Alicja w Krainie Zombi - Gena Showalter - ebook + książka

Alicja w Krainie Zombi ebook

Gena Showalter

4,4

Opis

 

Żałuję, że nie mogę się cofnąć w czasie i postąpić inaczej w wielu sprawach.

Powiedziałabym swojej siostrze: nie.

Nigdy nie błagałabym matki, by porozmawiała z ojcem.

Zasznurowałabym usta i przełknęła te nienawistne słowa.

Albo chociaż uściskałabym siostrę, mamę i tatę po raz ostatni.

Powiedziałabym, że ich kocham.

Żałuję... tak, żałuję

Jej ojciec miał rację. Potwory istnieją...

By pomścić śmierć rodziny, Alicja musi się nauczyć, jak walczyć z zombi.

Nie spocznie, dopóki nie odeśle każdego żywego trupa z powrotem do grobu. Na zawsze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 515

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (69 ocen)
40
18
11
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Gena Showalter

Alicja w Krainie Zombi

Tłumaczenie Jan Kabat

Od Alicji

Gdyby ktoś mi powiedział, że całe moje życie zmieni się między jednym uderzeniem serca a drugim, parsknęłabym śmiechem. Od szczęścia do tragedii, od niewinności do upadku? Żarty.

Ale tyle wystarczyło. Jedno uderzenie serca. Mgnienie oka, oddech, sekunda – i wszystko, co znałam i kochałam, zniknęło.

Nazywam się Alicja Bell i tamtej nocy, kiedy ukończyłam szesnaście lat, straciłam matkę, którą kochałam, siostrę, którą uwielbiałam, i ojca, którego nie rozumiałam do chwili, nim zrobiło się za późno. Aż do tego jednego uderzenia serca, gdy cały mój świat się zawalił, a wokół mnie powstał nowy.

Ojciec miał rację. Chodzą wśród nas potwory.

W nocy te żywe trupy, te... zombi wstają z grobów i są złaknione tego, co utraciły. Życia. Żywią się tobą. Zarażają cię. A potem zabijają. Jeśli tak się wydarzy, wstaniesz z grobu. To niekończący się cykl, jakby mysz biegała wewnątrz najeżonego drutem kolczastym diabelskiego młyna, krwawiąc i umierając; ostre szpikulce tną coraz głębiej, ona zaś nie potrafi zatrzymać się w tym śmiertelnym biegu.

Zombi nie odczuwają strachu, nie znają bólu, doznają jednak głodu. O tak, głód je prześladuje. Jest tylko jeden sposób, by powstrzymać te potwory, ale nie mogę wam powiedzieć jaki. Musiałabym pokazać. Jedno nie ulega wątpliwości: musimy z nimi walczyć, by pozbawić je mocy. By z nimi walczyć, musimy się do nich zbliżyć. By się do nich zbliżyć, musimy wykazać się odrobiną odwagi i znacznie większym szaleństwem.

Ale wiecie co? Wolałabym, żeby świat uważał mnie za szaloną, bo zginęłam w walce, niż gdybym miała przez resztę życia uciekać przed prawdą. Zombi są realne. Istnieją.

Jeśli nie będziecie czujni, was też dopadną.

No tak. Trzeba było słuchać ojca. Ostrzegał mnie wielokrotnie, bym nigdy nie wychodziła z domu nocą i nie zapuszczała się na cmentarz, i żebym nigdy, pod żadnym pozorem, nie ufała nikomu, kto chciałby mnie namówić na jedno albo drugie. Powinien był posłuchać własnej rady: ufał mi, ja zaś go przekonałam, by zrobił obie te rzeczy.

Żałuję, że nie mogę się cofnąć w czasie i postąpić inaczej w wielu sprawach. Powiedziałabym siostrze: nie. Nie błagałabym matki, by porozmawiała z ojcem. Zasznurowałabym usta i przełknęła te nienawistne słowa. Albo chociaż uściskałabym siostrę, mamę i tatę po raz ostatni. Powiedziałabym im, że ich kocham.

Żałuję... tak, żałuję.

1 W głąb zombicznej nory

Sześć miesięcy temu

– Proszę, Alicjo. Proszę.

Leżałam na kocu za domem, plotąc wianek dla siostry. Na niebie świeciło słońce, a puszyste białe chmury sunęły niczym duchy po bezkresie bladego błękitu. Wdychając ciężką woń wiciokrzewu i lawendy, typową dla lata w Alabamie, dostrzegałam kilka niewyraźnych kształtów. Długą wielonogą gąsienicę. Motyla z postrzępionym skrzydłem. Tłustego białego królika, który biegł w stronę drzewa.

Wokół mnie tańczyła ośmioletnia Emma w błyszczącym różowym kostiumie baletnicy; kucyki podskakiwały jej przy każdym ruchu. Stanowiła miniaturową wersję naszej matki i całkowite przeciwieństwo mojej osoby.

Obie, moja siostra i matka, wyróżniały się długimi lśniącymi czarnymi włosami i cudownymi skośnymi złotymi oczami. Mama była niska, miała niespełna sto pięćdziesiąt osiem centymetrów wzrostu; wątpiłam, czy Emma w ogóle dorówna jej pod tym względem. A ja? Kręcone blond włosy, duże niebieskie oczy i nieprawdopodobnie długie nogi. Przy stu sześćdziesięciu pięciu centymetrach wzrostu byłam wyższa niż większość chłopców w naszej szkole i zawsze wyróżniałam się fizycznie – dokądkolwiek bym poszła, nieodmiennie przyciągałam zdziwione spojrzenia, które mówiły: ale z ciebie żyrafa.

Chłopcy nigdy się mną nie interesowali, ale nie zliczę, ile razy widziałam, jak któryś z nich ślini się na widok mojej matki albo – co przyprawiało mnie o mdłości – gwiżdże, gdy się pochylała, żeby podnieść coś z ziemi.

– A-li-cjo! – Emma pojawiła się u mego boku i przytupnęła, by zwrócić na siebie uwagę. – Słuchasz mnie w ogóle?

– Kochanie, przerabiałyśmy to z tysiąc razy. Twój recital zacznie się za dnia, ale skończy po zmroku. Wiesz, że tata nigdy nie pozwoli nam wyjść z domu. A mama zgodziła się na twój udział w zajęciach pod warunkiem, że się nie zezłościsz, kiedy się okaże, że mimo wszystko nie będziesz mogła wziąć udziału w... jak to się mówi? Recitalu.

Zamajaczyła nade mną, stawiając stopy w tych delikatnych różowych pantoflach tuż przy moich ramionach; jej drobne ciało rzucało dostatecznie duży cień, by osłonić mi twarz przed blaskiem słońca. Wypełniała sobą całe moje pole widzenia niczym połyskliwa złota postać. Pochyliła się nade mną błagalnie.

– Dzisiaj masz urodziny, wiem, wiem, zapomniałam o tym, rano i po południu... ale w zeszłym tygodniu pamiętałam o nich, przypominasz sobie, jak mówiłam mamie, prawda? A teraz znów sobie przypomniałam, w końcu to o czymś świadczy? Pewnie, że tak – dodała, zanim zdążyłam powiedzieć cokolwiek. – Tata musi zrobić wszystko, o co poprosisz. Więc jeśli poprosisz, żeby pozwolił nam pójść... i... i... – w jej tonie było tyle pragnienia – ...spytasz, czy też zechce przyjść i obejrzeć mój występ, to posłucha.

Moje urodziny. Tak. Rodzice też zapomnieli. Znowu. W przeciwieństwie do Em nie przypomnieli sobie – i wiedziałam, że sobie nie przypomną. Poprzedniego roku tata był zbyt zajęty butelką whiskey i bredzeniem o potworach, które tylko on widział, a mama była zajęta sprzątaniem bałaganu, którego narobił. Jak zawsze.

W tym roku mama schowała karteczkę w szufladzie, żeby nie zapomnieć (znalazłam ją), a Em przypominała jej aluzyjnie, nim w końcu oświadczyła bez ogródek: „Zbliżają się urodziny Alicji, chyba zasługuje na przyjęcie!”, jednak kiedy się obudziłam tego ranka, wszystko było po staremu. Nic się nie zmieniło.

Nieważne. Byłam o rok starsza, wreszcie osiągnęłam słodką szesnastkę, ale moje życie wyglądało jak zawsze. Szczerze mówiąc, nie miało to większego znaczenia. Już dawno przestałam się przejmować.

Em jednak się przejmowała. Chciała tego, czego ja nigdy nie zaznałam: ich niepodzielnej uwagi.

– Ponieważ dzisiaj są moje urodziny, czy to nie ty powinnaś coś dla mnie zrobić? – spytałam, mając nadzieję, że dzięki temu zapomni o swoim pierwszym występie baletowym i roli księżniczki, do której, jak lubiła powtarzać, „została stworzona”.

Zacisnęła w piąstki dłonie wsparte na biodrach – ucieleśnienie niewinności i oburzenia. Nawet w takiej chwili pozostawała najdroższą mi istotą na całym świecie.

– To, że pozwalam ci zrobić to dla mnie, jest moim prezentem dla ciebie.

Starałam się zapanować nad uśmiechem.

– Naprawdę?

– Tak, ponieważ wiem, że chcesz zobaczyć mój występ. Nie możesz się doczekać.

Bachor. Ale trudno mi było spierać się z dziecięcą logiką. Chciałam zobaczyć siostrę na scenie.

Pamiętam tę noc, kiedy Emma się urodziła. Koszmarne połączenie strachu i radości odcisnęło w moim umyśle niezatarte piętno wspomnienia. Tak jak w moim przypadku rodzice zdecydowali się na pomoc akuszerki, aby wraz z nadejściem wielkiej chwili mama nie musiała opuszczać domu.

Ale nawet ten plan spalił na panewce.

Słońce już zaszło, kiedy zaczęły się skurcze, i ojciec nie wpuścił akuszerki, bojąc się, że wraz z nią do domu wtargną potwory.

Tak więc to tata przyjął poród, podczas gdy mama darła się wniebogłosy. Schowałam się pod kołdrą, płacząc i trzęsąc się jak osika, bo tak bardzo się bałam.

Kiedy wreszcie zapanował spokój, przekradłam się do ich sypialni, chcąc się upewnić, że wszyscy bez wyjątku przeżyli. Tata się krzątał, a mama leżała na łóżku. Zbliżyłam się ostrożnie i, szczerze powiedziawszy, aż sapnęłam z przerażenia. Mała Emma nie wyglądała zbyt ładnie. Była czerwona i pomarszczona i miała na uszach najkoszmarniejsze ciemne włoski (mogę z przyjemnością oświadczyć, że zdążyły już dawno wylinieć). Mama, cała w skowronkach, powiedziała, żebym potrzymała swoją „nową najlepszą przyjaciółkę”.

Usadowiłam się obok niej, wsparta na puchowej poduszce, a mama włożyła mi w ramiona ruchliwe zawiniątko. Z jego wnętrza spojrzały na mnie oczy tak piękne, że mógł je stworzyć tylko sam Bóg; różane usteczka nadąsały się, a drobniutkie piąstki pomachały.

– Jakie damy jej imię? – spytała mama.

Kiedy krótkie, pulchne paluszki zacisnęły się na jednym z moich, mięciutkie i ciepłe, doszłam do wniosku, że włoski na uszach nie są aż tak brzydkie.

– Lily – odparłam. – Powinniśmy dać jej na imię Lily.

Miałam książkę o kwiatach, a lilie należały do moich ulubionych.

Usłyszałam cichy śmiech mamy.

– Podoba mi się. Może Emmaline Lily Bell, ponieważ babcia tak naprawdę ma na imię Emmaline. Byłoby miło uhonorować moją matkę, tak jak uhonorowaliśmy twojego tatę, kiedy ty się urodziłaś. Będziemy mogli nazywać nasze cudowne maleństwo zdrobniale, Emma, i dzielić we trójkę ten mały sekret. Ty jesteś moją Alicją Rose, a ona Emmą Lily; razem tworzycie mój doskonały bukiet.

Nie potrzebowałam ani chwili, by się nad tym zastanawiać.

– Okay! Załatwione!

Emma zagulgotała, a ja uznałam to za oznakę aprobaty.

– Alicjo Rose – powiedziała teraz Emma. – Znowu bujasz w obłokach, i to w chwili, kiedy jesteś mi naprawdę potrzebna.

– No dobrze, zgoda – oznajmiłam z westchnieniem. Po prostu nie umiałam się jej sprzeciwić. Zawsze tak było i wiedziałam, że zawsze tak będzie. – Ale nie porozmawiam z ojcem. Porozmawiam z mamą i poproszę, żeby z nim pogadała.

Dostrzegłam, że zapłonęła pierwsza iskierka nadziei.

– Naprawdę?

Na twarzy mojej siostry rozkwitł olśniewający uśmiech i znów zaczęła pląsać.

– Błagam, Alicjo. Musisz porozmawiać z nią od razu. Nie chcę się spóźnić, a jeśli tata się zgodzi, będziemy musiały wyjść jak najwcześniej, żebym zdążyła na rozgrzewkę z innymi dziewczynami. Błagam. Teeeraz!

Usiadłam na kocu i włożyłam jej wianek na szyję.

– Wiesz, że szanse powodzenia są minimalne, prawda?

Kardynalna zasada w domu Bellów: nie wolno opuszczać domu, jeśli oznaczało to powrót po zmroku. Tu, w czterech ścianach, tata stworzył system „zabezpieczeń” przeciwko potworom, tak aby żaden z nich się nie przedostał. Kiedy się ściemniało, człowiek był, krótko mówiąc, uziemiony. Jeżeli ktoś pozostawał na zewnątrz, w wielkim i złym świecie, nie mógł liczyć na jakąkolwiek ochronę i natychmiast stawał się zwierzyną łowną.

Z powodu ojcowskiej paranoi i jego urojeń ominęło mnie mnóstwo zajęć szkolnych i imprez sportowych. Nie byłam nawet na prawdziwej randce. Owszem, mogłam się wybrać na jakąś randkę z lunchem w dzień wolny od nauki albo zafundować sobie coś równie dennego, ale mam być szczera? Nie zależało mi na chłopaku. Nigdy nie miałam ochoty tłumaczyć, że mój tata jest stuknięty albo że czasem zamyka nas w „specjalnej” piwnicy, którą sam urządził jako dodatkowe schronienie przed nieistniejącymi straszydłami. Tak, fantastyczne.

Em zarzuciła mi ręce na szyję.

– Dasz radę, wiem, że dasz. Możesz wszystko!

Jej wiara we mnie wydawała się zatrważająca.

– Zrobię, co w mojej mocy.

– Twoja moc... Och, fuj! – Krzywiąc się z przerażenia, odskoczyła ode mnie. – Jesteś cała brudna i mokra. I teraz ja też jestem cała brudna i mokra.

Roześmiana, rzuciłam się w jej stronę, a ona pisnęła i odskoczyła. Godzinę wcześniej polałam się wodą z węża ogrodowego, mając nadzieję na trochę ochłody. Oczywiście nie uprzedziłam o tym siostry. Typowy numer, jaki wykręca się rodzeństwu.

– Zostań tu, dobra?

Wiedziałam, że mama powie coś, co zraniłoby jej uczucia, a ja z kolei powiedziałabym coś, żeby Emma miała wyrzuty sumienia, że mnie prosiła o wstawiennictwo; pewnie by się rozpłakała. Nie znosiłam, kiedy płacze.

– Jasne, jasne – zapewniła, unosząc dłonie w geście niewinności.

Miałam wrażenie, że wymuszam na niej to pospieszne zapewnienie. Zamierzała iść za mną i podsłuchiwać. Ta dziewczyna była przebiegła.

– Obiecaj mi.

– Nie mogę uwierzyć, że wątpisz w moją szczerość. – Widać było, że jest nieco oburzona. – To boli, Alicjo. Naprawdę boli.

– Po pierwsze, moje gratulacje. Zrobiłaś znaczne postępy w grze aktorskiej – oznajmiłam, klaszcząc przy tym. – Po drugie, powiedz, co trzeba, bo jak nie, to znów zacznę się opalać, bez powodzenia zresztą.

Uśmiechając się, wspięła się na palcach, wyciągnęła ramiona i obróciła się powoli na jednej nodze. Słońce rzuciło akurat bursztynowy blask, tworząc idealne oświetlenie dla idealnego piruetu.

– Okay, okay, obiecuję. Zadowolona?

– Niepomiernie.

Potrafiła być przebiegła, ale nigdy nie łamała danego słowa.

– Niepomiernie? Będę udawała, że rozumiem, co to znaczy.

– To znaczy... Och, mniejsza z tym. – Zwlekałam, i wiedziałam o tym doskonale. – Idę.

Z entuzjazmem godnym żołnierza wyznaczonego do plutonu egzekucyjnego wstałam i odwróciłam się w stronę jednopiętrowego domu, który tata zbudował, będąc u szczytu swych konstruktorskich możliwości – brązowa cegła u dołu i drewno w brązowo-białe paski u góry. Rodzaj pudełka, zdumiewająco przeciętnego i stuprocentowo niewartego zapamiętania. Z drugiej strony ojciec twierdził, że o to mu właśnie chodziło.

Klapki uderzały o ziemię w takt mantry, która rozbrzmiewała mi w głowie. „Nie zawal sprawy. Nie zawal sprawy”. W końcu stanęłam pod oszklonymi drzwiami do kuchni i zobaczyłam mamę; przemieszczała się w pośpiechu między zlewem a piecykiem. Obserwowałam ją, czując lekki skurcz w żołądku.

Nie bądź ofiarą. Dasz radę.

Weszłam do środka. W powietrzu unosiła się woń czosnku, masła i przecieru pomidorowego.

– Hej – rzuciłam, mając jednocześnie nadzieję, że nie kulę się ze strachu.

Mama podniosła wzrok znad parującego cedzaka z makaronem.

– Hej, dziecinko. Wróciłaś na dobre czy tylko zrobiłaś sobie przerwę?

– Zrobiłam sobie przerwę.

Z powodu przymusowego uwięzienia nocną porą każdą wolną chwilę dnia spędzałam na dworze, bez względu na to, czy się opalałam, czy nie.

– No cóż, w samą porę. Spaghetti jest prawie gotowe.

– To dobrze.

W czasie letnich miesięcy jedliśmy obiad punktualnie o piątej. W zimie o czwartej. Tym samym, bez względu na porę roku, przed zmierzchem siedziałyśmy w swoich pokojach, całe i bezpieczne.

Ściany zostały wzmocnione jakimś rodzajem stali, a drzwi i zamki były nie do sforsowania. Owszem, te wszystkie zabezpieczenia sprawiały, że nasz futurystyczny loch zwany piwnicą wydawał się czymś zbędnym, ale z wariatem nie ma dyskusji.

Zrób to. Powiedz to.

– Hm... – Przestępowałam z nogi na nogę. – Dziś są moje urodziny.

Prawie opadła jej szczęka, policzki straciły kolor.

– Och, kochanie... Przepraszam. Nie chciałam... powinnam była pamiętać... zanotowałam to sobie nawet. Wszystkiego najlepszego – dokończyła niezgrabnie. Rozejrzała się, jakby mając nadzieję, że samą siłą woli wyczaruje dla mnie jakiś prezent. – Czuję się okropnie.

– Nie przejmuj się.

– Wynagrodzę ci to jakoś, przysięgam.

I tak zaczynają się negocjacje. Wyprostowałam się.

– Mówisz poważnie?

– Oczywiście.

– To dobrze, bo Emma ma dziś wieczorem występ, a ja chcę go obejrzeć.

Choć mama emanowała niekłamanym smutkiem, potrząsnęła głową, zanim zdążyłam dokończyć.

– Wiesz, że tata się nigdy nie zgodzi.

– Porozmawiaj z nim. Przekonaj go.

– Nie mogę.

– Dlaczego?

– Bo nie.

Koniec dyskusji.

Kochałam tę kobietę, naprawdę, ale potrafiła przyprawić mnie o frustrację jak mało kto.

– Dlaczego „bo nie”? – spytałam nieustępliwie. Nawet gdyby się rozpłakała, nie zamierzałam sobie odpuszczać. Wolałam jej łzy od łez Emmy.

Mama obróciła się z takim samym wdziękiem jak jej młodsza córka i opróżniła zawartość cedzaka do garnka. Para, która wzbiła się w górę, upodobniła ją na chwilę do postaci ze snu.

– Emma zna zasady. Zrozumie.

Tak jak ja musiałam rozumieć, raz za razem, nim się po prostu poddałam? Poczułam przypływ gniewu.

– Dlaczego zawsze to robisz? Dlaczego zawsze się z nim zgadzasz, skoro wiesz, że jest nienormalny?

– Nie jest...

– Jest! – Tupnęłam, zupełnie jak Emma.

– Cicho – upomniała mnie. – Jest na górze.

Tak, już pijany, mogłam się założyć.

– Nie raz o tym rozmawiałyśmy, kochanie. Sądzę, że twój tata widzi coś, czego my nie potrafimy dostrzec. Ale zanim zaczniesz ciskać gromy, zajrzyj do Biblii. Kiedyś nasz Pan i Odkupiciel był prześladowany. Mnóstwo ludzi wątpiło w Jezusa.

– Tata nie jest Jezusem!

Rzadko nawet chodził z nami do kościoła.

– Wiem, i nie o to mi chodzi. Wierzę, że otaczają nas siły. Siły zła i siły dobra.

Nie mogłam wdawać się w kolejną dyskusję z matką na temat dobra i zła. Po prostu nie mogłam. Wierzyłam w Boga, tak jak wierzyłam, że istnieją anioły i demony, ale nigdy nie musieliśmy walczyć ze złem, prawda?

– Szkoda, że się z nim nie rozwiodłaś – mruknęłam i choć zaraz tego pożałowałam, nie zamierzałam przepraszać.

Pracowała w domu przez siedem dni w tygodniu jako archiwistka szpitalna; bezustannie stukała, stukała, stukała na komputerze. W weekendy, tak jak w ten piękny sobotni wieczór, pełniła też funkcję opiekunki ojca, robiąc wszystko, czego wymagał. A przecież zasługiwała na więcej. Była młoda jak na matkę i tak cholernie ładna. Wyrozumiała i żartobliwa. I zasługiwała na to, by to koło niej skakano.

– Większość dzieci chce, by rodzice byli razem – powiedziała, a w jej głosie pojawił się ostry ton.

– Nie jestem jak większość dzieci. Już o to zadbaliście – odparłam jeszcze ostrzejszym tonem niż matka.

Chciałam tylko... chciałam tylko mieć to, co inne dzieciaki. Normalne życie.

Jej gniew ulotnił się w jednej chwili. Westchnęła.

– Alicjo, kochanie, wiem, że to trudne. Wiem też, że chcesz czegoś więcej i pewnego dnia to osiągniesz. Skończysz szkołę, dostaniesz pracę, wyprowadzisz się, pójdziesz na studia, zakochasz się, będziesz podróżować i robić wszystko, czego zapragnie twoje serce. Na razie jednak to jest dom twojego ojca i to on ustala zasady. Będziesz ich przestrzegała i uznawała jego autorytet.

Tekst wyjęty żywcem z podręcznika dla rodziców, z rozdziału pod tytułem: „Co powiedzieć, kiedy nie wiesz, jak poradzić sobie z pytaniem dziecka”.

– Może też – dodała – kiedy już będziesz miała własny dom, uświadomisz sobie, że ojciec starał się nas chronić. Kocha nas, a nasze bezpieczeństwo jest dla niego najważniejsze. Nie możesz z tego powodu żywić do niego nienawiści.

Mogłam się wcześniej zorientować. To gadanie o dobru i złu zawsze krążyło wokół zagadnienia miłości i nienawiści.

– Widziałaś kiedykolwiek choćby jednego z tych jego potworów? – spytałam.

Chwila milczenia. Nerwowy śmiech.

– Odmawiałam odpowiedzi na to pytanie, choć zadawałaś je tysiące razy. Dlaczego sądzisz, że odpowiem na nie dzisiaj?

– Uznaj to za spóźniony prezent urodzinowy, skoro nie zamierzasz dać mi tego, czego naprawdę chcę.

Był to cios poniżej pasa, wiedziałam o tym. Nie przeprosiłam jednak, tak jak wcześniej.

Wzdrygnęła się.

– Nie lubię mówić o tych sprawach z wami, dziewczęta, bo nie chcę, żebyście bały się jeszcze bardziej.

– Nie boimy się – rzuciłam ze złością. – To ty się boisz! – Uspokój się, powiedziałam sobie. Głębokie oddechy... raz... dwa... Musiałam rozegrać to racjonalnie. Gdybym zaczęła świrować, odesłałaby mnie do mojego pokoju i taki byłby koniec naszej rozmowy. – W ciągu tych wszystkich lat musiałaś widzieć choćby jednego potwora. Spędzałaś większość czasu z ojcem. Jesteś z nim w nocy, kiedy obchodzi dom z bronią w ręku.

Pewnego razu, kiedy odważyłam się pójść do holu po północy, żeby nalać sobie szklankę wody, ponieważ zapomniałam wziąć ją wcześniej do swojego pokoju, właśnie wtedy to zobaczyłam. Mój tata, ściskając w ręku pistolet, krążył po domu, zatrzymując się przy każdym oknie, by wyjrzeć na zewnątrz.

Miałam wtedy trzynaście lat i niemal umarłam na atak serca. A może z powodu zakłopotania i wstydu, bo niewiele brakowało, żebym się zlała w majtki.

– Doskonale. Chcesz wiedzieć, to ci powiem. Nie, nie widziałam ich – oznajmiła, co mnie nie zaszokowało specjalnie. – Ale widziałam zniszczenia, jakie powodują. I zanim spytasz mnie, skąd wiem, że to ich sprawka, powiem ci, że widziałam rzeczy, których inaczej nie da się wyjaśnić.

– Co na przykład?

Zerknęłam przez ramię. Emma usadowiła się na huśtawce i teraz wznosiła się i opadała, nie spuszczając jednak ze mnie sokolego wzroku.

– Nie powiem ci – odparła mama. – Lepiej, żebyś o pewnych rzeczach nie wiedziała, bez względu na to, co powiesz. Nie jesteś jeszcze gotowa. Dzieciom można dawać mleko, ale nie mięso.

Nie byłam dzieckiem, bla, bla, bla. Zauważyłam, że Emma jest wyraźnie zmartwiona. Zmusiłam się do uśmiechu, a ona natychmiast się rozchmurzyła, jakby wszystko zostało już załatwione. Jakbym nie zawiodła jej pod tym względem już tysiąc razy wcześniej.

Tak jak wtedy, gdy chciała, żebym przyszła na wystawę sztuki w jej szkole, gdzie prezentowano wykonany przez nią globus z papier mâché. Tak jak wtedy, gdy jej zastęp harcerski pojechał na obóz. Albo jak wtedy, gdy setki razy dzwoniła jej przyjaciółka Jenny i pytała, czy Emma może przyjść do niej i zostać na noc. W końcu dziewczyna dała sobie spokój.

Opanuj się... Tym razem nie wolno ci nawalić!

Spojrzałam na matkę. Wciąż stała przy piecyku, obrócona do mnie plecami. Sprawdzała widelcem giętkość makaronu, każde pasemko z osobna, jakby ta czynność była najważniejsza na świecie. Przerabiałyśmy to już wcześniej. Matka stosowała jak zwykle taktykę uniku i miała w tym wprawę.

– Zapomnijmy o potworach i o tym, co widziałaś i czego nie widziałaś. Dziś są moje urodziny i chcę tylko, żebyśmy poszli obejrzeć występ mojej siostry, jak normalna rodzina. To wszystko. Nic więcej. Nie proszę Bóg wie o co. Jeśli nie starcza ci odwagi, w porządku. Jeśli tacie nie starcza odwagi, też w porządku. Zadzwonię do którejś koleżanki i pójdziemy bez was. – Do miasta jechało się co najmniej pół godziny, więc nie było mowy, by dotrzeć tam na piechotę. – I wiesz co? Jeśli zmusisz mnie do takiego postępowania, to złamiesz serce Emmy, a ja ci tego nigdy nie wybaczę.

Usłyszałam, jak wzdycha głośno, i zobaczyłam, że zesztywniała. Przypuszczam, że moje słowa ją zaszokowały. To ja byłam najspokojniejsza w rodzinie. Rzadko się odgryzałam i równie rzadko wściekałam. Na ogół akceptowałam wszystko bez słowa sprzeciwu.

– Alicjo – powiedziała, a ja zacisnęłam zęby.

Wiedziałam, czego się spodziewać. Odmowy. Poczułam w oczach piekące łzy straszliwego przygnębienia – łzy, które po chwili spłynęły mi po policzkach. Otarłam je wierzchem dłoni.

– Zapomnij o tym, że ci tego nie wybaczę. Powiem więcej. Znienawidzę cię za to.

Spojrzała na mnie z westchnieniem. Przygarbiła ramiona w geście rezygnacji.

– W porządku. Porozmawiam z nim.

*

Przez cały występ Em dosłownie emanowała blaskiem. Zdominowała scenę bez reszty, spychając innych w cień i nie przejmując się konkurencją. Na dobrą sprawę zawstydziła inne dziewczyny. I nie jest to tylko czcze gadanie dumnej siostry. To niepodważalny fakt.

Wirowała, uśmiechała się i dosłownie olśniewała; wszyscy, którzy na nią patrzyli, byli równie oczarowani jak ja. Bez dwóch zdań. Nim kurtyna opadła po dwóch godzinach, byłam taka szczęśliwa, że omal nie pękłam z dumy. W każdym razie popękały bębenki widzów siedzących przede mną. Klaskałam głośniej niż inni i z pewnością gwizdałam tak przeraźliwie, że ktoś mógł doznać wylewu.

Ci wszyscy ludzie musieli się z tym pogodzić. To były najlepsze urodziny w moim życiu. Ten jeden raz Bellowie brali w czymś udział niczym normalna rodzina.

Oczywiście, tata zepsuł wszystko, patrząc bezustannie na zegarek i spoglądając na drzwi, jakby oczekiwał, że lada chwila ktoś wtoczy przez nie bombę wodorową na wózku. Zanim więc publiczność zerwała się z miejsc do owacji na stojąco, byłam z powodu ojca tak spięta, że niemal czułam wibracje w kościach.

Mimo wszystko nie zamierzałam się skarżyć. Był to istny cud, że się w ogóle tu zjawił. No dobrze, zanim do tego cudu doszło, ojciec wypił butelkę ulubionej whiskey, a potem trzeba było go wcisnąć na tylne siedzenie samochodu. Nieważne, przecież zgodził się obejrzeć występ Emmy!

– Musimy się zbierać – oświadczył, zmierzając już w stronę wyjścia. Był wysokim mężczyzną, miał sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i górował nad wszystkimi, którzy go w tej chwili otaczali. – Idź po Em. Pospiesz się.

Pomimo jego wad i nałogu kochałam ojca, wiedząc, że nie potrafi zwalczyć tej paranoi, która go prześladowała. Leczył się, ale bez powodzenia. Próbował terapii, która mu nie pomogła, wręcz przeciwnie. Widział potwory, których nie mógł dostrzec nikt inny, i nie chciał przyjąć do wiadomości, że ich nie ma – albo że nie chcą go pożreć i zabić tych, których kochał.

Poniekąd nawet go rozumiałam. Pewnego wieczoru, mniej więcej rok wcześniej, Em płakała z powodu niesprawiedliwości, kiedy to znów nie pozwolono jej pójść na przyjęcie z nocowaniem. Ja z kolei wściekałam się na matkę, ona zaś była tak zszokowana moim nietypowym zachowaniem, że wyjaśniła mi to, co nazwała „początkiem ojcowskiej walki ze złem”.

Tata, jako dzieciak, był świadkiem brutalnego mordu dokonanego na jego ojcu. Mordu, do którego doszło nocą, na cmentarzu, kiedy nasz dziadek odwiedzał grób żony, czyli babki Alicji (to po niej mam imię). To wydarzenie było dla niego straszliwym przeżyciem. Potrafiłam go zrozumieć.

Czy dzięki temu czułam się teraz lepiej? Nie. Był dorosły. Czy nie powinien radzić sobie z problemami jak inteligentny, dojrzały człowiek? Ileż to razy słyszałam: „Zachowuj się jak dorosła osoba, Alicjo”. Albo: „Tylko dziecko by tak postąpiło, Alicjo”.

Moja opinia na ten temat? Żyjcie zgodnie z głoszonymi przez siebie zasadami, ludzie. Ale cóż na dobrą sprawę wiedziałam? Nie byłam dorosłą osobą, która zawsze ma rację; miałam się tylko tak zachowywać. I jeszcze jedno. Piękne drzewo genealogiczne, z którego się wywodziłam. Każda jego gałąź to zbrodnia i chaos. Niezbyt sprawiedliwe.

– Pospiesz się – warknął teraz ojciec.

Mama podeszła do nas szybko i zaczęła go poklepywać pojednawczo.

– Uspokój się, kochanie. Wszystko będzie dobrze.

– Nie możemy tu zostać. Musimy wracać do domu, tam jest bezpiecznie.

– Pójdę po Em – powiedziałam. Poczułam w piersi pierwsze ukłucia winy. Może żądałam od niego zbyt wiele. I od mamy, która – jak wiedziałam – będzie musiała wyciągać go z samochodu, gdy już znajdziemy się w naszym garażu, zabezpieczonym odpowiednio przed potworami. – Nie martwcie się.

Czułam, jak sukienka plącze mi się wokół nóg, kiedy przepychałam się przez tłum i wsuwałam pospiesznie za kurtynę. Wszędzie roiło się od małych dziewczynek; miały na sobie więcej makijażu, wstążek i błyskotek niż striptizerki, które widywałam w telewizji, gdy skakałam niewinnie po kanałach i natrafiałam przypadkowo na stacje, których nie wolno mi było oglądać. Matki i ojcowie obejmowali swoje córki – wychwalali je pod niebiosa, dawali kwiaty, gratulowali występu. Ja miałam co innego do roboty: chwyciłam siostrę za rękę i ruszyłam naprzód, ciągnąc ją za sobą.

– Tata? – spytała bez jakiegokolwiek zaskoczenia w głosie.

Rzuciłam jej spojrzenie przez ramię. Była blada, a jej złote oczy wydawały się zbyt dojrzałe i świadome jak na tak anielską twarzyczkę.

– Owszem.

– Coś poważnego?

– Niespecjalnie. Nie będziesz musiała się wstydzić.

– Mogę powiedzieć, że się udało.

Też tak uważałam.

Ludzie tłoczyli się i czynili w holu gwar jak stado pszczół. Niektórzy zwlekali, inni przepychali się do wyjścia. Tam właśnie znalazłam tatę. Stał przy oszklonych drzwiach i przesuwał spojrzeniem po parkingu. Wszędzie umieszczono halogeny, które oświetlały drogę do naszego samochodu, który mama zaparkowała niezgodnie z przepisami na miejscu dla osoby niepełnosprawnej, żebyśmy mogli dostać się do niego bez trudu. Ojciec poszarzał na twarzy, a włosy mu sterczały, jakby bezustannie przeczesywał je palcami.

Mama wciąż starała się go uspokoić. Dzięki Bogu, że zdołała go rozbroić przed wyjazdem z domu. Zwykle, ilekroć zapuszczał się gdzieś dalej, nosił przy sobie broń, noże i gwiazdy ninja.

Gdy tylko się do niego zbliżyłam, odwrócił się i chwycił mnie za ramiona.

– Jeśli zauważysz coś w zaciemnionych miejscach, cokolwiek, bierz siostrę i uciekaj. Słyszysz? Chwyć ją i uciekaj z powrotem do budynku. Zamknij drzwi, schowaj się i wezwij pomoc.

Jego oczy miały barwę metalicznego błękitu i spoglądały dziko, źrenice to zwężały się, to rozszerzały. Moje poczucie winy... no cóż, nie przypominało już niewyraźnego płomyczka, tylko huczący ogień.

– Dobrze – obiecałam i poklepałam go po dłoniach. – Nie martw się o nas. Nauczyłeś mnie, jak się bronić. Pamiętasz? Przypilnuję Em. Bez względu na wszystko.

– Okay – odparł, ale nie wyglądał na usatysfakcjonowanego. – Okay.

Powiedziałam prawdę. Nie zliczę, ile godzin spędziłam z nim na podwórzu za domem, ucząc się, jak powstrzymać napastnika. Oczywiście, chodziło przede wszystkim o to, by moje główne organy życiowe nie stały się posiłkiem dla jakiejś bezrozumnej istoty, no ale samoobrona to samoobrona, prawda?

Mama jakoś zdołała go przekonać, żeby mnie puścił i pozwolił mi wyjść na zewnątrz – w przerażający świat. Przez cały czas ludzie przyglądali się nam ze zdziwieniem, a ja starałam się nie zwracać na to uwagi. Ruszyliśmy razem, jak jedna rodzina, stawiając pospieszne kroki. Mama i tata szli przodem, ja z Emmą tuż za nimi, trzymając się za ręce; zewsząd otaczała nas muzyka świerszczy niczym niesamowita ścieżka dźwiękowa.

Rozglądałam się, próbując widzieć świat takim, jakim widział go tata. Zobaczyłam długie pasmo asfaltu – kamuflaż? Zobaczyłam morze samochodów – kryjówki? Zobaczyłam w dali las porastający wzgórza – wylęgarnia koszmarów?

Wysoko w górze widniał księżyc w pełni, cudownie przezroczysty. Po niebie wciąż płynęły chmury, pomarańczowe teraz i trochę niesamowite. Czyż to nie... Nie, chyba niemożliwe... Zamrugałam jednak i zwolniłam kroku. Tak. Nie myliłam się. Podążała za mną chmura w kształcie królika. Wyobrażacie to sobie?

– Spójrz na chmury – powiedziałam. – Dostrzegasz coś niezwykłego?

Em milczała przez chwilę.

– Królik...?

– Właśnie. Widziałam go dziś rano. Musiał uznać, że jesteśmy niesamowite.

– Bo jesteśmy.

Tata zorientował się, że zostajemy w tyle, pokonał biegiem dzielący nas dystans, chwycił mnie za nadgarstek i zaczął ciągnąć coraz szybciej, a ja z kolei ciągnęłam Emmę. Wolałam wyłamać jej bark, niż zostawić, choćby na chwilę. Tata nas kochał, ale bałam się trochę, że odjechałby bez nas, gdyby uznał to za konieczne.

Otworzył drzwi samochodu i właściwie wrzucił mnie do środka jak piłkę. Potem to samo zrobił z Emmą i gdy się już usadowiłyśmy z tyłu, doszło między nami do wymiany bezgłośnych komentarzy za pomocą ruchu warg.

„Ale zabawa”.

„Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin” – odpowiedziała.

Gdy tylko tata usiadł z przodu, zablokował drzwi od wewnątrz. Za bardzo trzęsły mu się ręce, żeby mógł zapiąć pas, więc dał sobie w końcu spokój.

– Nie jedź obok cmentarza – zwrócił się do mamy. – Ale zawieź nas do domu jak najszybciej.

W pierwszą stronę też ominęliśmy cmentarz – pomimo białego dnia – co wydłużyło i tak już długą drogę.

– Nie martw się.

Zawarczał silnik i mama wrzuciła wsteczny.

– Tato – zwróciłam się do ojca, siląc się na ton rozsądku. – Jeśli wybierzemy dłuższą trasę, to będziemy posuwać się w żółwim tempie. – Mieszkaliśmy w pewnej odległości od dużego i pięknego Birmingham, gdzie ruch uliczny mógł się przerodzić w prawdziwego potwora. – Jazda potrwa o pół godziny dłużej. Nie chcesz chyba, żebyśmy stali po ciemku w korku, i to tak długo?

Wpadłby w taką panikę, że miałybyśmy ochotę zwiać z samochodu.

– Kochanie? – zwróciła się do niego mama.

Wyjechała już prawie z parkingu i musiała podjąć decyzję: w lewo albo w prawo. Gdyby skręciła w lewo, nigdy nie dotarlibyśmy do domu. Poważnie. Zmuszona wysłuchiwać ojca przez ponad pół godziny, wyskoczyłabym przez okno i z litości wzięłabym ze sobą Emmę. Gdyby mama skręciła w prawo, czekałaby nas krótka jazda, krótki atak niepokoju i szybki powrót do normalnego stanu.

– Pojadę tak szybko, że nawet nie zauważysz cmentarza – zapewniła.

– Nie. Zbyt ryzykowne.

– Proszę, tato – wtrąciłam, uciekając się do manipulacji. Tak jak wcześniej. – Zrób to dla mnie. W dniu moich urodzin. Nie poproszę o nic więcej, obiecuję, choć zapomnieliście i nie daliście mi żadnego prezentu.

– Ja... ja... – Rozglądał się bezustannie, wypatrując w pobliskich drzewach jakiegoś ruchu.

– Błagam. Em musi się szybko położyć do łóżka, bo jak nie, to zmieni się w Lilię z Doliny Cierni.

Tak ją ochrzciliśmy dawno temu, parafrazując tekst biblijny. Kiedy była zmęczona, potrafiła koszmarnie grymasić.

Em wydęła wargi i trzepnęła mnie w rękę. Wzruszyłam ramionami, co w uniwersalnym języku gestów oznaczało: „No cóż, to prawda”.

Tata westchnął ciężko.

– Okay, okay. Tylko... przekrocz barierę dźwięku, kochanie – powiedział, całując mamę w rękę.

– Jasne. Masz moje słowo.

Rodzice wymienili się nieznacznymi uśmiechami. Dostrzegając to, poczułam się jak podglądacz; kiedyś robili to cały czas, ale z upływem lat te uśmiechy stawały się coraz rzadsze.

– No dobrze, ruszamy.

Mama skręciła w prawo i ku mojemu zdumieniu naprawdę starała się przekroczyć barierę dźwięku: zmieniała co chwila pas ruchu, trąbiła na inne samochody, siedziała im na zderzaku.

Byłam pod wrażeniem. Podczas tych nielicznych lekcji jazdy, jakich mi udzieliła, była kłębkiem nerwów, co sprawiało, że i ja zachowywałam się podobnie. Nigdy nie wybrałyśmy się w dłuższą trasę i nie przekroczyłyśmy prędkości czterdziestu kilometrów na godzinę, nawet poza granicami naszego osiedla.

Cały czas trajkotała, a ja kontrolowałam zegarek w komórce. Minuty upływały, aż w końcu minęło ich dziesięć, bez jakiegokolwiek incydentu. Pozostało tylko dwadzieścia.

Tata siedział z nosem wlepionym w okno, jego niespokojny i przyspieszony oddech zostawiał na szybie ślad pary. Może podziwiał góry, doliny i bujne zielone drzewa w blasku latarń, zamiast wypatrywać potworów.

Tak. Jasne.

– I jak mi poszło? – wyszeptała Emma w moją stronę.

Ścisnęłam jej dłoń.

– Byłaś niesamowita.

Zmarszczyła czoło, ściągając ciemne brwi, a ja wiedziałam, o co chodzi. Podejrzliwość.

– Przysięgasz?

– Przysięgam. Poruszyłaś widownię do żywego. W porównaniu z tobą inne dziewczęta były do niczego.

Zakryła sobie usta, żeby stłumić chichot, a ja dorzuciłam, bo nie mogłam się powstrzymać:

– Ten chłopak, który z tobą tańczył, chciał cię chyba zepchnąć ze sceny, żeby ludzie w końcu spojrzeli i na niego. Słowo daję, wszystkie oczy były skupione na tobie.

Tym razem nie udało jej się powstrzymać wesołości.

– Uważasz więc, że kiedy się potknęłam o własne stopy, to wszyscy to zauważyli.

– Potknęłaś się? Jak to? To nie było zaplanowane?

Przybiła ze mną piątkę.

– Dobra odpowiedź.

– Kochanie – zwróciła się mama do ojca. W jej głosie wyczuwało się napięcie. – Włącz jakąś muzykę, dobrze?

Oho. Pomyślałam, że chce odwrócić uwagę taty od okna.

Wychyliłam się i spojrzałam przez przednią szybę. No tak. Zbliżaliśmy się do cmentarza. Przynajmniej nie było żadnych samochodów w pobliżu, więc nikt nie widziałby, jak ojciec doznaje załamania nerwowego. Wiedziałam, że do tego dojdzie. Niemal wyczuwałam w powietrzu napięcie.

– Żadnej muzyki – odparł. – Muszę się skoncentrować, zachować czujność. Muszę... – Zesztywniał nagle i tak mocno zacisnął dłonie na podłokietniku po swojej stronie, że zbielały mu kostki.

Upłynęła chwila ciszy, ciężkiej i niczym niezmąconej. Słyszałam jego oddech, coraz szybszy, aż w końcu wrzasnął tak przeraźliwie, że się skuliłam:

– Są tam! Chcą nas zaatakować! – Chwycił kierownicę i szarpnął nią gwałtownie. – Nie widzisz ich? Jedziemy wprost na nich. Zawracaj! Natychmiast.

Samochodem zarzuciło, i to mocno; Emma krzyknęła. Chwyciłam ją za rękę i ścisnęłam, ale tym razem już jej nie puściłam. Serce waliło mi o żebra, skóra pokryła się kropelkami zimnego potu. Obiecałam, że będę jej strzec, i zamierzałam dotrzymać słowa.

– Wszystko będzie dobrze – zapewniłam ją.

Wstrząsały nią tak silne dreszcze, że sama drżałam.

– Kochanie, posłuchaj – zwróciła się mama do taty uspokajającym tonem. – Nic nam nie grozi w samochodzie. Nikt nie może nas skrzywdzić. Musimy...

– Nie! Jeśli nie zawrócimy, ruszą za nami do domu! – Tata dostał już całkowitego świra i nie przyjmował niczego do wiadomości. – Musimy zawrócić.

Znowu chwycił kierownicę i znowu nią szarpnął, znacznie mocniej, i tym razem nie zarzuciło nami – tym razem zaczęliśmy się obracać szaleńczo.

W kółko i w kółko, w kółko i w kółko. Ścisnęłam mocniej rękę Emmy.

– Alicja! – krzyknęła.

– W porządku, w porządku – powtarzałam jak mantrę. Świat wirował, rozmazywał się, samochód się ślizgał, tata przeklinał, mama dyszała jak po biegu, samochód przechylał się coraz bardziej na bok, przechylał...

STOP-KLATKA!

Pamiętam, że bawiłyśmy się w to z Emmą. Puszczałyśmy głośno muzykę z iPoda – łomoczący rock – i kołysałyśmy się jak opętane. Jedna z nas wołała w pewnym momencie: „Stop-klatka!” i trzeba było natychmiast znieruchomieć, zastygnąć w miejscu, zapanować nad śmiechem, aż do chwili, gdy któraś wypowiedziała magiczne słowo, ponownie wprawiające nas w ruch: „Taniec”.

Żałowałam, że nie mogę w tym momencie zawołać: „Stop-klatka!” i zmienić całej tej scenerii i uczestników gry. Ale życie nie jest grą, prawda?

TANIEC.

Unieśliśmy się, przekręciliśmy w powietrzu i uderzyliśmy o asfalt dachem wozu, potem znów się przekręciliśmy. Uszy wypełnił mi dźwięk rozdzieranego metalu, pękającego szkła i krzyków przepojonych bólem. Ciskało mną na fotelu do przodu i do tyłu, miałam wrażenie, że mózg zamienia się w papkę, gdy ciałem wstrząsały uderzenia, pozbawiając tchu w piersiach.

Kiedy w końcu wylądowaliśmy, byłam tak oszołomiona, tak otumaniona, że zdawało mi się, jakbyśmy wciąż byli w ruchu. Przynajmniej krzyki ucichły. Słyszałam tylko dzwonienie w uszach.

– Mamo? Tato? – Cisza. Żadnej odpowiedzi. – Em?

I znowu nic.

Zmarszczyłam czoło i rozejrzałam się wokół siebie. Wzrok miałam zamglony, czułam coś ciepłego i mokrego na powiekach, ale mimo wszystko widziałam dość dobrze.

To, co zobaczyłam, zdruzgotało mnie.

Krzyknęłam. Mama była pocięta na kawałki, jej ciało oblepiała krew. Emma spoczywała bezwładnie na swoim miejscu, głowę miała przekrzywioną pod dziwacznym kątem, policzek rozdarty. Nie. Nie, nie, nie!

– Tato, pomóż mi. Musimy wydostać je z samochodu!

Cisza.

– Tato?

Zaczęłam go szukać – i uświadomiłam sobie, że nie ma go w wozie. Przednia szyba zniknęła, on sam zaś leżał bez ruchu na kawałkach szkła kilka metrów dalej. Nad jego ciałem stało trzech ludzi widocznych w blasku reflektorów.

Nie, to nie byli ludzie, jak sobie uświadomiłam. Nie mogli być ludźmi. Odznaczali się obwisłą, ospowatą skórą i mieli na sobie brudne, postrzępione łachmany. Włosy zwieszały się strąkami z plamiastych czaszek, a zęby wydawały się tak ostre, gdy... gdy... rzucili się na mojego ojca i zniknęli w jego wnętrzu, by unieść po chwili głowy i... i... pożerać go.

Potwory.

Walczyłam o wolność, rozpaczliwie próbując zabrać Em w bezpieczne miejsce – Em, która nie poruszała się i nie krzyczała – chcąc dotrzeć do taty, pomóc mu. Szarpiąc się, uderzyłam głową o coś twardego i ostrego. Poczułam rozdzierający ból, ale wciąż walczyłam, choć moja siła słabła, a oczy przygasały...

A potem Alicję ogarnęła nieprzenikniona noc. I nic już nie wiedziałam.

W każdym razie przez jakiś czas...

2 Sadzawka krwi i łez

Nie żyli. Moja rodzina nie żyła. Odeszła. Wiedziałam o tym, gdy tylko ocknęłam się na szpitalnym łóżku, a pielęgniarka, która stała nade mną, unikała mojego wzroku i nie chciała mi powiedzieć, gdzie są moi bliscy.

Kiedy zjawił się lekarz, żeby przekazać wiadomości, odwróciłam się na bok i zamknęłam oczy. To był sen. Koszmarny sen, z którego miałam się obudzić. Wierzyłam, że wszystko będzie okay, kiedy się obudzę.

Nigdy się nie obudziłam.

Jak się okazało, wrak samochodu zabił moją mamę, mojego tatę i moją... moją... Nie byłam w stanie o niej myśleć. Po prostu nie byłam w stanie. Powiem więc inaczej. Wrak, który zabił moją rodzinę, nie spowodował poważniejszych obrażeń, jeśli chodzi o mnie. Wstrząśnienie mózgu, kilka pękniętych żeber, ale to wszystko. I wydawało się to takie niesprawiedliwe, wiecie? Powinnam być pocięta na kawałki, jak moja matka. Powinnam być od stóp do głów spowita w gips. Cokolwiek.

A mimo to, pomimo paru drobnych obrażeń i obolałych miejsc, tak naprawdę wyszłam z tego bez szwanku.

Bez szwanku. No właśnie.

Dziadkowie ze strony matki odwiedzili mnie kilkakrotnie, opłakując rodzinę, którą utracili. Widziałam się z nimi dwa tygodnie wcześniej, kiedy mama zabrała mnie i moją... Zadrżała mi broda, ale zacisnęłam zęby, by nad sobą zapanować. Kiedy zabrała nas ze sobą, jadąc w odwiedziny. Spędziliśmy tam tylko kilka godzin, wystarczająco długo, by zjeść lunch i uciąć sobie beztroską, zabawną rozmowę.

Choć babcia i dziadek lubili mnie i zawsze dobrze traktowali, nigdy nie byłam ich faworytką; sądzę, że za bardzo przypominałam ojca, który nigdy nie wydawał im się dość dobry dla ich jedynego dziecka.

Mimo wszystko nie zamierzali mnie porzucać w potrzebie, jak oznajmili. Powiedzieli, że przeniosę się do nich i że wszystkiego dopilnują.

Miałam teraz mieszkać w jednopiętrowym domu, równie niepozornym jak ten, w którym dotąd żyłam, zupełnie mi jednak obcym. I którego nie zbudował mój ojciec, i który nie został odpowiednio zabezpieczony przed potworami. Ale to nie miało większego znaczenia. Nigdy nie nocowałam u przyjaciółki, nigdy nie spałam w innym łóżku niż własne. Tak, nie miało to znaczenia.

Powinnam się przejmować, chciałam się przejmować, ale byłam wydrążona... pusta... tylko skorupa, nic więcej.

Lekarze i pielęgniarki powtarzali po tysiąckroć „przykro mi” i „wszystko będzie dobrze”. Słowa w rodzaju „świetnie”. Wyrazy tak pozbawione sensu. Było im przykro? I co z tego. Nie zrobili nic, by przywrócić życie mojej rodzinie. „Będzie dobrze”? Żarty. Wiedziałam, że nigdy nie będzie dobrze.

Co zresztą wiedzieli o utracie ludzi, których kochali? Co wiedzieli o samotności? Kiedy ich dyżur dobiegał końca, szli do domu. Ściskali dzieci, zasiadali do stołu i mówili o tym, jak minął im dzień. A ja? Nie dane mi już było doświadczyć czegoś tak prostego.

Nie miałam matki.

Nie miałam ojca.

Nie miałam sios... rodziny.

Do diabła, sądzę, że utraciłam nawet normalność. Te potwory...

Zjawili się policjanci, także pracownica opieki społecznej i terapeuta. Wszyscy chcieli wiedzieć, co się wydarzyło. Policjantów interesowało zwłaszcza to, czy moich rodziców zaatakowała wataha dzikich psów.

Dzikie psy. Nie widziałam tam żadnych psów, ale coś takiego wydawało się o wiele sensowniejsze niż to, co zobaczyłam na własne oczy.

Nie powiedziałam jednak nawet słowa. Dachowaliśmy i rozbiliśmy się. Władze wiedziały tylko tyle i to wystarczało. Nigdy w życiu nie wspomniałabym o potworach; nie miałam powodu. Tę halucynację spowodował uraz głowy, bez dwóch zdań.

Nigdy nie zamierzałam wspominać o tym, że moja mama była ze mną w samochodzie, kiedy po raz pierwszy po utracie przytomności otworzyłam oczy. A gdy otworzyłam je po raz drugi? Jej ciało znajdowało się poza autem, w blasku reflektorów, tak jak wcześniej ciało ojca, podrygiwało i wiło się, gdy te istoty zanurzały się w niej, znikając na niekończące się sekundy, by wyłonić się po chwili i zaczerpnąć powietrza. Jej skóra pokrywała się bąblami, jakby się paliła i czerniała, nim została rozerwana i trysnęła krwią.

Choć starałam się ze wszystkich sił, nie mogłam się wyswobodzić i pospieszyć jej z pomocą. Pas, którym byłam przypięta, zablokował się, trzymając mnie uparcie w miejscu. I gdy potwory skupiły na mnie swoją uwagę, gdy zaczęły przewiercać mnie spojrzeniem złych oczu, gdy postąpiły krok, dwa kroki w stronę samochodu, wpadłam w panikę, starając się rozpaczliwie ochronić... drugą bliską mi osobę z rodziny.

Zanim jednak któraś z nas została zaatakowana – przez dzikie psy, jak sobie teraz wmawiałam – nadjechał inny samochód, a bestie uciekły, choć „uciekły” nie jest najtrafniejszym określeniem. Niektóre biegły, inne sunęły. Potem już niewiele pamiętam. Tylko oderwane pojedyncze obrazy. Oślepiające światło w oczach. Dźwięki, jakby zgrzyt metalu, i mężczyzn krzyczących do siebie. Potem parę silnych dłoni, które mnie podniosły, coś ostrego w ramieniu i coś, co nakładano mi na nos. A później już nic.

– Hej, ty jesteś Alicja, prawda?

Otrząsnęłam się z tych mglistych znienawidzonych wspomnień i obróciłam głowę w stronę drzwi. Zobaczyłam ładną dziewczynę, mniej więcej w moim wieku, która weszła do pokoju. Miała proste ciemne włosy, duże piwne oczy okolone czarnymi rzęsami i karnację w doskonałym odcieniu opalenizny. Była ubrana w podkoszulek z długimi rękawami i napisem „Tu mieszka geniusz”, opatrzonym strzałką skierowaną do góry, i minispódniczkę, która ledwie trzymała się jej na biodrach. Bardziej pasowałoby określenie „dół od kostiumu kąpielowego”.

Nie muszę nadmieniać, że moja cienka jak papier koszula szpitalna z nierównymi wstążkami nie mogła się równać z jej strojem.

– Jestem Ali – odparłam. Pierwsze słowa, jakie wypowiedziałam od niepamiętnych, zdawało się, czasów. Drapało mnie w gardle, głos miałam chrapliwy. Nie chciałam, by znów się tak do mnie zwróciła: Alicja. Ostatnią osobą, która to zrobiła, była... mniejsza z tym. Po prostu nie chciałam i powtórzyłam: – Jestem Ali.

– Świetnie. Ja jestem Kathryn, ale wszyscy mówią mi Kat. Tylko nie mów na mnie Kot, bo cię podrapię. – Pomachała palcami. – Prawdę mówiąc, już dawno przestałam miauczeć.

Miauczeć?

– Domyślam się, że nazywanie cię Pretty Kitty nie wchodzi w rachubę. – Nie wiem, skąd wziął mi się ten nagły przypływ dobrego humoru, ale nie zamierzałam z nim walczyć. Energię i siły musiałam skupić na zwalczaniu wszystkiego innego.

Jej wargi wykrzywił grymas trochę przypominający uśmiech.

– Ha, ha. – Uniosła się na obcasach płynnym, pełnym wdzięku ruchem. – No dobrze, a teraz co do mojej wizyty. Zacznijmy na początek od informacji. Moja mama tu pracuje, wzięła mnie dzisiaj ze sobą. Powiedziała, że przyda ci się przyjaciółka albo coś równie tragicznego.

– Czuję się świetnie – wyjaśniłam pospiesznie. Znowu to głupie słowo. „Świetnie”.

– Wiem, wiem. Oznajmiłam jej to samo. – Kat podeszła, podsunęła jedyne krzesło w pokoju do łóżka i usiadła na nim. – Poza tym ludzie nie otwierają się przed obcymi. Byłoby to dziwne. No ale to moja mama, a ty najprawdopodobniej potrzebujesz ramienia, na którym mogłabyś się wypłakać, więc co miałam zrobić? Odmówić? Nawet ja nie jestem tak okrutna.

Nie potrzebowałam jej współczucia.

– Możesz przekazać mamie, że byłam niegrzeczna i wykopałam cię z pokoju.

– Nie mówiąc już o tym – ciągnęła, jakby nie słysząc moich słów – życie jest zbyt krótkie, by pławić się bezustannie w żalu. Zresztą przekonałaś się już chyba, jak wspaniałe jest moje towarzystwo. I wiesz co? Mam miejsce na numer w komórce, wiesz, pięć ulubionych osób. Szukam kogoś, kto wyląduje na samym szczycie. Potraktujmy tę rozmowę jako twój sprawdzian.

Nie wiem dlaczego, ale ta jej gadanina znów przywróciła mi dobry humor. Nie mogłam się powstrzymać od uwagi:

– Traktujesz to poważnie.

– Oczywiście. – Poprawiła włosy. – Nie chcę się przechwalać, ale jestem bardzo wymagająca. Emocjonalnie i w ogóle.

– Och, myślałam, że nie należy z tym przesadzać.

– Wręcz przeciwnie. Musisz to sobie zakonotować, i to dobrze. Złota zasada. – Po czym niemal natychmiast dodała: – Przekonajmy się, czy pasujemy do siebie. Zgoda?

No dobra. Trzeba było to zrobić. Iść na całego. Zobacz, jak Alicja udaje, że wszystko jest super.

– Zgoda.

– Więc... straciłaś wszystkich? – spytała.

To się nazywa walić prosto z mostu. Ale przynajmniej nie bawiła się w grzecznościowe frazesy i nie bała się poruszyć wiadomego tematu. Może dlatego odpowiedziałam gardłowym „tak”. To było więcej, niż ktokolwiek dotąd ode mnie usłyszał.

– Koszmarna sprawa.

– Owszem.

– Będziesz to jadła? – Wskazała pojemnik z budyniem waniliowym, który ktoś mi wcześniej przyniósł.

– Nie.

– Super. Umieram z głodu. – Skonfiskowała z szerokim uśmiechem budyń i łyżeczkę, po czym znów rozsiadła się na krześle. Spróbowała szpitalnego przysmaku, co sprowokowało pomruk zadowolenia. – A teraz posłuchaj i powiedz mi, czy się zgadzasz.

– Uhm, okay.

Miałam wrażenie, że mruknę „uhm” jeszcze wiele razy, nim nasza rozmowa dobiegnie końca. Nawet siedząc w miejscu, przypominała wir energii, a ja nie miałam pojęcia, jak nad nim zapanować. Po kolejnej porcji budyniu oznajmiła:

– No dobra. Widzisz, ja i mój chłopak postanowiliśmy spędzić razem wakacje, choć musiał pojechać i odwiedzić jakąś rodzinę, Bóg wie gdzie. Tak mi przynajmniej powiedział. W każdym razie wszystko było z początku okay, no bo wiesz, rozmawialiśmy co wieczór, i nagle, bum, przestał dzwonić. No to ja zaczęłam do niego wydzwaniać i posyłać mu esemesy, jak dobra dziewczyna, i wcale go nie prześladowałam, przysięgam, bo dałam sobie spokój po jakiejś trzydziestej próbie. Mija tydzień, a on nagle do mnie dzwoni, kompletnie pijany: „Hej, dziecinko, tęsknię za tobą, co masz na sobie? ”, jakbyśmy się właśnie widzieli i jakby świata za mną nie widział.

Milczenie.

Przyglądała mi się wyczekująco, racząc się kolejną porcją budyniu. Kusiło mnie, żeby rozejrzeć się po pokoju i upewnić, że to wszystko było skierowane do mnie. Tych kilka przyjaciółek, jakie udało mi się znaleźć, opowiadało oczywiście o swoim życiu i chłopakach, ale żadna nie robiła tego w ciągu minuty albo z takim zamiłowaniem do szczegółu.

– No? – ponagliła.

Ach, racja. Nadszedł prawdopodobnie moment, w którym oczekiwała mojego werdyktu. Zgodzić się albo się nie zgodzić.

– Mam się zgodzić?

– Właśnie! I słuchaj tego. Użył w stosunku do mnie niewłaściwego imienia. Nie podczas seksu ani nic w tym rodzaju, bo gdyby tak było, to bym go zabiła, a on byłby za bardzo martwy, żeby cokolwiek wyjaśniać, ale przez telefon, podczas naszej ostatniej rozmowy.

Potrzebowałam chwili, żeby przeanalizować wszystko, co powiedziała, i skupić się na właściwym aspekcie sprawy.

– To wkurzające? – Chciałam, by zabrzmiało to jak stwierdzenie, ale znów skończyło się na tym, że zadałam pytanie.

– Wiedziałam, że skapujesz, o co mi chodzi. Jakby nas rozdzielono zaraz po porodzie, mnie i ciebie. W każdym razie skończyliśmy właśnie rozmawiać, to znaczy ja skończyłam pierwsza, po prostu się rozłączyłam, tak jak trzeba, bez słowa, za co wciąż się podziwiam, a moja komórka znów dzwoni i on mówi cały w skowronkach: „Hej, Rina”. Od kiedy to jestem Rina? Dzwonisz do jakiejś Riny? Co to ma znaczyć? Zaczyna kręcić, ale ja już wiem. To drań i dziwkarz. Kończę z nim.

– Doskonale. – No, no. Nie mogłam się nadziwić. Byłam zdolna do wyrażenia bezwarunkowej opinii. – Oszuści to śmiecie.

– Gorzej niż śmiecie. Kiedy zacznie się szkoła, dam sobie spokój z tym chłopakiem, i to w sposób dla niego bardzo przykry. Obiecał mnie kochać, i tylko mnie, zawsze, przez całą wieczność, nawet dłużej, i musi zapłacić za kłamstwo. Niech oberwie za to Rina i mam nadzieję, że umrze na jakąś straszną chorobę, którą się od niego zarazi. Nie jest warta mojego cennego czasu.

Szkoła. O rany. Kolejny aspekt mojego życia, który miał się zmienić.

– Do jakiej szkoły chodzisz? – spytałam.

– Asher High. Wiesz, najlepsza pod słońcem.

– Moi rodzice tam chodzili.

Po co o nich wspominałam? Zacisnęłam palce na pościeli, żałując, że nie da się cofnąć tych słów. Mogłam udawać normalność, ale tylko pod warunkiem, że rozmowa nie będzie dotyczyła niczego osobistego.

– A ty? – spytała, nie zwracając uwagi na moją wpadkę.

Dobrze. Bardzo dobrze.

– Carver Academy.

Ale już nie. Moi dziadkowie mieszkali przecież w rejonie Asher High, jak sobie uświadomiłam. Domyśliłam się, że po wakacjach będę znacznie częściej widywać Kat. Już otworzyłam usta, żeby jej o tym powiedzieć, i równie szybko je zamknęłam. Nie było powodu rozniecać tego ognia.

– Astro Jet, co? Wasza drużyna szkolna? – upewniła się. – Skopaliśmy wam tyłki w zeszłym roku. Na boisku i na parkiecie. Górą Tygrysy! To nasi. Jestem pewna, że płakaliście rzewnymi łzami, więc teraz ostrzeżenie dotyczące tego roku. Znowu przegracie i znowu będziecie płakać. Przykro mi. Im prędzej pogodzisz się z tą myślą, tym lepiej to zniesiesz. – Dokończyła budyń, po czym wzięła bez żenady moją szklankę z wodą, odsunęła słomkę na bok i napiła się wprost z naczynia. – No więc, masz chłopaka?

– Nie.

Uniosła ciemną brew, a jej usta pokryte przezroczystym błyszczykiem wysunęły się znacząco.

– Dziewczynę?

– Nie.

– Kiepsko. Nie chodzi o dziewczynę, choć byłoby niesamowicie, bo byłabyś moją pierwszą lesbijską przyjaciółką, a ja nie musiałabym się martwić, że mi skradniesz faceta, jak ta zdzira Rina. Chodzi mi o chłopaka. Umówiłabyś mnie z którymś z jego przyjaciół, a wtedy mogłabym posłać mojemu byłemu jakieś fotki naszego udawanego, cholernie gorącego romansu. No dobra, chcesz, żebym zwędziła gdzieś wózek i zabrała cię stąd? Mogłybyśmy wybrać się do stołówki i zafundować sobie hamburgera. Nie są tu najlepsze, ale ten budyń zaostrzył mi apetyt i muszę coś zjeść. Aha, tak na przyszłość, jak jestem głodna, to zaczynam świrować.

Opuścić ten pokój? Wejść w świat?

– Nie, dzięki. – Oparłam się wygodniej o stos poduszek i zmusiłam do ziewnięcia. – Jestem trochę zmęczona.

Uniosła dłonie w geście niewinności i zrozumienia, co przypomniało mi... i wstała z krzesła.

– Nie mów nic więcej. Kapuję. Spadam, żebyś mogła odpocząć. – Zbliżyła się do drzwi, ale przystanęła i spojrzała na mnie. – Wiesz, chyba cię polubię, Ali Bell. Muszę odwiedzić cię jeszcze kilka razy, żeby się upewnić, ale owszem, myślę, że będziemy nierozłączne i że zajmiesz pierwsze miejsce na mojej liście pięciu najbardziej ulubionych osób.

I wyszła.

*

Jak się okazało, spędziłam w szpitalu jeszcze tylko jedną noc. Nie widziałam się z Kat do końca lata, i chyba dobrze. Była miłą dziewczyną, a ja kiepskim towarzystwem; gdyby spędziła ze mną więcej czasu, mogłaby zmienić zdanie co do mojej przydatności. „Nierozłączne” zmieniłoby się w „proszę, proszę, proszę, nigdy się już do mnie nie zbliżaj”. Miałam wątpliwości, czy zaliczałaby mnie do Ulubionej Pięćdziesiątki.

Chyba się domyślacie, że byłam przygnębionym, neurotycznym osobnikiem.

Ku mojej konsternacji dziadkowie przejrzeli te zapewnienia w rodzaju „nic mi nie będzie” i poświęcili godziny, dni, tygodnie, żeby mnie podnieść na duchu. Byli wspaniałymi ludźmi, naprawdę, ale wiem, że przyprawiałam ich o frustrację.

Powinnam płakać, mówili. Nie zdobyłam się na to, by im powiedzieć, że moje łzy nie popłyną. Każdego dnia czułam, jak palą mnie oczy, ale nigdy nie popłynęły. Nie chciałam płakać. Gdzieś w głębi ducha zaakceptowałam, że zasługuję na cierpienie i na to, by kipieć wewnętrznym gniewem.

Prawdę mówiąc, zasługiwałam na coś gorszego.

Kiedy zaświtał dzień pogrzebu, wprawiłam wszystkich w osłupienie, włącznie ze sobą: poprosiłam, by pozwolono mi nie brać w tym udziału. Nie mogłam znieść myśli, że ujrzę miejsce, w którym moja rodzina spędzi resztę wieczności i w którym będzie gniła przez lata, nim zniknie całkowicie. I choć należało to uznać za „gorsze”, mimo wszystko chciałam ich zapamiętać takimi, jakimi byli niegdyś: żywymi i pełnymi energii ludźmi. Ale oczywiście moi dziadkowie nie chcieli o tym słyszeć.

Kiedy jechaliśmy na pogrzeb, siedziałam z tyłu. Tego dnia byli ubrani od stóp do głów w czerń, tak jak ja. Kupili mi nową wspaniałą sukienkę. Naprawdę nie chciałam, by zadawali sobie tyle trudu albo narażali się na takie wydatki. Wolałabym włożyć na siebie worek po ziemniakach. Był to okropny dzień i pragnęłam, by mój strój to odzwierciedlał.

Nie chciałam jednak myśleć o sobie. Babcia związała kasztanowe i długie do ramion włosy w luźny kok, który odsłonił bladość jej policzków. Ściskała w drżącej dłoni chusteczkę higieniczną i bezustannie ocierała wilgotne oczy. Ona też straciła rodzinę, jak byłam zmuszona się upomnieć. Nie tylko ja cierpiałam. Powinnam jej pomóc w tej chwili ogromnej straty, zachowywać się tak, jak tego po mnie oczekiwała, ale... po prostu nie mogłam.

– Chcesz powiedzieć parę słów, by oddać cześć... hm... zmarłym? – spytał dziadek, odchrząknąwszy uprzednio. Jego siwiejące włosy tak bardzo rzedły na skroniach, że tworzyły na czole wyrazisty trójkąt. Reszta wypadała i biedak paradował z łysiną. Jak bardzo moja mama lubiła sobie z niego żartować. – Ali?

Nie musiałam się zastanawiać nad odpowiedzią.

– Nie, dziękuję.

Babcia odwróciła się do mnie. Powieki miała spuchnięte, skóra pod spodem była upstrzona czerwonymi plamkami, a makijaż rozmazany. Musiałam spojrzeć w inną stronę. Te złociste oczy, w których dostrzegałam ból, wydawały mi się zbyt znajome.

– Jesteś pewna? – spytała. – Wiem, że twoja matka chciałaby...

– Jestem pewna – rzuciłam pospiesznie. Myśl, że mogłabym stać przed wszystkimi i dzielić się z nimi najcenniejszymi wspomnieniami, przyprawiała mnie o zimne poty. Wykluczone. Po prostu wykluczone.

– To twoja szansa, by się z nimi pożegnać, Alicjo – powiedziała łagodnym tonem.

Pomyślałam, że zaraz dostanę mdłości.

– Mów mi Ali. Proszę. I... i nie mogę się z nimi pożegnać.

Nigdy nie zamierzałam się z nimi żegnać. Wciąż, jakąś cząstką siebie, czepiałam się myśli, że się obudzę i odkryję, że to tylko koszmar senny.

Westchnęła ze znużeniem i znów skupiła uwagę na drodze przed maską samochodu.

– W porządku. Nie wydaje mi się, by było to rozsądne, ale trudno.

– Dziękuję – odparłam, odczuwając ulgę i rozsiadając się wygodnie.

Pozostała część podróży upłynęła w milczeniu, czasem tylko ktoś pociągnął nosem. Czego bym nie dała za swojego iPoda... Puściłabym sobie Skilleta albo Reda i udawała, że tańczę z... ze sobą. Ale nie pojechałam do domu, żeby zabrać rzeczy. Nie chciałam tam wracać. Babcia mnie wyręczyła, a że była zaprzysięgłym technofobem, nie miała prawdopodobnie pojęcia, do czego służy to małe urządzenie.

W końcu dotarliśmy na miejsce i ruszyliśmy w stronę miejsca pochówku. Nie zaplanowano nabożeństwa. Wszystko miało się odbyć tutaj. I nie było to w porządku. Matka uwielbiała chodzić do kościoła, a tata nienawidził cmentarzy i umarł w pobliżu jednego z nich – właśnie tego, dla makabrycznej ścisłości – a oni zamierzali go tu pochować? Wydawało się to koszmarnie niewłaściwe i wkurzało mnie jak diabli.

Powinno się go skremować. Ale co na dobrą sprawę wiedziałam? Byłam tylko córką, która pomogła go zabić.

Teraz, w blasku dnia – choć trudno o czymś takim mówić – przyglądałam się miejscu, które zniszczyło jego życie. Niebo pociemniało, a w powietrzu wisiała mżawka, jakby świat opłakiwał to, co utracił. Choć nie miałam nic przeciwko temu, tacie by się to nie podobało. Kochał słońce.

Ten pagórkowaty kawałek ziemi był zadrzewiony; obok niektórych nagrobków rosły nieliczne krzewy. No i były kwiaty o wszelkich barwach, jak okiem sięgnąć.

Wiedziałam, że pewnego dnia w pobliżu mogił moich bliskich też wyrosną krzewy i kwiaty, ale teraz były tylko trzy duże, puste doły, czekające na zamknięte trumny.

I znów zaczęłam wysłuchiwać tych wszystkich i zbyt licznych „przykro mi” i „wszystko będzie dobrze”. Pieprzyć to. Zamknęłam się w sobie, ignorując słowa, które padały w czasie ceremonii, i po prostu się rozglądałam.

Otaczający mnie ludzie płakali w chusteczki. Byli tam państwo Flanagan, moi dawni sąsiedzi, i ich syn Cary. Był miłym chłopcem, trochę starszym ode mnie. Nie pamiętam, ile razy myślałam o tym, że gdybym była normalną dziewczyną z normalnym życiem, siedziałabym przy oknie i patrzyła na jego dom, wyobrażając sobie, że przychodzi do mnie i zaprasza na randkę. Ile razy wyobrażałam sobie, że idziemy na kolację, a potem odprowadza mnie pod drzwi i całuje. Mój pierwszy pocałunek. Wyobrażałam sobie, jak mówi, że mnie lubi i że nie obchodzi go, jak zwariowana jest moja rodzina.

Nigdy tak się nie stało.

Teraz posłał mi smutny uśmiech, a ja odwróciłam wzrok.

Kiedy pastor skończył swoje, a moi dziadkowie wygłosili stosowne mowy, wszyscy zebrali się w małych grupkach; rozmawiali i dzielili się opowieściami. Zbyt wielu skupiło się wokół mojej osoby, poklepywali mnie po ramionach i obejmowali. Nie potrafiłam tego docenić ani zrewanżować im się takim samym gestem. Nie miałam siły udawać, tak aby nikogo nie urazić.

Chciałam leżeć w swoim łóżku, zakopana pod kołdrą, próbując sobie wyobrazić, że moje życie wygląda jak dawniej.

– Była takim szczęśliwym dzieckiem, prawda? – powiedział ktoś obok mnie. Kobieta, której nie potrafiłam sobie skojarzyć, ale którą musiałam już wcześniej gdzieś widzieć, patrzyła na najmniejszą trumnę. Po jej policzkach ściekały łzy. – Będzie nam jej brakowało. Pamiętam, jak raz...

Gadała bez końca. Stałam tam i czułam, że brakuje mi tchu. Otworzyłam usta, chcąc jej powiedzieć, żeby się przymknęła, ale głos odmówił mi posłuszeństwa. Próbowałam odejść na bok, tkwiłam jednak uparcie w miejscu, jakby ktoś zalał cementem moje stopy.

– I raz, w szkole, kiedy pomogła...

W moich uszach rozległo się głośne dzwonienie; nie byłam w stanie zrozumieć pojedynczych słów. Nie miało to znaczenia. Wiedziałam, o czym mówi, wiedziałam też, że jeśli nie zejdzie mi z oczu, to stracę panowanie nad sobą. Już i tak spadałam w jakąś otchłań, krzycząc bezgłośnie.

– ...a inne dziewczęta wprost ją uwielbiały...

Boże! Coraz głębiej w otchłań, niepowstrzymanie...

Zasłużyłam na to, upomniałam się w myślach. To było moje „coś gorszego”. Słowa, które wypowiedziałam, i upór zabiły moją rodzinę, sprawiły, że trafiła do tych drewnianych skrzyń. Gdybym zachowała się inaczej, moi bliscy wciąż by żyli. Ale nie zrobiłam tego i teraz tu byłam. A oni byli tam.

– ...jej talent, jej duch były wyjątkowe i wspaniałe, i ja...

Otchłań ciskała mnie na wszystkie strony, rozcinała na kawałki, niszczyła mnie. Pomyślałam, że ta kobieta musi się zamknąć. Po prostu musi. Zamknij się. Miałam wrażenie, że moje serce utknęło między żebrami, że nie może uderzać normalnie. Przyszło mi do głowy, że jeśli ta kobieta nie zamilknie, to umrę. Wiedziałam, że umrę.

– ...mówiła mi, że chce być taka jak ty, kiedy dorośnie. Tak bardzo cię podziwiała...

Zamknij się, zamknij się, zamknij się! Ona jednak gadała jak nakręcona i opowiadała mi o mojej... siostrze...

...o Emmie...

Emma... Nie ma... mojej lilii... nie ma...

Obiecałam jej strzec. I zawiodłam.

Z mojej krtani dobył się krzyk, potem jeszcze jeden, i jeszcze jeden. Przestałam dostrzegać to, co mnie otaczało, zatkałam sobie uszy, by nie słyszeć najczystszego przerażenia w swoim głosie, i osunęłam się na kolana.

Nie, nie tylko na kolana. Runęłam w dół, w dół, w dół, w głąb otchłani, w bezdenną studnię rozpaczy, wciąż krzycząc i krzycząc, pochłaniana przez żal, zalewana falą smutku.

Poczułam dotyk dłoni, ale nie uspokoił mnie. Krzyczałam tak głośno i tak długo, że w końcu załamał mi się głos. Krztusiłam się i dławiłam, po policzkach spływały łzy, wzbierały wokół mnie niczym sadzawka nieszczęścia. Płakałam tak niepowstrzymanie, że szloch wstrząsał moim ciałem, a spuchnięte oczy nie chciały się otworzyć. Nie mogłam oddychać, nie chciałam już dłużej oddychać. Śmierć przyniosłaby ulgę.

Nie wiem, co się potem stało. Po raz drugi w życiu straciłam przytomność. I być może nie ocknęłabym się...

*

Ale, oczywiście, się ocknęłam. W dniach, które następowały po sobie, próbowałam się pocieszać, że najgorsze, co mogło mi się przytrafić, już mi się przytrafiło. Duża niespodzianka – nie pomogło. Ale w pewnym momencie przyjęłam wreszcie do wiadomości, że to nie żaden koszmar. To była moja nowa rzeczywistość; pomyślałam, że zrobię lepiej, jeśli nauczę się radzić z nią sobie, bo w przeciwnym razie łzy nie przestaną nigdy płynąć.

Każdego wieczoru siedziałam na parapecie okna w swoim pokoju i patrzyłam na nowe podwórze. Pół akra drzew, kwietnych pagórków i palisadowego ogrodzenia wyznaczającego granice posiadłości. Za ogrodzeniem wznosiło się wzgórze skąpane w srebrnym blasku księżyca, ale z powodu ostrego nachylenia terenu nie mogłam dostrzec niczego z wyjątkiem masywnych i strzelistych pni.

Byłam zmęczona, ale nie chciałam spać. Ilekroć zasypiałam, śnił mi się wypadek. Wolałam spędzać czas na poszukiwaniach ojcowskich potworów, nie bardzo wiedząc, czego pragnę dowieść – że istnieją czy też nie – i wspominając te chwile, kiedy tata robił to samo.

Nosił broń, choć nigdy nie słyszałam, by jej użył. Teraz się zastanawiałam siłą rzeczy, czy pomogłaby w czymkolwiek. Potwory przenikały ludzką skórę jak duchy albo demony, co do których miałam tyle wątpliwości.

To śmieszne. Potwory nie były realne.

A jednak, kilkakrotnie od czasu wypadku, byłam pewna, że zauważyłam jednego.

Jakby na zawołanie, poruszyły się krzewy. Pochyliłam się, dotykając nosem szyby. Prawdopodobnie wiatr, pomyślałam w chwili, gdy konary drzew poruszyły się niepokojąco. Konary, nie ramiona. I liście, nie dłonie. Z pewnością.

Moją uwagę przykuł błysk bieli; przełknęłam z wysiłkiem. To nie była przygarbiona kobieta przemykająca między drzewami, lecz jeleń. To musiał być jeleń, ale...

Jelenie nie noszą ślubnych sukni.

Uderzyłam pięścią w szybę i kobieta – jeleń – umknęła, kryjąc się szybko pośród drzew. Czekałam kilka długich minut, ale ta osoba – to zwierzę – nie pojawiła się ponownie.

Zanim wzeszło słońce, moje powieki przypominały papier ścierny. Pomyślałam, że trzeba z tym skończyć, przestać się torturować. W przeciwnym razie musiałabym się poddać i przyznać, że odziedziczyłam po ojcu jego szaleństwo.

Czy nie byłoby to prawdziwą ironią?

Kiedy ta myśl przyszła mi do głowy, nie roześmiałam się gorzko, nie zapłakałam ani nie wpełzłam do łóżka. Zaczęłam planować następną wieczorną obserwację terenu.