Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po latach Anne Shirley w końcu poślubia swojego ukochanego, doktora Gilberta Blythe’a. Państwo młodzi nie byliby sobą, gdyby nie znaleźli urokliwego miejsca, w którym mogliby rozpocząć wspólne życie! Przeprowadzają się nad zatokę Four Winds, gdzie Gilbert przejmuje praktykę lekarską po wuju, i zamieszkują w wymarzonym domu. Z jego okien widać światło latarni, które o zmierzchu rozbłyska niczym najwspanialsza gwiazda. Latarnik, kapitan Jim, zna historię całej okolicy – także romantyczną przeszłość domu Blythe’ów – i spisuje ją w swoim dzienniku.
Anne szybko udaje się nawiązać przyjaźnie w nowym miejscu. Bardzo polubiła Leslie Moore – młodą sąsiadkę, która opiekuje się ciężko chorym mężem – ale czuje, że istnieje między nimi dystans. Czyżby dotknięta niejedną rodzinną tragedią Leslie zazdrościła Blythe’om ich idealnego życia? Czy naprawdę Anne musi sama doświadczyć nieszczęścia i straty, by kobiety się do siebie zbliżyły?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 342
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OD TŁUMACZKI
Oddając Czytelniczkom i Czytelnikom nowy przekład kolejnego tomu kultowego cyklu powieści o Anne, jestem świadoma „zdrady”, jaką popełniam wobec pokolenia ich matek i babć, do których zresztą zaliczam też siebie. Tak jest – razem z wydawcą doszliśmy do wniosku, że w czasach, kiedy wszystkie dzieci wiedzą, że żadna Kanadyjka nie ma na imię Ania, Janka czy Zosia, a żaden Kanadyjczyk nie nazywa się Mateusz czy Karolek, pora przywrócić wszystkim, a nie tylko wybranym (jak w poprzednich przekładach), bohaterkom i bohaterom książki ich prawdziwe imiona, a nazwom geograficznym na Wyspie Księcia Edwarda ich oryginalne brzmienie (ofiarą tej zasady padła też w tej części nazwa Przystań Czterech Wiatrów, co odnotowuję nie bez pewnego żalu). W tym tomie Anne jest już zresztą dorosłą kobietą i zdrabnianie jej imienia wydaje mi się po prostu niewłaściwe i nienaturalne.
Podejmując się kolejnego przekładu (a w ostatnich latach nastąpił prawdziwy ich wysyp), postawiłam sobie za cel jak najściślejszą wierność wobec oryginału i realiów życia na Wyspie Księcia Edwarda. Odwiedziłam w tym celu liczne fora internetowe, blogi i grupy na Facebooku poświęcone życiu i twórczości Lucy Maud Montgomery. Należą do nich osoby, które doskonale znają wszystkie jej książki, także w oryginale, i od lat analizują nowe przekłady, bezlitośnie demaskując nawet najmniejsze błędy i nieścisłości. Każda z tych osób ma swoje zdanie na przykład w kwestii tłumaczenia nazwy Green Gables, od ponad stu lat znanej w Polsce jako Zielone Wzgórze. W sieci dostępne są zdjęcia z Wyspy Księcia Edwarda, można więc sobie obejrzeć, jak wyglądają słynne „czerwone drogi” czy odtworzona na podstawie opisu w książce i korespondencji autorki farma rodzeństwa Cuthbertów. Dzięki uprzejmości Bernadety Milewski (autorki bloga „Kierunek Avonlea”), która nie tylko jest kopalnią wiedzy o LMM, zna na wyrywki wszystkie jej książki i tropi w nich z dociekliwością detektywa wątki autobiograficzne, ale też co roku spędza na Wyspie Księcia Edwarda kilka miesięcy i współpracuje z L.M. Montgomery Literary Society, mogłam dowiedzieć się, jak istotne dla autorki było słowo gable. Nazwa ta już od pierwszego przekładu sprawiała tłumaczom kłopoty. Gable po angielsku to termin architektoniczny, oznaczający trójkątną ścianę łączącą dwie części dwuspadowego dachu. Po polsku jest to „szczyt”. Niestety słowo „szczyt” Polakom kojarzy się głównie z górami, dlatego już pierwsza tłumaczka zmieniła oryginalne Green Gables na Zielone Wzgórze, które tak wryło się w pamięć kolejnych pokoleń, że aż do tej pory nikt nie odważył się zbadać, czy tam w ogóle było jakieś wzgórze. Otóż nie było. Ale to nie dlatego zdecydowałam się zrobić wyłom w tradycji i nazwać ten dom Zielone Szczyty. Zrobiłam to po tym, jak przyjrzałam się na zdjęciach tamtejszemu budownictwu, w którym właśnie te szczyty najbardziej rzucają się w oczy. Niektóre domy mają ich po kilka. Istnieje książka Nathaniela Hawthorne’a pod tytułem The House of the Seven Gables [Dom o siedmiu szczytach], którą L.M. Montgomery czytała w roku 1903. Swój pokój w domu dziadków Macneillów, u których się wychowała, nazywała zawsze gable room – i tę nazwę (east gable room) nadała pokoikowi Anne. Było to dla niej niemal magiczne miejsce, o którym napisała nawet kilka wierszy. W tym tomie nazwa Zielone Szczyty pojawia się tylko sporadycznie, ponieważ Anne już tam nie mieszka.
Fikcyjna nazwa Four Winds obejmuje prawdopodobnie całą tę część wybrzeża. W jej skład wchodzą liczne słabo zaludnione siedliska, takie jak Four Winds Harbour (gdzie zamieszkali Blythe’owie), Harbour Head i wioska rybacka niewymieniona z nazwy, a także całe Glen St. Mary.
Za absolutnie bezcenne informacje serdecznie dziękuję Bernadecie Milewski, autorce bloga „Kierunek Avonlea”, oraz panu Stanisławowi Kucharzykowi, który od lat bada florę Wyspy Księcia Edwarda, a swoją wiedzą dzieli się na blogu „Zielnik L.M. Montgomery”. To on jest autorem nieoficjalnej (bo oficjalnej brak) polskiej nazwy mayflowers (majowniki), ulubionych kwiatów LMM (Epigaea repens), o których autorka często wspomina w swoich książkach.
Anna Bańkowska
Laurze, na pamiątkę dawnych czasów
Nasi bliscy
Pobudowali im świątynie,
a w nich
Modlą się do znanych nam bogów;
i mieszkają
W małych uroczych domkach.
Rupert Brooke, The Song of the Pilgrims[Pieśń pielgrzymów]
ROZDZIAŁ I
W Zielonych Szczytach na strychu
– CO ZA SZCZĘŚCIE, że już koniec z geometrią! – westchnęła z mściwą satysfakcją Anne Shirley, wrzucając do wielkiego kufra z książkami wysłużone dzieło Euklidesa.
Zatrzasnąwszy triumfalnie wieko, usiadła na nim i spojrzała szarymi jak niebo o brzasku oczami na Dianę Wright, która przyglądała się jej z drugiego końca strychu.
Strych był mrocznym, tajemniczym i rozkosznym miejscem, takim jak wszystkie strychy być powinny. Przez otwarte okno, przy którym siedziała Anne, wpadało ciepłe, aromatyczne powietrze sierpniowego popołudnia; za oknem szeleściły targane wiatrem gałęzie topoli. Dalej ciągnęły się lasy z magiczną Aleją Zakochanych oraz stary jabłoniowy sad, gdzie obficie dojrzewały już różowe owoce, a nad tym wszystkim, na tle błękitnego nieba, kłębił się wał śnieżnobiałych obłoków. Za drugim oknem przebłyskiwały w oddali zwieńczone bielą fale Zatoki Świętego Wawrzyńca, na której niczym klejnot unosiła się Abegweit. Ta łagodniejsza, śliczna indiańska nazwa[1] już dawno odeszła w zapomnienie, zastąpiona bardziej prozaiczną – Wyspa Księcia Edwarda.
Diana Wright, z którą ostatnio widzieliśmy się trzy lata wcześniej, zdążyła w tym czasie upodobnić się nieco do statecznej matrony, ale jej czarne oczy pozostały równie błyszczące, policzki równie różowe, a dołeczki równie czarujące jak za dawnych lat, kiedy to z Anne Shirley w ogrodzie Sadowej Górki przysięgały sobie wieczną przyjaźń. W ramionach trzymała uśpione stworzonko z czarnymi loczkami, które mieszkańcy Avonlea od dwóch lat znali jako małą Anne Cordelię. Dlaczego Anne – oczywiście wiedziano, natomiast wszystkich intrygowała owa Cordelia, gdyż ani w rodzinie Wrightów, ani w rodzinie Barrych jako żywo nigdy nie było nikogo o tym imieniu. Pani Harmonowa Andrews rozpowiadała, że Diana musiała je znaleźć w którymś z powieścideł, i dziwowała się, dlaczego Fred nie miał dość rozumu, by do tego nie dopuścić. Ale Diana i Anne tylko się do siebie uśmiechały. Obie dobrze wiedziały, skąd wzięło się drugie imię małej Anne Cordelii.
– Ty zawsze nienawidziłaś geometrii – przypomniała jej Diana z uśmiechem. – I chyba cieszysz się, że wreszcie kończysz z nauczaniem.
– Ach, ja przecież zawsze lubiłam uczyć! Wszystkiego oprócz geometrii. Te trzy lata w Summerside były naprawdę przyjemne. Pani Harmonowa uprzedziła mnie, kiedy już wróciłam, żebym się nie spodziewała po życiu małżeńskim czegoś lepszego niż po nauczaniu. Najwyraźniej uważa, podobnie jak Hamlet, że lepiej „znosić zło znane, niż rzucać się w nowe”[2].
Śmiech Anne, tak samo beztroski i urzekający jak niegdyś, ale bogatszy o nutę słodyczy i dojrzałości, wypełnił cały strych. Marilla, która w kuchni na dole smażyła konfitury ze śliwek, aż się rozpromieniła, ale zaraz westchnęła, przypomniawszy sobie, jak rzadko w Zielonych Szczytach będzie teraz rozbrzmiewał ten miły dźwięk. W całym życiu nic nie uszczęśliwiło jej tak, jak wiadomość o spodziewanym ślubie Anne z Gilbertem Blythe’em, a jednak się okazało, że na każdą radość musi nałożyć się leciutki cień smutku. Przez ostatnie trzy lata Anne często przyjeżdżała do domu na wakacje i weekendy, podczas gdy w najbliższej przyszłości będzie to możliwe najwyżej dwa razy w roku.
– Nie możesz martwić się gadaniem pani Harmonowej – przekonywała przyjaciółkę Diana ze spokojną pewnością czteroletniej małżonki. – Życie małżeńskie ma oczywiście swoje blaski i cienie, więc nie spodziewaj się, że wszystko zawsze będzie usłane różami. Ale zapewniam cię, że jeśli wychodzi się za właściwego człowieka, to można się czuć szczęśliwą.
Anne powstrzymała się od uśmiechu. Te pozy „doświadczonej matrony”, które czasem przybierała Diana, zawsze ją trochę bawiły.
„Pewnie po czterech latach małżeństwa też będę się tak wymądrzać – myślała. – Chociaż może ustrzeże mnie przed tym moje poczucie humoru”.
– Czy już ustaliliście, gdzie zamieszkacie? – spytała Diana, przytulając córeczkę typowym dla matek, niepowtarzalnym gestem.
Na ten widok serce Anne zawsze przeszywał przyjemny, acz dziwnie bolesny dreszcz, który napełniał je słodyczą, niewypowiedzianymi marzeniami i nadziejami.
– Tak. To właśnie chciałam ci powiedzieć, kiedy przez telefon prosiłam, żebyś tu dziś przyszła. Nawiasem mówiąc, w głowie mi się nie mieści, że już mamy w Avonlea telefony. To się wydaje tak absurdalnie nowoczesne jak na tę starą, poczciwą wioskę!
– Możemy za to dziękować Kołu Entuzjastów Avonlea. Gdyby nie wzięli sprawy w swoje ręce, nigdy byśmy się nie doczekali dociągnięcia linii. Wylano na nich tyle kubłów zimnej wody, że każde inne stowarzyszenie dawno by się zniechęciło, a oni jednak wytrwali. Tak bardzo przysłużyliście się Avonlea, zakładając to Koło! A jak świetnie bawiliśmy się na zebraniach! Czy da się zapomnieć o pomalowanej na niebiesko świetlicy albo o udaremnionym pomyśle Judsona Parkera, żeby obwiesić płot reklamami lekarstw?
– Wcale nie wiem, czy tak bardzo jestem wdzięczna KEA za te telefony. Owszem, są wygodniejsze niż nasz dawny system sygnalizacji za pomocą świecy. I jak mówi pani Rachel: „Avonlea musi iść z postępem, ot co!”. Ale mimo wszystko nie chcę, żeby nasza wioska została skażona tymi „nowoczesnymi niewygodami”, jak powiada pan Harrison, kiedy chce być dowcipny. Wolałabym, żeby wciąż wszystko było jak za starych, dobrych czasów. To głupie, sentymentalne i niemożliwe, toteż natychmiast stanę się rozsądna, praktyczna i ustępliwa. Telefon, jak przyznaje pan Harrison, to „dobry wynalazek”, nawet jeśli wiesz, że prawdopodobnie pół tuzina ciekawskich słucha twojej rozmowy.
– To właśnie jest najgorsze – westchnęła Diana. – Ten trzask podnoszonych słuchawek, kiedy do kogoś dzwonisz! Podobno pani Harmonowa Andrews uparła się, żeby założono jej aparat w kuchni, tak aby mogła podsłuchiwać rozmowy, a jednocześnie mieć oko na garnki. Dzisiaj, kiedy do mnie dzwoniłaś, wyraźnie słyszałam bicie tego dziwnego zegara Pye’ów, więc z pewnością słuchała nas Josie albo Gertie.
– Ach, to dlatego zapytałaś, czy mamy w Zielonych Szczytach nowy zegar! Nie rozumiałam, o co ci chodzi, ale rzeczywiście usłyszałam potem ten charakterystyczny trzask. Na pewno ktoś u Pye’ów odwieszał ze złością słuchawkę. Ale to nieważne. Jak mówi pani Rachel: „Pye’owie zawsze byli i pozostaną Pye’ami na wieki wieków, amen”. Pomówmy o czymś przyjemniejszym, na przykład o moim przyszłym domu.
– Och, Anne, i gdzie on będzie? Oby gdzieś niedaleko!
– No niestety nie, to jest ten minus. Gilbert chce osiąść w Four Winds Harbour, sześćdziesiąt mil stąd.
– Sześćdziesiąt! Równie dobrze mogłoby być sześćset – westchnęła Diana.
– Musisz koniecznie tam przyjechać. To najpiękniejsza zatoka na Wyspie. Jest tam na cyplu wioska o nazwie Glen St. Mary, gdzie od pięćdziesięciu lat praktykuje doktor David Blythe, stryjeczny dziadek Gilberta. Teraz wybiera się na emeryturę, a jego miejsce ma zająć Gilbert. Doktor Blythe chce jednak zatrzymać swój dom, więc będziemy musieli poszukać jakiegoś miejsca dla siebie. Nie wiem jeszcze, jak będzie wyglądało i gdzie je znajdziemy, ale w wyobraźni mam już ten mój wymarzony domek całkowicie urządzony: taki malutki, uroczy zameczek ze snu.
– A dokąd pojedziecie w podróż poślubną?
– Donikąd. Nie rób takiej zgorszonej miny, kochana, bo wyglądasz jak pani Harmonowa Andrews. Ona bez wątpienia raczy zauważyć, że jak kogo nie stać na „poślubną turę”, to rozsądnie zrobi, jeśli będzie siedział na miejscu. A potem nie omieszka wspomnieć, że Jane na swoją wyjechała do Europy. Ja zaś chcę spędzić miodowy miesiąc w Four Winds, w moim kochanym, wymarzonym domku.
– I postanowiłaś nie mieć druhen?
– Tak, bo nie widzę nikogo, kto by się nadawał. Ty, Phil, Priscilla i Jane wyprzedziłyście mnie na ślubnym kobiercu, a Stella pracuje w Vancouver. Poza wami nie mam żadnych pokrewnych dusz, a nie chcę druhny, która nią nie jest.
– Ale welon chyba będziesz miała? – zaniepokoiła się Diana.
– O tak, inaczej nie czułabym się jak panna młoda. Pamiętam, jak powiedziałam Matthew tego dnia, kiedy przywiózł mnie do Zielonych Szczytów, że pewnie nigdy nią nie zostanę, bo kto by zechciał poślubić kogoś tak brzydkiego, chyba że jakiś zagraniczny misjonarz. Pomyślałam sobie, że zagraniczni misjonarze nie mogą sobie pozwolić na wybrzydzanie w kwestii urody, skoro chcą narażać dziewczynę na życie wśród ludożerców. A tymczasem... Szkoda, że nie widziałaś tego misjonarza, za którego wyszła Priscilla! Jest tak przystojny i nieprzenikniony jak ci wszyscy bohaterowie naszych dawnych marzeń, a poza tym ubiera się najlepiej ze wszystkich znanych mi mężczyzn i zachwyca go „eteryczna, złocista” uroda Priscilli. Ale oczywiście w Japonii nie ma kanibali.
– Twoja suknia ślubna to istne marzenie – westchnęła Diana z zachwytem. – Wyglądasz w niej jak królowa, taka wysoka i smukła... Jak ci się udaje zachować szczupłą figurę? Ja jestem już taka gruba, że niedługo w ogóle nie będę miała talii.
– Tusza i szczupłość to chyba kwestia przeznaczenia. W każdym razie nie usłyszysz od pani Harmonowej tego, co mi powiedziała, kiedy wróciłam z Summerside: „No cóż, Anne, jesteś tak samo koścista jak zawsze”. „Smukła” brzmi całkiem romantycznie, ale „koścista” to zupełnie co innego.
– Pani Harmonowa opowiada o twojej wyprawie. Przyznaje, że jest tak ładna jak jej córki, chociaż Jane poślubiła milionera, a ty wychodzisz tylko za „biednego młodego lekarza bez centa przy duszy”.
Anne się zaśmiała.
– Moje suknie rzeczywiście są śliczne. Lubię ładne rzeczy. Pamiętam swoją pierwszą wyjściową sukienkę w życiu, z brązowej wełenki z jedwabiem, którą Matthew podarował mi na szkolny koncert. Przedtem wszystko, co miałam, było strasznie brzydkie. W tamten wieczór wydało mi się, że wkroczyłam do nowego świata.
– Gilbert recytował wtedyBingen nad Renem[3] i przy słowach „Jest tam też inna dziewczyna, nie siostra” patrzył prosto na ciebie[4]. A ty się wściekłaś, bo włożył sobie do kieszonki bibułkową różę, która wypadła ci z włosów. Nie wyobrażałaś sobie nawet, że kiedyś za niego wyjdziesz.
– No dobrze, to kolejny dowód na to, że naszym życiem rządzi przeznaczenie – przyznała Anne ze śmiechem, kiedy schodziły na dół.
ROZDZIAŁ II
Wymarzony dom
W CAŁEJ HISTORII Zielonych Szczytów nie widziano tam takiego ożywienia. Nawet Marilla nie kryła ekscytacji, co samo w sobie było zjawiskiem godnym odnotowania.
– W tym domu jeszcze nigdy nie odbył się żaden ślub – tłumaczyła się ze swego stanu pani Lynde. – Pamiętam z czasów dzieciństwa, jak pewien stary pastor twierdził, że dom nie jest prawdziwym domem, dopóki nie uświęcą go narodziny, zaślubiny i śmierć. Śmierci już doświadczyliśmy, bo umarli tu moi rodzice i Matthew, narodzin także: dawno temu, zaraz po tym, jak wprowadziliśmy się tutaj, żona naszego parobka wydała na świat dziecko. Ale ślubu jeszcze nie było. Tak mi dziwnie, gdy pomyślę, że Anne wychodzi za mąż! Dla mnie w jakiś sposób nadal jest tą dziewczynką, którą Matthew przywiózł do nas czternaście lat temu. Nie potrafię pojąć, że stała się dorosła. I nigdy nie zapomnę, co czułam, kiedy zobaczyłam, że Matthew zamiast chłopca przywiózł dziewczynkę. Ciekawe, co stało się z tym wyczekiwanym przez nas chłopcem. Jaki los go spotkał?
– Cóż, to była naprawdę szczęśliwa pomyłka – orzekła pani Rachel Lynde. – Chociaż, nawiasem mówiąc, nie zawsze tak uważałam... Na przykład kiedy przyszłam poznać Anne, a ona urządziła mi tę straszną scenę. Ale od tego czasu wiele się zmieniło.
Pani Rachel westchnęła, ale zaraz znowu się ożywiła. Wobec takich wydarzeń jak śluby gotowa była pogrzebać dawne spory.
– Zamierzam dać Anne dwie z moich bawełnianych narzut. Tę w tabaczkowe pasy i tę w listki jabłoni. Podobno ostatnio znów stają się modne. Cóż, modne czy nie, nie wierzę, że jest coś ładniejszego na łóżko w gościnnym pokoju niż taka narzuta w listki. Muszę się zająć ich odświeżeniem, bo zaraz po śmierci Thomasa zaszyłam je w płóciennych workach i na pewno od tego czasu straciły kolor. Ale mamy jeszcze miesiąc, a bielenie na rosie czyni cuda.
Tylko miesiąc! Marilla westchnęła, po czym oświadczyła z dumą:
– Ja jej dam pół tuzina tych plecionych dywaników, które trzymam na strychu. Nigdy nie przypuszczałam, że zechce je mieć, są takie staroświeckie! Teraz każdy uznaje tylko pętelkowe maty, ale Anne sama mnie o nie poprosiła. Powiedziała, że woli je od innych, zresztą naprawdę są ładne. Uplotłam je z samych najładniejszych gałganków, przynajmniej miałam co robić w ciągu kilku ostatnich zim. I nasmażę jej tyle konfitur śliwkowych, żeby starczyło na cały rok. To dziwne, bo te ciemne śliwy od trzech lat nawet nie zakwitły i już myślałam, żeby je wyciąć. A tej wiosny całe okryły się bielą. Nie pamiętam, kiedy mieliśmy w Zielonych Szczytach taki zbiór.
– Cóż, chwała Panu, że Anne i Gilbert wreszcie się pobiorą. Zawsze się o to modliłam. – W tonie pani Rachel dźwięczała głęboka pewność, że to właśnie jej modlitwom należy zawdzięczać pomyślny obrót spraw. – Kiedy usłyszałam, że jednak nie zdecydowała się na tego młodzieńca z Kingsport, po prostu kamień spadł mi z serca. Owszem, jest bogaty, a Gilbert biedny... przynajmniej na razie, ale pochodzi z naszej Wyspy.
– I jest Gilbertem Blythe’em – dodała z satysfakcją Marilla, która prędzej by umarła, niż ubrała w słowa myśl, która zawsze czaiła się jej z tyłu głowy, ilekroć patrzyła na tego chłopca: że gdyby nie jej zapiekła duma, mógłby to być jej własny syn. Czuła teraz, że w jakiś tajemniczy sposób Anne przez swoje małżeństwo naprawia jej błąd sprzed lat, a z tamtego złego uporu rodzi się jakieś dobro.
Co do samej Anne, to czuła się tak szczęśliwa, że aż ją to przerażało. Zgodnie ze starym przesądem bogowie nie przepadają za zbyt szczęśliwymi śmiertelnikami, a już na pewno nie lubią ich pewne ludzkie istoty. I właśnie w pewien liliowy wieczór dwie z nich odwiedziły Anne tylko po to, aby przekłuć tęczową bańkę jej dobrego samopoczucia. Jeśli myśli, że skoro usidliła młodego doktora Blythe’a, to wygrała jakiś szczególny los na loterii, albo jeśli wyobraża sobie, że Gilbert nadal jest w nią tak samo zapatrzony jak za swych „dni zielonych”[5], to ich obowiązkiem jest przedstawić sprawy we właściwym świetle. A jednak obie te zacne panie nie należały do wrogów Anne, przeciwnie, naprawdę ją lubiły i zapewne broniłyby jej jak własnych młodych, gdyby ktoś inny ją zaatakował. Ludzka natura niekoniecznie musi być konsekwentna.
Pani Inglis – née Jane Andrews, że zacytujemy „Dziennik Przedsiębiorcy” – przybyła w towarzystwie swojej matki oraz pani Jasperowej Bell. U Jane jednak, w przeciwieństwie do obu starszych pań, lata małżeńskich utarczek nie naruszyły nic z wrodzonej życzliwości dla ludzi. „Sznur mierniczy wyznaczył jej dział wspaniały”[6]. Pomimo że wyszła za milionera – jak by powiedziała pani Lynde – małżeństwo Jane okazało się szczęśliwe, a bogactwo jej nie zepsuło. Nadal pozostała tą pogodną, zrównoważoną dziewczyną o różowych policzkach, szczerze cieszyła się szczęściem dawnej przyjaciółki i żywo interesowała się szczegółami jej wyprawy, chociaż ta nie mogła się równać z jej własnymi jedwabiami i klejnotami. Jane nie była specjalnie błyskotliwa i prawdopodobnie nigdy w życiu nie powiedziała nic godnego uwagi, ale też nigdy świadomie nie zraniła niczyich uczuć, co można by uznać za wprawdzie nieszczególny, lecz rzadki i godny pozazdroszczenia talent.
– Więc Gilbert jednak się nie wycofał – zauważyła pani Harmonowa Andrews, nie omieszkając zabarwić tej uwagi nutą zaskoczenia. – No cóż, Blythe’owie zwykle dotrzymują danego słowa, bez względu na to, co się stanie. Zobaczmy... Masz już dwadzieścia pięć lat, czyż nie? Za moich czasów taki wiek uważano za pierwszy próg. Ale ty wyglądasz dość młodo. Rudowłosi już tacy są.
– Rude włosy są teraz bardzo modne – powiedziała chłodno Anne, zmuszając się do uśmiechu.
Z biegiem lat rozwinęła znacznie swoje poczucie humoru, co pomogło jej przezwyciężyć wiele trudności, ale najwyraźniej nie obejmowało ono uwag na temat koloru włosów.
– No tak, tak – zgodziła się pani Harmonowa. – Człowiek nigdy nie wie, z jakimi dziwactwami mody przyjdzie mu się zetknąć. Cóż, Anne, całkiem ładne są te twoje rzeczy i bardzo pasują do twojej pozycji życiowej, prawda, Jane? Mam nadzieję, że będziesz bardzo szczęśliwa. W każdym razie życzę ci jak najlepiej. Długie narzeczeństwo nie zawsze kończy się dobrze, ale oczywiście w twoim przypadku nie można było temu zapobiec.
– Gilbert wygląda bardzo młodo jak na lekarza. Obawiam się, że ludzie nie zechcą mu zaufać – wieszczyła złowrogo pani Jasperowa Bell.
Potem zacisnęła usta na znak, że właśnie spełniła swój obowiązek i ma już czyste sumienie. Należała do kobiet, którym spod kapelusza z wyskubanym czarnym piórem zawsze wymykają się niesforne pukle.
Radość Anne z ładnej wyprawy została na krótko zmącona, ale tylko w zewnętrznej warstwie; nic bowiem nie mogło naruszyć pokładów jej głębokiego szczęścia, a szpileczki pań Bell i Andrews szybko poszły w zapomnienie, kiedy później pojawił się Gilbert. Wyruszyli razem aż do brzóz nad strumykiem, które w chwili zamieszkania Anne w Zielonych Szczytach były jeszcze młodziutkimi drzewkami, teraz zaś rozrosły się w wysokie białe kolumny baśniowego pałacu zmierzchu i gwiazd. W ich cieniu Anne i Gilbert omawiali, jak wszyscy zakochani, swój przyszły dom i nowe, wspólne życie.
– Znalazłem gniazdko dla nas, Anne.
– Och, gdzież ono jest? Mam nadzieję, że nie w samej wiosce? To by mi raczej nie odpowiadało.
– Nie, w samej wiosce nie było nic do wynajęcia. To mały, biały domek nad zatoką, w połowie drogi między Glen St. Mary a przylądkiem Four Winds. Stoi nieco na uboczu, ale kiedy zainstalujemy telefon, nie będzie to miało większego znaczenia. Jest pięknie usytuowany; okna wychodzą na zachód i błękitne wody zatoki. W pobliżu są piaszczyste wydmy, owiewane morskimi wiatrami i zraszane wodnym pyłem.
– A sam dom, Gilbercie? Nasz pierwszy dom? Jaki on jest?
– Nieduży, ale dla nas wystarczy. Na dole ma wspaniałą bawialnię z kominkiem, jadalnię z oknami na zatokę i mały pokoik, w którym chcę urządzić swój gabinet. To najstarszy budynek w Four Winds, zbudowano go około sześćdziesięciu lat temu, ale jest w niezłym stanie, a piętnaście lat temu przeszedł gruntowny remont: wymieniono mu gonty, tynki i podłogi. No i przede wszystkim wygląda na solidny. I podobno wiąże się z nim jakaś romantyczna historia, ale człowiek, od którego go wynająłem, jej nie zna. Podobno tylko kapitan Jim umie ją opowiedzieć.
– Kim jest kapitan Jim?
– Latarnikiem na przylądku Four Winds. Pokochasz tę latarnię, zobaczysz. Jest niesamowita, a o zmierzchu błyska jak najwspanialsza gwiazda. Będziemy ją widzieli z okien bawialni i przez frontowe drzwi.
– A kto jest właścicielem tego domu?
– Teraz jest to własność parafii prezbiteriańskiej z Glen St. Mary, a ja wynająłem go od jej zarządu. Ale przedtem należał do pewnej wiekowej damy, panny Elizabeth Russell, która zmarła zeszłej wiosny, a ponieważ nie miała bliskich krewnych, zapisała dom Kościołowi. Nadal stoją tam jej meble, większość z nich kupiłem za grosze, bo są tak staroświeckie, że zarząd koniecznie chciał się ich pozbyć. Mieszkańcy Glen St. Mary gustują, jak sądzę, w luksusowych brokatach i pretensjonalnych kredensach z lustrami, ale meble panny Russell są bardzo porządne i na pewno ci się spodobają.
– Jak na razie brzmi nieźle – ostrożnie zgodziła się Anne. – Ale nie samymi meblami żyje człowiek, a ty nie wspomniałeś jeszcze o najważniejszym. Czy przy domu są drzewa?
– Mnóstwo, moja driado! Za domem jest duży jodłowy zagajnik, przy ulicy rosną dwa rzędy włoskich topoli, a uroczy ogród otaczają pierścieniem brzozy. Frontowe drzwi wychodzą wprost na ogród, ale jest też inne wejście: mała furtka osadzona między dwiema jodłami. Zawiasy ma w jednym pniu, zasuwkę w drugim, a ich gałęzie tworzą nad nią łuk.
– Ach, jak się cieszę! Nie potrafiłabym żyć w miejscu, gdzie nie ma drzew, jakaś cząstka mnie umarłaby z głodu. W takim razie nie ma sensu pytać jeszcze o strumyk? To już byłby nadmiar szczęścia.
– Ależ jest i strumyk! Przecina róg ogrodu.
– A więc – rzekła Anne z westchnieniem największej satysfakcji – rzeczywiście jest to mój wymarzony dom i niczego więcej mi nie trzeba.
ROZDZIAŁ III
Kraina marzeń
– ZDECYDOWAŁAŚ JUŻ, KOGO zaprosisz na ślub? – spytała pani Rachel Lynde, pracowicie obrębiając serwetkę. – Już czas rozsyłać zaproszenia, nawet jeśli mają być nieoficjalne.
– Nie chcę zbyt wielkiego zgromadzenia – odparła Anne. – Zapraszamy tylko tych, których najbardziej kochamy: rodzinę Gilberta, państwa Allanów i Harrisonów.
– Kiedyś nie zaliczałaś pana Harrisona do najbliższych przyjaciół – wytknęła jej sucho Marilla.
– Cóż, przy pierwszym spotkaniu nie wydał mi się sympatyczny – przyznała Anne ze śmiechem na wspomnienie tamtego incydentu. – Ale z czasem znacznie się poprawił, a jego żona jest naprawdę przemiła. Będą także panna Lavendar i Paul.
– A jednak przyjadą w lecie na Wyspę? Myślałam, że wybierają się do Europy.
– Zmienili plany, kiedy im napisałam, że wychodzę za mąż. Wczoraj dostałam list od Paula. Pisze, że musi być na moim ślubie, bez względu na to, co się stanie z Europą.
– Ten dzieciak zawsze cię ubóstwiał – zauważyła pani Rachel.
– Ten „dzieciak” ma już dziewiętnaście lat.
– Jak ten czas leci! – odpowiedziała błyskotliwie pani Lynde.
– Może przyjedzie z nimi Charlotta Czwarta. Przysłała przez Paula wiadomość, że wybierze się, jeśli mąż ją puści. Ciekawe, czy nadal nosi te ogromne błękitne kokardy i czy mąż nazywa ją Charlottą czy Leonorą. Bardzo bym chciała mieć ją na swoim ślubie. Dawno temu uczestniczyłyśmy razem w innych zaślubinach. Mają zjechać do Chatki Ech w przyszłym tygodniu. Będą także Phil i wielebny Jo...
– Nie należy tak poufale wyrażać się o pastorze – upomniała ją surowo pani Rachel.
– Żona tak właśnie do niego mówi.
– Powinna mieć więcej szacunku dla jego świętego urzędu.
– Przecież pani sama nie zostawiała suchej nitki na niektórych pastorach – droczyła się z nią Anne.
– Tak, ale robiłam to z szacunkiem. Nigdy żadnemu nie nadawałam przezwisk.
Anne stłumiła uśmiech.
– No dobrze, są jeszcze Diana i Fred z dziećmi oraz Jane Andrews. Chciałam koniecznie zaprosić też pannę Stacy, ciotkę Jamesinę, Priscillę i Stellę. Ale Stella jest w Vancouver, Pris w Japonii, panna Stacy wyszła za mąż i mieszka w Kalifornii, a ciotka Jamesina wyjechała do Indii, gdzie mimo strachu przed wężami bada misyjne poletko swojej córki. To straszne, jak wszyscy rozproszyli się po świecie.
– Nie takie były intencje naszego Pana – stwierdziła autorytarnie pani Rachel. – Za moich młodych lat ludzie dorastali, żenili się i osiedlali w miejscu swego urodzenia albo gdzieś w pobliżu. Na szczęście ty zostajesz na Wyspie, bo już się bałam, że Gilbert po studiach zechce wyjechać gdzieś na koniec świata i ciebie też tam zaciągnie.
– Gdyby każdy zostawał na zawsze tam, gdzie się urodził, szybko zabrakłoby miejsca.
– Och, nie zamierzam się z tobą kłócić, Anne. Nie jestem przecież licencjatką. O której godzinie planujecie ceremonię?
– O dwunastej, w samo południe, jak mówią reporterzy z kronik towarzyskich. Będziemy mieli dość czasu, by złapać pociąg do Glen St. Mary.
– Ślub odbędzie się w salonie?
– Nie... Chyba że w razie deszczu. Chcemy się pobrać w sadzie, pod błękitnym niebem i w blasku słońca. A wie pani, gdzie i kiedy naprawdę chciałabym wyjść za mąż? W czerwcu, o wschodzie słońca, kiedy w ogrodach rozkwitną róże, wymknęlibyśmy się z Gilbertem w sam środek bukowego lasu i tam, pod zielonym sklepieniem, jak w jakiejś wspaniałej katedrze, złożylibyśmy sobie przysięgę.
Marilla, usłyszawszy to, prychnęła pogardliwie, a pani Lynde zrobiła zgorszoną minę.
– Co za dziwaczny pomysł! Nie wiadomo nawet, czy taki ślub byłby ważny. I co by powiedziała pani Harmonowa Andrews?
– I „w tym sęk cały”[7] – westchnęła Anne. – Tylu wspaniałych rzeczy w życiu nie robimy wyłącznie z obawy przed takimi paniami Andrews. – „Fakt, że to szkoda. Szkoda, że to fakt”[8].
– Czasem w ogóle cię nie rozumiem – poskarżyła się pani Lynde.
– Wiesz przecież, że Anne zawsze była romantyczką – przypomniała jej Marilla.
– Cóż, małżeństwo pewnie ją z tego wyleczy – pocieszyła się pani Rachel.
Anne roześmiała się tylko, po czym wymknęła się na Aleję Zakochanych. Odnalazł ją tam Gilbert i jakoś żadne z nich nie zgłaszało ani obaw, ani nadziei na to, że życie małżeńskie wyleczy ich z romantyzmu.
W następnym tygodniu do Chatki Ech zjechali jej mieszkańcy i w Zielonych Szczytach nie posiadano się z radości. Panna Lavendar zmieniła się tak niewiele, że te trzy lata, które minęły od jej ostatniej wizyty na Wyspie, wydały się jedną chwilą, ale na widok Paula Anne dosłownie zaniemówiła. Czy ten wspaniały mężczyzna, który ma już sześć stóp wzrostu, to jej dawny uczeń z avonleaskiej szkoły?
– Wiesz, jak staro się przy tobie czuję? Muszę zadzierać głowę!
– Pani, moja nauczycielko, nigdy się nie zestarzeje. Razem z mamą Lavendar należycie do tych śmiertelniczek, które miały szczęście odnaleźć Źródło Młodości i z niego pić. Ale zaraz... Jak wyjdzie pani za mąż, to przecież nie będę pani nazywał panią Blythe! Dla mnie zawsze będzie pani nauczycielką... Nauczycielką, której zawdzięczam najlepsze lekcje w życiu. Coś pani pokażę.
Tym czymś okazał się tomik wierszy w wydaniu kieszonkowym. Paul niektórym swoim fantazjom nadał poetycką formę, a wydawcy tym razem nie odnieśli się do młodego debiutanta z właściwym im sceptycyzmem. Anne z prawdziwym zachwytem przeczytała te urocze utwory dobrze rokującego poety.
– Jeszcze będziesz sławny, Paul. Zawsze marzyłam, aby mieć sławnego ucznia, na przykład rektora college’u, a jeszcze lepiej: wielkiego poetę. Pewnego dnia będę się przechwalać, że spuściłam lanie wielkiemu Paulowi Irvingowi... Ale przecież nigdy tego nie zrobiłam, prawda? Żeby przepuścić taką okazję! Chociaż kiedyś chyba zatrzymałam cię w kozie.
– Pani sama może być sławna, nauczycielko. W ciągu ostatnich trzech lat widziałem sporo pani utworów.
– Nie. Wiem, na co mnie stać. Mogę pisać poezje, drobne fantastyczne historyjki lubiane przez dzieci i dobrze opłacane przez wydawców, ale nic naprawdę wielkiego. Moją jedyną szansą na nieśmiertelność jest kącik w twoich wspomnieniach.
Charlotta Czwarta nie nosiła już błękitnych kokard, ale jej piegi nadal rzucały się w oczy.
– Nigdy nie myślałam, że tak się poniżę, aby wyjść za jankesa, panno Shirley, psze pani. Ale człowiek nigdy nie wie, co go czeka, więc nie jest niczemu winien. Już taki się rodzi, i tyle.
– Teraz sama jesteś jankeską, skoro za jankesa wyszłaś.
– No skąd, panno Shirley, psze pani, w życiu! Nie zostałabym nią, nawet gdybym wyszła za dziesięciu jankesów! Tom jest całkiem miły, a poza tym pomyślałam sobie, że nie powinnam być taka przebierna, bo jeszcze zostanę na lodzie. On nie pije ani nie gdera, bo kiedy nie je, to pracuje, więc w sumie to może być.
– Czy nazywa cię Leonorą?
– Och, nie! Nie wiedziałabym, do kogo mówi. Oczywiście na ślubie musiał powiedzieć: „Biorę sobie ciebie, Leonoro”, i przyznam się pani, że od tej pory mam okropne wrażenie, że nie zwracał się do mnie i że ten ślub nie jest ważny. A więc teraz sama idzie pani za mąż, panno Shirley, psze pani? Zawsze myślałam, że chciałabym wyjść za dochtora. Byłby pod ręką, gdyby dzieciaki dostali świnki czy krupu. Tom jest tylko murarzem, ale ma naprawdę dobry charakter. Jak żem go zapytała: „Tomie, czy mogę jechać na ślub panny Shirley? To znaczy i tak pojadę, ale wolałabym za twoją zgodą”, to mi tylko powiedział: „Jak chcesz, Charlotto, mnie tam pasuje wszystko to, co i tobie”. To jest dopiero mąż, co nie?
Philippa i wielebny Jo zjechali do Zielonych Szczytów w przeddzień ślubu. Philippa i Anne w pierwszej chwili nie mogły się sobą nacieszyć, ale już wkrótce pogrążyły się w spokojnej, poufnej pogawędce o dawnych i przyszłych wydarzeniach.
– Królowo Anne, jesteś tak samo królewska jak zawsze. Ja po urodzeniu dzieci strasznie schudłam i nie wyglądam już tak dobrze, ale Jo chyba nadal się podobam. Przynajmniej już się tak od siebie nie różnimy. Jak to wspaniale, że wychodzisz za Gilberta! Roy Gardner jednak w ogóle się nie nadawał, teraz to widzę, chociaż w swoim czasie czułam się strasznie zawiedziona. Bo wiesz, Anne, jednak okrutnie się z nim obeszłaś.
– Ale już się pocieszył, z tego, co mi wiadomo.
– O tak, ma uroczą żonę i są idealnie szczęśliwi. Bo „Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim”[9], tak mówią Jo i Biblia, a to dla mnie wystarczające autorytety.
– Czy Alec i Alonzo też się już pożenili?
– Tylko Alec. Kiedy tak z tobą gadam, od razu wracają do mnie wspomnienia naszych cudownych czasów w Ustroniu Patty. Jak świetnie się wtedy bawiłyśmy!
– Byłaś tam może ostatnio?
– O tak, zachodzę dość często. Panna Patty i panna Maria nadal przesiadują z drutami przy kominku. To mi przypomina, że mam dla ciebie ślubny prezent od nich. Zgadnij jaki?
– Nigdy bym nie zgadła. Skąd w ogóle wiedziały o moim ślubie?
– Och, no ode mnie. Odwiedziłam je w zeszłym tygodniu i bardzo się zaciekawiły. Dwa dni temu panna Patty przysłała mi liścik z zapytaniem, czy zabrałabym prezent dla ciebie. Co z Ustronia Patty najbardziej chciałabyś dostać?
– Chyba nie sugerujesz, że panna Patty przysłała mi swoje porcelanowe psy?
– To sama zobacz. Są w moim kufrze na górze. Mam też list... Poczekaj, przyniosę go.
Droga Panno Shirley – pisała panna Patty – Marię i mnie bardzo poruszyła wiadomość o Pani zbliżającym się ślubie. Przesyłamy Pani nasze najlepsze życzenia. My nigdy nie wyszłyśmy za mąż, ale nie mamy nic przeciwko zawieraniu małżeństw przez inne osoby. Proszę przyjąć od nas porcelanowe psy. Zamierzałam zapisać je Pani w testamencie, ponieważ zauważyłam, że darzy je Pani prawdziwym uczuciem. Ale Maria i ja spodziewamy się jeszcze długo pożyć (D.V.[10]), więc postanowiłam dać je Pani, dopóki jest Pani młoda. Zechce Pani pamiętać, że Gog patrzy w prawo, a Magog w lewo.
– Wyobraź sobie te śliczne psy przy kominku mojego wymarzonego domu! – zachwycała się Anne. – W życiu nie spodziewałam się tak wspaniałego prezentu.
Wieczorem w Zielonych Szczytach trwały gorączkowe przygotowania do następnego dnia, ale o zmierzchu Anne wymknęła się z domu. Na ten ostatni panieński wieczór zaplanowała sobie pewną małą pielgrzymkę i chciała ją odbyć sama. Odwiedziła grób Matthew na wiejskim cmentarzyku pod topolami, gdzie w milczeniu spędziła chwilę ze wspomnieniami i nieśmiertelną miłością.
– Jakże cieszyłby się Matthew, gdyby mógł być z nami jutro – szepnęła. – Ale wierzę, że wie o wszystkim i gdzieś tam się cieszy. Czytałam gdzieś, że „umarli są tylko wówczas umarłymi dla nas, gdy o nich zapomnimy”[11]. Więc Matthew nigdy nie będzie dla mnie martwy, bo nigdy go nie zapomnę.
Położyła na grobie przyniesione kwiaty i ruszyła wolno w dół długiego wzgórza. Wieczór był prześliczny, pełen uroczych blasków i cieni. Na zachodzie snuły się szkarłatne i bursztynowe obłoki, rozdzielone długimi smugami seledynowego nieba. W oddali migotało morze, z brunatnego brzegu dobiegał nieustanny szum fal. Wszędzie wokół niej, nad dobrze znanymi i tak jej drogimi lasami, polami i wzgórzami, unosiła się cudowna wiejska cisza.
– Historia się powtarza – zauważył Gilbert, który spotkał się z nią przy furtce domostwa Blythe’ów. – Pamiętasz nasz pierwszy spacer tą ścieżką, nasz pierwszy w ogóle wspólny spacer?
– Wracałam tędy z cmentarza. Też był zmierzch, ty akurat wyszedłeś przez furtkę, a ja przełknęłam dumę i odezwałam się do ciebie.
– A wtedy przede mną otworzyło się niebo – dodał Gilbert. – Od tej chwili zacząłem czekać na kolejne dni. Kiedy pożegnałem cię pod domem, czułem się jak najszczęśliwszy chłopak na świecie. Anne wreszcie mi wybaczyła!
– Myślę, że to ty miałeś mi najwięcej do wybaczenia. Byłam wstrętną niewdzięcznicą... Przecież wtedy nad stawem uratowałeś mi życie! Jak ja nienawidziłam tego ciężaru poczucia winy! Właściwie wcale nie zasługuję na szczęście, które mnie spotkało.
Gilbert roześmiał się i mocniej ścisnął dziewczęcą dłoń z pierścionkiem z perełkami – Anne nie chciała takiego z brylantem.
– Odkąd odkryłam, że brylanty nie są purpurowe, jak te z moich marzeń, przestałam je lubić. Zawsze będą mi przypominać to wielkie rozczarowanie.
– Ale według starej legendy perły zwiastują łzy – protestował Gilbert.
– Tego się nie obawiam. Zresztą łzy mogą płynąć z radości, tak samo jak ze smutku. Ja w najszczęśliwszych chwilach zawsze miałam łzy w oczach... Na przykład kiedy Marilla powiedziała mi, że mogę zostać w Zielonych Szczytach, albo kiedy Matthew podarował mi moją pierwszą ładną sukienkę... Albo jak usłyszałam, że wyzdrowiejesz z tyfusu. Dlatego proszę cię o pierścionek z pereł, a ja chętnie przyjmę zarówno radości, jak i smutki, które przyniesie mi życie.
Dziś jednak nasi zakochani myśleli tylko o radościach niezmąconych żadnymi smutkami. Bo jutro miał być dzień ich ślubu, a na mglistym, purpurowym brzegu Four Winds Harbour czekał już ich wymarzony dom.
ROZDZIAŁ IV
Pierwsza panna młoda w Zielonych Szczytach
OBUDZIWSZY SIĘ RANO w dniu swojego ślubu, Anne zobaczyła, że przez okno zagląda słońce, a wrześniowa bryza swawolnie podwiewa firanki.
„Jak dobrze, że słońce dziś świeci” – myślała, uszczęśliwiona.
Przypomniała sobie swój pierwszy ranek w tym samym pokoiku, kiedy złociste promienie przekradały się między gałęziami okrytej bielą Królowej Śniegu. To nie była miła pobudka, bo niosła za sobą gorycz zawodu poprzedniego dnia. Ale od tej pory pokoik na piętrze obłaskawiły i uświęciły lata szczęśliwych dziecięcych marzeń i panieńskich wizji. To tutaj Anne wracała z radością po każdej nieobecności; przy tym oknie klęczała w ową koszmarną noc, kiedy myślała, że Gilbert umiera; przy nim przeżywała w milczeniu szczęście zaręczyn. Wielokrotnie czuwała tu w chwilach radości i smutku, a dziś musi opuścić swój pokoik na zawsze. Od tej pory nie będzie już do niej należał, po jej wyjeździe odziedziczy go piętnastoletnia Dora. Anne nie miała zresztą nic przeciwko temu, to miejsce należy bowiem do młodości i dziewczęcości, które od dzisiaj dla niej się kończą, a otwiera się zupełnie nowy rozdział: życie zamężnej kobiety.
Przedpołudnie w Zielonych Szczytach upływało w atmosferze radosnej krzątaniny. Wczesnym rankiem zjawiła się Diana z małym Fredem i Anne Cordelią, żeby pomóc w przygotowaniach. Davy i Dora od razu zabrali dzieci do ogrodu.
– Uważajcie, żeby Anne Cordelia nie pobrudziła sukienki – ostrzegła ich zaniepokojona Diana.
– Dorze możesz powierzyć malutką z całkowitym zaufaniem – zapewniła ją Marilla. – Ona ma więcej rozsądku niż niejedna matka. To na swój sposób prawdziwy skarb, nie to co ta roztrzepana pannica, którą wychowałam.
Marilla uśmiechnęła się do Anne znad sałatki z kurczakiem. Można by podejrzewać, że mimo wszystko właśnie tę „pannicę” lubi najbardziej.
– Te bliźniaki są naprawdę miłe – stwierdziła pani Rachel, upewniwszy się, że nie mogą jej słyszeć. – Dora jest bardzo kobieca i mamy z niej wielką wyrękę, a Davy wyrasta na bystrego młodzieńca. Już nie psoci tak strasznie jak dawniej.
– Nigdy w życiu tak się nie denerwowałam, jak przez pierwsze pół roku jego pobytu – wyznała Marilla. – Potem już się chyba przyzwyczaiłam. Davy ostatnio bardzo interesuje się gospodarstwem i namawia mnie, żebym pozwoliła mu w przyszłym roku zarządzać farmą. I pewnie się zgodzę, bo pan Barry nie chce jej dłużej dzierżawić, a trzeba będzie wprowadzić trochę zmian.
– Ależ masz śliczny dzień na ślub, Anne – zauważyła Diana, zakładając wielki fartuch na swoją jedwabną kreację. – Piękniejszego nie mogłabyś sobie zamówić nawet z katalogu Eatona.
– Stanowczo zbyt wiele pieniędzy z Wyspy płynie do tego Eatona – oburzyła się pani Lynde. Miała bardzo zdecydowane poglądy na domy towarowe, rozrastające się jak ośmiornice, i nigdy nie przepuszczała okazji, by je głosić. – A co do katalogów, to dziewczęta z Avonlea traktują je teraz jak Biblię, ot co! Studiują je nawet w niedzielę, zamiast Pisma Świętego.
– Ależ te foldery świetnie nadają się do zabawiania dzieci – zaprotestowała Diana. – Moje potrafią godzinami oglądać te obrazki.
– Jakoś potrafiłam zabawić dziesięcioro dzieci bez katalogów Eatona – odcięła się pani Rachel.
– Dajcie spokój, przecież nie będziecie się kłócić o katalogi – wtrąciła wesoło Anne. – To mój wielki dzień i chcę, żeby wszyscy cieszyli się razem ze mną.
– No, ufam, że twoje szczęście okaże się trwałe – westchnęła pani Rachel.
Naprawdę w to wierzyła, tylko bała się, że zbyt jawną radość Opatrzność może uznać za prowokację. Anne dla własnego dobra powinna trochę spuścić z tonu.
Ale panna młoda – smukła, o błyszczących oczach, spowita w mgiełkę welonu i z naręczem róż w dłoniach – pierwsza w Zielonych Szczytach panna młoda, która zeszła po wyłożonych domowym chodnikiem schodach w to wrześniowe południe, promieniała wprost urodą i szczęściem. Gilbert, czekający w holu, wpatrywał się w nią z uwielbieniem. Wreszcie miała do niego należeć – ta nieuchwytna, wytęskniona Anne, jego nagroda po latach cierpliwego czekania. To do niego schodziła teraz w słodkiej uległości oblubienicy. Czy jest jej wart? Czy uszczęśliwi ją tak, jak pragnie? Gdyby miał ją zawieść... gdyby nie potrafił sprostać jej oczekiwaniom... Ale oto wyciągnęła do niego rękę, ich oczy się spotkały, a wszystkie wątpliwości zmiotła radosna pewność. Należeli do siebie i bez względu na to, co życie miało dla nich w zanadrzu, nic już tego nie zmieni. Każde z nich strzegło szczęścia tego drugiego i niczego już się nie bali.