bezprzykładnego wiarołomstwa i zbrodni, usprawiedliwia rzymski historyk „interesem ojczyzny”. Skądinąd, jak można się domyślić, w jego wersji: „Sabinki szybko pogodziły się ze swoimi nowymi mężami”. Rocznica udanego kidnapingu stała się na długo rzymskim świętem. To drobny przykład, jak można później, aż po nasze dni, reinterpretować akty gwałtu i wojennej pożogi. Sabinów nikt o zdanie nie pytał, zresztą zostali eksterminowani lub zromanizowani do połowy II wieku p.n.e.

Żołnierski fach jest, obiektywnie rzecz biorąc, zawodem zabójców. Nie po to uczy się poborowego obsługiwać karabin, żeby strzelał w powietrze na wiwat. Nie po to wymóżdża się go musztrą, żeby miał wątpliwości. W zamian nabierze przeświadczenia, że jest „obrońcą ojczyzny” (mordowały się już wzajemnie watahy neandertali niemających żadnego pojęcia o przynależności terytorialnej), zawisną na jego piersi odpowiednie breloczki (za męstwo, liczbę odstrzałów i inne niebywałe sprawności) i dostanie mundur. Ponoć „za mundurem panny sznurem”, kiedyś złoto-kirasjerski, zdobny w barwy i pióropusze, dzisiaj sparszywiały do jednokolorowych (w Polsce zielonych) garniturów i płaszczy Ale zostają jeszcze proporce, sztandary, defilady, kompanie honorowe, hierarchia, ordery... Wojsko obrasta w mit, w który samo zaczyna wierzyć i skutecznie narzucać go społeczeństwu.

Oczywiście, w świecie, w którym zagraża nam przemoc, musimy i my wystawić chorągwie dla naszej obrony, a choćby i „prewencyjnego” (w XX wieku nie było takich, które by się inaczej tytułowały) ataku. Ważne jest tylko, żeby za każdym razem stworzyć konstrukcję intelektualną, mityczną, udowadniającą, że nasze działania są słuszne, niezbędne i przede wszystkim racjonalne. Ach ten żołnierski racjonalizm! Jego drobnym, ale istotnym przykładem może być tak zwany krok defiladowy. Jest to wojskowa prestacja operetkowa niemająca żadnego uzasadnienia obiektywnego. Nikt przy zdrowych zmysłach tak nie chodzi ani maszeruje. W wersji polsko-rosyjskiej jest on szkodliwy dla mięśni nóg, o czym zaświadczyć może każdy żołnierz kompanii honorowej. Poświęćmy już jednak jakąś liczbę młodych kończyn dla dobra spektaklu. Cyrk piękny ma być! Po co jednak wdrażać godzinami, dniami i miesiącami do tej absurdalnie wyimaginowanej gimnastyki dziesiątki tysięcy rekrutów? Toż w tym samym czasie można by uczyć wojaków rzeczy użytecznych na ewentualnym polu walki – maskowania się, skradania, okopywania... Jedynym „logicznym” wytłumaczeniem byłby tu łoskot butów.

Znów buty, buty, buty, tupot nóg,

I ptaków oszalałych czarny wiatr.

Kobiety stają u rozstajnych dróg,

Piechocie odchodzącej patrzą w kark.

Tak śpiewał Bułat Okudżawa, ale grecka kompania honorowa odbywa militarny balet w bezszmerowych, miękkich walonkach. Desmond Morris tłumaczy – najwyraźniej Greków nie wziął pod uwagę – że łoskot butów odgrywa taką samą rolę, jak uderzanie pałkami w plastikowe tarcze oddziałów specjalnych tłumiących manifestacje. Złowrogi rumor dodaje hałasującym pewności siebie, a jednocześnie osłabia ducha przeciwników. Czyli, zacytujmy raz jeszcze Okudżawę:

Dziatwie imperialnej śniło się o zmierzchu

Wciąż to samo: gdzieś tam

Ktoś tam przed nią pierzcha.

Ale i to nie przekonuje. Gdyby tak było, wojsko ruszałoby do ataku parademarschem. W ciągu wieków wielokrotnie zbliżano się do tego ideału. Do jego pełnej realizacji jak na razie jednak nie doszło. Jak więc wytłumaczyć krok defiladowy? Przez stulecia wojna, tak jak religia, wojownicy, jak kler, obrastali rytuałami, wymyślonymi i przedziwnymi ceremoniami, dystynkcjami, „świętymi prawami”. Nauczający w katakumbach święty Piotr ubrany był tak samo jak jego słuchacze-wyznawcy. Do głowy mu nie przyszły fiolety i czerwienie, piuski i kapelusze, złote łańcuchy i pierścienie. Podobnie Leonidas pod Termopilami nosił krótką tunikę bojową, jak wszyscy jego Spartanie. Byłby zapewne zdziwiony, widząc współczesnego nam generała ze sznurami, epoletami, lampasami i orderami od ramienia do pępka. Rewolucja październikowa w myśl doktrynerskiej urawniłowki zniosła hierarchiczne wyróżniki. Nie na długo. Za bardzo zakłócało to liturgię, a w konsekwencji i religię wojny.

Książka ta nie jest w żadnym przypadku jakimkolwiek manifestem pacyfizmu. Nie zawiera także żadnych podtekstów politycznych. Co więcej, nie ma w niej szkiełka i oka zadowalających analiz zjawisk, acz cieszyłbym się bardzo, gdyby była do nich zaproszeniem. Chciałbym tylko pokazać, jak dalece mit wygrywa z racjonalizmem, jak kpi z rzeczywistości dziejów. Wojna, wbrew jej sztabom i teoretykom, jest bezsensem i zawsze wymyka się ich kontroli – to jedno. Wojna stała się religią i zawodem swoich kapłanów żyjących w mitologii. Ongiś, w idealistycznej epoce przed pierwszą wojną światową, zebrali się w Hadze przedstawiciele dwudziestu sześciu państw, żeby przez ponad dwa miesiące (od 18 maja do 29 lipca 1899) radzić, jak ucywilizować wojnę. Potem spotkali się raz jeszcze, żeby uchwalić (18 października 1907) aneks do poprzednich uchwał. Tak powstał rzekomy dekalog wojny, który nie tylko nie brał pod uwagę nowych narzędzi zniszczenia, ale przede wszystkim z góry zakładał niemożliwe. We wszystkich wojnach przestrzega się dżentelmeńskich pozorów („prawa wojny” to absurd sam w sobie) dopóki zwyciężamy albo jest to dla nas bilateralnie korzystne czy też niezbędne. Konwencja haska stanowiła na przykład, że jeńcom wojennym zapewnia się przyzwoite życie w obozach odosobnienia, wikt i opierunek. I rzeczywiście, tak działo się częściowo z polskimi i alianckimi oficerami uwięzionymi po 1939 czy 1940 (Józef Kuropieska, Obozowe refleksje. Oflag IIC, Kraków 1985) w niemieckich oflagach. Nie dotyczyło to już jednak jeńców rosyjskich mordowanych w Oświęcimiu lub zostawianych w ogrodzonych zonach na nieuniknioną śmierć głodową. I vice versa – Niemców kapitulujących pod Stalingradem zsyłano do najstraszniejszych obozów GUŁ-agu. Dodajmy jeszcze tylko, żeby nie nudzić przykładami, traktowanie jeńców brytyjskich czy amerykańskich przez Japończyków, japońskich przez Chińczyków, polskich przez Rosjan w latach 1919–1921, a rosyjskich przez Polaków podczas tej samej wojny. Zrzucając bombę atomową na Hiroszimę, nie troszczyli się Amerykanie ani przez chwilę o konwencje haskie. Podobnie podczas nalotu na Drezno, w którym – o czym napastnicy doskonale wiedzieli – nie było żadnych istotnych struktur militarnych, nikt nie brał pod uwagę straszliwej tragedii cywilów; przeciwnie, chodziło właśnie o sterroryzowanie ludności cywilnej. I odwrotnie, cóż wyprawiali hitlerowcy na Woli podczas tłumienia powstania warszawskiego, jak traktowali oznakowane szpitale od Płońska po Leningrad? Było wiadomo od początku, że szlachetne mrzonki haskie nie mają nic wspólnego z realiami mordu. Dlaczego więc powstały i po co z budżetów kilkudziesięciu państw wysupłano pieniądze na realnie nic nieznaczącą operetkę? Jedynie adekwatną wydaje się odpowiedź, że chodziło o przesłonięcie rzeczywistości sui generis liturgią, albo, jak kto woli, ideologią. Umożliwienie wpojenia społecznego przekonania, że my bijemy się czysto i szlachetnie, zaś oni zbrodniczo i przeniewierczo, co w niczym by się nie zmieniło, gdybyśmy mieli środki przestawiające proporcje sił. Ostatecznie (to już poza Hagą) możemy w dyskursie politycznym przyznać, że mieliśmy durnych generałów, co nie oznacza rzecz jasna, że oni mieli lepszych. O tyle to słuszne, że strzałki wyrysowane na ich mapach stałyby się bezpodstawne, gdyby zerwała się burza i zmieniła drogi w bagniska.

Zadaniem antropologa kultury jest dziwienie się. Spoglądanie z bolesną uwagą na przyjęte kanony myślenia, demaskowanie mitów. Kontradmirałowi Miklosowi Horthyemu de Nagyabanya tę książkę poświęcam. To prawda, że w swoim czasie Cesarstwo Austro-Węgierskie miało dostęp do Adriatyku. On, specjalista od manewrów krążowników, pozostał jednak na czele państwa jako dyktator i nieomylny wódz naczelny nad Balatonem zbyt płytkim, by mogły po nim pływać choćby niszczyciele. Skromniejsi Czesi, Szwajcarzy i książęta Lichtensteinu nie głoszą dotąd chwały swoich pogromców mórz. Wyjątkiem są może białogwardziści czczący pamięć Aleksandra Kołczaka. Na morzu był ponoć wielkim dowódcą floty czarnomorskiej, na lądzie powodziło mu się już jednak gorzej, chociaż też nie wyznawał konwencji haskich. Wydali go bolszewikom Czesi, co ocenione zostało przez wielu historyków (sam Lew Trocki wspomina o tym z zażenowaniem) jako akt wiarołomstwa i zdrady. Tymczasem był to w szaleńczej rosyjskiej wojnie domowej jeden z nielicznych czynów racjonalnych. Oddziałów czeskich nie musiała obchodzić ta rzeź, w której nie przestrzegano żadnych praw haskich, ludzkich czy kościelnych ani żadnych przysiąg (przypomnijmy dla przykładu, że generał Michaił Nikołajewicz Tuchaczewski, kat Uralu, dowódca wojsk czerwonych idących na Warszawę w 1920, był przedtem carskim oficerem i pieszczoszkiem arystokratycznych salonów). Cena głowy Kołczaka w zamian za możliwość wyrwania się z krwawego młyna i powrót do domów nie wydawała się wygórowana i obiektywnie nią nie była.

Tak to interpretuje antropolog, który wie, że wojna to krwiożercza, zabójcza, przerażająca gra, jej zasady mają się nijak do cywilno-pokojowych dekalogów, praw człowieka i obywatela zawartych w tamtym odległym, przedwojennym czasie umów, przysiąg i zobowiązań. Kultura ludzka nie znosi jednak chaosu. Opuszczając moralność czasów niezbydlęconych, coś jednak tworzymy zamiast niej. Czas mordu ma też swoją strukturę. Jej zrozumienie winno być wyzwaniem dla antropologów. Ta książka nie daje odpowiedzi. Jest tylko przyczynkiem do wątpliwości. Jeżeli ktoś podejmie wyzwanie, będzie to już krok naprzód.

ROZDZIAŁ I
Rycerstwo

Starożytny Rzym opierał swoją potęgę militarną na legionach, których obozy rozłożone były w większości wzdłuż granic imperium i przesuwane, w zależności od zagrożenia, na „gorące” odcinki. Odległości pomiędzy poszczególnymi obozowiskami nie przekraczały zasadniczo 100–120 kilometrów, a więc dystansu, który wyćwiczona piechota, żeby wzmocnić sąsiada, pokonywała w ciągu trzech dni. W tej sytuacji legiony mogły składać się przede wszystkim z piechoty. Jazda była tylko nieliczną formacją pomocniczą. Co więcej, od czasów reform wojskowych Caiusa Mariusa (104–100 p.n.e.) w jej szeregach nie służyli już obywatele, ekwici, ale w ogromnej większości barbarzyńscy najemnicy. Nie podnosiło to prestiżu formacji stanowiącej około 10% legionu, do sześciuset jeźdźców, jej liczebność wzrosła do mniej więcej 25% dopiero w IV wieku. Nadal więc podstawą taktyki armii rzymskiej pozostały manewry piechoty.

„Natomiast różnorodność zagrożeń, wobec których stanęli Karolingowie – pisze Michael Howard (Wojna w dziejach Europy, Wrocław 2007) – sprawiła, że ruchliwość wojsk stała się wręcz koniecznością. Musiała to być przy tym ruchliwość równa ruchliwości wikingów w ich długich łodziach i Madziarów na ich wytrzymałych konikach. Mógł ją zapewnić jedynie koń”. Dodajmy od razu, że zagrożenia zewnętrzne były raczej drugorzędne. Rzym dysponował solidną, zhierarchizowaną siecią administracyjną zapewniającą realizację polityki imperium. W każdym mieście czy kolonii znajdowali się przedstawiciele cesarza, mający pod zarządem okoliczne tereny. Podobne struktury nie istniały w państwach (słowo to ma w odniesieniu do nich zupełnie inny sens niż współczesny) karolińskich i postkarolińskich, rozdrobnionych na setki domen, których panowie mieli prawo do prowadzenia prywatnych wojen i de facto nie uznawali żadnej władzy zwierzchniej. Żeby wymusić najbardziej rudymentarne elementy podporządkowania królewskiej centrali i choćby minimalnie wpływać na to, co się w takim państwie dzieje, musiała ona dysponować służbami zdolnymi do jak najszybszego przemieszczania się w przestrzeni. Dotyczyło to również wasali władających często pokawałkowanymi, odległymi posiadłościami. Przyjmuje się, że uzbrojony piechur mógł w owych czasach pokonać dziennie około 30 kilometrów (mniej niż rzymski legionista, co wynikało zarówno z gorszego wyćwiczenia, jak też z jakości i sieci dróg). Wysłannik konny przebywał w tym samym czasie od 80 do 100 kilometrów, a przy rozstawnych koniach, pędząc dzień i noc, nawet ponad 180 kilometrów. Oddział piechoty posuwał się z szybkością średnio 25 kilometrów od świtu do zmierzchu, oddział jazdy 50–75. Zaiste, nie było wyboru. Od VIII wieku wykonywanie wojennego fachu zaczyna być wyłączną domeną konnych wojowników – rycerzy. Tyle że koń kosztuje...

Oddajmy jeszcze głos Howardowi: „W ten sposób rozpoczął się proces kosztownej eskalacji zbrojeń (...). W bitwie pomiędzy oddziałami konnicy (...) przewaga jednej ze stron była wynikiem połączenia zasięgu rażenia, osłony i szybkości. Zasięg rażenia zapewniała dłuższa, a więc i cięższa kopia, a osłonę zbroja. Początkowo składała się ona z kolczugi, sięgającej od szyi do kolan. Była to najkosztowniejsza część wyposażenia, po koniu najcenniejsza własność osobista rycerza. Szybkość konia należało zrównoważyć z jego siłą, aby mógł unieść stale rosnący ciężar jeźdźca. Pojawiła się więc rasa koni specjalnie hodowanych ze względu na siłę i wytrzymałość, a także rozpęd, jaki potrafiły rozwinąć w czasie szarży. Na dłuższe wyprawy wojenne należało zabierać kilka koni; rycerz musiał mieć także kogoś do pomocy przy posługiwaniu się i noszeniu zwiększającej się ilości sprzętu – kopii, miecza, hełmu i tarczy. Potrzebny był zatem tarczownik, escuyer [koniuszy – L.S.], giermek, najprawdopodobniej i stajenny, a także drugi, lżej zbrojny jeździec, który by potykał się na przedpolu oraz prowadził zwiad. Potrzeba było także kilku ludzi do stania na warcie. Tak więc pojedynczy rycerz przekształcał się w «kopię», w grupę pół tuzina ludzi (...). Cały ten układ stawał się naprawdę kosztowny”. Decydowało to nie tylko ostatecznie o klasowym charakterze rycerstwa. Rycerz inwestował w „kopię” po to, żeby z niej korzystać, a przy okazji ewentualnie zwrócić sobie jej koszta. Innymi słowy potrzebna mu była wojna. Cytuję zawsze z lubością te słowa znamienitego rycerza, hrabiego Sancerre, Jeana de Bueil (Le Jouvencel, t. 2): „Wojna to rzecz wesoła – człek słyszy i widzi tam dużo dobrych rzeczy i uczy się wiele dobrego. Gdy toczy się o dobrą sprawę, jest ona sprawiedliwością, obroną tego, co słuszne. I tuszę, że Bóg kocha wielce tych, którzy narażają swoje ciało, aby prowadzić wojnę i dać nauczkę niewdzięcznikom (...). Gdy widzimy słuszność swojej sprawy i krew swoją dzielnie walczącą, łza kręci się w oku. Słodycz napełnia wierne i litościwe serce, gdy człek widzi przyjaciela, co tak dzielnie wystawia na ciosy swoje ciało, aby czynić i wypełniać przykazania Stwórcy naszego (...). Takie stąd płynie ukontentowanie, iż ów, kto go nie zaznał, nie może osądzić, jakie to dobro”. Podobnie widzi to trubadur Bertrand de Born (cytuję w tłumaczeniu Marii J. i Andrzeja Michejdów):

Serce me cieszą i oko

Zamków rozbite złomy.

Wrogich wasalów zwłoki

Na wieki już powalonych.

Konie ranionych, zabitych

Bezładnie biegnące wokoło.

A gdy się włączam do bitwy,

By wrogom mym stawić czoło,

Jak wszyscy z rodu rycerzy,

Niech jednym tym się pochwalę,

Że w pierś niejedną uderzę,

Że wiele czerepów rozwalę.

Gdy zginę – to w chwały blasku,

Nie przeżyć mi hańby klęski.

Szczęśliwym, gdy słyszę wrzaski:

„Hej, naprzód, na bój ten zwycięski!”.

Gdy zarżą – bez jeźdźców konie,

Gdy zabrzmią klątwy i jęki,

Gdy padnie twarzą na błonie

Wróg kopią przebity z mej ręki...

Porzućcie włości – panowie,

Zamki i żywot spokojny,

I niech żaden z was nie powie,

Że się wyrzeka wojny!

Tyle że „wielkie” wojny, do których król wzywał wasali pod swoje chorągwie, zdarzały się rzadko, a w każdym razie za rzadko jak na gust spragnionych czynu rycerzy. Żeby nie popaść w poniżającą bezczynność, rozpętywali więc tak zwane wojny prywatne. Bili się właściwie wszyscy ze wszystkimi. Za panowania Kapetyngów, aż po czasy pierwszych Walezjuszy regułą była sytuacja, kiedy wewnątrz zażywającego teoretycznie pokoju państwa toczyło się kilka, a nawet kilkanaście prywatnych wojenek. Kościół przeciwdziałał im jak mógł, usiłując ograniczyć przemoc, umocnić autorytet władzy centralnej, a przede wszystkim oszczędzić rycerską krew na walkę z niewiernymi. Już w 989 roku synod w Charroux obraduje nad skodyfikowaniem przynajmniej rycerskich zapasów. Potem podejmują temat synody w Puy (990), Limoges (999), Poitiers (1000). Groch o ścianę. Próbuje się choćby rozwiązań częściowych. Normandzki synod w Vaucelles (1060) zakazuje prowadzenia działań wojennych (z wyłączeniem księcia) „od środy wieczór do poniedziałku rano, od początku Adwentu do oktawy Trzech Króli, od początku Wielkiego Postu do oktawy Wielkanocy i od dni krzyżowych do oktawy Zielonych Świąt”. To także zostaje jednak zlekceważone. Bazą wypadową wojowników są wyrastające w całej Francji XI–XIV wieku kasztele czy tylko murowane wieże obronne. Gdy patrzymy na mapę, zadziwia liczba i gęstość tych budowli. „W małym kantonie normandzkim – czterdzieści osiem dzisiejszych gmin – udało się odnaleźć ślady trzech zamków (kaszteli) i co najmniej trzynastu wież, które panowały nad okolicą w XI wieku. W Charente było takich fortyfikacji sto pięćdziesiąt” (Georges Duby, Le Moyen Age, Paris 1987). Przeważnie nie dawały one rycerzom nawet minimum wygody. Wyobraźmy sobie – pisze Duby – „tych brutalnych mężczyzn, ustawicznie ze sobą rywalizujących, kochających się i jednocześnie nienawidzących, śpiących pokotem w sali, z której, by się zmieścili, wyniesiono stoły, przy których spożywali przed chwilą wspólny posiłek”. Rolą tych wojennych budowli nie jest jednak zapewnianie luksusów Ich użyteczność tkwi w czym innym: są praktycznie nie do zdobycia dla wrogich, luźnych watah rycerskich niedysponujących przecież żadnymi urządzeniami czy środkami do kruszenia kamiennych murów. Tutaj pojawia się pierwszy paradoks. „Powodów do rozpoczęcia wojny nigdy nie brakuje” – pisze Jacques Delperrie de Bayac (Louis VI. La naissance de France, Paris 1983). „Każda rodzina pielęgnuje starannie pamięć o doznanych urazach i przekazuje ją z pokolenia na pokolenie, gdyż przyda się do uzasadnienia ewentualnego rewanżu. Konflikt zrodzić mogą negocjacje małżeńskie, ich zerwanie, kwestie spadkowe, garść denarów pobranych bezprawnie, za wysokie podniesienie głosu, pierwszeństwo w szyku, każdy pretekst jest dobry. Niekiedy okazje same się napataczają. Na przykład kasztelan z sąsiedztwa wyruszył na krucjatę i pozostawił dobra pod nadzorem swojej młodej żony, otoczonej tylko małoletnimi dziećmi. Owszem, to nieładnie i nie po chrześcijańsku, ale skoro rzecz sama pcha się w ręce... Pieśni trubadurów są tu świadectwem”. W rzeczywistości rozszerzanie rodowych włości odbywało się w dziewięćdziesięciu procentach przypadków nie poprzez działania zbrojne, ale drogą przekupstwa, zdrady (jak w przypadku naszej kasztelanki), szantażu, a nade wszystko niezwykle skomplikowanych układów matrymonialnych, obliczonych niekiedy na wynik w drugim, a nawet trzecim pokoleniu. Wojny prywatne mogły być formą nacisku, kiedy służyły na przykład systematycznemu pustoszeniu ziem przeciwnika, zastraszającą demonstracją siły, przede wszystkim jednak środkiem doraźnego wzbogacania się z łupów i okupów branych nie tylko za ujętych w starciu przeciwników, ale nawet częściej za porywane dzieci i kobiety z odpowiednio uposażonych rodzin. To oczywiście także nieładnie i nie po chrześcijańsku, ale znowu... pieśni i kroniki poświadczają. Wojna prywatna to wreszcie krwawa zabawa sama w sobie, przynosząca niektórym jej uczestnikom jakże mile łechcącą sławę i wybiegającą nieraz poza lokalny światek popularność.

Maria Ossowska napisała ongiś książkę o kodeksie postępowania rycerskiego (Etos rycerski i jego odmiany, Warszawa 1973). Zajęła się w niej legendą rycerską rodem z opowieści o rycerzach Okrągłego Stołu czy wizji Henryka Sienkiewicza w Krzyżakach. Problem w tym, że ich bohaterowie nigdy nie istnieli. Rozpatrywanie, śladem Leona Gautiera (La Chevalerie, Paris 1959), Richarda Barbera (Rycerze i rycerskość, Warszawa 2000) etc., samej, stworzonej de facto na przełomie XIV i XV wieku, schrystianizowanej ideologii jest w pełni uprawnione. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że ma się ona nijak do rzeczywistości historycznej, a nawet... prawdziwych kodeksów rycerskich. „Ustawicznie rozwijana [w średniowieczu – L.S.] kodyfikacja prawideł wojny – stwierdza Howard – była wynikiem nie tyle apeli do chrześcijańskiego, prawnego czy rycerskiego sumienia, ile czegoś zgoła innego – wzrastającej komercjalizacji wojny. Dla wciąż rosnącej liczby walczących okup i łupy przestały być korzystnym rezultatem wojny, a zaczęły stanowić główny cel działalności. Zapłata za służbę wojenną była zawsze niewielka, za to zyski z udanej kampanii mogły zapewnić fortunę. Dlatego należało koniecznie z góry wiedzieć, czy wojna ma być prowadzona, a pokój zawarty w jakiś usystematyzowany sposób, kiedy i jakie łupy mogą być brane, a także – jak się je miało rozdzielać, jakiego okupu można było wymagać i kto o taki okup miał prawnie występować”. Znajdujemy też szereg zapisów dotyczących samej walki. I tak: nie wolno przeciwnika najeżdżać z tyłu; wysadziwszy go z siodła, jeśli jest zdolny dalej się potykać (klauzula raczej teoretyczna, gdyż ogłuszony uderzeniem i upadkiem ciężkozbrojny rycerz był całkowicie bezradny), należy samemu też zeskoczyć z konia i podjąć pojedynek pieszo. Kilku nie może atakować jednego. Szlachetność tego ostatniego zastrzeżenia niuansuje jednak komentarz: „aby później sporów i niesnasek o łup nie było”. Pochylmy się jeszcze nad zasadą, że „gdy o honor chodzi, nikt rycerzowi stanąć nie może na przeszkodzie, albowiem między nim i łaską archaniołów to sprawa”, i tą jeszcze, że „w boju nie szuka rycerz podstępu ani ucieczki, a przeciwnie, pierś swoją z radością na ciosy wystawia”.

„W latach panowania Ludwika VI – twierdzi Achille Luchaire (Les Premiers Capétiens, Paris 1987) – króla de facto od 1100 roku, koronowanego 3 sierpnia 1108 roku, nowa tendencja pojawia się w naszej historii. Dysproporcja między metafizyczną wagą tytułu królewskiego i rzeczywistą słabością jego władzy zaczyna się zmniejszać”. Jest to jednak proces niezwykle powolny i długotrwały. Kiedy dwieście lat później zmieni się dynastia i władzę obejmie Filip VI Walezjusz, rycerze z wszelkich maleńkich baronii, hrabstw i księstw będą się już, to prawda, stosunkowo karnie stawiać na jego wezwanie. Nie oznacza to jednak, by w czymkolwiek zrezygnowali ze swoich uświęconych i spetryfikowanych przez wieki zasad. Filip dysponuje więc armią niepoczuwającą się do jakiejkolwiek dyscypliny, w szczególności gdy w grę wchodzi honor, uznającą „odwieczne” reguły walki za religijny nieomal kanon, świadomą, że mieszanie do bitwy pospólstwa jest grzechem i niestosownością niemającą jednak większego znaczenia, jako że cham nigdy dobrze urodzonemu nie sprosta.

Owszem, zdarzyło się 11 lipca 1302 roku, pod Courtrai, że flamandzkie pospólstwo skutecznie stawiło czoło żelaznej jeździe i zadało jej dramatyczne straty. Polegli wtedy Jacques de Châtillon i Robert II d’Artois, dziadek bohatera sześcioksięgu Maurice’a Druona Królowie przeklęci Roberta IV d’Artois, a zwycięzcy zebrali na polu cztery tysiące złotych ostróg, inne dane mówią o siedmiuset ostrogach, stąd w tradycji ludowej znana jest ta bitwa pod nazwą „bitwy złotych ostróg”. Jednak „Courtrai ani nie odstraszyło francuskiego rycerstwa, ani w najmniejszym stopniu nie zmniejszyło jego pogardy i lekceważenia wobec uzbrojonego gminu. Rezultat tej bitwy uznano za wynik szczególnego zbiegu okoliczności oraz właściwości terenu; mało było prawdopodobne, aby takie warunki mogły się powtórzyć” (Barbara Tuchman, Odległe zwierciadło, Warszawa 1993). Tym bardziej że już dwadzieścia sześć lat później, pod Cassel 24 sierpnia 1328 roku, rycerstwo rozbiło bez trudu „flamandzką tłuszczę”, pozostawiając za sobą prawie cztery tysiące zwłok buntowników – po jednym trupie za każdą ostrogę. Zmazało to skutecznie pamięć o Courtrai i umocniło mit niezwyciężonego rycerstwa. Toteż wici rozesłane przez Filipa VI do walki z Anglikami przyjmowane były przez wasali z pełnym entuzjazmem. Wiadomo, że król Anglii Edward III ma rycerzy, tak przynajmniej wieść niesie, tyle, co kot napłakał, i opierać się musi na prymitywnych miejskich formacjach piechoty, czy też łuczników, co może mu przynieść tylko wstyd i porażkę.

Dodajmy, że sam Edward jest właściwie tego samego zdania. Do zawierzenia piechocie zmusza go tylko konieczność – większość jego wasali rozbiegła się po okolicach w poszukiwaniu łatwych łupów, część zdezerterowała na skutek różnorakich niesnasek. Nie chce więc bynajmniej podejmować frontalnego starcia i wycofuje się w kierunku zbawiennego morza. Dopiero czując oddech pościgu na plecach, zaczyna przygotowywać się do bitwy. Pozycja, którą wybiera owego dnia 26 lipca 1346 roku na spotkanie z armią francuską na lekkim wzniesieniu między Crécy a Wadicourt, odpowiada w pełni jego potencjałowi sił. Wysunięci do przodu łucznicy zajmują pozycje po obu stronach wzgórza i pospiesznie umacniają je barykadami z gałęzi i pali. Cofnięte hufce rycerskie oczekują na wierzchołku w centrum, częściowo schowane za krzewami. Francuzi nadciągają powoli z odległego o 19 kilometrów Abbeville. Gros ich wojsk składa się z rycerstwa, uzupełnionego tylko wynajętymi w ostatniej chwili kusznikami genueńskimi. Pogoda jest parna, zanosi się na burzę. Kiedy docierają wreszcie na miejsce, spada gwałtowny deszcz. Jezdni są zmęczeni, kusznikom zamokły cięciwy. Filip VI postanawia zatrzymać wojska na zasłużony odpoczynek, który dałby także Włochom czas na wysuszenie i przegląd broni. Próżne rozkazy. Parokrotnie liczniejsze od angielskiego rycerstwo uważa wszelkie opóźnienie ataku za dyshonor i przejaw tchórzostwa. Już hrabia d’Alençon stanął w strzemionach i krzyczy: „Zabijajcie tych hultajów, co nam włażą w drogę!”. Zresztą i „królewska krew zaczyna się gotować”. Nie ma rady ani namysłu. Bitwa musi się zacząć.

Stęsknieni zwarcia Francuzi ruszają naprzód, roztrącając i tratując własnych kuszników. Ziemia podmokła od burzy, do tego atakować muszą pod górę. Siłą rzeczy są pełnych parę minut w zasięgu łuczników celujących przede wszystkim w konie. Pierwsze szeregi jeźdźców zostają dosłownie skoszone. Ci, którzy wydobyli się spod zabitych i rannych koni, ślizgają się w błocie i nie mają żadnych szans wedrzeć się na wzgórek. Miażdży ich zresztą za chwilę kolejna fala rycerzy próbująca niemożliwej szarży. Dumnym rycerzom francuskim nie brakuje heroicznej wręcz odwagi i determinacji. Podrywają się do walki coraz to kolejne oddziały. Ale strzały chmurami wciąż spadają z nieba. Jean de Hainaut przypada do Filipa: „Najjaśniejszy Panie – wycofujmy się, ratujmy, co jest jeszcze do uratowania!”. Pech chce, że w tym właśnie momencie grupce Francuzów udaje się, pośród zapadającej nocy, nawiązać kontakt bojowy z Anglikami, a nawet zagrozić oddziałowi syna Edwarda, zwanego później Czarnym Księciem. Pojawił się cień nadziei, więc ostatnie odwody ruszają naprzód. Kronikarze doliczą się jeszcze kilku prób uderzeń dokonywanych nawet po zmroku. Wszystkie kończą się podobnie. Polegli już hrabiowie Jean d’Auxerre i Louis de Blois z całymi pocztami, niepokonany w turniejach Raoul de Lorraine, hrabia Flandrii Louis de Nevers, Jean d’Harcourt, a także brat królewski Karol, hrabia d’Alençon i Perche, który pierwszy dał sygnał ataku. Do najszczytniejszej legendy przejdzie król czeski Jan Luksemburski, który był ślepy, wziął więc udział w natarciu podtrzymywany przez dwóch giermków i razem z nimi zginął. Dopiero teraz pozwala Edward ruszyć swojej ciężkozbrojnej jeździe. Nie napotyka już ona przeciwników. Niedobitki Francuzów pierzchnęły pod osłoną nocy. Sam król nie oprze się aż w cysterskim opactwie du Gard na przedpolach Amiens. Anglicy nawet nie próbują gonić nieprzyjaciół. Pospiesznie zawracają, żeby zająć się obdzieraniem wrażych trupów z kosztownych zbroi i odpędzać z pobojowiska równie do tego chętnych łuczników. Obłowią się nieźle na około czterech tysiącach poległych Francuzów. „Nie ma takiej rodziny w słodkiej Francji – pisał kronikarz Jean de Bel – która nie opłakiwałaby tego strasznego dnia swoich mężów, synów i wnuków. Straty angielskie ograniczają się do kilku (sic!) rycerzy i kilkudziesięciu łuczników”.

Wśród pobitych zaczynają się gorączkowe poszukiwania winnego klęski. Kozioł ofiarny zostaje szybko znaleziony. Zostaje nim Godemar du Fay, winny rzekomo niezapobieżeniu przeprawie Anglików przez Sommę. „Godemar miał być już powieszony, kiedy jeden z doradców króla Filipa poważył się głośno zauważyć, że cała armia królewska nie okazała się wczoraj skuteczniejsza niż pan na Vermandois. To go uratowało. Zdegradowany został tylko na senszela Beaucaire” (Jean Favier, La guerre de cent ans, Paris 1980). Jeśli jednak nie Godemar, to kto albo co? Padło ostatecznie na burzę i błoto. Daremnie Jean de Hainaut usiłował tłumaczyć, że nawet przy najlepszej pogodzie angielscy łucznicy mieliby czas zdziesiątkować nacierających. Straty byłyby może mniejsze, ale skutek ostatecznie ten sam. Nikt nie chciał go słuchać. Błoto i burza zadowoliły wszystkich. Rzeczywistość jest zawsze bezbronna w obliczu mitu. Zawiniła siła wyższa. Rycerstwo w swojej istocie pozostało niezwyciężone. Z biegiem czasu – po śmierci Filipa VI w 1350 roku – pojawiło się jedno jeszcze wytłumaczenie. Oto wyruszył król na wojnę nie z prawdziwym proporcem (oriflamme) władców Francji, oryginał pozostał w bazylice Saint-Denis, ale jego kopią. Widocznie nie chciał narażać relikwii, bojąc się porażki. A w takim razie ukarany został za tchórzostwo. Poza oriflamme ówczesna refleksja o bitwie pod Crécy już nie wyszła.

Lato 1356 roku. Anglicy atakują Francję z dwóch stron. Od północy książę Lancaster, od południowego zachodu Czarny Książę (Edward, książę Walii). Syn i następca Filipa VI – Jan II Dobry stara się nie dopuścić do połączenia wrogich armii i chce pobić je jedną po drugiej, każdą z osobna. W pierwszej kolejności postanawia zaatakować przeciwnika na południu. Przydomek Dobry zyskał już za życia, jeszcze przed nadchodzącą kampanią. Duc de Castries (Rois et Reines de France, Paris 1979) pisze o nim, że był „okrutny i mściwy”. Jean Deviosse (Jean le Bon, Paris 1985) dorzuca: „uparty i porywczy”. Nie zaprzecza to w niczym jego „dobroci”. W okrutnym, czarno-białym świecie ważne jest tylko to, czy jesteśmy po stronie jasności, czy ciemności. Król Jan przestrzegał zaś we wszystkim rycerskiego rytuału, narażał się na turniejach, wydawał wspaniałe uczty, rzucał hojną jałmużnę żebrakom, otaczał opieką sieroty. Miał więc wszystkie te cnoty, które były w cenie i których po nim oczekiwano. Do żadnego przed nim władcy bardziej nie garnęli się rycerze. Sformowanie pokaźnej armii zajęło mu więc tak mało czasu, że zaskoczony Czarny Książę, który pustoszył już okolice Tours, zaczął się pospiesznie wycofywać na zachód. Dopiero doganiany przez Francuzów (jakże się historia powtarza!) zdecydował się przyjąć bitwę. Podobnie jak ojciec w 1346 roku, miał jeszcze czas wybrać miejsce starcia i rozstawić szyki. Prochu nie wymyślał. Koło wioski Maupertuis, cztery kilometry od Poitiers, rozstawił wojska na wzgórzu dokładnie tak samo, jak ojciec pod Crécy: na skrzydłach wysunięci do przodu łucznicy i kusznicy, w centrum, na szczycie, ciężka jazda.

Francuzi nadciągają w całkowitym nieporządku. Liczne oddziały wyprzedziły orszak królewski. Wbrew radom Jeana de Clérmont, marszałek Arnoul d’Audrehem otrąbił szarżę pod górę (wzniesienie jest dość łagodne) wprost z marszu. Panuje piękna pogoda, nie ma tym razem błota, ale teren pokryty jest nabrzmiałymi owocem winnicami Haut-Poitou. Gęste krzaczki winorośli skutecznie hamują jeźdźców. Dalej wszystko już można przewidzieć. Jak pisze Jean Favier: „Zanim dał znak do rozpoczęcia bitwy, zdążył już stracić Jan Dobry prawie wszystkie swoje wyborowe chorągwie”. Zginęli Clérmont i wielki konetabl Francji Gauthier de Brienne, ciężko ranny Audrehem dostał się do niewoli. Nic to. Już pędzi naprzód następna fala Francuzów pod wodzą samego delfina Karola (przyszłego Karola V). Za nim oddziały brata królewskiego – księcia Orleanu. Obie próby załamują się na linii wojsk angielskich. Winnice są już do szczętu stratowane, więc czwarty rzut rycerstwa, prowadzony przez samego władcę, może wreszcie związać się w walce z wypoczętymi szykami Czarnego Księcia. O tej finalnej rundzie śpiewać będą później trubadurzy, cóż jest bowiem bardziej honorowe od straceńczego wytrwania, kiedy losy bitwy są już od dawna przesądzone. U boku Jana jego czternastoletni syn Filip, kiedy krew zalewa ojcu oczy, kieruje go okrzykami: „Tato – strzeż się z lewej, tato – strzeż się z prawej!”. Król Francji, choć śmierć jest nad nim, nie odda miecza byle komu. Na szczęście wyrasta przed nim olbrzymia postać.

Poddajcie mi się, Miłościwy Panie!

Kim jesteś?

Jam Denis de Morbecque, rycerz z Artois, od pięciu lat na służbie króla Anglii.

Imię Denisa, słynnego z siły zwycięzcy wielu turniejów, dotarła i nad Sekwanę.

Zdaję się na wasz honor, rycerzu Denisie.

Ale, jak już pisałem, król to okup. Król to złoto. Nie dbając więc o cześć i prawo, porywają się inni. Zwalają monarchę z konia, depczą, bodą, tratują, ścierają się ze sobą nawzajem, rąbią na oślep. Sam Morbecque zostaje ranny. Ratują wreszcie Jana Dobrego nadworne poczty lordów Warwicka i Suffolka. W ostatniej chwili.

Nim jeszcze zmierzch zapadł, wydaje następca angielskiego tronu uroczyste przyjęcie ku czci królewskiego jeńca. Trzydzieści odmian mięs, wybrane słodycze, toasty.

– Wasza Królewska Mość – wznosi kielich Anglik – pewien jestem, że ojciec mój traktować Was będzie ze czcią należytą i sympatii Wam swojej użyczy, aż przyjaźń połączy Was trwała. Niechaj los Was przeciwny nie smuci, gdyż męstwem wszystkich przenieśliście nas dzisiaj. A na znak, że nie czcze są to komplementy, przyjmijcie, jednogłośnie prosimy, ten szkaplerz, znak najgodniejszego w potrzebie, który widząc na Waszych piersiach, dumni zawsze będziemy.

Kroniki powiadają, że Jan II tak wzruszył się przystojną szlachetnością tych słów, że aż łzy pociekły mu po dostojnych policzkach, a wraz z nim, Anglik czy Francuz, szlochali wszyscy obecni. Następnego dnia hrabia Jean d’Armagnac pisał do swoich bliskich: „Drodzy przyjaciele. Z głębokim smutkiem donieść wam muszę, że król nasz stoczył bój z księciem Walii. Bóg chciał, by armia nasza była rozbita, a miłościwy pan, dwukrotnie w twarz ranny, wzięty do niewoli. Wszelako to król Jan, a nie kto inny, uznany został najdzielniejszym dnia rycerzem”. Honor nie został więc splamiony, a skoro tak, nie warto wgłębiać się w przyziemne aspekty rzeczy. Frakcja wojenna w Paryżu powołuje się na Proroctwa Merlina, z których wyczytuje, że przegrana bitwa, w której król, nie tracąc honoru, wpada w ręce nieprzyjaciół, jest właśnie uwerturą do rozstrzygającego i ostatecznego zwycięstwa. Na ulicach słychać śpiew:

Przejdą Galowie przez morze

I padnie Anglia biedna,

Aż będą mogli powiedzieć:

„Tu Anglia była onegdaj...”.

Nikt nie proponuje żadnych reform wojskowych. Nikt nie zdaje się też zauważać uderzającego podobieństwa przebiegu bitw pod Crécy i Maupertuis, a tym bardziej analizować przyczyn tych klęsk. Jest to poniekąd zrozumiałe, skoro w obu przypadkach rycerstwo francuskie walczyło honorowo i prawidłowo, podług świętych praw i wzorem ojców.

Wojna ze wszystkimi meandrami, ucichając i rozpalając się od nowa, trwa nadal. Nie darmo ochrzcili ją historycy mianem stuletniej. 8 kwietnia 1364 roku Jan II Dobry umiera w Anglii, do której honorowo powrócił, nie mogąc spłacić kolosalnego okupu. Następuje niedługie panowanie (1364–1380) Karola V, któremu potomni, doceniając jego regulacje ekonomiczno-skarbowe oraz mecenat nauki i sztuki, nadadzą przydomek Mądrego. Współcześni przeważnie nim jednak pogardzali za słabość fizyczną i niechęć do wojaczki, a także dowodzące – podług vox populi – tchórzostwa wyręczanie się w walce cudzoziemcem (Bretończykiem) Bertrandem de Guesclin. Jego syn, Karol VI, już w 1392 roku zaczyna zdradzać poważne objawy choroby umysłowej... Po stronie angielskiej Edward III przeżywa dzielnego Czarnego Księcia i tron obejmuje po nim małoletni wnuk Ryszard II zmuszony w 1399 roku do abdykacji na rzecz swojego bratanka i mordercy – Henryka IV. Po jego śmierci koronę przejmuje w 1423 roku Henryk V (syn), stawiający sobie za główny cel przejęcie władzy nad Francją. Już w drugim roku panowania, ledwie stłumiwszy krwawo – jak na katolickiego fanatyka przystało – heretycko-ludowy ruch lollardów, odnawia sojusz z Burgundią i wysuwa wobec Paryża żądania nieposkromione wręcz w bezczelności. Karol VI ma mu oddać koronę Francji, a za żonę swoją młodszą córkę, trzynastoletnią Katarzynę (toż jego poprzednik – Ryszard II poślubił już jej siostrę Izabellę, cóż zaś może mieć za znaczenie, że jest synem jego mordercy) i wyposażyć ją w niebotyczny posag, zbliżony do niegdysiejszego okupu za króla Jana Dobrego, którego ówże nigdy nie zdołał spłacić. Oprócz tego Normandia ma być przyłączona do Anglii, która zyskiwałaby też zwierzchność nad Flandrią, Artois, a nawet częścią Prowansji. Jest to oczywiście ultimatum nie do przyjęcia. Zlekceważywszy więc z góry francuskie próby negocjacji, 12 sierpnia 1415 roku ląduje Henryk V w Normandii i 22 zdobywa Harfleur (dzisiaj dzielnica Le Havre), port, przez który dostarczane ma być z wysp zaopatrzenie dla jego wojsk.

W tym miejscu opuśćmy jednak na chwilę północną Francję i przenieśmy się na wschód, do odległej Warmii, gdzie 15 lipca 1410 roku stoczona została słynna bitwa pod Grunwaldem. Dla historyków polskich rozegrała się ona w ramach wojen polsko-krzyżackich, dla historyków litewskich – wojny litewsko-krzyżackiej. Podług większości historyków zachodnich wpisuje się ona natomiast w dzieje tak zwanych krucjat północnych (Eric Christiansen, Krucjaty północne, Poznań 2009; Sylvain Gougenheim, Les Chevaliers Teutoniques, Paris 2007). Owo odwołanie do wypraw krzyżackich przypomina nam o ideowych założeniach wojen zakonu. Papieże Grzegorz IX (1227–1241) czy Innocenty IV (1243–1254) nadali im wymiar uniwersalny, wezwali też chrześcijańskie rycerstwo wszelkich narodów do niesienia Krzyżakom zbrojnej pomocy. Toteż oficjalna nazwa Zakon Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, a tym bardziej późniejsza Ordo Theutonicorum są nieco mylące. W skład wojska krzyżackiego wchodzili bowiem zawsze, i to często w znacznej liczbie, tak zwani rycerze gościnni, ściągający nie tylko z państw niemieckich, ale również Czech, Danii, Francji, Burgundii, Anglii, Szwajcarii, nawet z Hiszpanii i Portugalii. Walczył w szeregach krzyżackich między innymi poźniejszy król Anglii – Henryk Lancaster, ojciec Henryka V, czy też król czeski Jan Luksemburski. W pierwszych latach XV wieku najwięcej cudzoziemskich rycerzy w szeregach krzyżackich wywodziło się z Francji i Burgundii. Byli to albo panowie chcący pozyskać „zasługi krzyżowe” lub po prostu poznać smak wojennej przygody, albo też dzieci znakomitych rodzin wysłane tu po naukę. Owo wdrażanie utytułowanych paniczów do rycerskiego rzemiosła było dla zakonu źródłem dochodów, pozwalało także rozszerzać zaplecze polityczne i nawiązywać bardzo nieraz cenne kontakty. Jednocześnie jednak stawiało przed rycerzami-braćmi konkretne wymagania. Jako dający przykład nauczyciele, zewnętrznie przynajmniej musieli przestrzegać rycerskiego obyczaju, kodeksu honorowego, a nawet kanonów prowadzenia walki. W poważnej, na pewno nie do zlekceważenia mierze, kształtowało to ich doktryny militarne, a w konsekwencji strategię i taktykę wojenną. Pomimo wieloletnich doświadczeń walki z poganami i rygorów zakonnych, z ich mentalności nie zniknęła rycerskość w wydaniu Filipa VI Walezjusza czy Jana II Dobrego. Dowodzi tego rozstawienie i zachowanie wojsk krzyżackich pod Grunwaldem. Stefan M. Kuczyński (Wielka wojna z Zakonem Krzyżackim w latach 1409–1511, Warszawa 1960) zauważa słusznie, że: „Cały teren walki nie stanowi ani równiny, ani jednej szerokiej doliny. Są to wzniesienia i doliny, tu i ówdzie porośnięte lasem. Niemożliwością było w ówczesnych warunkach obserwować w takim terenie całą walkę, toczącą się co najmniej na kilku wzgórzach iw kilku dolinach”. Musimy więc de facto, co determinują źródła, ograniczyć się do przebiegu wydarzeń w centrum. O prawym skrzydle wiemy tyle, że zaatakowały tam siły litewsko-ruskie, lecz zostały zepchnięte i zmuszone do ucieczki, odciągając jednak pewną część sił zakonnych, która rzuciła się do pościgu. O lewym skrzydle nasza wiedza jest jeszcze uboższa. W centrum, gdzie rozegrały się decydujące zmagania, wielki mistrz Ulryk von Jungingen ustawił armię w klin (Marian Biskup, Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim 1308–1521, Gdańsk 1993), co było rycerską rutyną w sytuacji, kiedy z braku miejsca nie dało się przyjąć liniowego szyku „w płot” („en haye”). Z tyłu, w odwodzie, pozostało szesnaście chorągwi. Trudno się zgodzić z Biskupem, że „dowodziło to zmysłu taktycznego wielkiego mistrza”. Wchodziło to po prostu w zakres „uświęconej” taktyki. Toż pod Crécy Francuzi atakowali również w dwóch rzutach, a pod Montpertuis nawet w czterech. Przed jazdę wysunął wielki mistrz łuczników, kuszników i mającą jeszcze minimalne znaczenie artylerię. W ten sposób ruszająca do szarży jazda musiała (znowu jak pod Crécy i Montpertuis) przejechać po własnej, pogardzanej piechocie, tratując ją, a w każdym razie eliminując z dalszego udziału w starciu. Pamiętamy, że Anglicy rozstawiali łuczników na skrzydłach, dzięki czemu nawet podczas starcia kawalerii mogli oni nadal razić tylne szeregi przeciwnika. „Wielki mistrz – pisze Kuczyński – chciał wyczekać, aż uderzy Jagiełło, rycerze krzyżaccy uważali wyczekiwanie za objaw małoduszności i lęku. Ulryk od samego początku kampanii starał się postępować ostrożnie. Nie znajdował jednak widocznie zrozumienia wśród butnych mnichów [po cóż te obelgi – strzegących honoru po prostu – L.S.] i gości zagranicznych, którzy, obserwując wroga ponad trzy godziny, czuli już znużenie płynące z napięcia nerwowego i ciężaru zbroi, szczególnie dokuczliwego w promieniach lipcowego słońca”. Tymczasem Władysław Jagiełło, mając wojska ukryte w błogosławionym leśnym cieniu, wygrywa do nieprzyzwoitości atut upału. Nie spieszy się. Każe odprawiać kolejne msze. Już ubrany w rycerski rynsztunek, zawraca jeszcze, żeby pasować na rycerzy „tysiąc albo więcej zbrojnych”. Nie jedyne to graniczące z herezją niespodzianki dla krzyżackich „prawdziwych rycerzy”. Nie wiedzą, a nawet nie śmieliby przypuszczać, że chłopską piechotę zostawił król Polski w odwodzie, a więc przeznaczył do uderzenia na rycerstwo; że sam nie stanie w pierwszym szeregu i nie nadstawi własnego ciała, a wręcz odwrotnie, przygotowano dla niego najlepsze rumaki, „przy których pomocy mógłby w razie niebezpieczeństwa i przewagi nieprzyjaciół ratować się, przemieniając konie” (Kuczyński, op. cit.). Należy zwrócić szczególną uwagę na jeszcze jeden aspekt bitwy. Opowiada oto Długosz (Annales, seu cronicae incliti Regni Poloniae, 1480, cyt. za: Polska Jana Długosza, Warszawa 1984), że w momencie zagrożenia osoby królewskiej przez nadciągające siły krzyżackie Zbigniew Oleśnicki zwraca się o pomoc do polskiego oddziału. „Chorągiew ta była też wystarczająco blisko, żeby zetrzeć się z wrogim hufcem. Przeto rycerz królewski, jeden z walczących w pierwszym szeregu, Mikołaj Kiełbasa herbu Nałęcz, zamierzając się mieczem na królewskiego sekretarza Zbigniewa, łaje go głośno, nakazując mu odejść. «Nieszczęśniku – powiada – czy nie widzisz, że wrogowie na nas nacierają? A ty nas zmuszasz, byśmy poniechawszy walki, która w tej chwili ma się zacząć, poszli bronić króla. Czyż to jest co innego niż ucieczka z szeregów, podanie tyłów wrogowi oraz narażenie zarówno nas, jak króla w razie załamania się naszych sił na oczywiste niebezpieczeństwo?». Zbigniew z Oleśnicy odpędzony tymi ostrymi słowami wycofał się z chorągwi nadwornej, w którą się wmieszał, a ludzie królewscy natychmiast ścierają się z wrogiem, a walcząc bardzo zawzięcie, miażdżą i rozbijają wrogów”. Mamy tu do czynienia z rycerzem, który z całą determinacją wykonuje powierzone mu zadanie bez względu na to, że ewentualna chwała obrońcy majestatu byłaby nieskończenie większa, przenosi obowiązek ponad rycersko pojmowany honor. Jakiż to kontrast z „prawdziwymi” rycerzami, którym nie chce się wykonywać poleceń, raniących ich ambicje, czy też gonią za Litwinami, nie zważając, że bitwa trwa w najlepsze. Jak wiadomo, bitwa pod Grunwaldem zakończyła się pogromem Krzyżaków i ich gości. Wiemy, że relacje o niej dotarły na Zachód bardzo szybko, już choćby za pośrednictwem wziętych do niewoli rycerzy z zagranicznej krzyżackiej chorągwi świętego Jerzego, których Polacy wypuszczali „na parol” do domów po okup. Bez względu na to, że były to relacje przeważnie Polakom, Litwinom, a w szczególności Władysławowi Jagielle nieprzychylne, można przyjąć, iż przebieg zmagań grunwaldzkich (w tym taktyka zastosowana przez walczące strony) znany był francuskim konetablom. Czy wyciągnęli z nich wnioski?