Zwierzęta apokryficzne - Dimityr Kenarow - ebook

Zwierzęta apokryficzne ebook

Dimityr Kenarow

3,0

Opis

Poetycka menażeria obejmująca różne gatunki istot żywych – od najdrobniejszych organizmów, owadów, przez zwierzęta wodne i lądowe, Homo sapiens, aż do największych ssaków – których los staje się soczewką naszego bycia w świecie. Różnorodność Zwierząt apokryficznych – książki wpisującej się w aktualną refleksję ekopoetycką – dotyczy też użytych przez autora gatunków poetyckich, w tym klasycznych, jak elegia, oda czy poemat. Nie brak tu odniesień autobiograficznych, popkulturowych czy mitycznych, dzięki którym to, co apokryficzne, wypchnięte poza nawias, wchodzi do kanonu. Dimityr Kenarow nie poprzestał na poziomie zaangażowania słownego – cały dochód z wydanej w 2010 roku książki został przekazany sofijskiemu ogrodowi zoologicznemu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 47

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
0
0
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wszyst­kim zwie­rzę­tom

Ta zjawa wpierw jest miej­scem tylko,

w które twój wzrok ude­rza dźwięcz­nie:

lecz tam, na czar­nym tym fu­terku

usta­nie twe spoj­rze­nie naj­sil­niej­sze:

ni­czym sza­le­niec, gdy w naj­więk­szym

wzbu­rze­niu czerń na­po­tka na­gle

i za­raz na po­duszce w swo­jej celi

wy­zbyty szału kła­dzie się bez­rad­nie.

Spoj­rze­nia, które weń tra­fiły kie­dy­kol­wiek,

zdaje się w so­bie prze­myśl­nie ukry­wać,

by roz­gnie­wany, nie­spo­kojny, groźny,

sy­cić się nimi i w dresz­czach za­sy­piać.

Lecz na­gle zwraca, jakby obu­dzony,

swój pysz­czek pro­sto w twoją twarz:

i od­naj­du­jesz wzrok swój dawny

w bursz­ty­nach jego oczu za­pa­trzo­nych,

za­mknięty nie­spo­dzia­nie tam

od­tąd już za­wsze, jak owad wy­marły.

Ra­iner Ma­ria Rilke, „Czarny kot”, przeł. A. Lam

Pierw­szy ka­mień

Wy­łu­pione oczy, wrzu­cone do oce­anu. Prze­piękne

prze­zro­czy­ste ciała z cie­kłego szkła, przez które wi­dać

du­szę (albo brak du­szy). Nie ma nic ukry­tego

tu. Nie ma głę­bo­kich ta­jem­nic, bez­den­nej

pod­świa­do­mo­ści. Ni­czym otwarte ze­gary

me­duzy ty­kają na po­wierzchni, tęt­nią

ich ga­la­re­to­wate serca. Woda w wo­dzie.

A jed­nak: pa­mię­tam tamto lato na ska­łach

w po­bliżu Ka­lia­kry. Wietrzne, ma­towe niebo.

Mewy, które na próżno wal­czyły

z wia­trem; osła­błe kor­mo­rany, usa­dzone

jak krzywe zęby na brzegu. A w dole, w gar­dle

Mo­rza Czar­nego – me­duzy. Straszne, bez­kształtne

stwory. Pa­mię­tam, jak się w nie wpa­try­wa­łem

bez­li­to­śnie, jak pod­nio­słem naj­więk­szy ka­mień.

Eks­plo­zja była ośle­pia­jąca.

.

Akwa­rium

Świat gu­pi­ków i su­mi­ków. Rów­no­le­gło­ścian prze­zro­czy­stego, ab­so­lut­nie prze­zro­czy­stego wy­obra­że­nia. Kie­dyś wy­peł­niał nas lęk przed pra­daw­nym, dzie­cię­cym mro­kiem oce­anu, po­śród któ­rego bez­gło­śnie krzy­żo­wały się bez­i­mienne szczęki. Na­wet ba­sen z gład­kimi płyt­kami i pod­wod­nymi pro­jek­to­rami, nie­zo­sta­wia­ją­cymi ani jed­nego za­cie­nio­nego kąta, bu­dził pa­nikę, gdy stopa z wy­cią­gnię­tymi pal­cami tra­ciła czu­cie dna. Kie­dyś toń była wszę­dzie.

Mia­łem 8 lat, kiedy prze­sta­łem śnić kosz­mary. Miesz­ka­łem z mamą i tatą na 11 pię­trze w bloku 16 na Mia­steczku Stu­denc­kim. Zrzu­ca­łem pla­sti­kowe żoł­nie­rzyki z bal­konu i mie­rzy­łem swoim no­wym ze­gar­kiem elek­tro­nicz­nym, jak szybko do­się­gną ziemi. 1,7 se­kundy, we­dług wy­li­czeń. Nie wie­dzia­łem, co to ozna­cza, ale ta liczba mnie uspo­ka­jała. Wie­czo­rem przed za­śnię­ciem po­wta­rza­łem na głos: „1,7 se­kundy”.

W tym sa­mym roku do­sta­łem akwa­rium. 30 х 40 х 50 cen­ty­me­trów. 60 li­trów. Z ka­my­kami na dnie, pod­wod­nymi ro­ślin­kami, fil­trem i pompą. Go­dzi­nami pa­trzy­łem, jak szare su­miki wą­si­kami ba­dają ta­jem­nice dna ni­czym nur­ko­wie z po­pu­lar­no­nau­ko­wych fil­mów Ja­cques’a-Yves’a Co­usteau. Po­sy­py­wa­łem po­wierzch­nię ku­rzo­po­dob­nym po­kar­mem i gu­piki wy­strze­li­wały za­ja­dle w górę. Stu­ka­łem w szkło knyk­ciem i ucie­kały. Kiedy pompa prze­stała dzia­łać, woda zzie­le­niała.

Wy­cią­gnąć na jaw głę­binę. Zo­ba­czyć, jak wszystko lo­gicz­nie działa, za­mknięte za kru­chymi ścia­nami oka. Oka z mar­twymi ryb­kami.

.

Żółw Szari

Po­woli ni­czym żółw okrą­żam

sko­rupę ziemi. Je­stem od­wró­co­nym

stat­kiem w po­dróży do­okoła świata

na czte­rech łu­sko­wa­tych no­gach za­miast masz­tów.

Je­stem smo­kiem bez ma­rzeń, który po­woli

okrąża zie­mię. Ni­g­dzie nie ma ani jed­nej

księż­niczki. Je­den krok, dwa kroki, trzy.

Nie wiem, co jest da­lej. Po­woli

ni­czym żółw okrą­żam sko­rupę

ziemi. So­fia, San Fran­ci­sco.

Nie ro­zu­miem geo­gra­fii. Słu­cham

je­dy­nie mu­zyki nazw.

Do-re-mi-fa. La-la-la-la. Znam ty­siące

pio­se­nek. Po­ma­gają w dłu­gich po­dró­żach.

Okrą­żam po­woli zie­mię. Po­wta­rzam rze­czy,

które wiem. Czuję się jak w domu, za­wsze

gdy do­cie­ram na ko­niec świata.

Gdy sta­tek z na­zwami to­nie, śpie­wam.

.

Sko­rupa żół­wia

Jak trumna. Jak dwoje

lu­dzi, wcze­pio­nych jedno w dru­gie.

Jak dwie kromki chleba. Jak okładki

en­cy­klo­pe­dii. Jak okrą­głe ka­mie­nie. Jak

ka­mienna cela. Jak scho­wek. Jak

słoik. Jak osłona. Jak te­atralne

za­słony. Jak ma­ska. Jak okrą­gły stół,

pod któ­rym ba­wią się dzieci. Jak

łono z ko­ści.

.

Mu­cha w sa­mo­lo­cie

Dla G.G.

Pierw­szy raz tak wy­soko,

gdzie ani jedna mu­cha

nie le­ciała i gdzie, gdyby nie ty,

nikt by nie uwie­rzył,

jak swo­bod­nie wspi­nasz się

po bu­laju ni­czym po wiej­skim oknie

z wi­do­kiem na nie­do­stępny ogród

i za­pewne wspo­mi­nasz

kon­fi­turę ja­go­dową ze śmie­taną

albo inne ziem­skie roz­ko­sze

swo­jego krót­kiego dzie­ciń­stwa:

roz­kwi­tłe nie­bie­skie śliwy, białą aka­cję,

bzy­cze­nie le­ni­wym po­po­łu­dniem

nad trumną sta­ruszka,

gdy na­dal jesz­cze mo­głaś sły­szeć

echo wła­snego lotu

i by­łaś wy­star­cza­jąco ważna,

by chciano cię za­bić na stole.

Te­raz po­ru­szasz się szyb­ciej

niż zwy­kle, w jed­nym se­zo­nie

okrą­żasz kilka kon­ty­nen­tów

i twoje cha­otyczne tra­jek­to­rie

roz­cią­gają się na kon­kret­nych tra­sach

z punktu A do punktu B.

Oczy, te fa­se­towe ru­biny

w skarbcu głowy,

oszli­fo­wane nie do po­zna­nia,

jak gład­kie plek­si­gla­sowe szyby,

przez które wi­dok jest je­den

i ten sam pod każ­dym moż­li­wym ką­tem:

nie­skoń­czone niebo, gdzie­nie­gdzie chmury,

nie­ja­sna pa­ję­czyna dróg.

Która z two­ich pra­przod­kiń

wy­obra­żała so­bie po­dobną przy­szłość:

skła­dane sto­liki, za­wa­lone

pół­fa­bry­ka­tami pod ci­śnie­niem,

a ty, nie­po­cie­szona, od­wró­cona ple­cami

do tego wszyst­kiego, opa­dła z sił,

wy­pi­jasz zlęk­niony łyk

je­dy­nie kawy z cu­krem,

po czym od nowa przy­kle­jasz nogi

do swego owal­nego okna,

które – uwierz mi – ni­gdy

się przed tobą nie otwo­rzy.

Mały owad z wą­tłą ssawką

i nie­po­trzeb­nymi krysz­ta­ło­wymi skrzy­dłami,

na­wet Jo­nasz nie czuł się

tak sa­motny w brzu­chu wie­lo­ryba.

I je­śli sa­mo­lot przy­pad­kiem spad­nie

po­środku wiel­kiego oce­anu,

je­dy­nie twoje czte­ro­gło­skowe ciało

nie zo­sta­nie od­na­le­zione, mu­cho.

.

Śmierć psz­czół

Skoro ale­go­ryczne zwie­rzęta za­czy­nają wy­mie­rać, to zna­czy,

że ale­go­ry­zo­wany au­tor także umrze. Pa­trząc ale­go­rycz­nie,

ko­niec świata za­czyna się koń­cem tego, co o świe­cie na­pi­sano, co z ko­lei

za­czyna się koń­cem świata, tak jak brak snów jest bra­kiem

śnią­cego, któ­remu po­zwo­lono, by śnił tylko sie­bie.

Dla­tego po­śnijmy psz­czoły, za­nim wy­gi­nęły

wśród pe­sty­cy­dów, pa­to­ge­nów i ge­ne­tycz­nie mo­dy­fi­ko­wa­nych ro­ślin lub

za­gu­biły się na elek­tro­ma­gne­tycz­nych po­lach roz­kwi­tłych

te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych: po­mysł na rój, który roz­wala ul, ob­raz,

który po­łyka mo­del, po­etycki kosz­mar, przez który drzewa

są tą kartką pa­pieru. Dla­tego po­śnijmy psz­czoły tak, jak Ary­sto­te­les

śnił o tym, że zbie­rają miód z po­wie­trza „o wscho­dzie

gwiazd, gdy tę­cza opada”, albo jak ran­kiem

pierw­sza psz­czoła trąbi, by obu­dzić po­zo­stałe (we­dług Pli­niu­sza Sta­rego),

by do­trzeć z prze­ra­że­niem do strasz­nego brzę­cze­nia w ulach

psz­cze­la­rza im­pe­rium We­rgi­liu­sza. Po­dob­nie Sha­ke­spe­are

w Hen­ryku V wy­chwala mio­do­dajne ro­bot­nice, które

pra­wem na­tury „dają kró­le­stwom na­ukę po­rządku”

w prze­ci­wień­stwie do dia­błów w Raju utra­co­nym Mil­tona, ro­jów

po­li­ty­ków uwi­ja­ją­cych się po „cy­ta­deli sło­mia­nej przed­mie­ściu”.

Mo­rał: za­py­la­nie wy­obra­że­nia nie jest wy­obra­żo­nym

za­py­la­niem. Co by się stało z tym wier­szem,

gdy­bym nie mógł pójść na targ ku­pić sło­ika miodu li­po­wego

albo kostki wo­sku od któ­re­goś sta­ruszka? Gdy by­łem mały,

po­wie­trze na wsi drżało w po­łu­dnie jak śre­żoga od dźwięku, nie­wi­doczna

ko­siarka, ty­siąc­skrzy­dła, nie­ru­chomo się po­ru­sza­jąca; lecz na studni

ma­te­ria­li­zo­wały się żółto-czarne sil­niki: małe, kru­che ciała,