Agaton-Gagaton - Marta Fox - ebook

Agaton-Gagaton ebook

Marta Fox

5,0
13,65 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwowzorem głównej bohaterki Agaty, zwanej Agatonem-Gagatonem, jest żona Piotra Kupichy, a córka autorki, Marty Fox. Agata snuje w książce opowieść o swoich młodzieńczych latach, o rodzinie, szkole, chłopakach… To dowcipna, ciepła i mądra opowieść o dojrzewaniu.

Książka składa się z trzech opowieści nastoletniej Agaty:

1. „Batoniki Always miękkie jak deszczówka” (Agata ma 15 lat)
2. „Agaton-Gagaton: jak pięknie być sobą” (Agata jest licealistką)
3. „Firma Agaton-Gagaton: wypróbuj bez szorowania” (Agata zaczyna studia)

Wcześniej te powieści były wydawane w osobnych tomikach, to pierwsza ich łączna edycja.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 407

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redaktor prowadzący

Anna Heine

Redakcja tekstu

Danuta Sadkowska

Oprawa graficzna

Kasia Kołodziej

Korekta

Anna Jackowska, Beata Szcześniak

Skład

Magdalena Gawrońska

© by Siedmioróg, 2009

ISBN 978-83-7568-996-9

Wydawnictwo Siedmioróg

ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław

Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg

www.siedmioróg.pl

Wrocław 2012

Od Autorki

Debiutowałam książką Kapelusz zawsze zdejmuję ostatni. Potem wydałam tom wierszy Chcę być chłopcem jak mój ojciec. Od krytyków otrzymałam wówczas etykietkę „odważnej pisarki erotycznej”, co na początku mi się podobało, a potem już mniej, bo erotyki w tych książkach było trochę, innych spraw więcej, ale nikt nie zwracał na nie uwagi.

Aby uciec od „gęby” odważnej pisarki erotycznej, postanowiłam napisać coś całkiem innego, a ponieważ życie podsuwa najlepsze scenariusze, powstała powieść dla młodzieży Batoniki Always miękkie jak deszczówka, a potem dwie następne części: Agaton-Gagaton: jak pięknie być sobą orazFirma Agaton-Gagaton: wypróbuj bez szorowania.

Pisałam z myślą o Agacie, mojej młodszej córce, którą w domu nazywaliśmy Gagatonem (od gagatka). Była kochanym diabełkiem, który uważał, że najlepszą lekcją w szkole jest przerwa. Nie przepadała za książkami, uwielbiała oglądać reklamy telewizyjne i MTV. Uczyłam się od niej optymizmu i mówienia „nie”, podziwiałam zaradność i bardzo chciałam, żeby czytała choć połowę z tego, co jej siostra.

W książce opowieść snuje Agata, zwana Agatonem-Gagatonem. Opowiada o rodzince: Mamidle-Straszydle, babci Gieni, starszej siostrze Magdzie, zwanej Magillą lub Kujonkiem, o tym, co dzieje się w domu i szkole, o koleżankach i o chłopakach. Nie ukrywałam i nie ukrywam, że moje córki dostarczyły mi inspiracji i były prototypami bohaterek. Powieść rządzi się oczywiście swoimi prawami, ale wielu znajomych, odwiedzających wówczas nasz dom, też tam się rozpoznało. Powstał kilkunastominutowy film, w którym moje córki wyjaśniają, co było naprawdę, a co Mamidło-Straszydło wymyśliło, czyli „ściemniło”.

Tym razem krytyka nazwała mnie „odważną pisarką młodzieżową”, „objawieniem” w tego rodzaju literaturze. Sugerowano, że moje nazwisko jest pseudonimem i ukrywa się pod nim znany psycholog, oczywiście mężczyzna, bo któż inny tak zwyczajnie, po prostu, rozmawiałby o dojrzewaniu? Któż inny odważyłby się w powieści dla nastolatków umieścić rozdział Orgazm, niewinny wprawdzie bardzo i dydaktyczny, ale słowo padło, czarno na białym.

Nastolatki polubiły Agatona. Może odnalazły w nim swój sposób patrzenia na świat, może krótkie opowiastki odpowiadały ich „wideoklipowemu” patrzeniu na codzienność? Agaton nie rozstawał się wówczas z pilotem od telewizora, który nazywał „władzą”, bo pozwalał dowolnie skakać po telewizyjnych kanałach. Wtedy jeszcze nikt nie szalał po internecie, bo nie było go w powszechnym użyciu.

Minęło 15 lat. Książki o Agatonie ciągle są czytane. Fragment wykorzystany na teście gimnazjalnym powiększył grono moich Czytelników. Dziś Agaton-Gagaton (a raczej Agata, pierwowzór bohaterki) jest absolwentką filologii polskiej, matką Pawcia i żoną Piotra, który w trzeciej części książki też ma swój literacki odpowiednik (zgadnijcie). Magilla-Kujonek (a raczej Magda) ukończyła nie tylko psychologię, lecz także inne fakultety, zrobiła doktorat, wydała książkę, wyszła za mąż (w rzeczywistości w kilka lat po studiach). Wyrozumiałej dla wnuczek babci Gieni (a raczej Ludwiki) już nie ma z nami, umarła siedem lat temu.

W obecnym wydaniu, zatytułowanym Agaton-Gagaton, znajdziecie trzy powieści, które wcześniej były wydawane osobno. Mam nadzieję, że ta całość – „trzy w jednym” – spodoba się moim wiernym Czytelnikom.

Marta Fox

Batoniki Always miękkie jak deszczówka

R o z d z i a ł     I

To wcale nie takie smutne, jakby się mogło na pozór wydawać. Myślę, że czasami to nawet wesołe. Od czego się zaczęło pofyrtanie mojej mamy? Tego nie mogę wiedzieć, ale myślę, że zaczęło dawać znać o sobie już wtedy, gdy ze mną właśnie była w ciąży i zastanawiała się, jakby tu nazwać swoją córeczkę. Miałam oczywiście być córeczką, gdyż – jak twierdziła moja mama – po pierwszym doświadczeniu, czyli urodzeniu mojej siostry Magilli – dzieci innej płci na pewno rodzić nie potrafiła.

A więc: musiałam mieć imię już wówczas, gdy daleko jeszcze było do mojego obudzenia świata. Mama właśnie wtedy czytała Idiotę Dostojewskiego, więc zupełnie zwariowała dla kobiet tam występujących i dla imion, które nosiły. O mało co nie zostałabym nazwana Agłają lub Anastazją, bo takie propozycje były rozważane. Na szczęście moja siostra, ten Kujonek, ma czasami trochę rozsądku. Zaczęła głośno płakać, wykrzywiać zapewne dziób, jak to ma we zwyczaju, i mówić, że nie chce mieć siostry Agłai ani Anastazji. Skoro już miałam zaczynać się na A – zostałam Agatą.

Sprawa mojego imienia nie jest jednak prosta nawet i dzisiaj. Otóż mama nie zawsze nazywa mnie Agatą czy Agatką. Najczęściej mówi: Gagatonku lub Agatonku, czasami wrzeszczy – Gagaton. Kiedyś nazywała mnie Agatką-Krupczatką, bo byłam bardzo okrąglutka i puchata. A poza tym zadowolona. Ja ponoć urodziłam się w bardzo dobrym humorze, jak ten Banania z książki o chłopcu Momo pt. Życie przed sobą, którą mama kazała mi przeczytać w momencie jakiegoś intensywnego wychowywania mnie przez telefon.

Bo to często wygląda tak: dzwoni mama i mówi, że to Mamidło-Straszydło. Potem pyta, co robię. Ale zanim zdążę jej skłamać, ona już wie i każe mi zgasić telewizor, i wziąć do ręki książkę. No, z tą to jej się akurat udało. Przeczytałam ją w całości i nawet spaliłam czajnik, w dodatku ten ulubiony, mamusiowy. Nie spaliłby się jednak, gdyby miał gwizdek i mnie zawołał. Gwizdek jednak mama gdzieś dobrze schowała, bo jego dźwięk ponoć doprowadzał ją do utraty resztki zmysłów, jak mówiła.

Postanowiłam napisać to wszystko, bo u mnie w domu każdy coś pisze i wtedy musi być cisza. A poza tym muszę coś czytać mojemu psu. On bardzo lubi słuchać, ale jest wyjątkowo nerwowy, gdy czytam mu horrory, a staje się spokojniejszy, gdy opowiadam o sobie i o jego psiej sforze, czyli o Magilli, mamie i tacie. Wtedy więc, kiedy wszyscy piszą, ja też piszę i nikt nie ma do mnie pretensji, że zabieram innym czas i nie cenię pracy, która ponoć jest twórcza.

Mój pies nazywa się Apa i jest suczką. Miał się nazywać inaczej, ale mama powiedziała, że zawsze nazywałam wszystkie psy „apa”, nawet gdy nie umiałam jeszcze mówić. Więc niech tak już pzostanie. Trudno mi było się sprzeciwiać, bo z tym psem to była cała heca, na którą w końcu mama się zgodziła.

Niby wszystko odbyło się legalnie, ale Kujonek, czyli Magilla, i ja dobrze wiemy, że wykorzystałyśmy mamę podstępnie.

Wróciła właśnie z podróży i spała. Wstałyśmy z Kujonkiem, jak zwykle rano, i wtedy wpadłam na pomysł – kupimy sobie psa. Kujonek oczywiście miał liczne przeciwwskazania, ale w końcu to ja wzięłam sprawę w swoje ręce.

– Mamusiu – zapytałam – czy możemy sobie kupić psa?

Mama uśmiechnęła się nieprzytomnie i powiedziała:

– Możecie, ale koniecznie jamnika krótkowłosego.

– Za ile? – zapytałam, chcąc do końca wykorzystać szansę.

– Nie więcej niż za dwieście – powiedziała mama i przykryła się kołdrą po uszy.

Wzięłam więc dwieście tysięcy i Kujonka, który znów miał wewnętrzne opory. Na stole w kuchni zostawiłam kartkę:

Witaj, kochana mamusiu, poszłyśmy na zakupy.

Kochamy Cię. Gagaton i Magilla.

Kujonek był już całkiem zielony ze strachu, ale jakoś się pozbierał.

Nie kupiłyśmy jamnika. Kupiłyśmy Apę. Jamniki kosztowały siedemset. Zresztą dobrze się stało, bo teraz wiem, że Apa tam właśnie i w tym dniu na mnie czekała. Powiedziała mi to podczas pierwszej wspólnej kolacji wigilijnej.

Było zimno, bo spadł wtedy pierwszy śnieg. Otworzyłyśmy po cichutku drzwi, by mamy nie obudzić. Ale ona już nie spała. Piła w kuchni kawę i gdy tylko nas usłyszała, wybiegła, mówiąc jednym tchem:

– Moje kochane córeczki, jaką pomoc ja już w was znajduję. Nawet o zakupach nie muszę wam przypominać. Same wiecie, czego w domu potrzeba...

Stałyśmy bez słowa.

– No, gdzie te siatki? – zapytała mama.

I wtedy Apa, ukryta pod moją kurtką, zapiszczała i wychyliła swój czarny łebek.

– Och, jaki ładny piesek! – powiedziała mama i kazała nam się rozbierać z mokrych kurtek.

Po chwili zdziwiona zapytała:

– Piesek? A skąd ten piesek?

– Z targu, za dwieście, tak, jak kazałaś – powiedziałam.

– Ale to nie jest jamnik, bo jamniki były droższe – dodałam po chwili.

Kujonek na wszelki wypadek zamknął się w łazience. I wtedy mamuśka zaczęła marudzić, że kot, pies, chomik i że miejsca już dla niej w tym domu nie będzie. Po czym kazała nam się znów ubierać i jechać z Apą do weterynarza, by ją zbadał i ocenił przydatność do naszej sfory.

Kujonek wyszedł z łazienki wyraźnie zadowolony, że wszystko tak łatwo się ułożyło.

– Widzisz – powiedziałam do Kujonka – na drugi raz, gdy mama będzie spała, obetnę sobie grzywkę. Ale też ją o to zapytam, by wszystko odbyło się legalnie.

R o z d z i a ł     II

Uwielbiam jeść i nic na to nie poradzę. Wkroczyłam teraz, jak mówi mama, w okres żerny. Może to przyszło do mnie z wiosną, a może nie. Mama ponoć też kiedyś miała taki okres, bo babcia Lodzia, której nie pamiętam, mówiła o mamie, że dla niej lepiej „Kwańty kupować, niż żrić dować” – co znaczyło, że lepiej ją ubierać niż żywić. Ja chyba zawsze lubiłam jeść, a teraz bardzo szybko rosnę, mam już nogi do samego nieba – co wcale nie jest takie głupie, jak mówi tata. Widocznie więc jedzenie jest potrzebne mojemu organizmowi.

Mama bardzo lubi gotować. I to jest jej szczęście, jak twierdzi tata, bo gdyby było inaczej, to mama nawet i noce spędzałaby w teatrze i w redakcji, i w szybkim tempie by się wykończyła. A tak to przynajmniej wykańcza się nieco wolniej.

Mama mówi, że do stołówki nas nie wyśle, bo babcia Gienia, czyli jej mama, też mamy nie wysłała. I niech będzie jedno danie, ale domowe. Chyba przesadza z tymi zasadami, ale tata je szanuje i przynajmniej z tym się z mamą zgadza bez zastrzeżeń. Tak więc i ja z Kujonkiem się nie buntujemy. Chociaż ostatnio Kujonek zaczął podskakiwać i rozlepiać po całej kuchni różne naklejki, które miały na celu wyrzucenie z naszej lodówki zwierzątek, czyli mięsa i różnych kiełbasek. Jak sobie pomyślałam, że zajadam zwierzątko w postaci szynki, to też mi się płakać chciało, ale było takie dobre, że jadłam.

Kujonek głosi różne teorie na ten temat, ale mama mówi, że podwójnej kuchni nie będzie prowadziła. Raz tylko dała się Kujonkowi namówić na „dietę życia”. Strasznie dużo było z nią cyrku. Ponoć po niej człowiek odczuwa wielki przypływ energii z tego powodu, że cały organizm mu się odtruwa. Do południa jedliśmy tylko owoce i piliśmy soki, a potem różne jarzyny gotowane i surowe. Było też mięso, ale tylko gotowane. I nie można było mieszać jednych potraw z innymi, np. mięsa z ziemniakami, ani pić mleka, co bardzo mi się spodobało.

Prawdą jest, że mama dostała po tej diecie dużo energii. Kiedyś zatrzasnęły się drzwi do bloku. Tata próbował otworzyć, ale nic mu z tego nie wychodziło. Mama powiedziała, że to całkiem proste, tylko trzeba otwierać delikatnie i z sercem, a nie siłą. Uderzyła więc w te drzwi swoim lewym biodrem, które w sumie z drugim, prawym, ma – jak twierdzi – tylko 96 centymetrów, i te drzwi szklane potłukły się w drobny mak. Musiała za nie zapłacić i od tej pory już nie stosuje „diety życia”. Tacie od razu wyraźnie się poprawił humor. Mnie też. Tylko Kujonkowi się zepsuł.

Ale za to wróciły dobre czasy. Mama znowu zaczęła robić ruskie pierogi, które uwielbiam, i chińskie dania, których babcia Gienia nie cierpi, ale zjada przez grzeczność i z powodu zasad, jakie kiedyś sama wpoiła mamie, a potem mama nam. Zasada jest właściwie jedna: trzeba jeść wszystko, co jest podane, nie wolno marudzić ani wybrzydzać. Coś można lubić mniej, a coś bardziej, nic jednak nie powinno zostać na talerzu. Tak więc babcia sama wpadła we własne sidła zasad, które uważała za święte. Teraz na pewno chętnie by je zmieniła, ale w jej wieku mało co zmienia się w życiu, bo są ważniejsze rzeczy do zrobienia, jeżeli czasu na życie nie jest już tyle, co przedtem. Dlatego babcia woli stosować uniki i przyjmować zaproszenia na niedzielne obiady cioci Bożenki. Tam przynajmniej wszystko jest po bożemu, czyli tak, jak trzeba. Jest rosół i makaron, który ciocia sama ugniata, a potem wałkuje i kroi w cieniutkie paseczki. Ten makaron jest prawie taki dobry jak kupny. Na drugie danie są rolady w sosie i kluski śląskie, i koniecznie czerwona kapusta. Jest też kompot ze słoika, który ciocia sama zaprawia na zimę.

Mama nic nie zaprawia do słoików. Mówi, że szkoda jej na to czasu i siły, a poza tym, jak ona się sama w tym względzie nie uszanuje, to nikt jej nie uszanuje. U nas w domu mrozi się więc owoce na zimę i najwyżej potem gotuje kompot, ale najczęściej pije się wodę z miodem albo mineralną.

Mama pije kawę. Albo herbatę. Tata kawę, herbatę i kompot, i wodę mineralną. Najlepiej jakby w kilku filiżankach miał wszystkiego po trochu i nie daj Bóg mu coś wylać. Najlepszy jest ponoć ten ostatni łyczek, tak mówi. U cioci tata pije kompot albo mineralną. Ciocia ponoć nie umie robić ani herbaty, ani kawy. Kiedyś zrobiła tacie kawę, a on powiedział:

– Jeżeli to jest kawa, to proszę o herbatę, a jeżeli herbata, to proszę o kawę.

– Całe szczęście – stwierdziła potem babcia – że ciocia ma poczucie humoru i dalej lubi tatę.

Kiedyś myślałam, że kawa to jest ósmy cud świata i dlatego tylko ja jej nie dostaję. Gdy przychodzili goście, mama robiła kawę. Miałam o to do niej żal i raz nawet popłakałam się z tego powodu. Wtedy mama powiedziała:

– Ależ, Gagatonku, napij się kawy, córeczko, mamusia ci niczego nie żałuje.

Napiłam się.

Była czarna, gorzka i wstrętna. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak wszystkim smakuje i dlaczego męczy się nią gości, przecież gościom zawsze się daje to, co najlepsze. Ale niech tak będzie. Dla mnie lepiej. A jak sobie pomyślę, że goście nie jedzą czekolady, to już całkiem mi dobrze.

Nie rozumiem, na przykład, dlaczego mama wcale nie je czekolady ani ciastek, ani cukierków, ani nawet swojej ulubionej kawy nie słodzi. To nie jest normalne. Ja gdybym mogła tak o sobie decydować, jak ona, zjadałabym codziennie czekoladę z orzechami albo i drugą bez orzechów. Dlatego mówię, że mam mamę zwariowaną, i póki co – zdania swojego nie zmienię.

Jak można nie lubić słodyczy? Bo ona ich po prostu nie lubi. Gdyby jeszcze ich nie jadła dlatego, że się odchudza, to rozumiem. Mama jednak nie musi się odchudzać, bo gruba nie jest, a tata i tak ciągle mówi, że kochanego ciałka nigdy za wiele. Chyba myśli wtedy o sobie i się pociesza, bo on ma czas jeździć na basen tylko raz w tygodniu, a w jego wieku należałoby częściej.

Ustaliłyśmy ostatnio z Kujonkiem, że chcemy mieć prawdziwego tatę, a prawdziwy tata to taki, któremu chociaż trochę brzuch wystaje. Tak samo jak prawdziwy Indianin to martwy Indianin, jak mówią w westernach. Dobrze, że mama nie widzi tego, co piszę, bo na pewno zrobiłaby mi wykład na temat tolerancji i rasizmu, i czegoś jeszcze. Oczywiście swoim zwyczajem stanęłaby jak wryta, a potem wyraziłaby oburzenie, zaczynając od słów:

– No, co ja słyszę! Doprawdy, przy takich słowach to mi zaraz ręce opadają i piersi. Człowiek się dwoi i troi, żeby dziecku dobre przykłady dawać i odpowiednie lektury podsuwać, a ona i tak jakieś banalne herezje głosi.

Kujonek swoim zwyczajem zamknąłby się w pokoju i na pewno włączyłby piątą symfonię tego faceta, co był głuchy, a jeszcze chciał komponować. Jak mamie opadają ręce i piersi, to u Kujonka zawsze ta płyta leci, a tata woli się wcale nie odzywać i najchętniej zaraz wychodzi z Apą na spacer, chociaż ona się wszystkimi łapami zapiera.

Przy jedzeniu najważniejsza jest kulturka i tego sobie wybaczyć nie mogę, że muszę jej przestrzegać. Jeszcze teraz mam ochotę sobie robić ciaplitkę na talerzu i bardzo wtedy mile wspominam przedszkole, bo tam to przynajmniej nasza pani nie miała nam tych ciaplitek za złe. Najgorsze przy stole jest to, że trzeba siedzieć, nie wolno się garbić ani wyciągać za daleko kopytek przed siebie.

Kujonek oczywiście jest bardzo kulturalny przy stole. Nawet do głowy mu nie przyjdzie, by zrobić ciaplitkę czy trochę pomlaskać. Albo też zapytać się kulturalnie, czy można sobie beknąć. To wszystko zapewne z obawy, że mamie znów opadłyby ręce, nie mówiąc już o piersiach. A przecież w jakimś tam kraju (kiedyś czytałam) właśnie beknięcie jest dowodem uznania dla gospodarza i bez tego okazałoby się tylko niewdzięczność, a nie brak kultury.

Ulubioną potrawą Kujonka są zdrowe jabłuszka, sałatki, a także kartofelki z omastą. Nie wiem, skąd Kujonek wziął takie słowo, ale ostatnio bardzo lubi się nim posługiwać. Uwielbia jeszcze akcentować bardzo silnie niektóre sylaby w takich wyrazach, jak: „szkoła”, „pani”, „nauczycielka”. Ostatnio jednak Kujonek robi wyraźne postępy, bo o panu z biologii mówi po prostu – facet z bioli. Mam nadzieję, że z Kujonka wyrośnie jeszcze całkiem znośne stworzenie. Muszę tylko nad nim odpowiednio popracować.

R o z d z i a ł     III

Z Pelagią było tak: Magilla wróciła ze szkoły później niż zwykle. Przyniosła ze sobą małe, czarne stworzonko i łzy w oczach. Te łzy miały mieć działanie profilaktyczne, jak mówi mama, tak na wypadek, gdyby ona się nie zgodziła na pozostawienie tego czernidła w domu. Żeby być natychmiast po stronie Magilli, czyli Kujonka, też zaczęłam płakać w podobnej intencji. Jak się potem okazało, o czym nie wiedziałyśmy, mamy życie zawsze upływało w orbicie kotów, jak mówi tata, i dlatego Pelagia szybko stała się naszym oczkiem w głowie.

Imię wymyśliła dla niej mama. Musiało się zaczynać na „P”, ponieważ wszystkie koty, jakie mama przedtem kochała, też zaczynały się na „P” – na przykład: Pompeja i Patrycja.

Dwa zasadnicze problemy pojawiły się natychmiast: jak karmić to maleństwo, które nie potrafiło ciągnąć mleka z małej buteleczki dla lalki, i... jak przekonać tatę do konieczności życia w domu z jeszcze jedną kobietą. Tata łatwo pogodził się ze swoim losem, bo tym razem to mama zaczęła płakać i nawet całkiem nieźle jej to wychodziło. Trudniej było kota nakłonić do picia mleka. W końcu pomysł z wlewaniem go strzykawką wprost w pyszczek okazał się zbawienny. Tak trwało kilka dni, dopóki czarna Pelagia nie nauczyła się chłeptać mleka z talerzyka. Od tej pory jej edukacja przebiegała w miarę łatwo. Pelaszka (zdrobniale) lub też Pelacha (zgrubiale, tak nazywa ją tata) lub też Pelagia – oficjalnie – okazała się pojętną uczennicą. Szybko zrozumiała, gdzie ma miejsce do leżenia, a gdzie do siusiania.

Lubiła oczywiście dalekie piesze wycieczki po całym mieszkaniu, a czasami, zmęczona długą wędrówką, zasypiała w jakimś kącie i wtedy rozpoczynało się długotrwałe jej szukanie. Potem, gdy podrosła, znaleźliśmy łatwiejszy sposób na jej odszukiwanie – wystarczyło wziąć deskę, tłuczek do mięsa i uderzyć kilkakrotnie. Zjawiała się natychmiast, sądząc, że dostanie kawałek świeżego mięsa, co w rzeczywistości nie było takie naiwne ani głupie z jej strony, ponieważ każdy z nas potrafił odmówić sobie, pozostawiając lepsze kąski dla Pelaszki. Właściwie najlepsze, gdyż ona ma żołądek bardzo delikatny i nie może zjeść byle czego. Odrzuca ją na widok salcesonu, nawet tego z ozorkami, a ogon jej się puszy ze złości, gdy wącha pasztetówkę. U nas w domu nic się jednak nie może zmarnować, bo chleb jest święty – a jeszcze świętsza praca, jak twierdzi babcia – dlatego tata zjada wszystko, czego nie chce Pelacha.

Przyszedł kiedyś moment, którego obawialiśmy się najbardziej. Pelaszka na tyle podrosła, że biologia, jak mówi Kujonek, zaczęła dawać znać o sobie. Postanowiliśmy jej nie rozmnażać, co było wbrew naturze według Kujonka, ale Pelaszka była tak domowym kotem, że bała się wyjść nawet na korytarz. Tak więc kocim płaczom i jękom nie było końca. Cierpiała bardzo, tarzała się po dywanach, fotelach, drapała ściany ze złości albo z namiętności, zrzucała filiżanki z półek, chodząc po nich nieostrożnie.

Tata chciał jej pomóc, tylko za bardzo nie wiedział jak. Mama okazała się bardziej przewidująca. Przyniosła jakieś tabletki od swojej koleżanki, która też miała kocicę. Te tabletki miały złagodzić zapędy Pelagii. Ona jednak wyraźnie się uspokoiła, jak gdyby czuła, że coś ją czeka. Więc fiolkę z lekarstwami mama schowała do szafki z innymi lekami. W nocy Pelagia dostała ataku wariacji. Wyła okrutnie. Mama wstała. Było już szarawo w mieszkaniu, więc nie zapalając światła poszła po tabletkę. Zawinęła ją w kawałek kiełbasy i dała kocicy. Potem mama położyła się znów do łóżka z poczuciem, jak mówiła, dobrze spełnionego obowiązku. I rzeczywiście: wkrótce w domu zapanowała cisza.

Kujonek wstał pierwszy. Zobaczył Pelagię leżącą do góry dnem i prawie nieprzytomną. Narobił wrzasku na cały dom. Teraz tata wziął sprawę i mamę w swoje ręce. Okazało się, że kocią tabletkę zjadła mama, a Pelagia dostała mamy lek uspokajający. Tata wszystko zrozumiał, tylko ja nie za bardzo. Tata się złościł i mówił, że zapewne tak się działo na świecie, jak w naszym domu, i dlatego wyginęły mamuty. W każdym razie mama okazała się bardzo dzielna. Na wpół umarłą kocicę włożyła do koszyka, mnie i Kujonka wzięła za ręce i pojechałyśmy do weterynarza.

– Panie doktorze – wykrztusiła mama od progu – otrułam kota.

– No to po co pani do mnie przychodzi? – zapytał lekarz z absolutnym spokojem.

Zaczęłyśmy bardzo głośno płakać.

– Bo on jeszcze zipie, niech go pan ratuje – powiedziała mama.

Udało się Pelagię uratować. Przez kilka dni chodziła pijana, a mamy znajomi przychodzili podziwiać jej zbrodnicze dzieło. Od tej pory lekarstwa tata chowa głęboko nie tylko przed nami, ale i przed mamą.

Dzisiaj Pelagia jest już dużą, piękną kocicą. Ma oczy kocie, czyli nieodgadnione (tak mówi mama), i potrafi nimi patrzeć miłośnie, tkliwie i sennie. Błyska nimi w ciemności albo łypie złowrogo. Wszystko zależy od tego, w jakim jest humorze. Ma swoje kocie przyzwyczajenia i ku zgorszeniu taty – wszystkie prawa. Tylko mamie towarzyszy w pracy. Układa się w świetle lampy na jej biurku i czuwa. Nie przeszkadza jej stukot maszyny do pisania. Od czasu do czasu otwiera jedno oko, by sprawdzić, czy mamie jeszcze dużo pozostało do końca. Czeka, aż mama przestanie pracować, a potem kładą się razem spać. Przedtem następuje jednak zabawa.

Pelagia się ukrywa, gdy mama jest w łazience. Potem mama wchodzi do łóżka, a kiedy ma już prawie dwie nogi w pościeli, wtedy Pelaszka swoim kocim susem wyskakuje nagle i nie wiadomo skąd, po to, by delikatnie ugryźć mamę w stopę. Mama oczywiście się złości. Ale tak naprawdę to ona tylko udaje i Pelagia wcale nie jest taka głupia, by o tym nie wiedzieć. Potem wskakuje na mamy poduszkę i długo się mości, aż znajduje ulubioną pozycję. Delikatnie bada łapką, czy mamy buzia jest tam, gdzie być powinna. Mama robi jej więcej miejsca, by Pelagia mogła na tej poduszce królować. Mama mówi, że w nocy to zazdrości jej spokojnego snu i kocich marzeń. Tata uważa, że z babami to porządny człowiek nigdy do ładu nie dojdzie.

Rano Pelagię zwabia do kuchni dźwięk otwieranej przez tatę lodówki. Potem Pelagia zaczyna wyczuwać, że nadchodzi chwila rozstania. Czeka, aż ktoś ostatni wyjdzie z domu. Siada wtedy na parapecie okna i kiedy drzwi się zamykają, ona natychmiast wskakuje do koszyka, który stoi na najwyższej szafce w kuchni. Zawsze jej się ten skok udaje.

Mama mówi, że w ten sposób każdy z nas zdąża do swojej samotni. Tata się wtedy uśmiecha i mówi, że z tą samotnią to mama przesadza, ale widać ona nie może żyć bez tak zwanych „metafurek”, czyli metafor. No, cóż – każdy ma takie „metafurki”, na jakie sobie zasłużył. Mama się z tatą oczywiście nie zgadza. Mówi, że przez niego to pójdzie z butami i własną poduszką do nieba. A tata się jeszcze bardziej śmieje i mówi, że złego tak szybko anieli nie biorą, i niech z tym niebem się za bardzo nie śpieszy, bo tam strasznie nudno, i on ma lepszy pomysł na życie. Kujonek zazwyczaj macha ręką i wychodzi, mówiąc, że te rozmowy nijak się mają do Wieczności.

Na koniec Apa zaczyna piszczeć, telefon dzwonić (nikt go oczywiście nie odbiera), a Pelaszka miauczeć. A ja mówię, że najwyższy czas, by zjeść małe co nieco, bo mój żołądek wskazuje godzinę co najmniej dziewiętnastą. Tata się natychmiast do mnie przyłącza, a mama zostaje sama i marudzi, że taki to już jej los na grobowcach siadać, nieme mieć harfy i słuchaczów głuchych. Myślę, że z tymi grobowcami jak zwykle przesadza, ale trzeba przecież szanować ludzkie słabości, a skoro mama lubi te grobowce, to niech je lubi. Ja tam wolę rogaliki z orzechową nutellą, mniam, mniam...

R o z d z i a ł     IV

W szkole najlepszą lekcją jest przerwa. Naprawdę. Przynajmniej wcale mi się wtedy nie nudzi. Zawsze coś ciekawego się dzieje i można się nawet życia nauczyć, czyli tego, co najtrudniejsze. Na przerwie trzeba się pozbyć nadmiaru energii zgromadzonej w czasie lekcji.

Nauczyciele nas pilnują, byśmy się nie pozabijali, ale oni choćby sobie żyły powypruwali, to i tak nie są w stanie nas zmusić do grzecznego spacerowania po korytarzu. Tylko dziewczyny z ósmych klas są układne. Siedzą sobie w kątach i opowiadają o chłopcach i ciuchach, a także narzekają na nauczycieli.

Najgorsze są ponoć piąte i szóste klasy. Mama mówi, że to z powodu braku prawdziwych lekcji w-f, czyli wychowania fizycznego. Jest ich za mało i nie mamy się gdzie wyszaleć. Ja nie cierpię lekcji w-f, bo w szatni strasznie śmierdzi, a w dodatku te lekcje są w środku innych i potem muszę spocona siedzieć, i bardzo mi niewygodnie. Pryszniców nie ma i o higienę z konieczności dbać nie trzeba. Chłopcom jest to na rękę, ale dziewczynkom nie. Całe szczęście, że ja jestem trochę alergicznym dzieckiem. Dzięki temu udaje mi się stosować tzw. uniki, chociaż to ponoć wstyd. Gdybym już miała okres, czyli menstruację, jak mówi Kujonek, to tych uników byłoby więcej. Kujonek np. zawsze raz w miesiącu mówi, że jest niedysponowany i cierpi na bóle brzucha, dlatego przynajmniej jedną lekcję ma z głowy. Ja na ten luksus muszę jeszcze poczekać, ale mam nadzieję, że już niedługo.

Z innych lekcji to też nie lubię ani historii, ani biologii, ani matematyki, ani fizyki. Jakoś jednak sobie z wszystkim radzę i nawet mam dobre stopnie, bez dostatecznych. Mama mówi, że to cud i że kiedyś wreszcie się na mnie ktoś pozna i na tym się skończy moje lawiranctwo i mój „tumiwisizm”.

Oczywiście przesadza. Wcale nie lawiruję ani nic mi tu nie wisi. Gdyby któryś z nauczycieli potrafił mnie tak zafascynować swoim przedmiotem, jak Kujonka ten facet z bioli, to też bym się uczyła na szóstkę. U nas w szkole są same kobiety, które zawsze zaczynają dzień od stwierdzenia, że ciężkie jest życie kobiety pracującej, a potem bardzo się śpieszą do swoich domów i swoich dzieci. Jedna tylko pani ma bzika na punkcie dzieci, szkoły i swojego nauczania. Też przesadza, bo w domu robi harcówkę. Wszyscy ją za to kochają, ale jak tak dalej pójdzie, to mąż ją z domu wyrzuci, jeżeli nie będzie miał tyle wyrozumiałości dla ludzkich wad, co nasz tata dla mojej mamy, a rodzice tych harcerzyków wcale jej nie zapłacą pięknym za nadobne. Takie jest ponoć życie.

Mogłabym tak dla świętego spokoju polubić chociaż jeden przedmiot, np. język polski, czyli ojczysty, jak pisze na moim podręczniku. Raczej – „jest napisane”! Tak się powinno mówić poprawnie, a nie tak jak ja i wszyscy inni. Gdyby mama to słyszała, zaraz by mnie poprawiła, a na punkcie tego błędu to jest szczególnie czuła od czasu pewnej przygody, która jej się przytrafiła, a której byłam świadkiem. Ale o tym napiszę później.

A więc mogłabym polubić język polski. Cóż jednak na to poradzę, że za tym przedmiotem też nie przepadam. A za panią od polskiego to już wcale. Wiecznie ma do mnie pretensje i chciałaby, żebym na jej lekcjach błyszczała, i mówiła wszystko na „ą” i „ę”, jak ona. Ja mówię dosyć niedbale, połykam sylaby i mam to już od dzieciństwa, kiedy się rozkosznie jąkałam. Na moje szczęście mama jednak zadbała o to, bym się nie jąkała, i wiele ją to zdrowia, czasu i cierpliwości kosztowało. Teraz też nie mam najlepszej dykcji z powodu wrodzonego lenistwa i braku czasu na takie głupstwa. Kujonek za to mówi świetnie i wygrywa wszystkie konkursy recytatorskie, bo na dodatek potrafi przezwyciężać swoją nieśmiałość i pokazać, na co ją stać w życiu, czyli na scenie, bo życie to jest ponoć teatr. Mam na ten temat nieco inne zdanie, ale o tym też napiszę później.

Z polskiego, mimo że nie błyszczę, to i tak mam piątkę, bo jak trzeba opowiedzieć, co nowego grają w teatrze, to ja zawsze opowiadam. Nasza pani nie ma za bardzo czasu chodzić, bo jak się już w ten dom wdepnie po przyjściu z pracy, to i wyjść z niego trudno. Każdemu byłoby trudno, kto woli cudze dzieci uczyć niż kamienie na drodze łupać. A ja mam wszystko obcykane przez mamę i tatę, nie mówiąc już o Kujonku. Muszę przez nich być na większości teatralnych premier.

Trochę się buntuję, ale właściwie to mi się teatr podoba. Teraz już nie robię w teatrze głupich numerów ku radości aktorów. Nie krzyczę na cały głos, że pan Twardowski to żaden Twardowski, tylko wujek Jacek, ani też nie biję aktorów za to, że grają złych ludzi. Natomiast z ochotą patrzę, jak inne dzieciaki tak się dają ponosić wściekłości i złemu wychowaniu, jak mówi nasza pani z polskiego.

Mama mówi, że to nie jest złe wychowanie, tylko naturalna ekspresja wieku dziecięcego i że to jest piękne. Dlatego źle robią te panie nauczycielki, które trzymają dzieci w teatrze na uwięzi i nie pozwalają im razem z aktorami robić teatru. Tata ma podobne zdanie jak mama i potrafią na ten temat rozmawiać godzinami, ale nigdy ich do końca nie wysłuchuję, bo wszystko ma swoje granice. Moja wytrzymałość na ich wymądrzanie się też.

Najodważniejszy w klasie jest Kuba i jak trzeba coś nauczycielom powiedzieć do słuchu, to on jest pierwszy do tego. Babcia mówi, że starszym pyskować nie wolno, i w ogóle warto trzymać czasami język za zębami, dwa razy się zastanowić, a raz powiedzieć. Kuba jest wychowany bezstresowo, jak mówi tata, i dlatego wcale się nie zastanawia, tylko od razu pyskuje i dobrze mu jest. Nauczyciele słów do niego nie mają z powodu oburzenia, jakie noszą w sobie, ale Kuba i tak sobie z tego nic nie robi. Stopnie musi mieć dobre, bo na niego nie ma mocnych w żadnym przedmiocie. No, może z wyjątkiem polskiego, z którym sobie niezbyt radzi z powodu błędów ortograficznych.

Ja ten problem na szczęście mam z głowy. Błędów nie robię i to nie dlatego, że znam ortograficzne zasady, ale z racji mojej bardzo dobrej pamięci wzrokowej. Tata mówi, że też ma taką pamięć i to wszystko stąd, że w dzieciństwie czytał dużo książek. Chyba miał więcej czasu niż ja, bo wtedy jeszcze nie było teledysków ani telewizji satelitarnej. Ja też zapamiętuję słowa na wygląd, a jak mi się któreś nie podoba zewnętrznie, to piszę tak, żeby ładniej wyglądało, i zawsze jest wtedy dobrze.

A więc (nie zaczynaj zdania od „więc” – mówi pani z polskiego) Kuba jest odważny i wiele spraw mu się nie podoba. W tamtym roku powiedział pani, że mu nie zależy na świadectwie, i nie przyniesie na nie pięć tysięcy złotych, a jak dyrektorowi zależy, to niech mu zapłaci. Pani zaraz się zrobiła czerwona na buzi, a potem zielona. Zaczęła na niego krzyczeć i mówić, żeby on sobie nie myślał, że dyrektorowi jego pięć tysięcy jest na samochód potrzebne. Nasz dyrektor samochód już ma za ciężko zapracowane nauczycielskie pieniądze. A Kuba powiedział, że to nie samochód, tylko „maluch”.

Na szczęście zadzwonił dzwonek na przerwę. Wszyscy wybiegliśmy z klasy z krzykiem, tylko Kuba musiał zostać, bo go pani wzięła na dyrektorski dywanik w celu właściwego wychowania. Na przerwie głupiałam razem z innymi. Biegłam i przewróciłam naszą panią, która nas uczyła w niższych klasach. Wcale jej nie zauważyłam, bo ja od tamtej pory bardzo urosłam, a ona, niestety, wcale. Przeprosiłam ją grzecznie, bo w końcu resztki kulturki w sobie mam, ale to i tak nie pomogło. Zabrała mnie do klasy i zapytała:

– Agatko, czy ty się opamiętasz? Czy będziesz już grzeczna?

Skinęłam głową, że tak, ale nic nie powiedziałam. Pani pogłaskała mnie po głowie, co przyszło jej z trudem, bo głowę mam już wysoko, wszystko z powodu moich nóg, które są aż do nieba. Za bardzo mi to głaskanie nie pomogło, bo i tak musiałam sobie zapisać uwagę w dzienniczku.

– Sama napisz, co zrobiłaś – powiedziała pani – i daj mamie do podpisania.

Napisałam więc najszczerzej, jak potrafiłam, bo nie zawsze kłamstwo się opłaca, a kradzione nie tuczy, jak mówi babcia. Napisałam tak:

Już się opamiętałam. Będę ostrożnie biegać po korytarzu, wymijać nauczycieli oraz inne przeszkody.

Pani mnie raz jeszcze pogłaskała, ale tym razem po ramieniu. Uwagi w dzienniczku już nie sprawdziła.

Wieczorem poprosiłam mamę, aby mi ten dzienniczek podpisała. Myślałam, że podpisze, jak czasami, bez czytania. Tym razem jednak mama miała wyraźny przypływ sił do wychowywania mnie. Czytała i czytała. Miała chyba ochotę na mnie pokrzyczeć, ale za bardzo jej się chciało śmiać, więc to szybko wykorzystałam i śmiałyśmy się obie. Nawet Kujonek się do nas dołączył.

Czasami warto więc pisać prawdę.

R o z d z i a ł     V

Uwielbiam morze. Znam tylko nasze, czyli Bałtyk. Może inne morza są ładniejsze, na pewno cieplejsze, ale ja lubię nasze, bo spędzam nad nim część każdych wakacji i bardzo mi tam dobrze.

Tata mówi, że morze nic nie robi, tylko szumi, ale on oczywiście nie ma racji. Mówi tak tylko dlatego, że on wolałby, abyśmy wszyscy kochali góry, i razem z nim po nich chodzili. Kujonek już dał się tym chodzeniem i zdobywaniem gór zarazić. Ja jeszcze nie do końca, choć perspektywa otrzymania całego górskiego ekwipunku, spania w schroniskach oraz spotykania tam ludzi, którzy są wspaniali, nie musi być taka głupia, jakby się na pozór wydawało.

Póki co z morza nie rezygnuję i co roku muszę nad nim być. Mama o to bardzo dba, bo mówi, że tam jest dużo jodu i czyste powietrze. Tata mówi, że się urodził i zakonserwował na Śląsku, bo wszędzie są witaminy oraz mikroelementy niezbędne dla zdrowia, a na Śląsku to już tych elementów jest szczególnie dużo. A poza tym – czy ktoś kiedyś naprawdę widział witaminę? Moje koleżanki – Asia i Karolina – chętnie znad morza tutaj przyjeżdżają razem ze swoją mamą, która jest przyjaciółką mojej mamy. Potem następuje zamiana i my jedziemy do nich. Tata mówi, że tu chodzi o to, aby mama z ciocią Marylką mogły sobie wszystkie intymne części życiorysu opowiedzieć, ale na to im chyba wakacji do końca życia nie starczy.

Nam się to podoba, bo my też możemy być razem, a Kujonkowi to się już szczególnie podoba, bo nad morzem mieszka Karol, który jest już w szóstej klasie. Karol powiedział, że ją kocha i tyle, i tak już pozostało. On też przyjeżdża teraz na Śląsk po te mikroelementy, ale ja myślę, że nie tylko po to. W końcu oczy mam i coś na ten temat wiem. Mama mówi, że taka odległość cementuje ich przyjaźń i jest z tego zadowolona. Ja myślę, że teraz to bardziej z odległości, jaka dzieli Kujonka od Karola, niż z przyjaźni.

W tym roku Apa po raz pierwszy zobaczyła morze i mało nie oszalała z radości. Morze szumiało, a ona szczekała, a potem goniła mewy i przynosiła różne patyki. Mama była rozmarzona, bo kiedyś ja też tak radośnie zareagowałam na morską wodę, gdy ją pierwszy raz zobaczyłam. Miałam wtedy dziesięć miesięcy i potrafiłam tylko samodzielnie stać w jednym miejscu. A wtedy wydałam okrzyk radości, zrobiłam kilka pierwszych w swoim życiu kroków i klapnęłam na pupę. Potem się podniosłam i poszłam wprost do wody. Pierwsze kroki swojego dziecka każda mama pamięta, nic więc dziwnego, że moja ma takie maślane oczy, gdy patrzy na morze i na mnie. I żałuje, że tak szybko urosłam i teraz nie może mnie na rękach nosić. Kujonek, gdy był mały, wcale się tak nie cieszył. Ale też był śmieszny nad morzem. Stawał na plaży, patrzył w stronę morza i krzyczał:

– Morze, nie szum, słońce, nie świeć, wiatru, nie wiej!

Mama mówi, że Kujonek ma refleksyjną naturę i stąd to wszystko się bierze.

Teraz to wakacyjne życie jest trudniejsze z powodu brudu w morzu. Mama się boi, abyśmy nie dostały parchów, i zawozi nas do kąpieli nad kaszubskie jeziora, bo tam jest woda czysta i w niektórych miejscach jest tak zwana strefa ciszy, która nie wiem do czego jej jest potrzebna. Wujek Janusz też tam lubi jeździć i cały dzień łowi ryby. Ciocia mówi, że on bardzo wierzy w to, że coś złowi, bo gdyby nie wierzył, to dawno by go szlag trafił. Wujek ma jeszcze taką dziwną metodę, że jak coś wreszcie małego wyłowi, to i tak z powrotem wypuszcza. Ja to myślę, że on w ten sposób podtrzymuje w sobie wiarę w złotą rybkę, która czyni cuda.

W tym roku to mieliśmy w Gdańsku językową przygodę, o której już wspominałam. Spędziliśmy kilka godzin na spacerze, zbierając muszelki i inne świństwa, a potem chcieliśmy tramwajem wrócić do domu. Na pętli tramwajowej stało kilka tramwajów i żadnemu się nie śpieszyło. Do pierwszego z nich wchodził z papierami w ręku mężczyzna. Był wysoki, schludnie i nietramwajowo ubrany.

– Czy ten autobus zawiezie nas na Zaspę? – zapytała mama.

Mężczyzna się zatrzymał. Spojrzał na mamę i na nas, nie uśmiechnął się wcale, tylko głosem pełnym powagi odpowiedział:

– To jest tramwaj, proszę pani.

Po czym odwrócił się i wsiadł. Do tramwaju. Wsiedliśmy za nim.

– Ale na Zaspę nas zawiezie? – dopytywała mama siedzącego już w kabinie kierowcę.

– Tak, zawiozę panią – odpowiedział.

– To w takim razie proszę mi sprzedać siedem biletów – poprosiła mama. Potrzebowaliśmy ich aż tyle, bo była mama ze mną i Kujonkiem, ciocia Marylka ze swoimi dziewczynkami, a także Apa, która też nie powinna jechać na gapę.

– Nie mam biletów – odpowiedział kierowca, wcale nie odrywając się od swoich papierków i nie patrząc na mamę, a takiego traktowania to mama bardzo nie lubi.

– A z innego województwa mogę skasować? – nie dawała mama za wygraną.

– Nie może pani – powiedział kierowca.

W końcu nie wytrzymała ciocia Marylka, która do tej pory w spokoju ducha przysłuchiwała się temu, jak mama próbowała oswoić motorniczego. Podniosła się z krzesła i podeszła do kierowcy.

– Proszę pana – powiedziała stanowczo – na waszej budce na przystanku pisze, że bilety sprzedaje motorniczy.

Tym razem to motorniczy wstał, spojrzał wyniośle na ciocię Marylkę, zmierzył ją wzrokiem kogoś, kto ma tysiące biletów, ale jest ponad to, by je sprzedawać byle komu (tak opowiadała mama tacie) i powiedział:

– J e s t   n a p i s a n e, proszę pani, j e s t   n a p i s a n e.

– Dobrze – nie straciła odwagi ciocia Marylka – zgadzam się z panem – j e s t   n a p i s a n e. Ale co ja mam w takim razie zrobić, skoro jechać chcemy, a biletów nie mamy?

Kierowca, który był w nastroju wyraźnie filozoficznym, jak oceniała mama – odpowiedział:

– WYBÓR należy do pani.

– Siadać! – wrzasnęła wtedy ciocia do wszystkich. – Dokonałam wyboru, jedziemy na gapę.

Pierwsza zareagowała Apa i natychmiast posłuchała cioci, bo przyczepiła swoją sexy pupę do zabłoconej podłogi. Potem usiadła potulnie mama i my wszyscy.

– To chyba wariat – narzekała ciocia. – Wybór należy do pani, jest napisane – przedrzeźniała motorniczego. – To chyba jakiś niedowartościowany filolog, którego w ramach dekomunizacji wyrzucili z uniwersytetu lub ze szkoły, nieszczęśliwy purysta językowy – przeklinała ciocia, już wyraźnie zadowolona, że znalazła właściwe dla motorniczego obelgi.

– To chyba jakiś zboczeniec – narzekała ciągle – takiego zboczenia jeszcze nie widziałam, chociaż światowa ze mnie kobieta, niby szlachetne zboczenie, takie językoznawcze, ale tak mnie zdenerwowało... A może ten motorniczy wyczuł we mnie ekonomistkę? – pytała ciocia samą siebie.

Dojechaliśmy wreszcie do domu.

– Wysiadamy – przypomniała mama.

A wtedy pan kierowca zablokował drzwi i powiedział do nas:

– Proszę bilety do kontroli.

Ciocia miała ochotę tego motorniczego zabić, tak na niego patrzyła. Mamie wyraźnie chciało się śmiać. Ludzie w tramwaju zaczęli krzyczeć na kierowcę, bo słyszeli poprzednią rozmowę, Apa zaczęła szczekać, a ja wyciągnęłam bilety z kieszeni i uśmiechając się rozkosznie i jajcarsko, powiedziałam:

– Proszę.

I podałam temu panu siedem biletów. Ciocia zrobiła minę jeszcze głupszą.

Kierowca wyraźnie przestał być najważniejszy.

– Skąd masz te bilety? – zapytała mama szeptem.

– Jak to skąd? – tym razem ja się zdziwiłam. – Wyciągnęłam kilka ze śmietniczek i sprawdziłam tylko, czy dziurki się zgadzają. Nie mogę przecież pozwolić, abyśmy wszyscy poszli z torbami, jak mówi babcia.