Anioł w majonezie - Leon Brofelt - ebook

Anioł w majonezie ebook

Leon Brofelt

0,0

Opis

Opowiadania Leona Brofelta zawarte w zbiorczym tomie „Anioł w majonezie” powstawały w różnych okresach. Dotyczą dziwacznych czasów PRL-u, ale nie tylko. Jest w nich wiele uniwersalnych prawd, a także zabawy z konwencjami.

Na uwagę zasługuje intrygująca konstrukcja bohatera-narratora, którego postać łączy PRL-owskie opowiadania z części Miłe złego początki. Ów młody student powoli przeistaczający się w mężczyznę, zbuntowany (także wobec władzy komunistycznej) "współczesny niedostosowany" mimo formalnej dorosłości cały czas pozostaje nieco niedojrzałym erotomanem - włóczęgą. To XX-to wieczny sowizdrzał, trefniś i outsider, "niebieski ptak" bez swojego miejsca na ziemi. Na nic jednak zdała się żartobliwa konwencja przyjęta przez autora - kreacja ta dość szybko "przejadła mi się" i częściej budziła politowanie (a nawet rozdrażnienie) niż rozbawienie. Nie mogłam się bowiem oprzeć wrażeniu, że bohater, wszedłszy w sztuczną rolę beztroskiego kawalarza - seksoholika, został pozbawiony własnego "ja", a błaznując, maskuje tylko własne rozgoryczenie i poczucie pustki wewnętrznej.

Na tym jednak nie koniec postmodernistycznej różnorodności upodabniającej zbiorek do mozaiki o wciąż zmieniającej się fakturze. Oprócz tradycji literatury sowizdrzalskiej i chwilami wręcz naturalistycznych opisów zgrzebnego PRL-u czy degrengolady dokonywanej przez "dziki kapitalizm", autor pragnie przypomnieć do bólu racjonalnemu człowiekowi końca wieku romantyczne przesłanie, iż "są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się nawet filozofom". Dzięki obecności sfery irracjonalnej niektóre historyjki dosłownie w ułamku sekundy przeistaczają się w opowieści z dreszczykiem. Uderzające jest to, że wobec delikatnie tylko zasugerowanej pozarozumowej motywacji zdarzeń odbiorca czuje się "nowoczesnym pokonanym" - jest niby mądrzejszy niż jego przodek romantyk, a jednak zupełnie bezradny wobec sił, których nie zna, a tym bardziej nie kontroluje.

Na wyróżnienie zasługuje na pewno kwiecisty język opowiadań, który przykuwa uwagę czytelnika i jest wartością samą w sobie. Autor świetnie włada tym narzędziem - pozwala odbiorcy delektować się słowem, błyska dowcipem, indywidualizuje język postaci i różnicuje styl. Gdy trzeba, jest on prosty (a nawet prostacki z kapitalnie wykorzystywanymi wulgaryzmami), w innym miejscu staje się podniosły lub przeciwnie - rubaszny, wręcz groteskowy. Wydaje się, że momentami autor umiejętnie stylizuje swe opowiadania na Gombrowicza, co z pewnością może sobie poczytywać za komplement. Zastrzeżenia wywołuje natomiast kompozycja dłuższych opowiadań - mianowicie zbyt długo trwa tam tzw. suspens, kiedy to ciekawie prowadzoną akcję nieznośnie wydłuża nadmierna drobiazgowość i rozgadanie narratora, co zamiast podtrzymywać napięcie przynosi jedynie znużenie. A gdy odbiorca, spodziewając się puenty na miarę misternie zbudowanej intrygi, wykazawszy maksimum cierpliwości, dobrnie wreszcie do końca, gwałtownie zderza się tak z banalnym lub mało prawdopodobnym, że aż zadziwiającym (cóż za paradoks!) rozwiązaniem fabuły.

Pozostawiony z niedosytem finału czytelnik może mieć z kolei przesyt atakującej go zewsząd erotyki, którą wręcz aż ociekają te teksty. Nie przeczę, że jej odważna obecność - dodajmy: niemal w każdym opowiadaniu - bywa czasem atutem ubarwiającym treść. Musi jednak budzić zdegustowanie zawsze, gdy mało wyrafinowane sprośności niepostrzeżenie stają się głównym tematem utworu. U Leona Brofelta za mało go wtedy na opowieść erotyczną - nawet wątpliwej jakości - a za dużo, by po stronie odbiorcy nie wywołać niesmaku, a nawet zażenowania.

Reasumując - ponowoczesne otwarcie umysłu na nowe, luźne podejście do lektury, gotowość na psikusy i niespodzianki często-gęsto serwowane przez autora to warunki konieczne, by czerpać autentyczną przyjemność z tego tekstu, bez narażania się na męki odczuwania czegoś w rodzaju ?uporządkowanego galimatiasu" czy nawet "dezintegracji percepcyjnej".

Z recenzji "Groch z kapustą" Doroty Nowackiej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 251

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Leon Brofelt

Anioł w majonezie

czyli opowiadania z końca wieku oraz miłe złego początki

do wydania przygotował, posłowiem i notką o autorze opatrzył Tomasz Kostro

okładkę zaprojektowała i opracowała plastycznie Ewa Toczkowska

Copyright by Tomasz Kostro & e-bookowo 2008 Ilustracje i okładka: copyright Ewa Toczkowska

ISBN 978-83-61184-14-0

www.e-bookowo.pl

Kontakt:[email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2008

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Kasi i Sebastianowi najmilszej parze Europy z wdzięcznością za inspiracje

Opowiadania z końca wieku

Pomysł (opowiadanie kryminalne)

– Mam pomysł! – oznajmił gromko Gabryś wchodząc do mieszkania.

Zzuł buty i zatarł ręce. Minę miał dziarską, szelmowski uśmieszek błąkał mu się pod wąsem.

– O Boże! – jęknęła Luśka w odpowiedzi, głośno zaś powiedziała:

– Nie waż się ruszyć tej setki w kredensie! To na wyjazd dzieci!

Głos miała skrzekliwy, jak rozdzierana blacha. Była w kuchni.

Nawet do niej nie zajrzał. Zwalił się na tapczan i ciągle lekko uśmiechnięty wgapił się w plamę na suficie. Wyglądał jak nieboszczyk przygotowany fachową ręką do ostatniej podróży, taki pogodny, wyprostowany, z rączkami nabożnie splecionymi, tylko gały mu zamknąć, o kciuk zahaczyć różaniec. No i ubrać odpowiednio! Był w wystrzępionych dołem dżinsach i niegdyś białej koszulce ze spranym napisem: „Keep smiling. Boss live idiots”.

Pomysł wpadł mu do głowy pod Urzędem Pracy. Wychodził właśnie z gmachu po odebraniu nędznego zasiłku (jeszcze tylko raz czekała go taka frajda) kiedy przed urzędem spotkał dwu kolegów ze szkoły. Przysiedli na ławce, popalili, pogawędzili, powspominali. Kupę lat! Jak leci? I takie inne głupstwa. Widywali się rzadko a od matury, jakby nie patrzeć, ponad dwadzieścia lat minęło. Nie bardzo więc mieli o czym rozmawiać. Opowiadać sobie nawzajem jak to pracę tracili? Licytować się, który bardziej się narażał, aby taki chwalebny osiągnąć status? Klęli tylko kwieciście i mało konkretnie. Nie wiadomo czyje mamuśki mieli na uwadze.

Na parking, tuż przed zajętą przez nich ławkę, zajechała luksusowa fura z szelestem nowych opon i wyuzdanie lubieżnym pomrukiem silnika. Gość z limuzyny nie wysiadł, gapił się tylko na tę trójkę wykolejeńców, na Gabrysia szczególnie. Wtedy właśnie pomysł przeszył gabrysiowy mózg, aż zabolało.

Wstrząsnął się, wstał, poprawił portki, pstryknął petem na trawnik.

– No to cześć! Do miłego… Wpadnij który kiedyś.

Poszedł. Po drodze pomysł w myślach pieścił. Zanim doszedł do domu przerobił go na plan do wykonania.

– Nogi ci śmierdzą. – powiedziała Luśka przechodząc koło tapczanu. Skrzywiła się przy tym, jakby miała powód. Wielkie rzeczy! Gorąco, buty na gumie to i nogi śmierdzą. Jej to i owo różami też nie pachnie, a przecież uwag na ten temat nie wygłasza. Zresztą, mniejsza z tym. Teraz nie ma głowy do głupstw. Wpadł na cholernie dobry pomysł i musi się skupić, szczegóły przemyśleć, dobór wspólników starannie rozważyć. Wiadomo, niejeden dobry pomysł położyło gówniane wykonanie. Rzecz solidnie przygotowana musi się udać! Nie ma prawa być inaczej!…

Gabryś uchodził niegdyś za łebskiego chłopaka – w wojsku na przykład – doskonale sobie radził. Połowa pułku mu zazdrościła. Dobrze się zapowiadał, a potem tylko Luśka, dzieciaki, ciepłe kapcie wieczorami. Rozleniwił się, przytył, ogłupiał, z kolegami kontakt stracił. Luśki pilnował i ze wszystkim jej się słuchał, pantoflarz zafajdany! Czas się opamiętać.

– Będzie dziś jakieś żarcie? – spytał cicho, jakby od niechcenia, broń Boże, żeby z naciskiem.

– Najpierw mi powiedz, skąd na to żarcie brać? – syknęła zaczepnie wracając do kuchni.

Uśmiechnął się błogo, aż miejsce po lewej, górnej dwójce zaczerniło pod wąsem. Oj Luśka, Luśka, nie wiesz skąd? – pomyślał – I nie dowiesz się, ale już niedługo wydawać nie nadążysz! Moja w tym głowa!

Uniósł się na łokciu.

– Luśka, mam cholernie dobry pomysł! Poczekaj jeszcze trochę, a na Sylwestra skoczymy do Paryżewa… albo na Kanary? Co?

– Idiota!

Usłyszał, choć powiedziane to było cicho.

Nie obraził się. Teraz, wobec pomysłu wszystko blakło, traciło znaczenie. Dziewczyny są od tego, żeby mieć muchy w nosie. Ta jego dziewczyna ma szczególny powód, psia krew! Głupio dał się z roboty wyślizgać, biedują teraz bo i ona dawno bez stałej pracy. Dorabia trochę jako kuchta i otrzyjdupsko u tych aferzystów zza parku, ale to wszystko mało. Długi rosną, a jego za cholerę nikt nie chce.

Wstał i poczłapał do kuchni. Jednak coś upitrasiła. Rozstawiała właśnie talerze i sztućce. Robiła to hałaśliwie, zamaszyście, wściekła jak osa za koszulą. Lepiej się nie odzywać.

Pomysłem dzielić się ani myślał, bo to nie babska rzecz. A zresztą, im mniej ludzi o tym wiedzieć będzie, tym lepiej. Już dostatecznie mocno bolał go fakt, że wspólników musi szukać.

Gaz pod garnkiem się palił, a ona smyrknęła do łazienki, obmyła się trochę, przyczesała, porwała torebkę.

– Za piętnaście minut zgaś pod zupą. Dzieciom zostaw!

Krupnik był gęsty, smaczny. Luśka, choć kawał cholery, gotuje doskonale. Niby nie ma co do garnka włożyć a potrafi wyczarować takie cudowności prawie z niczego. Raz jeszcze nalał sobie do pełna. Kiedyś przy sąsiadach i dzieciach pochwalił ją za kuchcenie, bardzo ją pochwalił, w rękę pocałował. Odpaliła mu wtedy:

– Trzeba ci było z kucharką się żenić!

Lekkiego życia to przy Luśce nie miał. Fakt. Do żywego dopiec umiała zawsze. Kłapania dziobem nie skąpiła, ale z drugiej strony, odkąd ją poznał ani raz za inną się nie obejrzał, bo i po co? Co komu po wróblu jak kanarka złapał? Dużo może o tym powiedzieć, bo za kawalerskich czasów wróbliczek nastrzelał się dość.

Sprzątnął po sobie, wyniósł stołek na balkon, siadł, odliczył papierosy. Porcję na dziś odłożył na wierzch, jednego zapalił i zaczął myśleć.

Od tego myślenia spać w nocy nie mógł i Luśce nie dawał. Rzucał się po pościeli, wzdychał, sapał, ze trzy razy okrakiem przez nią przełaził, niby do łazienki. Ostatnim razem kiedy wracał, zapytała:

– Czego nie spisz? Chory jesteś, czy co?

– Myślę. – Burknął.

– Dnia ci mało? Miesiącami nic nie robisz tylko myślisz i myślisz, a prąd nam odetną za niepłacenie. Robotę byś sobie wymyślił!

– Właśnie wymyśliłem.

Nie zainteresowała się niebywałym wyznaniem. Poprzedni jego pomysł kosztował ją miesięczny zarobek, dwa pierścionki i medalik, a za dawniejszy do dzisiaj wiszą Maciążkowi niezły grosz. Napomknięcie o tych sprawach groziło awanturą.

Rozbudzona Luśka ziewnęła szeroko, przeciągnęła się lubieżnie odkopując na bok kołdrę. Zamajaczyły w półmroku jej czary. Dużo więcej jej się narobiło przez te lata. Na tapczanie, razem, ledwie się mieścili.

Nocne myślenie nie na wiele Gabrysiowi się zdało. Pobłądził w ciemnościach, na manowce go zniosło, zamiast plan zdobycia bogactwa misternie układać, jałowymi wizjami jego trwonienia umysł zabawiał. Na Luśkę ani spojrzał, ani się nią, jak trzeba, nie zajął, tylko legł pod ścianą, ręce za głowę założył i znieruchomiał. Odwróciła się obrażona.

Nie ma co się dziwić, tej nocy wydał w marzeniach więcej niż w życiu widział. Odespał za dnia. Luśka wyprawiła dzieci do teściów, a sama też z domu się wyniosła. Miał spokój.

Oprzytomniał wieczorem, kiedy natknął się na tę samą brykę, co wczoraj pod urzędem. Gość, jak wtedy, siedział w środku. Kropiło trochę, więc Gabryś specjalnie się nie dziwił, że facet w wozie siedzi. Czeka pewnie na kogoś, a że nudzi się to i gały wytrzeszcza na przechodniów. Gabryś wyszedł z psem, czego zasadniczo nie lubił, ale dzisiaj nie miał na kogo obowiązku zepchnąć. Dzięki temu zobaczył gościa i przypomniał sobie, że ma pracować nad planem, a nie fantazjować. Od tej godziny twardo nad myślami panował i na żadne skoki po bokach im nie pozwalał. Skoro świt był już gotów ułożyć ścisły harmonogram zadań do wykonania. Narobiło się tego od cholery, a tak z początku wyglądało prosto. Wieczorem, drżąc z obawy, nakreślił kosztorys. Kamień spadł Gabrysiowi z serca skoro okazało się, że nakłady, wobec spodziewanego profitu, są doprawdy niewielkie.

Podopieczna Luśki, niemiła starucha, matka tego aferzysty, zaniemogła nagle bardziej niż to miała w zwyczaju, zyskał wobec tego sporo swobody.

Już w niedzielę miał plan gotowy w najdrobniejszych szczegółach. Teraz musi wziąć się za gromadzenie koniecznego sprzętu i zatroszczyć się o rzecz najtrudniejszą, o dobranie i zgodzenie wspólników. Niestety, bez tego się nie da! Potrzebował co najmniej trzech, a najlepiej pięciu.

Wypisał Gabryś nazwiska kandydatów na kartce, wielokrotnie listę poprawiał, tego skreślił, owego dopisał, wreszcie z trzaskiem notesik zamknął i poszedł spać. Po raz pierwszy od wtorku przespał noc snem głębokim i krzepiącym. Rano wstał świeży. Na umyte z wieczora nogi naciągnął nowe skarpety, ubrał się odświętnie, prawie jak do kościoła i ruszył do miasta.

***

W drugiej kompani jego pułku (ile to już lat?) służył niejaki Zenek Szprycha dorównujący Gabrysiowi, a może nawet przewyższający go talentem w organizowaniu najrozmaitszych dóbr. Wyższość Szprychy polegała na tym, że kradł bez skrupułów, podczas gdy Gabryś bawił się w handelek. Niejeden interes wspólnie ubili, ale w cywilu stracili się z oczu. Szprycha poszedł za głosem powołania, po czym odpoczywał kilka lat, bodaj w Rawiczu. Gabrysiowi dotąd za kolegą z wojska tęskno nie było, bo niby dlaczego miałby się kompromitować taką znajomością? Co innego teraz. Potrzebny fachman, choćby i ze skazą. Szprycha rozpoczynał gabrysiową listę.

Znalazł go w miejskim katalogu firm. Nie było daleko, więc poszedł pieszo. Firma zajmowała pokój w mieszkaniu na trzecim piętrze, ale w bramie szyld wisiał okazały:

„ Zenex. Eksport – Import. Pośrednictwo”. Wlazł Gabryś na to trzecie piętro i zadzwonił. Drzwi otworzył Szprycha we własnej osobie, osobie już lekko szpakowatej, pomarszczonej, ale zasadniczo nie zmienionej mimo upływu lat. Drobny był ten Szprycha, chuderlawy. Miał ciemne, rozbiegane oczki i ruchliwe ręce o palcach długich, szlachetnych w kształcie, jak u pianisty albo ginekologa. Oczkami obmacał Gabrysia dokładnie, wskazał pokój zapraszającym gestem, najwyraźniej nie poznał.

– Zobaczyłem szyld. Wstąpiłem zapytać, co słychać? Jak żyjesz? Co porabiasz? Nie poznajesz?

– Ależ jasne, że poznaję, jak najbardziej. Fajnie, że wpadłeś! Siadaj. Czego się napijesz?

Oczka biegały mu dwa razy szybciej niż przy drzwiach. Przypominał psiaka na środku jezdni. Gabryś natomiast rozsiadł się godnie, jakby był prezesem korporacji mającej właśnie wchłonąć to liche przedsiębiorstwo. Rozparty w fotelu prezentował się okazale.

– Kawy nie odmówię – powiedział łaskawie zakładając nogę na nogę.

– Majka! Zrób nam po kawie! – Szprycha rzucił polecenie gdzieś w głąb mieszkania. Usiadł na przeciw i pstryknął rasowymi palcami.

– Patrz, cholera, co się z człowiekiem robi? Pamiętam cię doskonale, tylko imię mi ze łba wyleciało. – Klepnął się przy tym w czoło otwartą dłonią – Ech, dobre były czasy w Luxpolu, co? Tyle lat… tyle lat.

Gabryś uśmiechnął się szatańsko i popatrzył z taką ironią, jak nie przymierzając, straganiarz na ulicznego, sprzedającego z torby. Zenek brnął dalej. Uczepił się Lu-xpolu, musiał znać tam kogoś podobnego.

– Rozsypała się nasza luxpolowska paczka, rozlazła. Bolek za granicą, Krata został dygnitarzem, jakimś podsekretarzem, czy czymś takim, ja jak widzisz, męczę się tu, a ty, stary, co robisz? Wpadłeś pogadać, czy z interesem?

Gabryś podstępnie nie wyprowadzał Szprychy z błędu, obserwował. Ostatecznie nie można proponować współpracy byle komu. Musi wyczuć, zbadać, nabrać zaufania.

– Trochę tak, trochę tak. – odpowiedział dyplomatycznie.

Weszła Majka z kawą. Gabryś na jej widok jakby się skurczył, rezon stracił, a na Szprychę popatrzył z uznaniem i zawiścią. Dziewczyna wyglądała na lat dwadzieścia, najwyżej na dwadzieścia pięć. Miała długie, zgrabne nogi, które chętnie pokazała schyliwszy się nad stolikiem. Kształtną pupkę też uwidoczniła. Miała czarne, proste włosy i niebrzydką buzię. Za gabrysiowy jęk i westchnienie odpłaciła uśmiechem pełnym zrozumienia. Postawiła tackę i wyszła.

– Mam! – krzyknął Szprycha strzelając palcami. – Wreszcie sobie przypomniałem! Przepraszam cię stary! – Wstał, wymierzając w gościa długi palec – Poznałem cię po spojrzeniu na dupę! Gabryś! Kurna! Utyłeś byku i te wąsy mnie zmyliły. Majka, chodź tu szybko!

Gabryś też wstał. Raz jeszcze uścisnęli sobie prawice, tym razem bez poprzedniej powściągliwości, wyklepali się po ramionach, a nawet zrobili niedźwiadka. Dziewczyna wróciła.

– Skoczże Majka po flaszkę! Kolega z wojska mnie odwiedził! Przywitaj się Majka z panem. Cieszę się stary, że cię widzę po tylu latach! Gdzieś się byku podzie-wał?

Gabryś przywitał się z Majką. Ze staroświecką galanterią pocałował jej szczupłą dłoń, co przyjęte zostało z wyraźnym zadowoleniem. Teraz dopiero popatrzył jej w oczy i aż się wzdrygnął. Migotały w nich jakieś pornograficzne obrazki. Niesamowite!

Szprycha wypchnął dziewczynę za drzwi manifestacyjnie klepiąc w tyłeczek, po czym wrócił na fotel. Wszystko stało się szybko, tak że Gabryś nie zdążył oprotestować pomysłu z flaszką. Powaga planu wymagała trzeźwości, a ujęty serdecznym powitaniem już się był zdecydował zaproponować wspólnictwo właśnie Zenkowi.

– Przyszedłem z zaproszeniem do walca. – powiedział poważnym tonem.

– Nie byłeś tancerzem. – Szprycha też przybrał dostojną postawę. W oczkach zamigotały mu czujne błyski.

– Czasy parszywe, to i potańczyć trzeba.

– Kto gra, a kto tańczy?

– Sami zagramy i sami zatańczymy. Wybrałem czas i sale na ten bal. Potrzebni tancerze i instrumenty.

– Ilu?

– Trzech do pięciu.

Twarze mieli poważne, skupione. Dwie wysokie, układające się strony.

– Psia krew! Jak stan morza, trzy do pięciu. Fajnie. Ilu już jest?

– Jeśli wchodzisz, to nas dwóch.

Szprycha zapadł się w fotelu. zamyślił się głęboko, natężył. Bębnił rasowymi palcami po wydętych wargach.

– Z tobą… wejdę… Majkę dobierzemy… – mówił cicho i wolno, z rozmysłem – Jest bardzo dobra! – dodał dla uspokojenia, bowiem Gabryś się żachnął. – A reszta?

– Jest problem. Nie mam kontaktów, jestem spoza branży. – Gabryś rozłożył

ręce.

– Jednego mogę polecić. Starszawy, ale dobry. W każdym razie pewny.

– Mamy czas o tym myśleć.

– No właśnie! Najważniejsze, kiedy bal? Gdzie sala do tańca? Ile można wytańczyć?

– Bal jesienią. Sale trzy, nie do wyboru, do obskoczenia jedna po drugiej. To zajmie najwyżej godzinę. Wytańczyć można nową bańkę… z górką, jak dobrze pójdzie!

– Kurna! Dobrze, ale czy nie za dobrze?

– Przemyślałem to. Wszystko gra! Projekt jest taki: ja dyryguję, reszta zna tylko swoje kroki i bierze za robotę. Jeśli idziesz na całość, to my się dzielimy, z tym, że dla mnie setka ekstra za projekt i kierownictwo. Pomyśl, co wolisz?

– Pewnie pójdę na całość. Tak czy inaczej muszę znać szczegóły.

– Jasne!

– No to wal!

Więc Gabryś walnął. Wywalił prawie wszystko, a to co zostawił na deser (zawsze można deseru nie podać) było najważniejsze. Zenek Szprycha słuchał uważnie, w należytym skupieniu, ale w miarę poznawania szczegółów planu, stygł wyraźnie strojąc miny. Projekt bez zatajonego fragmentu wydał mu się dziecinnie naiwny, ba, głupi. Wątpliwości wyjawił dosadnie.

– O kant dupy rozbić ten twój plan!

Szprycha machnął lekceważąco dłonią zdobną pięknymi palcami i pożałował nagle, że dał się wciągnąć w to głupie gadanie z mało (bądź co bądź) znanym sobie facetem. Wspomnienia wspomnieniami, ale co z niego teraz za typ, tego nie wiedział. Flaszki nadal nie było. Szkoda! Łatwo można by na nią zwalić.

Wtedy właśnie Gabryś Zenka zaskoczył. Pochylił się i zniżonym głosem rzecz całą wyłuszczył.

– Na tym właśnie polega mój plan! – zakończył tryumfalnie odginając się na oparcie fotela.

– Ty masz, kurna, łeb! – Szprycha wyraził uznanie. – To mi się podoba!

Wróciła Majka, przyniosła pół litra, przysiadła z boku.

We trójkę rozmawiali o głupstwach. Pół litra na trzy gęby rozlane, to ani tak, ani siak. Rozbabrze się człowiek tylko i na pokusę wystawi.

Gabryś pokusie nie uległ. Zbierał się do odwrotu, wstał już nawet, kiedy Szprycha w rewanżu jego z kolei zaskoczył.

– Weź Majka przyjaciela do siebie! Co będzie chciał – na koszt firmy – powiedział do niej.

Gabryś przypomniał sobie inny szyld w bramie, nie skojarzył go zrazu ze Szprychą. Poszedł za Majką na lekko drżących nogach.

***

Pupik, starszawy facet, o którym Szprycha wspominał, był emerytem dorabiającym jako portier i stróż w teatrze.

– Cholernie mi to pasuje! – cieszył się Gabryś. Budynek teatru odegrać miał znaczącą rolę.

Pupik zyskał swoją ksywkę trzydzieści lat temu, kiedy to zupełnie bez sensu, nie wiedzieć dlaczego, czyścił klub Ruchu i dał się na tym złapać. Po jakiego rogatego diabła mu to było? Czego tam szukał? Nawet przeczytać tego chłamu nie był w stanie, bo – jak to się mówi – języków obcych nie posiadał. Kumple zarykiwali się ze śmiechu, tak idiotycznej wpadki przy równie kretyńskim skoku jeszcze nie widzieli. Cóż, było, minęło. Nadawał się, ze względu na ten teatr przede wszystkim. Mimo wieku trzymał się prosto, był postawny, a maskę i tak mu się przykryje.

Majka, którą Gabryś odwiedzał regularnie (na koszt firmy) i która mocno podkopała jego przekonanie o doskonałości Luśki, okazała się być dziewczyną bardzo zdolną. Do wszystkiego. Miała ładny, mocny głos, po aktorsku wyszkolony. Była przy tym odpowiednio pyskata. Gabryś i Szprycha przeznaczyli jej rolę spikera, kluczową, można powiedzieć. Będzie musiała szczerze pogawędzić z kimś, kogo znać nie mogła, a tym samym przewidzieć, z czym ów wyskoczy. Tego kogoś będzie musiała przekonać i to szybko, w ciągu minuty, do tego na odległość, bo przez telefon.

Trzecim kandydatem na tancerza był wykidajło z zenkowego lokalu, Bucem zwany. Chłopisko ogromne z łbem jak hipopotam. Gęba tego osiłka wyrażała mieszaninę bezgranicznej głupoty i dobrotliwej poczciwości, ale to pozór jedynie. Niebezpieczeństwo z jego strony polegało na tym, że raz poszczuty z trudem dawał się odwołać. Na co dzień zaś to monstrum rozpaczliwie pragnęło ludzkich wobec siebie odruchów. Cóż, kiedy kto mógł, usuwał mu się z drogi, świadom, że jego uścisk może skończyć się trwałym kalectwem. Na domiar złego Buc pachniał intensywnie starym capem. Nie pomagało ani częste trzymanie go pod prysznicem ani szprycowanie pachnidłami. Z tego powodu miał kłopoty w tak zwanych stosunkach międzyludzkich i trwał w wiecznej depresji.

Szprychę, nie wiedzieć czemu, historia Buca zrazu rozbawiła, potem wzruszyła na tyle, że postanowił przyjść mu z pomocą. Czy to z powodu nowicjatu, który Szprycha odbył po wyjściu na powietrze przed laty, a co niekiedy wspominał z rozrzewnieniem, czy z wrodzonej wrażliwości na niedolę bliźniego, dość, że Bucowi pomógł. Obiekcje Gabrysia, co do intelektualnych kwalifikacji Buca rozwiał Szprycha krótko a dosadnie:

– Głupi, ale jak pies wierny temu, w kim sobie upodoba!

A upodobał sobie w panu Zenonie właśnie.

Było to tak: męskiemu personelowi należało się co jakiś czas, zgodnie z umową, spotkanie na pięterku. Cóż z tego, skoro Buc nie mógł z przywileju skorzystać, chociaż bardzo się palił, a to dlatego, że dziewczęta wykręcały się wszelkimi sposobami, grożąc nawet porzuceniem posady. Takie wrażliwe, blacie skubane! Szprycha więc przyprowadził chłopakowi swoją podopieczną, panienkę wielkiej odwagi, nie Majkę broń Boże. Zaskarbił tym sobie psie oddanie Buca.

Buc był cennym pracownikiem, starczał sam na całą zmianę a wymagania płacowe zgłaszał skromne.

***

Szprycha prowadził swoją starą beemwicę jak chłop furmankę, z nonszalancką beztroską. Skorupa wolno się toczyła, porykiwała boleśnie ilekroć pedał depnął gwałtowniej i tylko dzięki temu, że szybciej tej kupy złomu pognać nie było można, dojechali na miejsce cało. Gabryś jechał upocony ze strachu, ale protestować bał się jeszcze bardziej, bo wiedział już, że Zenek jest przewrażliwiony, na krytyczną uwagę gotów reagować obrazą. To byłaby klęska.

Udał się ten Szprycha! Bez oporów wziął na siebie finansowanie przygotowań.

Dzięki Zenkowi jakoś Gabryś egzystował. Nie tylko z Majki wolno mu było korzystać od czasu do czasu, także przy barze mógł liczyć na browarek. Za te uprzejmości Szprycha wytargował ową setkę za pomysł i kierownictwo. Po odliczeniu doli dla pomocników reszta miała być dzielona równo.

Jechali porobić odpowiednie zakupy. Zabawki kupili w „Militar Shop RANGER”: pięć kałaszów ze składaną kolbą do złudzenia przypominających prawdziwe. Tam też kupili trzy granaty równie wielkiej urody. To były głupstwa, chociaż w tym akurat przypadku rekwizyty powinny być solidne. O wiele poważniejsza była transakcja w firmie: „Kosmetyka, Makijaż, Charakteryzacja”. Zredukowany z wytwórni filmowej charakteryzator paprał się nadal zawodem na własny już rachunek. Miał klientów, bo obu tancerzy ustawił do kolejki i kazał czekać. Dopiero po tygodniu musiał Szprycha gnać raz jeszcze do miary z całym zespołem.

Za to zredukowany artysta maski spreparował pierwszoklaśne, artystyczna robota bez fuszerki! Doprawione nosy, dla Gabrysia sumiaste, sarmackie wąsy, bo ten uparł się swoich nie golić. Uszy im podmieniono, a policzki tak udanie zniekształcił, że Szprycha stał się pucułowaty, Gabryś zyskał buźkę, jakby go galopujące suchoty dopadły. Nawet Buc wyładniał. Wyjątkowo spostrzegawczy gość, gdyby oświetlenie miał dobre, pewnie dopatrzyłby się w tym picu, ale to przecież w niczym nie wadziło. Pan charakteryzator policzył sobie słono, do targowania się nie dopuścił, ale dociekliwy nie był. Po co? na co? – nie pytał.

Ostatni sprawunek załatwili u wspólnego kolesia z woja, co to technikum chemiczne miał skończone. Fachowiec był starym kawalerem, dziwakiem i alkoholikiem. Problem z nim polegał na sztuce trafienia między ciągi. Tu też dostali cacuszko prawdziwe, niezawodne w działaniu, proste w obsłudze, jednym słowem, mistrzowsko, na miarę szyte.

Na koniec każdej wizyty w obcym mieście włóczyli się po sklepach z ciuchami ze zrzutów polując na obszerne płaszcze. Musiały być to łachy prezentujące się solidnie, żeby nie rzec, dostatnio. Oczywiście, największy kłopot był z mundurkiem dla Buca, trzy razy przywozili mu płaszcz o rozmiarach namiotu i trzy razy lądował na śmietniku z rozerwanymi plecami.

Na Wszystkich Świętych byli gotowi. Pozostawało tylko czekać właściwego dnia.

***

Właściwy dzień był w piątek, dziesiątego listopada. Jak raz tego roku Święto Niepodległości wypadło w sobotę, przeto w piątek po południu rodacy dreptali do sklepów robić zapasy spirytualiów i zakąsek. Ruch był duży, przy kasach kolejki, pod kasami szuflady pełne szmalu.

O szesnastej trzydzieści cały zespół był gotowy. Na buźki powkładali twarzowe maseczki, przywdziali długie szynele, pod poły schowali zabawki, głowy przykryli i różnymi drogami pomaszerowali na punkt zborny.

Majka strój miała jak wszyscy, długi, granatowy płaszcz, perukę z rudymi kudłami a na ładnej buzi maseczkę upodobniająca ją do indyczego jaja, tyle piegów jej artysta narobił.

Teraz dopiero, w umówionym miejscu, wtajemniczał Szprycha Buca i Pupika, co i jak mają robić. Starszy, który co do niego należało już był wykonał, teraz tylko statystował. Koło południa umieścił cacko od sapera w starannie dobranym miejscu, w przybudówce gmachu teatru, służącym za graciarnię.

Gabryś ze Szprychą obejrzeli to miejsce kilka dni wcześniej i zgodnie orzekli, że jest idealne. Frontowa ściana przybudówki powinna osypać się na placyk dokładnie o godzinie X. Pijaczyna saper głową za to ręczył. Zegar w pakuneczku nastawiony był na godzinę siedemnastą a chodził dokładnie, co do sekundy, jakby był patkiem jakimś, a nie byle budzikiem kupionym na straganie.

Za kwadrans siedemnasta wszyscy byli w stanie pełnej gotowości. Szprycha z Bucem i Pupikiem przyczaili się w bramie a Gabryś z Majką poszli ku automatom telefonicznym. Siąpił drobny deszcz, raz po raz podmuchami wiatru przymuszany dorzygania prosto w twarze. Było to dodatkową, sprzyjającą okolicznością.

***

Starszy aspirant Witczak był wściekły. Wlepili mu dodatkowy dyżur dlatego, że był aspirantem i kawalerem. Wszystko przez starego, który sam polazł na akademię, co zrozumiałe, ale po czorta brał ze sobą aż trzech oficerów? Kto więc miał mieć służbę? Jasne, że Witczak!

Służba nie drużba, jak to mówią. Wykręcić się nie mógł. Właściwie nic się nie działo. Zgłoszeń z miasta niewiele, poważnego wypadku żadnego, można było wytrzymać.

Stał tyłem do biurka, palił sobie „sobieskiego” i patrzył przez kraty w oknie na oświetlony teatr po drugiej stronie placu. Tam teraz starszyzna z całą miejską śmietanką uczestniczy w świątecznej akademii. Medale sobie przypinają, wygłaszają dęte mowy, potem, wiadomo, bankiet. Spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta.

Telefon zaterkotał akurat wtedy, kiedy papierosa kończył. Capnął słuchawkę z ochotą, bo zaczynał się nudzić.

– Aspirant Witczak, słucham – powiedział dziarsko.

– Cześć ci, aspirancie Witczaku! Będziesz miał dziś trochę roboty. Tylko się nie denerwuj i rób co ci każę kochasiu, a awans cię nie minie! Chcesz być oficerem?

Witczak zrazu zgłupiał. Głos był damski, zasadniczo przyjemny, można nawet powiedzieć, brzmiał jakby pościelowo, tak gruchająco, na przydechu. Komu się zebrało na kawały?

– Kto mówi? W jakiej sprawie?

Nie bardzo mógł się pozbierać.

– Ja mówię, a ty słuchasz, dobrze? Więc słuchaj! Nasza organizacja jest w pilnych potrzebach i musisz nam pomóc, po prostu nie masz innego wyjścia, kochasiu! Zaraz wszystko ci wyjaśnię…

– Jaka organizacja? Co to znaczy?

– Nie przerywaj damie, kochasiu! Po pierwsze, to nieładnie, po drugie, nie będę powtarzać! Uważaj i staraj się zapamiętać. Wiesz, kochasiu, co odbywa się w teatrze? Musieliśmy zaminować budynek a ja mam przy sobie takie śliczne urządzonko, że tylko nacisnąć guziczek a zrobi się wielkie buum, kochasiu! Słuchaj teraz uważnie: Nikomu nic się nie stanie, jeżeli w ciągu dziewięćdziesięciu minut dostaniemy to, co nam potrzebne. Będziesz grzeczny i wszystko wspaniale załatwisz. Liczę na ciebie! Potem, już po wszystkim, umówię się z tobą na pieszczotki…

– Co to za wygłupy? Kim pani jest?

Ciągle był oszołomiony i mało siebie pewny.

– Nie przerywaj palancie! Już raz ostrzegałam! Czas ucieka!

Głos w słuchawce zdecydowanie zmienił barwę. Teraz wcale nie brzmiał po-ścielowo, raczej kloacznie. Przypomniała się Witczakowi babka klozetowa, której kiedyś nie zapłacił. Nacisnął guzik przy drugim aparacie. W uchylonych drzwiach ukazała się gęba Karpika, szczera i bezmyślna. Dał mu Witczak znaki, żeby włączył urządzenie nagrywające i lokalizował rozmówcę, który tymczasem kończył kwestię:

– Żebyś gnoju nie myślał, że to żarty! O piątej ci pokażę! Zadzwonię dokładnie za cztery minuty i dopilnuj, żebym nie miała kłopotów z połączeniem. Pa, kochasiu, do miłego!

Rozmowa została przerwana. Starszy aspirant Witczak spojrzał na zegarek. Była piąta za pięć.

Był skłonny lekceważyć ten wygłup, miał nawet pewne podejrzenia co do autorki kawału.

– Czego się gapicie? – wrzasnął na Karpika. – To wszystko ma być nastawione!

Szerokim gestem wskazał biurko, telefony i cały skomplikowany sprzęt.

– Prawdopodobnie to szantaż, próba wymuszenia, rozumiecie? Za cztery – zerknął na przegub lewej ręki – już za trzy minuty ma dzwonić. Dopilnujcie, żeby łączyć szybko. Nie blokować tego numeru!

Zadzwoniono na miejski, zwyczajny numer. Odebrał Karpik. Poproszony miłym, dziewczęcym głosem o oficera dyżurnego, grzecznie odpowiedział:

– Już łączę, proszę pani.

Starszy aspirant Witczak uspokoił się, poprawił mundur, przyciągnął pas, wyjął kolejnego papierosa. Karpik trzasnął obcasami wyciągając usłużnie rękę z zapalniczką. Witczak zaciągnął się głęboko.

– To głupie żarty. Damy im żarty! – Uderzył kantem prawej dłoni o otwartą lewą – lokalizujcie, skąd dzwonią!

Usiadł za biurkiem. W głębi duszy liczył, że to nie jest głupi żart. Wreszcie będzie miał okazję popisać się wiedzą policyjną, rozwagą i zdecydowaniem w działaniu. Jednym słowem – poprowadzi sprawę wzorowo.

Ze zdumieniem spostrzegł, że ma mokro pod pachami, dłonie także stały się wilgotne. Fuj! Niemiłe uczucie. Chociaż ze wszystkich sił starał się zapanować nad sobą, drgnął wyraźnie na dźwięk dzwonka.

– Aspirant Witczak, słucham!

– Cześć kochasiu! To znowu ja!

W słuchawce odezwał się ten sam głos. Teraz był odpowiednio wzmocniony i wypełniał całą przestrzeń. Na Karpika snadź robił wrażenie swoją barwą, bo policjant wywrócił ślepia ku sufitowi i gębę rozwarł.

– Wstań i wyjrzyj przez okno! – poleciła dziewczyna. – Widzisz teatr? To dobrze kochasiu. Z lewej strony jest przybudówka, magazyn, przyjrzyj mu się! Żeby cię przekonać, że to nie żarty, zaraz tę przybudówkę usuniemy, widzisz ją?

– Tak, widzę – odpowiedział cicho. Wstał posłusznie i wyjrzał przez okno.

– Fajnie, kochasiu. Teraz wyjmę instrumencik, puknę go paluszkiem, jeszcze raz w inne miejsce, w sam czubeczek. Chciałbyś kochasiu, żebym twój instrumencik też tak w czubeczek, co?…

Na przegubie lewej ręki starszego aspiranta Witczaka zapiszczał zegarek oznajmiając wokół, że minęła siedemnasta. I wtedy właśnie zdało się aspirantowi, że przybudówka, którą pilnie obserwował, podskoczyła, coś pod nią błysnęło, rozdęła się śmiesznie i zniknęła w obłoku pyłu. Coś głucho zadudniło. Dziewczyna nadal szczebiotała androny o instrumenciku i palcowych manipulacjach. Policjant Karpik szerzej gębę rozdziawił.

***

– Jassssna gała! – wysyczał Witczak. – Alarm! – wrzasnął. – Alarm dla wszystkich! Alarm!

Odwrócił się od okna, tupnął nogą, spiorunował wzrokiem Karpika. Słuchawkę wciąż trzymał przy uchu.

– Nie rycz tak kochasiu! Ależ ty jesteś nerwowy – usłyszał ponownie gruchający głos. – Ogłoś alarm przez radio, gardziołko sobie zedrzesz. Jesteś grzecznym chłopcem i na pewno nie odmówisz dziewczynie…

– Boże, co mam robić?

Aspirant całkiem się rozkleił. Wiedział już, że to nie żarty. Na jego oczach ta wściekła dziwka rozpieprzyła kawał solidnego muru. Terrorystka! Nie ulegało wątpliwości, że w mieście są terroryści! Opanowali teatr a tam… Boże! Usiadł przy biurku, bo zdawało mu się, że podłoga się pod nim zakołysała. A ona grucha, ośmiesza go słodkim głosikiem, stęka lubieżnie do telefonu, pojękuje. Cały pokój wypełnia naj-oczywistszą pornofonią. Karpik śmieje się głupio. Jeszcze dwu mundurowych zajrzało do gabinetu z minami, jakby wyuzdany pokaz oglądali w jakimś lupanarze.

– Teraz słuchaj uważnie, żebyś nie pokićkał.

Ton głosu nagle się zmienił. Był to nadal ten sam kobiecy głos, ale już całkiem pozbawiony pieszczotliwej barwy. Witczakowi przypomniała się sucha i zimna wykładowczyni ze szkoły policyjnej. Nazywali ją skolopendrą. Aspiranta przeszedł dreszcz.

– Za dziewięćdziesiąt minut masz pan, panie policmajster, przygotować dla nas mały podarek. Nie odmówisz kochasiu dziewczynie, prawda? Wiedziałam. Teatr może być w każdej chwili złożony, jak domek z kart, wiesz o tym? Świetnie! Wobec tego słuchaj: Nasi ludzie wszystko obserwują, więc żadnych numerów! Przygotujecie niewiele, tylko milion. Nie jesteśmy byle bandziorami, żądamy niewiele. Szmal ma być w pięćdziesiątkach zawiniętych w gazetę. Co? Wszystko jedno w jaką gazetę, nie będziemy czytać. Paczka do torby. Reklamówka od Majora. Tak! Żółta reklamówka, koniecznie. Zapamiętałeś kochasiu? Torbę wyniesie cywil na przystanek tramwajowy i poda do drugiego wagonu na tylny pomost siódemki. Jedzie o dziewiętnastej trzydzieści pięć w stronę osiedla akademickiego. Nasz człowiek torbę przejmie. Radzę mu w tym nie przeszkadzać! O ósmej trzydzieści możecie wejść do teatru, możecie robić, co wam się będzie podobało, nawet nas szukać i robić hałas na pół świata, ale ani sekundy wcześniej! Jeżeli coś mi się nie spodoba, wciskam guzik bez ostrzeżenia, wiec bez numerów, ok…? Do ósmej trzydzieści nikt nie ma prawa wejść ani wyjść z teatru. Jasne? Naszych ludzi radzę nie niepokoić. Bywają nerwowi i któryś może guziczek nacisnąć a byłoby szkoda. Mamy trzy niezależne od siebie aparaty do zdetonowania tego gówna w teatrze. Zapamiętałeś to wszystko? Masz to zresztą nagrane, to sobie sprawdzisz. Jak torba znajdzie się w tramwaju – zadzwonię. Pożegnam się z tobą kochasiu, a rób wszystko, żebym nie musiała składać reklamacji. Pa, pa, do usłyszenia.

– Halo! Nie przerywać rozmowy! – Witczak ryknął do słuchawki.

Udało się. Dziewczyna jeszcze jej nie odłożyła.

– Cóż to kochasiu? Tak miło ci ze mną gawędzić, że rozstać się nie możesz? To nie jest party line, opanuj się chłopcze.

Znów modelowała głos łóżkowo.

– Za mało czasu! Skąd wezmę tak szybko okup? To nie jest technicznie wykonalne. Musicie dać więcej czasu, zadzwoń za pół godziny.

– Taki ładny i grzeczny chłopczyk a już próbuje kręcić. Nieładnie! Zgoda! Dzwonię o siódmej, żeby dowiedzieć się, że wszystko gra i radzę, żeby tak było! No malutki, do roboty, bo rzeczywiście nie zdążysz. Buźka!

Połączenie zostało przerwane.

***

Starszy aspirant Witczak z trudem bo z trudem, ale zapanował nad drżeniem głosu i rozdygotanymi rękami. O poprzednio zapalonym papierosie zapomniał i ten zgorzał w popielniczce bezproduktywnie. Zaczął od zapalenia nowego.

– Karpik! Skąd ta kurwa dzwoniła? – zapytał wypuszczając kłąb dymu.

– Z automatu. – odpowiedział podkomendny zgodnie ze swoją, ograniczoną w tym momencie wiedzą.

– Z którego?

Witczak zrobił się nieprzyjemnie dociekliwy.

– Jeszcze nie wiem.

– To się do ciężkiej cholery wreszcie dowiedzcie!

– Tak jest!

Przez radio połączył się z teatrem. Konkretnie z kolegą Józkiem Czuprynką, który miał tam służbę dowodząc pięcioma chłopcami, z czego trzech było w mundurach. Od kilku minut, to znaczy od chwili wybuchu, próbował się Czuprynka skontaktować z komendą, bo huk wybuchu go zaniepokoił.

– Co się dzieje? – spytał ucieszony, że wreszcie rozmawia z dyżurnym.

– Józek, kurwa! Sajgon w mieście! Jesteście zakładnikami! Pilnuj, żeby nikt z teatru nie wyłaził, nikogo nie wpuszczaj i nie wypuszczaj! Wywołaj dyskretnie starego, muszę z nim pogadać. Pospiesz się!

Tych dwóch, którzy zaglądnęli poprzednio, nadal stało w drzwiach z głupimi minami.

– Alarm ogłoszony? – spytał aspirant.

– No.

– Dobra! Wszystkie radiowozy pod komendę! Nic bez rozkazu! Karpik, wiesz już?

– Z placu. Prawie na przeciw naszych okien. Pod automatami pełno różnych dup, panie aspirancie.

– Obserwować dyskretnie. Nie podchodzić, nie legitymować. Zawołajcie Rudego.

Odezwało się radio.

– Co się u was dzieje, Witczak? Czemu mnie, do ciężkiej cholery, wywołujecie z sali?!

Na głos komendanta Witczak wyprężył się na baczność i w krótkich słowach (jak go uczono) złożył meldunek o sytuacji. Z naciskiem zaznaczył, że wyklucza możliwość fałszywego alarmu, że sytuację ocenia, jaka poważną, że oczekuje rozkazów i tak dalej. Potem dobre trzy minuty słuchał instrukcji, tylko krótkim "tak" lub "nie" odpowiadał na pytania szefa.

* **

Józek Czuprynka, który był świadkiem rozmowy przełożonego z Witczakiem i z niej o wszystkim się dowiedział, pchnął dwóch swoich z pracownikiem teatru, aby dyskretnie i ostrożnie rozejrzeli się po zakamarkach budynku.

– Niczego nie ruszać! Podejrzane przedmioty zlokalizować!

Ustawił mundurowych przy wejściu z surowym nakazem nie przepuszczania nikogo. Tylne drzwi zamknięto na głucho.

Na zewnątrz utworzył się szczelny kordon widoczny nie tylko dla wtajemniczonych. Szef, który rozmawiał z Witczakiem w foyer, został już tam obserwując plac przez przeszkloną, frontowa ścianę. W zamkniętej zaś sali teatralnej odbywała się podniosła celebra z wiadomej okazji. Od pół godziny mowę trzymał lider rządzącej w mieście partii, gospodarz miasta i uroczystości, człek mający młodość za sobą, przeto odpowiednio mało wrażliwy na hałasy.

Nieznaczne poruszenie, które wywołał wybuch, szybko poszło w zapomnienie. Trzeba przyznać, że firma przeprowadzająca niedawno remont teatru po pożarze, wywiązała się z zadania dobrze. Izolacja dźwiękowa była znakomita, miejskie hałasy nie przenikały wcale, a nieszczęsny wybuch – tak przecież bliski – ledwie zauważono.

Odmiennie rzecz przedstawiała się za kulisami i w garderobach. Kręcący się tu i tam technicy i artyści, czekający na swoją kolej, huk usłyszeli i zainteresowali się nim żywo. Kilka głów wychylało się z uszkodzonego okna komentując głośno zdarzenie.

Gromadka przechodniów na placu również zaintrygowana, w tym samym celu zebrała się przy ażurowym ogrodzeniu. Wkroczyli mundurowi, stanowczo żądając rozejścia się. Groźny wygląd oddziałku spowodował, że towarzystwo potulnie odstąpiło, roznosząc po mieście wiadomość o drace pod teatrem. W kwadrans potem plac zapełnił się ciekawskimi i ani psia pogoda, ani policyjne nakazy nie odstraszały spragnionych sensacji.

Pchnął Witczak Rudego z jeszcze jednym cywilnym funkcjonariuszem ku krań-cówce siódemki z poleceniem zajęcia miejsca w drugim wagonie i dawania baczenia na pasażerów. Do odjazdu właściwego tramwaju mieli sporo czasu, więc siedzieli w radiowozie i opowiadali sobie koszarowe dowcipy.

Z polecenia komendanta otworzył Witczak sejf w jego gabinecie. Znalazł w nim sporą paczkę fałszywych, odpowiednio znaczonych banknotów, akurat w większości pięćdziesiątek. Skonfiskowano je trzy tygodnie temu w przypadkowo odkrytej tajnej drukarni. Sumie ich do miliona było daleko, niemniej paczka robiła wrażenie. Komendant polecił wykorzystać je na wabia, rozsądnie spekulując, że w ciągu pół godziny terroryści w żaden sposób nie będą w stanie zorientować się, że zrobiono ich w konia. Na podstawie tego szczegółu komendant wnosił, że cała awantura nie jest zorganizowana tak profesjonalnie, jak to zrazu Witczakowi się wydawało. Niebawem wszystkie ptaszki będą w klatce. Poza tym, co to za pomysł z tramwajem? Niedorzeczność.

Starszy aspirant Witczak uspokoił się, odzyskał młodzieńczą werwę i poczynał sobie coraz śmielej. Pozornie spełniał zalecenia tej dziwki (ostrożność nie zawadzi) szczególnie, że miał głębokie przekonanie o zaminowaniu teatru przez bandytów. Utwierdził go w tym mniemaniu Czuprynka donosząc, że w podziemiach policjanci znaleźli podejrzane kable, nowe, wcale kurzem nie pokryte. Wyglądały groźnie, więc wycofali się z piwnic z czołami zroszonymi potem. Specjalistyczny oddziałek saperów już został wezwany. Czekał w pogotowiu ze sprzętem i kapelanem.

Najwięcej zamieszania było przy oczyszczaniu placu ze zbędnych gapiów i przy ewakuacji mieszkańców okolicznych budynków. Szef saperów ocenił, że co najmniej trzy z nich muszą być bezwzględnie opróżnione, tam bowiem zagrożenie jest największe. Wezwano też straż pożarną, która w sile dwu wozów bojowych ustawiła się w bocznej uliczce. Służby medyczne też były postawione w stan pogotowia.

W budynku komendy grupka pań-policjantek cięła pracowicie gazety na odpowiedni wymiar i robiła z nich zmyślne pakieciki. Ktoś szybko przeliczył ile pakietów powinno być, aby wyglądało, że w torbie jest akurat milion. Na wierzchu ułożono fałszywki z komendantowego sejfu.

***

Było już grubo po siódmej kiedy Witczak zorientował się, że ta dziwka nie zadzwoniła. Zrazu wściekł się i obarczył winą współpracowników. Rzeczywiście, dzwoniono na wszystkie możliwe strony i doprawdy trudno było w tym chaosie dopchnąć się do niezajętego telefonu. Najczęściej ludziska próbowali dowiedzieć się czegokolwiek o losie zakładników. Ponieważ w teatrze zgromadzona była, bądź co bądź, miejska śmietanka, każdy z członków ich rodzin czuł się na tyle ważny, by zawracać policji głowę.

Były też jakieś zgłoszenia i prośby o interwencję, ale i na to w powszechnym bałaganie niewielką zwracano uwagę. Wobec napięcia wokół teatru wszystko inne bladło. Dlatego też Witczak z tą dziwką nie porozmawiał. Pocieszał się tylko nadzieją, że i ona zrozumie sytuację i nie podejmie niczego, co spowodowałoby skutki nieodwracalne i tragiczne. Bandytom wszak chodziło o okup a nie o krwawe jatki.

Wyznaczony do podania torby cywilny funkcjonariusz już był gotów. Popalał spokojnie papierosa nie wychodząc jeszcze na zewnątrz. Witczak natomiast palił kolejnego niespokojnie, bo denerwował się za siebie i za innych.

Nastroje w teatrze także wesołe nie były. O braku telefonicznego kontaktu z terrorystami aspirant komendanta powiadomił, więc przynajmniej część uwięzionych była świadoma, że nie wszystko idzie po myśli. A telefon, teraz już skrzętnie pilnowany, aby nikt go nie blokował, milczał jak zaklęty. Cisza.

Tymczasem siódemka zbliżała się do placu. Rudy w kolegą zagubili się nieco, bo mimo niepogody podróżnych było sporo, niemniej zdołali wytypować dwie szczególnie podejrzane osoby. Patrzyli im w karki z uporem. Nic z tego. Obaj podejrzani wysiedli przed placem. W wagonie nie było nikogo, kto sugerowałby wyglądem lub zachowaniem, że jest emisariuszem bandy do zadań specjalnych.

Torbę od Mainla podrzucono zgodnie z instrukcją. Niepozorny cywil postawił ją w kącie za drzwiami tramwaju, sam wycofując się dyskretnie. Przez trzy przystanki nikt na torbę uwagi nie zwrócił. Na czwartym starsza kobieta zajrzała do wnętrza odchylając końcem parasola żółtą folię. Widocznie zniechęcona tytułem gazety, wysiadła lekceważąc pakunek. Młody człowiek też zapuścił żurawia do porzuconej, intrygująco kołyszącej się paczki, rozejrzał się po obecnych, jakby próbując ustalić właściciela. Na tym się skończyło. Wzruszył ramionami i poszedł do przodu.

W tyle wagonu zrobiło się nagle podejrzanie tłoczno. Rudy raz po raz tracił z oczu żółtą torbę zasłanianą przez ciżbę nóg, przeważnie dziewczęcych. Tak trwało przez kilka następnych przystanków, na których mało kto już wsiadał bądź wysiadał. Tramwaj był daleko poza śródmieściem. Z jednej strony rozległy park, z drugiej ogródki działkowe.

Przy osiedlu akademickim wagon się opróżnił. Zniknęła też żółta torba. Rudy wpadł w panikę. W ostatniej chwili wyskoczył z nadzieją, że uda mu się uchwycić utracony trop. Rzeczywiście! W gromadce idącej w stronę akademika jedna z dziewcząt taszczyła trefny ładunek.

Rudy przystanął, złożył zza postawionego kołnierza odpowiedni meldunek:

– Osobnik płci żeńskiej podjął torbę i idzie w stronę domu studenta. Jest w grupie.

– Uważaj, nie zgub śladu. Wysyłam ci posiłki. Za pół godziny możecie przeprowadzić akcję.

Rudy powlókł się za dziewczętami. One szły wolno opowiadając sobie coś po drodze, on szedł jeszcze wolniej. One przystawały, on też. Nareszcie zniknęły we wnętrzu budynku otoczywszy wianuszkiem portiernię. Rudy przechadzał się pod drzwiami. Przez przeszklone drzwi wejściowe widział obiekt. Obiekt odebrał z portierni jakąś korespondencję, bo usiadł w holu i czytał. Żółta torba stała obok krzesła zupełnie niewinnie. Ma dziwka stalowe nerwy – pomyślał Rudy z uznaniem.

Przyjechał radiowóz. Ponieważ już było wolno, więc chłopcy wkroczyli do wnętrza. Dopadli dziewczynę na schodach. Akcja wzbudziła niemałą sensację, bowiem chłopcy nie omieszkali narobić hałasu i odstawić całego przedstawienia. Po wszystkim zapomniano dziewczynę przeprosić. Spłakana i wystraszona poddawała się biernie pocieszeniom koleżanek. W torbie miała tylko książki, wszystkie z biblioteki uczelnianej, kilka zeszytów z notatkami a na wierzchu gazetę, mniejsza o tytuł.

***

Rudy był niepocieszony, bliski płaczu. Kompromitacja na całego. Nie miał odwagi osobiście zawiadomić Witczaka o swoim niepowodzeniu i ewidentnym gapiostwie. Sytuacje uratował zostawiony w wagonie kolega Rudego. Stał tyłem do kierunku jazdy, po przeciwnej stronie niż osiedle akademickie. Tam było całkiem ciemno, bo o tej porze roku nikt już do ogródków działkowych nie zaglądał. I wtedy w smudze świateł samochodowych reflektorów zobaczył niepozornego człowieczka przepychającego się przez dziurę w siacie a taszczącego coś żółtego i sporego. Mogła to być wiadoma torba? Mogła.

O tym, że Rudy stracił jej trop nic nie wiedział. Kiedy wracał z krańcówki i zobaczył pod akademikiem wóz z migającym kogutem, wysiadł, podszedł i o wszystkim się dowiedział, wtedy powiadomił kolegów o swoim spostrzeżeniu. Na teren ogródków nie weszli sami. Po pół godzinie dojechało więcej chłopców i otoczyli teren. Torbę znaleziono na niegdyś dziecięcym wózku z makulaturą. Nieszczęśnik żyjący ze zbieractwa podjechał na gapę tramwajem zwijając przy okazji parę kilo papierów. Jedną z altanek wykorzystywał jako magazyn. Sam wywinął się obławie przycupnąwszy w innym kwartale działek. Obserwując z ukrycia to co się działo mógł biedak przypuszczać, że wprowadzono nagle koncesje na zbieractwo i jego, nielegalnego, tak zajadle ścigają.

W podziemiach teatru nie znaleziono nic, ani wyrafinowanych technicznie min, ani prymitywnych ładunków. Saperzy przeszukali dokładnie wszystkie zakamarki. Podejrzane kable najzwyczajniej leżały sobie niewinnie, malowniczo porozciągane w różne strony. Pupik, który zameldował się na nocną zmianę, zwinął je starannie, bobyły miedziane, nowe, w pełni wartościowe. On o tym najlepiej wiedział.

***

Awantura w komendzie wybuchła kilka minut po dziesiątej, kiedy już teatr opróżniono, saperzy opukiwali ściany.

Komendant, nadinspektor Paciorek, wysłuchał relacji aspiranta Witczaka, odpytał kilku innych, po czym zasiadł do przesłuchiwania taśm z nagraniami. Naraz pobladł. Chwilę potem duża jego twarz, starannie tego dnia wygolona, przybrała barwę rozkwitłej piwonii. Między pełnymi wargami Paciorka, okolonymi szpakowatym wąsem, pokazała się piana. Oddychał z trudem, sapliwie, z poświstem. Ręce – a były to kończyny okazałe – drgały mu lekko, mimo to trafił palcem w guzik.

– Witczaka!… tu… natychmiast… do mnie… Witczaaaak!

Szeptał do mikrofonu. Normalnego głosu nie był w stanie z siebie wydobyć. Koncentrował się wewnętrznie. Wzrok robił mu się kłujący, twardy. Wpatrywał się w ścianę ozdobioną krzyżem i godłem. Kiedy tak wodził wytrzeszczonymi oczami po zaszklonym orle, zrazu cichy, ale wyraźny zgrzyt, jakby noża po szybie, wywołał ciarki na skórze. Włosy mu się zjeżyły, te rzadkie na głowie i te gęste pod nosem. Blat biurka trzeszczał złowrogo pod naciskiem ramion.

Drzwi uchyliły się, a zza nich wyjrzała głowa aspiranta. Nadinspektor Paciorek błyskawicznie przeniósł wzrok z orła na podwładnego kalecząc po drodze tapetę. Skoczył ku drzwiom jak żbik i zanim Witczak zdolny był cokolwiek uczynić, już został rzucony w kąt.

– Witczaaaaak! – ryknął potężnie – Ty ośli cycku! Ty barani fajfusie! Coś ty narobił? Ty mendo koszarowa, wszo tatarska, ty cipo bura! Witczak! Ja cię zgniotę, wybebeszę, ja ci… ja ci…— piana obficie wystąpiła na komendantowe, szkarłatne wargi – ja ci te twoje flaki zeżreć każę! Boże! Za co karzesz mnie takim podkomendnym?

Zbliżał się do aspiranta na przygiętych nogach, już, już potężnymi ramionami sięgał, gotów bez litości otrzewną otworzyć i groźbę spełnić. Kto wie, co by się stało, gdyby nie słodki, kojący głos pani Peli Paciorkowej, którą najpewniej anieli niebiescy akurat w ten czas do męża przywiedli.

Nie była w teatrze, bo z zasady nie bywała na podobnych imprezach, zaszła wszelako do komendy słusznie przewidując, że ukochany małżonek noc mieć będzie ciężką. Kolacji nieborak nie jadł, bankiet odwołano. Przyniosła więc osobiście starannie zawinięte kanapki z salami, szyneczką i serkiem camamber, dwa pomidory i całe trzy duże kawały strucli z makiem na deser, świeżo upieczonej, ciepłej jeszcze, apetycznie wilgotnej, obficie bakaliami nadzianej.

– Heniu, kochanie, nie irytuj się, to ci przecież na serce szkodzi! Cóż ci ten młodzieniec zawinił, że aż tak się uniosłeś? – wtrąciła się pani Pelagia do spraw służbowych.

Niespodziewane wejście małżonki podziałało na komendanta jak szpilka na karnawałowy balonik. Z sykiem sflaczał. Odstąpił od przerażonego Witczaka i z pokornie zwieszoną głową dowlókł się do biurka.

– Pelu, kochanie, ten, no ten skur…, znaczy, chciałem powiedzieć, kre.. kur.. karierę mi zwichnął! Czy ty wiesz, co on narobił? To się nie mieści w głowie! Albo jest łobuz w zmowie, albo jest tak piramidalnie głupi! Boże! Czym zgrzeszyłem?

Złożył przy tym wielkie dłonie w nabożnym geście i przewracał oczami. Pani Pela gładziła męża kojąco po niegdyś obfitej czuprynie. Z wyrzutem patrzyła na aspiranta. Ten wstał i poprawiał mundur. Był w szoku.

Atak przełożonego zdawał mu się niezrozumiały. Nie miał sobie nic do zarzucenia. Z trudnego zadania wywiązał się prawie wzorowo, nie stracił zimnej krwi, zakładników odzyskał całych i zdrowych, budynek nie zniszczony, nawet ten niby okup nie przepadł a sprawców niebawem ujmie. O co staremu chodzi?

Widocznie wyglądał jak sam znak zapytania, bo pani Paciorkowa poczuła się w obowiązku zwrócić uwagę:

– Przecież ten młody człowiek nie wie o co chodzi!

Komendant zrezygnowany oparł głowę na dłoni, westchnął boleśnie wskazując gestem odtwarzacz.

– Posłuchaj! – powiedział ni to do żony, ni to do Witczaka.

W miarę przewijania się taśmy oczy aspiranta stawały się coraz większe i bardziej wilgotne. Przy słuchaniu któregoś z kolei fragmentu, wielkie, błękitne oczy Witczaka zamgliły się całkiem, z kącika lewego stoczyła się łza, zsunęła się do połowy dystansu a dalej wolno płynąc osiągnęła wreszcie czubek nosa. Był blady, skurczony, pokorny i cichy. Głos dochodzący z głośnika, nerwowo i mało składnie uzasadniał wezwanie.

– Napadu dokonało czterech mężczyzn a dowodziła nimi kobieta. Młoda, ruda, chyba z piegami. Uzbrojeni w broń maszynową i granaty. Nie mogliśmy wcześniej bo granat odbezpieczony leżał w drzwiach. Ona, ta dziewczyna, powtarzała często słowo kochasiu, może to się na coś przyda.

Zgłaszający był byłym policjantem. Wiedział, że czasami pozorne drobiazgi, jak ulubione słówko, mogą mieć znaczenie i naprowadzić na ślad.

***

Po szczęśliwym opuszczeniu trzeciej z kolei sali tanecznej zespół rozstał się. Spokojnie, nie wszyscy na raz, pozbyli się masek i płaszczy. Majka dziarsko ruszyła przed siebie. Skręciła w trzecią bramę za rogiem. Po kilku minutach wyszła z bramy blada brunetka o prostych włosach, w kusej kurteczce z zawadiacko przewieszoną przez ramię torebką. Wróciła do centrum, gdzie przesiedziała trzy godziny z koleżankami w kawiarni.

Pupik zbył płaszcz w podwórzu za śmietnikiem i tam też zdarł z twarzy haczykowaty nos. Powlókł się w stronę teatru mając o dziesiątej zmienić kolegę. Chętnie brał nocne zmiany, bo i tak cierpiał na chroniczną bezsenność.

Głupawego Buca z daleka pilnował Szprycha, najdłużej pozostający w przebraniu. Atrapy rozpylaczy, ubrania i maseczki postanowiono unicestwić. Ciskał to wszystko do upatrzonego wcześniej pojemnika na śmiecie. Było w nim już i tak sporo odpadków. Szprycha polał to wszystko naftą z flaszki niesionej w tym celu w przepastnej kieszeni szynela, podpalił i spokojnie wyszedł na ulicę. Pies z kulawą nogą nie zainteresował się raźno buchającym płomieniem. Śmietnik stał na uboczu i nikomu nie przeszkadzał, nawet płonący.

Gabryś taszczył torbę z wytańczonym dobrem. Było tego sporo, bo Majka, dziewczyna z klasą i fantazją, w przypływie dobrego humoru, zażyczyła sobie w drugiej sali także bilonu. Taki żart. Niósł to teraz Gabryś w ordynarnej torbie, z jakimi na bazary przyjeżdżali goście ze wschodu. W salach, oczywiście, zbierano do innej. Płonęła właśnie w kącie zaplutego podwórka.

Postanowił wrócić do domu pieszo. Tam był bezpieczny. Luśka przeniosła się do dogorywającej matki tego aferzysty. Dzieciaki wolały być u dziadków. Zostawił Gabryś w mieszkaniu włączony telewizor, jak zwykle nastawiony głośno, co mogło dać sąsiadom podstawy do mniemania, że śledził seriale i teleturnieje, albo spał przy tych pasjonujących programach. Za pojemnikiem na śmieci ukrył kubeł, co z kolei miało go uwiarygodnić przy ewentualnym spotkaniu na schodach.

Zasadniczo był dobrej myśli i panował nad nerwami. Nic takiego się nie wydarzyło, co mogłoby dobry nastrój zakłócić. Szedł krokiem niespiesznym, pogwizdywał beztrosko, bo na duszy mu było coraz lżej. Miesiące dotkliwych braków, lata całe, upokorzenia doznawane ze strony Luśki, dzieci, znajomych, którzy częściowo przestali go poznawać, zbliżały się do upragnionego końca. Jasna sprawa, że musi pysk trzymać i w żadnym wypadku forsą nie rzucać, niemniej to i tamto do domu kupi, najpilniejsze długi pospłaca, a Luśce wreszcie niewyparzoną gębę przytka. Miał nawet przygotowaną niezłą wymówkę, gdyby ślubna okazała się nazbyt dociekliwa. Spotkany przypadkiem kolega z wojska wziął go na wspólnika, a dla załatania przykrych dziur, ciepłą rączką udzielił kredytu. Powinno wystarczyć, zwłaszcza, że trochę w tym prawdy było.

Ile wytańczyli? Najdalej za godzinę odda się rozkoszy liczenia. Swoją drogą Szprycha to równy chłop! Zaufał Gabrysiowi, powierzył wszystko bez oporów, zapowiedział się z wizytą dopiero około północy. Przyjdzie, to podzielą zdobycz, odliczą działki dla wszystkich, w godziwej, ma się rozumieć wysokości.

Ile tego, psia krew, jest? Czy przesadził zapowiadając milion? A może będzie więcej? Aż przyspieszył kroku gnany ciekawością. Niechby było nawet mniej, to i tak, aż trudno sobie wyobrazić taką kupę. Żal, że musi to trzymać w ukryciu, puszczać po kawałku, nie popisywać się i nie chwalić. Ot, choćby taką gablotę z głowy musi sobie wybić. Nic z tego! A przecież już stać go na takie cacko. O cholera! Co to auto tu robi, na osiedlu, pod jego blokiem? Gabryś już tyle razy spotykał tę elegancką limuzynę, że ją zapamiętał. Gość – jak zwykle – siedział w środku.

Przycupnął Gabryś za śmietnikiem. Coś mu się zdawało, że facet spojrzał na niego. Niech tam, wielkie rzeczy! Wyniósł śmieci w kuble i wraca, a że torbę ze śmietnika niesie, no to co?… Tyle, że facet nie widział go wychodzącego. Pewnie długo tu siedzi i może to mu się wydać dziwne. Rozpiął kurtkę, niech wygląda jakby wyskoczył tylko na moment. Prawda, deszcz go solidnie zmoczył, ale przecież nie będzie go nikt obmacywać!… Może zostawić torbę tu gdzie kubełek? Pójść do domu, wrócić z psem i dopiero wtedy torbę zabrać? A jeżeli jakiś łazęga akurat teraz zechce śmietnik penetrować? Nigdy nic nie wiadomo, coraz więcej śmietnikowych beneficjentów transformacji. Jasna cholera!

Że też na samym końcu musiały go napaść durne wątpliwości! Nerwy, to tylko nerwy. Do tej pory trzymał się doskonale, więc w końcu musiało go dopaść. Tylko spokojnie. Pewnym, obojętnym krokiem pójdzie do domu, torby nie zostawi! Zdecydowanie wziął kubeł, torbę mocniej ścisnął w drugiej ręce i poszedł błotnistą ścieżką przez trawnik wprost na to auto zastawiające mu drogę do domu.

– Chwileczkę, panie Gabryś, dwa słowa – usłyszał akurat wtedy, gdy omijał samochód.

Gabryś nigdy w życiu cepem w łeb nie dostał, zatem nie miał możliwości porównania, ale coś mu mówiło, że to takie właśnie uczucie. Kubełek stuknął o beton i potoczył się pod maskę. Torba nie wypadła, ale tylko dlatego, że ucho od niej miał oplecione o rękę. Nie stój kretynie, zachowuj się naturalnie, odwróć się i spytaj, o co chodzi – strofował się w myślach a mimo to nie drgnął. To znaczy, drżał właśnie, nogi w kolanach dziwnie mu się huśtały. Kroku zrobić nie był w stanie. Przemógł się wreszcie.

– O co chodzi? – wydusił z siebie głosem piejącym, jakby miał lat czternaście a nie czterdzieści i cztery. – Pan do mnie?

Głupia, idiotyczna sytuacja. Człowiek najniewinniej w świecie chce o coś zapytać, a on, Gabryś, kretyn, przestraszył się, jakby go żona na podbieraniu kasy nakryła. Powoli odwrócił się w kierunku nieznajomego. Zaraz. Co tu jest grane? Dlaczego ten facet powiedział, „panie Gabryś”? Skąd u diabła zna jego imię?! Rany!

Stał twarzą w twarz z gościem z limuzyny. Ten wyszedł z samochodu po raz pierwszy. Był to mężczyzna w jego wieku, szykownie ubrany, równy mu wzrostem. Pachniał dobrobytem. Od niego i z otwartego auta bił delikatny odorek dużych pieniędzy, wielkiego świata, swobodnego luzu. Gabryś wszedł był kiedyś, ze zwykłej ciekawości, do najdroższego hotelu w mieście, tam też podobnie pachniało.

Nieznajomy uśmiechał się. Gabryś drętwiał od tego uśmiechu. Czuł się jak jagnię w wilczej jamie.