Akwarele i lawendy - Anna Strzelec - ebook

Akwarele i lawendy ebook

Anna Strzelec

3,5

Opis

Leni po raz kolejny układa sobie życie od nowa. Decyduje się nie wracać do Polski, ale zaprasza do siebie córkę, nad życiem której gromadzą się ciemne chmury. Leni jak nikt inny potrafi roztoczyć nad bliskimi opiekę i stworzyć niepowtarzalną atmosferę domowego ogniska. W swojej kuchni, gdzie króluje zapach ciasta i kakao, gotowa jest wesprzeć każdego mądrą radą i służyć pomocą. Czy jej wysiłki zostaną docenione, a przewrotny los nie spłata kolejnego figla? Czy Iwona i jej córki odnajdą szczęście w nowym otoczeniu? Kim jest tajemnicza wielbicielka, która po każdym koncercie wręcza Jacques’owi czerwoną różę? Czym są w życiu człowieka podróże – zawodową niedogodnością, radosną turystyką, symboliczną wędrówką dla wypełnienia misji, a może poszukiwaniem równowagi, spokoju ducha i próbą rozliczenia z przeszłością? Wielbiciele książek "Wiza do Nowego Jorku" i "Okno z widokiem na Prowansję" nie będą zawiedzeni. W "Akwarelach i lawendach" autorka ponownie funduje swoim bohaterom i czytelnikom solidną dawkę emocji.
Aleksandra Urbańczyk

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 230

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Akwarele i lawendy

Anna Strzelec

© Copyright by Anna Strzelec & e-bookowo

Zdjęcia: Tomasz R. Kusiak

Projekt okładki: Ewa i Jerzy Rostkowscy

Zdjęcie na okładce: www.dreamstime.com

Redakcja i korekta: Aleksandra Urbańczyk

ISBN e-book 978-83-7859-344-7

ISBN druk 978-83-7859-345-4

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2014

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Moim przyjaciołom – z podziękowaniem za inspirację, wspomnienia i serdeczność.

Anna Strzelec

Jesteśmy jedni

Kubek z reniferem

Czy jest na świecie ktoś, kto lubi poświąteczną atmosferę? Gdy prezenty są rozpakowane, a śliczne kolorowe papiery częściowo podarte od niecierpliwości z jaką otwarte już paczki i paczuszki leżą wokół nas? Gdy ciekawość została zaspokojona...

Widzę to, jakby było wczoraj.

Marysia i Marika siedzą na podłodze i wybierają co ładniejsze kawałki świątecznych opakowań obiecując głośno, że wszystko może się jeszcze przydać do stworzenia pięknych zakładek książkowych. Tak właśnie mówi Marysia: – stworzenia, nie zrobienia, a ja pomagam im zwijać wstążki, pakować do kartonów kokardy i inne radosne, choinkowe zawieszki, które straciły już swoją aktualność. Czas zwraca nam jeszcze raz uwagę na nieuchronne zjawisko przemijania, którego ja często do mojej świadomości próbuję nie dopuszczać.

Po kilku dniach trzeba rozebrać choinkę i odzieranie jej ze świątecznej elegancji jest dla mnie szczególnie przykre. – Znów coś się kończy – mówiła Marysia zdejmując z gałązki ostatnią, zapomnianą gwiazdkę.

W ubieraniu świątecznego drzewka towarzyszyła nam nadzieja, oczekiwanie na uroczysty blask świec, na pachnące miłością i radością dni. Nie zapominając oczywiście o innych zapachach, które przyfruwały do nas z kuchni. Jak Marika w świątecznej sukience, która co chwilę przybiegała nas poinformować, co jej mama wyjęła właśnie z piekarnika i, że to się wcale nie przypaliło, bo super wygląda i smacznie pachnie. Strucla z makiem i bakaliami, ale po polsku.

Manfred mówił, że Steffi w Remscheid upiekła podobną. Pamiętam. Pisała mi o tym, że ciasto pysznie się udało... Były to ich ostatnie święta Bożego Narodzenia: Steffi, Jurgena i Manfreda. No i Helene, ale żona Manfreda wtedy już nie miała miejsca w jego sercu.

Manfred przyjął moje zaproszenie i przyleciał z Niemiec dzień przed Sylwestrem tak, jak miał zaplanowane. Jeszcze nie wydarzyło się nic inaczej, niż według Manfredowego planu. Jedynie utrata Steffi…

Spotkanie z Iwoną odbyło się miło i dyskretnie. On jednak ma klasę.

Jest styczniowe przedpołudnie. Rozpaliłam ogień na kominku, pokiwałam ręką wiewiórce skaczącej po naszym zaśnieżonym tarasie i skarciłam Sally, która nie wiadomo dlaczego na nią się rozszczekała, co było raczej do niej niepodobne. Czyżby psu też udzielił się nastrój podobny do tego, z jakim ja zaczęłam dzisiejszy dzień?

Popijam imbirową herbatę z czerwonego kubka, na którym zatrzymał się świąteczny renifer. Marysia pozwoliła mi na to przed wyjazdem, mówiąc:

– Wiem babciu, że on ci się podoba. Możesz go używać, a wtedy pomyślisz o mnie.

Nie tylko kubek z reniferem…

Siedzę w moim bujanym fotelu i refleksyjnie kołyszę wspomnienia ostatnich tygodni, jakie przeżyliśmy razem w naszym zimowym Port Jefferson.

Pamiętacie Rachel Thompson? Kilka dni po świętach moja ciocia, którą po ujawnieniu się przy tajemniczym udziale Steffi nie zdążyłam wcale się nacieszyć – odeszła. Rachel roztaczająca ciepło i poezję, częstująca mnie gorącą czekoladą i tęskniąca za jeszcze jedną miłością w swojej jesieni życia…

Rachel Thompson z notesem aforyzmów, tak bardzo podobna do mnie – odeszła o świcie. Jak w moim wierszu, który ją pewnego dnia zachwycił:

Odwołani odchodzimy

nie zdążymy kwiatów podlać

i nakarmić kota...

bez listu pożegnalnego,

maila, esemesa

odchodzimy…

Jej kot Felix został poprzedniego wieczoru nakarmiony przez Allisson, bo Rachel mówiąc, że czuje się dziwnie zmęczona i zrzucając winę na niskie ciśnienie oraz prószący za oknem mokry śnieg, postanowiła położyć się wcześniej spać…

dla mnie znicza nie zapalaj

wspomnień pachnących kadzidełko snuj

miast chryzantem pierzastych

jesienną różę mgłą otul

szronem rannym,

zamyśleniem posrebrz

– w nich będę.

Podczas naszej pierwszej wizyty Allisson lub Rachel, nie pamiętam już która z nich powiedziała, że Felix jest magicznym, bardzo inteligentnym kotem. Coś w tym sensie potwierdziło się o świcie, gdy Rachel Thompson odchodziła… Feliks śpiący na jej fotelu zeskoczył i pobiegł do sypialni Allisson zanosząc jej tę smutną wieść…

Róże w ogrodzie Racheli stoją otulone śnieżnymi etolami, a Felix nawet polubił wylegiwać się na moich kolanach. Bez większego protestu przyjął propozycję przeprowadzki do naszego domu, gdy okazało się, że Manfred cierpi na kocią alergię.

Kilka dni po pogrzebie Racheli zima zawitała do nas na dobre, a Jacques niespodziewanie otrzymał wiadomość z Kalifornii o nagłej chorobie swojego kolegi muzyka, również skrzypka w orkiestrze, w której razem występowali. Simon grał partie solowe w jednym z utworów które nie były synowi Jeremiego obce. Pozostało więc tylko wracać do San Francisco i zastąpić kolegę, bo odwołanie koncertu nie wchodziło w rachubę.

I wtedy Jeremi przedstawił propozycję, którą ucieszył wszystkich. Z wyjątkiem mnie.

Zima nastrajała romantycznie, a nadchodząca miała być szczególnie cudowna i przytulna: trzaskający ogień na kominku, biel za oknem, czytanie książek, spacery i zabawy na śniegu z dziewczynkami, pstrykanie zdjęć do kolejnych, moich publikacji, gorąca herbata z rumem i… mój narzeczony, Morelowy, któremu w tym roku oddam swoją rękę. Miało być baśniowo i wierzyłam w to… Jeszcze tydzień temu.

– A co powiecie na moją propozycję, gdybyśmy tak wszyscy razem polecieli do San Francisco?

Uśmiechnięty Jeremi z satysfakcją obserwował zaskoczenie na naszych twarzach.

– To daleko? – zastanowiła się głośno Marysia.

– Autem czy samolotem? – chciała wiedzieć Marika.

– O Kermit! Jeremi mówi, że polecieli, to chyba samolot, nie?

Swojej roli starszej i mądrzejszej siostry, Marysia nie odda za żadne skarby świata. Siedzieliśmy wtedy wszyscy przy popołudniowej kawie, gdy Jacques odebrał wiadomość o konieczności powrotu, a pomysł Jeremiego też wystrzelił zaraz po niej niczym korek spóźnionego szampana.

Allisson spojrzała ku Manfredowi i zwracając się do Jeremiego, powiedziała trochę zmartwionym tonem:

– Niestety, my mamy inne plany. Jedziemy na kilka dni do Nowego Meksyku. Chcę pokazać Manfredowi miejsca mojego dzieciństwa i okolice, w których mieszkałam z rodzicami.

Przypomniałam sobie, że taki był plan Rachel. To my mieliśmy wszyscy razem tam pojechać. I do Guadalupe też. Poczułam złość na niesprawiedliwość losu, która nami kieruje, zmienia bieg naszych dróg i one, zamiast spotkać się na rozstajach rozwidlają się coraz bardziej, a nasze plany pryskają jak bańki mydlane.

Jeremi przytaknął Allisson, mówiąc, że to dobry pomysł i Rachel, jeśli słyszy teraz w zaświatach, jest z decyzji córki bardzo zadowolona. Marika miała ochotę coś powiedzieć, co miało być z pewnością a’propos, ale Marysia widząc zamiar siostrzyczki szturchnęła ją w bok i Marika zamknęła buzię razem z kawałkiem makowego ciasteczka pozostałego nam ze świąt.

– To cóż, a reszta chciałaby jechać? Zwiedzilibyśmy San Francisco, posłuchalibyśmy twojego koncertu… Tak, synu?

– Ależ oczywiście tato, zapraszam serdecznie!

Jacques odgarnął swoje loki z czoła tym bardzo sexy ruchem, który z pewnością podoba się kobietom, gdy jako pierwszy skrzypek po zakończeniu koncertu stoi przed orkiestrą, kłania się i potrząsa swoją kasztanową grzywą. Nic dziwnego, że Iwona prawie zwariowała na jego punkcie. Próbuje tego nie okazywać, ale ja przecież znam moją córkę najlepiej.

– Nie pomyślałeś o zwierzętach.

Spojrzałam na Jeremiego ze zdziwieniem i wyrzutem w głosie. Zapanowała cisza. Widziałam, że Jeremiemu zrobiło się przykro, a ponieważ absolutnie tego nie chciałam, więc spontanicznie i głośno zadecydowałam:

– Wy lecicie i bawicie się świetnie, ja zostaję.

San Francisco

Sala koncertowa DAVIES SYMPHONY HALL w San Francisco powoli zapełniała się zaproszonymi gośćmi i pozostałymi wielbicielami muzyki poważnej. Iwona z Jeremim i dziewczynkami zajęli zarezerwowane wcześniej przez Jacquesa miejsca, w niezbyt odległym rzędzie G, które numerowane były alfabetycznie i niezbyt blisko estrady. Jak to zwykle bywa, przybyli słuchacze rozkładali programy, czytali nazwy utworów, które miały być wykonane i nazwiska wykonawców. Uczestnicy orkiestry wychodzili niosąc i dźwigając swoje instrumenty, by po chwili stroić je w odpowiednich do utworów tonacjach. Przygotowania te zawsze umiały wyczarować wśród gości nastrój oczekiwania.

Marysia przeglądnęła po raz drugi folder i wzrok jej zatrzymał się na krótkim opisie muzycznych osiągnięć i zdjęciu Jacquesa Morelly.

– Dziwne to zdjęcie, w rzeczywistości wygląda inaczej.

– To znaczy lepiej czy gorzej? – uśmiechnęła się Iwona.

– Dziesięć razy lepiej – stwierdziła Marika zaglądając siostrze przez ramię.

– A co będą grać? – zmartwiła się. – Bo nic nie znam.

– Zaraz ci przeczytam. Marysia przewróciła kartki programu na właściwą stronę, informując siostrę półgłosem:

Pierwsza część koncertu: Tchaikovsky ( Cappriccio Italiano op. 45 i Violin Concerto. Druga część koncertu: Vivaldi Four Seasons, Autum.

– Piękny program – wtrąciła Iwona biorąc program od Marysi.

– Tak, a Jacques kiedy gra? Dopiero po przerwie?

– Nie, jest solistą w Violin Concerto, w drugiej części też, a teraz już ciii, bo zaczynają.

Koncert zapowiadała atrakcyjna, młoda konferansjerka. Marysia pomyślała, że jej zazdrości, bo cóż to trudnego z programem w ręce przedstawić utwory, które dziś będą grane. Przecież i tak są wydrukowane, więc wystarczy przeczytać. Najpierw iść do fryzjera, założyć długą sukienkę i gotowe. Ciekawe, czy ona w ogóle umie grać na jakimś instrumencie?

– Chciałabyś mieć takie włosy? – szepnęła Marika do siostry.

Pani moderator miała ciemną burzę włosów i była Mulatką.

– Niee, mnie się moje podobają.

– Ja bym chciała – westchnęła Marika. – I w ogóle fajnie jest być tak na zawsze opalonym, nie?

Jeremi siedzący obok Mariki położył palec na ustach i dziewczynka uśmiechnęła się na znak, że już zamilknie.

Kobieta zapowiedziała występ Jacquesa Morelly i artysta wszedł na scenę, a wszyscy zaczęli klaskać, więc Marika z Marysią na wyścigi, która głośniej, ale zaraz nastąpiła cisza i wyraźnie zmiana kolejności wykonania utworów, bo zaczęło się od Czajkowskiego. Marysia pomyślała, że ktoś tu coś pokręcił i usiadła wygodniej, a Marika oparła główkę na ramieniu Jeremiego, który poczuł się wzruszony. Nie tylko zachowaniem córki Yvonne. Talent syna, na którego występ w San Francisco tak spontanicznie zdecydowali się zachwycał do głębi serca. Myślał, że Jacqueline z pewnością podzielałaby jego uczucia. Nie było jednak im, rodzicom dane cieszyć się wspólnym życiem aż do starości i osiągnięciami jedynaka. Los czy też Bóg pokierował inaczej ich drogami… Leni? Ona należała do pięknej teraźniejszości i oby trwała jak najdłużej…

Iwona też słuchała muzyki Jacquesa z zachwytem. Kochała nie tylko jego talent. Ogarniała ją duma, że ten wspaniały mężczyzna należy do niej i nikt z jego fanów nie wie, jak cudownie erotyczny potrafi być z nią w ich prywatnym życiu. I jak czarująco i rodzinnie minął świąteczny czas w Port Jefferson…

Oklaski obudziły Marikę. Podniosła głowę z pytaniem:

– Już? Idziemy do domu? Jeremi uśmiechnął:

– Nie, Cherie, teraz nastąpi przerwa w koncercie. Wyjdziemy, napijemy się czegoś pysznego i wrócimy na drugą część.

Marysia wstała z zadowoloną miną i powiedziała bardzo poważnie:

– Tak sobie myślałam… może ja też zajmę się skrzypcami?

Iwona roześmiała się:

– Nie miałabym nic przeciwko temu. Przyjdzie czas, że porozmawiamy o tym. A teraz idziemy do baru lub kawiarenki? Zobaczymy czym nas tutaj ugoszczą?

Pytania były skierowane do Jeremiego, który po wyjściu do foyer1 powiedział:

– Naturellement, zapraszam na kieliszek szampana chyba, że wolisz espresso? Dziewczynkom stawiam sok pomarańczowy!

Wśród słuchaczy, którzy także wyszli z sali koncertowej i witali się teraz ze znajomymi, wymieniając pierwsze wrażenia, pojawił się Jacques. Iwona zauważyła go pierwsza, gdy z uśmiechem oddawał niektórym ukłony. Pomachała do niego ręką, on wyciągnął też swoją w górę na znak, że ich dostrzega, ale już został zatrzymany przez młodych ludzi, którzy chcieli zamienić z nim kilka słów. Jeremi z Iwoną czekali popijając szampana, dziewczynki sączyły przez słomki sok, a głośne siorbanie obwieściło puste ich szklaneczki.

– Czy młode damy tak się zachowują? – zdziwił się Jeremi. Odgłosy ustały, a Marika zapytała:

– Możemy się trochę przejść po tej poczekalni?

– Boziu, ja nie wytrzymam z tobą! – westchnęła Marysia. – To jest foyer! Poczekalnię masz u lekarza.

– Obejrzyjcie sobie plakaty tam, po prawej stronie. To zwiastuny następnych koncertów – pozwoliła Iwona.

Rozglądając się i nie widząc Jacquesa wśród stojących słuchaczy, poczuła się dotknięta. Pomyślała, że bywają w życiu momenty, w których poznaje się prawdę… Można znać i kochać ciało mężczyzny – artysty, ale pewnie nigdy nie ogarnie się jego duszy.

Druga część koncertu w San Francisco miała podobnie wspaniały przebieg i dostarczyła słuchaczom wielu wzruszeń.

Jacques bisował grając skrzypcową wersję Yesterday z repertuaru Beatlesów, a widownia, szczególnie ta młoda nagrodziła go gromkimi brawami.

– Muszę się tego nauczyć grać! – stwierdziła Marysia wstając.

Powoli skierowali się w kierunku szatni, a Jacques odbierał kwiaty, podpisywał płytki i programy dzisiejszego koncertu, które mu podsuwano, rozdając swoim fanom i fankom czarujące uśmiechy.

Czekali jeszcze parę minut, gdy zjawił się z uszczęśliwionym uśmiechem i pachnącym, kolorowym naręczem, które podał Iwonie, całując ją w policzek Marysia oszołomiona przebiegiem wieczoru, patrzyła zachwycona na zadowoloną minę matki i myślała, że kiedyś też będzie grać, jak Jacques i dostanie tyle róż i białych orchidei, a wszyscy będą jej klaskać i zazdrościć. Marika trzymała za rękę Jeremiego i ziewała co chwilkę, starając się dzielnie to ukryć, żeby Jeremi znów nie zwrócił uwagi, że młode damy nie powinny się tak zachowywać.

– Wracamy do hotelu. Zjemy tam kolację – zadysponował Jeremi.

– Ja tylko małe co nieco, jestem zmęczona – już jawnie ziewnęła Marika.

– Oczywiście, mieliśmy dzień pełen wrażeń . To mówiąc, Iwona przytuliła się do Jacquesa. Jeszcze parę godzin i znów go nie będzie… Miała wrażenia, że więcej mieli pożegnań w życiu niż powrotów, chociaż nie byłoby to logiczne, bo powinno być proporcjonalnie do ilości, ale teraz? Nie wiadomo na jak długo? Czekała na znak, na jego słowa, które będzie mogła wziąć w drogę na pamiątkę, niczym bilet opłacony na powrót.

– Cieszę się, że jesteście zadowoleni z pobytu w San Francisco – powiedział i pocałował ją w policzek. – Jutro wracamy do szarej rzeczywistości. Mój normalny dzień pracy, a wasz odlot do domku.

* * *

– Nie myję się, nie mam siły – zaprotestowała Marika po odbytej wspólnie kolacji, wchodząc do hotelowego pokoju, który dziewczynki zajmowały razem z Iwoną.

– Ja tylko zęby i pupę – zdecydowała Marysia.

– Obie myjecie buzie, zęby i całą resztę, ale już! I do łóżka! – zdecydowała Iwona.

– Chyba przyśni mi się dzisiaj ta muzyka… Marysia leżąc w szerokim łóżku obok Mariki, patrzyła z rozmarzeniem w sufit. – To może być bardzo przyjemny sen, rano opowiesz mi o nim, dobrze? Poza tym jutro zrobimy jeszcze drobne zakupy, bo chciałyśmy przecież coś dla babci przywieźć, prawda? A teraz śpijcie już.

– A ty mamo? Dokąd idziesz?

– Zamienię jeszcze kilka słów z Jacquesem, zaraz wrócę. Zostawiam wam małą lampkę zapaloną, zasypiajcie. Jutrzejszy dzień z pewnością, też będzie ciekawy. Dobranoc!

Ze strony Mariki nie było odpowiedzi. Równy oddech córeczki wskazywał na jej odpłynięcie w krainę Kubusia Puchatka, którego kochała najbardziej, a wczoraj bardzo żałowała, że nie zabrała przytulanki w podróż. Dzisiaj zmęczenie zwyciężyło. Marysia wyciągnęła ramiona do matki:

– Tylko nie bądź długo!

– Oczywiście, tylko parę minut.

* * *

– Entrez!

Usłyszała odpowiedź Jacquesa na jej ciche pukanie do drzwi. Moment ten przypomniał zdarzenie sprzed kilku miesięcy, gdy przyleciał do Port Jefferson na zaaranżowane przed Bożym Narodzeniem ich spotkanie w hotelu Danfords. Czy dziś będzie podobnie? Czy spodziewał się, że przyjdzie, czy pragnął jej podobnie, jak ona jego?

Jacques, leżący już w łóżku podniósł się na jej widok.

– Czekałem… spodziewałem się, że coś wymyślisz.

– Chciałam się z tobą pożegnać – powiedziała i roześmiali się.

W półmroku pokoju i świetle ulicznej lampy spojrzenie miał jak wtedy, piękne, bursztynowe… I te niesforne loki, które znów przykryły prawie twarz Iwony gdy całował, zsuwając jej podomkę z ramion, a ona czuła podniecenie, jak wtedy, gdy wtulała się w jego ramiona… i całą słodycz ich pragnienia. Nic się nie zmieniło, dzięki ci Boże, można powtórzyć momenty zbliżeń, gdy dwoje ludzi tęskni za sobą tak samo i tak bardzo.

Znów ciepło jego ust i zachwycenie… Jeszcze trochę, jeszcze moment… Jakże okropne są rozstania…

– Mamo!

W drzwiach pokoju, w świetle padającym z hotelowego korytarza, niczym nocna zjawa stała Marysia w długiej, błękitnej koszulce i z rozwianymi włosami.

– Obiecałaś, że zaraz przyjdziesz.

Jacques nie krępując się obecnością dziewczynki, trzymał przez chwilę jej matkę w ramionach, po czym pocałował i odsunął od siebie. Zanim zapalił światło w pokoju, Iwona drżącymi rękami zarzucała na siebie podomkę.

– Kochana Marie – powiedział do dziewczynki. Musieliśmy pożegnać się przed waszym odlotem.

Zachęcona jego łagodnym tonem, Marysia weszła do pokoju.

– A ja nie mogłam zasnąć i też chciałam z tobą porozmawiać.

– Olala, to musi być chyba coś bardzo ważnego, jeśli nie mogłaś zaczekać do rana – powiedział siadając na łóżku.

– Nie mogłam, bo jutro będzie szybko, szybko, ty pewnie będziesz bardzo zajęty, a my odlecimy i nie wiadomo, kiedy się znów spotkamy.

Iwona usiadła koło niego, myśląc, że „szybko, szybko” to było przed chwilą i oboje z Jacquesem mieli dużo szczęścia, że nie wprowadzili dziecka w większe zakłopotanie.

– Mów proszę, córeczko, co masz na sercu, a potem pójdziemy spać.

Marysia usiadła po drugiej stronie łóżka:

– Wiesz, Jacques, gdy słuchałam dzisiaj twojego koncertu… pomyślałam sobie, że… bardzo chciałabym się uczyć gry na skrzypcach i musiałam koniecznie przyjść poprosić cię o radę. Jakie skrzypce powinnam kupić na początek, bo przecież one nie są dla wszystkich jednakowe, prawda?

To była cała Marysia! Konsultacje prawie w środku nocy, niecierpliwość budzącej się w niej artystycznej duszy.

Jacques popatrzył na nią poważnie, następnie z uśmiechem na jej matkę i powiedział:

– Tak, to bardzo poważny zamiar, ma Cherie. Pozwolisz jednak, że przemyślę go do jutra i dam ci odpowiedź?

– O, dziękuję! Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć! – Marysia klasnęła w ręce.

Podeszła do Jacquesa i dając mu buziaka w policzek dodała:

– Gdy będę duża, poszukam sobie chłopaka podobnego do ciebie! Dobranoc!

„Nie umiemy przewidywać najistotniejszego.
Każdy z nas zaznał w życiu największych radości wtedy,
kiedy nic ich nie zapowiadało.”

Antoine de Saint-Exupéry

– Alyssa – powiedział do niej i uśmiechnął się ciepło.

Jakie to dziwne – pomyślałam. Zakochując się, aprobujemy obiekt naszego uczucia, a po jakimś czasie próbujemy modelować według naszych wyobrażeń. Widać było, że zbliżyli się do siebie podczas podróży do Meksyku i Manfred zaczął od imienia, a ona mu na to pozwoliła.

Czy z nami, z Jeremim i mną, też tak było? Tylko „Lejn” zamiast Leni lub Leonii, a poza tym wszystko nam się w nas podobało. Ewenementy! My oboje jesteśmy wyjątkiem na tym świecie. Najważniejsza jest wzajemna świadomość naszych niedoskonałości. Tylko wtedy uda nam się uniknąć rozczarowań. Przekonuję samą siebie do wiary w moje credo i czekam na ich powrót z wyprawy do San Francisco. Tymczasem biorę w ramiona Allisson, obejmuję Manfreda i stawiam na stół jeszcze gorącą szarlotkę, bo wiem, że on tak serwowaną na niemiecką modłę lubi. Steffi, gdy już byli razem, choć krótko i ciągle jeszcze w tajemnicy, też tak ją podawała… Jestem tego pewna. Bardzo ciepłą, waniliową… i być może on patrzył na nią, podobnie jak teraz na Allisson, bo to Steffi sprawiła, że się poznali.

Jeszcze ubita śmietana do szarlotki. Puszysta, jak chmury obserwowane z okien samolotu. Czy Jeremi z dzieciakami już wraca? Od wczoraj nie mogę powstrzymać i uspokoić moich myśli.

– Było cudownie, prawda? – Allisson przyniosła kawę z kuchni i napełniała nasze filiżanki. Te słowa skierowane były do Manfreda, który mógł tylko kiwnięciem głowy przytaknąć, bo już kawałek ciasta odebrał mu mowę. Przełknął, uśmiechnął się, stwierdził:

– Yes, Liebes – i ta mieszanina językowa rozśmieszyła nas troje. A dalej:

– Leonio, twoje ciasto to Apfelwunder2. Obawiałam się, że może jeszcze chcieć nas poinformować, kiedy ostatni raz jadł podobnie pyszne i spojrzałam na niego ostrzegawczo, ale było to zbędne. Manfred miał klasę i jeśli nawet uczucie do Allisson zagnieździło się już w jego sercu, Steffi miała tam stałe miejsce i stwierdzenie teraz, że moja siostra robiła tak samo cudowną szarlotkę, byłoby nietaktem. Spojrzeliśmy na siebie ze zrozumieniem i w tym momencie sama się sobie zdziwiłam, bo bez słów przyznałam rację Iwonie. On coś w sobie miał.

– Opowiadajcie, proszę – powiedziałam, a Allisson powtórzyła, że było cudownie i wzięła na kolana Felixa, który wyraźnie za nią stęskniony ocierał się o jej nogi, wydając powitalne pomruki.

– Guadalupe, wzgórze Tepeyac, a na nim Sanktuarium Morenity i wszystko inne związane z kultem Maryi jest takie, jak przedstawiała nam mama – zaczęła opowiadać z uśmiechem córka pani Thompson, głaszcząc Felixa. – Od tego czasu, gdy była tam z Marcelem, ludzi przybywa prawdopodobnie jeszcze więcej, bo Meksykanie wprowadzili pielgrzymom udogodnienie w postaci ruchowego dojścia do bazyliki.

– Sowas, wie ein Band3 – dodał Manfred. – Jak na lotnisku, ruchoma taśma doprowadza do drzwi. Dobra organizacja, ale i tak wszyscy klęczą, a ona posuwała się razem z nami.

Niemcy zawsze byli praktyczni, pomyślałam z nadzieją, że nie tylko ten „Band” go zainteresował, a on mówił dalej…

– Zadziwiająca jest głębokość wiary turystów tam przybywających i możliwość wypraszania cudów.

Jeśli modlę się, znaczy się „wypraszam”? Ponownie nie mogłam oprzeć się mojemu wewnętrznemu komentarzowi. Wiele wskazywało na to, że odwiedziny Sanktuarium miało dla Manfreda trochę inne znaczenie niż dla „Alyssy”.

– W bazylice znajduje się cała ściana podarunków dla Maryi za wysłuchanie modlitw. zostawiłam tam srebrną bransoletkę mamy – powiedziała.

– To pięknie... – zauważyłam puste filiżanki. – Czy chcecie jeszcze kawy?

Poszłam do kuchni zastanawiając się, jaka intencja Allisson została spełniona, czy też tak na wyrost dziękowała „Czarnulce” i prosiła o więcej? Wróciłam do nich z ponowną porcją kawy, a Allisson kontynuowała opowiadanie.

– Pojechaliśmy na wycieczkę objazdową po Nowym Meksyku i oczywiście do stolicy Santa Fe. Było cudownie, a Manfred stwierdził, że to chyba najbardziej kolorowe miasto, które w życiu widział. Byliśmy w Muzeum Wheelwright z Indian amerykańskich i New Mexico Museum of Art. Pamiętasz, że nazywano nas z mamą Amerindias? Byłam bardzo ciekawa, co zmieniło się w naszej okolicy przez ostatnie kilka lat. Przywiozłam nagranie filmowe, podobno ostatni hit kinematografii. Przyniosę ci później, to „Christiada”. Mówi ci coś ten tytuł?

Nie mówiło mi. Allisson kontynuowała bardzo ożywiona.

– To o rewolucji chrześcijańskiej z tysiąc dziewięćset dwudziestych lat, jaka toczyła się w Meksyku. Bardzo wzruszające. Niektórzy z walczących tam zwani Christos zostali w okrutny sposób zamordowani, a po kilkudziesięciu latach ogłoszeni świętymi męczennikami.

– Najlepiej, gdybyśmy mogli wspólnie obejrzeć ten film. Kiedy wracają z San Francisco? – zapytała mając na myśli Jeremiego i moją resztę rodziny.

– Powinni być jutro.

Kiwnęła głową, nalała nam wszystkim ponownie kawy i dalej dzieliła się ze mną wrażeniami.

– Na końcu pokazałam Manfredowi nasz dawny domek na obrzeżach miasta, bo Santa Fe tak się w ciągu ostatnich lat rozbudowało, że wchłonęło kilka okolicznych miasteczek. Odwiedziłam nasz dom, w którym mieszkaliśmy jeszcze z tatą…

Powiedziała to dość smutno i zauważyłam, że powrót do miejsc dzieciństwa nie spełnił jej oczekiwań i dostarczył mieszanych uczuć.

– Wszystko takie inne, unowocześnione…

Nie odnalazła „swojego” Meksyku, do którego pojechała – pomyślałam ze współczuciem.

– Ale – ożywiła się – odwiedziłam Ester Halameda, naszą dawną sąsiadkę i jej córkę Ellen. Ester zestarzała się… jest chyba w wieku mojej matki… ale to było bardzo miłe spotkanie.