Taniec piżmowych szczurów - Krzysztof Zajas - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Taniec piżmowych szczurów ebook i audiobook

Zajas Krzysztof

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Pisarz Wiktor Szczęsny dostaje od tajemniczego fana… dom. Ponieważ jego życie właśnie wali się w gruzy, postanawia wprowadzić się do posiadłości w Podborzu. Nie jest to jednak nieruchomość jak wszystkie. Nawiedzają ją na przemian goście z tego i tamtego świata. Za dnia para policjantów, która prowadzi śledztwo w sprawie zaginionych dzieci, nocami zaś duchy domagające się czegoś od pisarza. Aby dowiedzieć się, jaką tajemnicę skrywa budynek, Wiktor musi odkryć dobrze skrywane tajemnice Podborza. Odpowiedzi na swoje pytania znajduje w powieści sprzed lat. Na pobliskim stawie nocami tańczą szczury piżmowe, nikt nie wie dlaczego. Będą tańczyć, dopóki to, co schowane głęboko w ziemi, nie ujrzy światła dziennego…

Autor znakomitej kryminalnej „Trylogii grobiańskiej” powraca z powieścią w stylu swojego ulubionego autora – Stephena Kinga.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 458

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 42 min

Lektor: Michał Celeda
Oceny
4,1 (17 ocen)
9
4
2
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MonikaKruszynska

Całkiem niezła

Szkoda, że przed lekturą nie znalazłam nigdzie informacji, że jest to kontynuacja "Oszpicyna". Czuję, że sporo mi umknęło dlatego że nie znam wcześniejszej powieści Autora. Ale skupmy się na tej najnowszej. To moje pierwsze spotkanie z Autorem, spodziewałam się horroru, strachów, duchów i szybszego bicia serca. Dostałam parę duchów, opowieść o nawiedzonym domu, do którego w nieco dziwnych i dość mało prawdopodobnych okolicznościach zostaje przywieziony pewien pisarz. Bez telefonu, internetu i kontaktu ze światem postanawia na czas jakiś zamieszkać w domu na odludziu. Nie kupuję tej historii, trudno uwierzyć w część realistyczną całej historii, już bardziej prawdopodobne są chyba duchy :/ Irytował mnie styl, śmieszne metafory nie śmieszyły, przeszkadzała pierwszoosobowa narracja. No i przede wszystkim nie było strasznie. Chciałam się bać, ale nic z tego, ani duchy ani tańczące szczury mnie nie przeraziły. Nic a nic.
00
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Krzysztof A. Zajas to autor powieści kryminalnych i grozy - do tej pory z tego drugiego gatunku miał na koncie “Oszpicyn”, teraz jego dorobek powiększył się o “Taniec piżmowych szczurów”. Jest to niejako domknięcie historii z “Oszpicyna”, ale mimo wszystko nie zalicza się tych tytułów do serii - powiązanie jest bardzo luźne, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by czytać książki całkowicie oddzielnie. Ja tak zrobiłam z „Tańcem piżmowych szczurów” i muszę przyznać, że była to pokręcona, uszczypliwie zabawna i ciekawa lektura, mimo iż tak na co dzień po grozę raczej nie sięgam. Tutaj autor bawi się gatunkiem, bawi się znanymi motywami i gra z czytelnikiem, ciągle puszcza do niego oko, mieszając fikcję literacką z czymś, co mogłoby się wydawać faktami z naszego życia prawdziwego. Główny bohater, a zarazem narrator powieści to pisarz, który dosyć impulsywnie przeprowadza się do domu na wsi - ten już pierwszej nocy wydaje się nawiedzony. Ale czy na pewno? A może to tylko...
00
MariaWojtkowiak

Nie oderwiesz się od lektury

Ciąg dalszy powieści Oszpicyn. Świetna autoironia. Za śmiech z samego siebie ocena maksymalna.
00

Popularność




Rozdział I. Darowizna

Roz­dział I

Daro­wi­zna

1

Wycze­kał wła­ści­wej chwili i pod­szedł do sto­lika jako ostatni, kiedy już skła­da­łem oku­lary i cho­wa­łem pióro do etui. Przy­wy­kłem uwa­żać, że pod­pi­sy­wa­nie ksią­żek to moment szcze­gólny dla autora, dla czy­tel­ni­ków i dla samej książki, wymaga zatem i szcze­gól­nej oprawy, dla­tego zaku­pi­łem zie­lo­nego peli­kana z pozła­caną sta­lówką, w ele­ganc­kim etui z czar­nej skóry. A co, stać mnie. Nie, wła­ści­wie to mnie nie stać, po pro­stu ponio­sła mnie pycha po prze­czy­ta­niu entu­zja­stycz­nej recen­zji z poprzed­niej powie­ści. Poświę­ci­łem na ten cel w cało­ści hono­ra­rium z pew­nej miej­skiej biblio­teki, która z jakichś powo­dów lubi mnie zapra­szać na spo­tka­nia autor­skie. To może mieć coś wspól­nego z per­wer­sją, ale nie docie­kam. Mój zakup zie­lo­nego peli­kana też miał coś wspól­nego z per­wer­sją i wcale się tego nie wsty­dzę. Na pery­fe­riach świata auto­rów i czy­tel­ni­ków krąży wiele per­wer­sji.

Nie wyglą­dał na milio­nera. Już raczej na urzęd­nika. Albo polo­ni­stę z liceum, który przez całe życie marzył o pisar­stwie, a skoń­czył jako wycho­wawca klasy huma­ni­stycz­nej peł­nej nie­od­po­wie­dzial­nych marzy­cieli, któ­rzy za parę lat też będą chcieli zostać pisa­rzami i podob­nie jak on wylą­dują jako polo­ni­ści w liceum. Przy­siadł na krze­śle tro­chę nie­pew­nie, uko­śnie, kła­dąc przed sobą moją naj­now­szą powieść, którą wycią­gnął z kie­szeni nie­dba­łym ruchem.

– Dla kogo? – spy­ta­łem, wyj­mu­jąc etui z kie­szeni takim samym nie­dba­łym ruchem.

Nie odpo­wie­dział.

Z pió­rem przy­sta­wio­nym do strony tytu­ło­wej Ger­trudy, mojej naj­now­szej powie­ści, w któ­rej udaję, że wiem, jak to jest być nie­miecką dziew­czyną na Pomo­rzu w stycz­niu 1945, unio­słem wzrok.

Męż­czy­zna nie patrzył na mnie. Zer­kał w lewo i w prawo na prze­ci­ska­jący się mię­dzy sto­iskami tłum, jakby spraw­dzał, czy ktoś go nie śle­dzi.

– Halo! Zie­mia do czy­tel­nika! – rzu­ci­łem zgrany dow­cip.

Popra­wił się na krze­śle, strzep­nął nie­wi­doczny pyłek z klapy sza­rej mary­narki i pod­parł się łok­ciem na rachi­tycz­nym sto­liku.

– Jestem, jestem – odparł bez uśmie­chu. – Pro­szę wpi­sać cokol­wiek, „miłej lek­tury” czy „z ser­decz­nymi pozdro­wie­niami”, wszystko jedno. Do niczego mi to gówno nie jest potrzebne.

Nie powiem, zain­try­go­wał mnie. Unio­słem brwi i przyj­rza­łem mu się uważ­niej. Miał sze­roką, zmę­czoną twarz, tro­chę za dłu­gie i siwie­jące na skro­niach włosy, zacze­sane na bok w nie­chlujną grzywkę, i oku­lary w gru­bej opra­wie na rów­nie gru­bym nosie. Zza szkieł bły­skały wni­kliwe oczy.

Posta­no­wi­łem dowie­dzieć się, o co cho­dzi.

– Pan z firmy ase­ni­za­cyj­nej?

– Że co?

– Skoro zbiera pan gówno…

– A to! Nie, nie, prze­pra­szam. Pan się nie gniewa, nie to chcia­łem powie­dzieć. Nie potrze­buję dedy­ka­cji, wystar­czy ta plama.

Skrzy­wił się, ni to w uśmie­chu, ni w cier­pie­niu, i postu­kał pal­cem w moją książkę otwartą na tytu­ło­wej stro­nie. A ja zoba­czy­łem, że mój przy­sta­wiony do papieru peli­kan zdą­żył zro­bić spo­rego kleksa. Pospiesz­nie zakrę­ci­łem pióro i scho­wa­łem.

– Czego w takim razie pan sobie życzy?

Znowu to nie­spo­kojne spoj­rze­nie. Zacho­wy­wał się jak tar­gowy zło­dzie­ja­szek (kto dziś krad­nie książki!?), który zwi­nął jakiś wyprze­da­wany za bez­cen zeszło­roczny best­sel­ler i wła­śnie usi­ło­wał to ukryć. Cze­ka­łem cier­pli­wie.

– Wolał­bym nie tutaj – wysa­pał wresz­cie. – Da się pan namó­wić na kawę? Tam na końcu alejki jest kawia­renka. – Zer­k­nął na zega­rek. – Bo pan już koń­czy, co nie?

Co nie, to nie, pomy­śla­łem z iry­ta­cją, ale w zasa­dzie miał rację. Docho­dziła pierw­sza i zwal­nia­łem miej­sce dla następ­nego mistrza słowa. Na obiad było tro­chę za wcze­śnie, za to na kawę w sam raz. Zwłasz­cza że w alej­kach kłę­bił się tłum i o spo­koj­nym obej­rze­niu nowo­ści na sto­iskach nie było mowy. Mogłem albo uciec od razu do domu, albo cisnąć się z tysią­cem innych ama­to­rów ksią­żek, spo­śród któ­rych co naj­mniej połowę sta­no­wili auto­rzy. Czy­tel­nic­two ma się świet­nie, a jakże, wśród piszą­cych także.

Tym­cza­sem nad­cią­gnęła sze­fowa wydaw­nic­twa.

– I jak, panie Witku, wszystko w porządku?

Nie wiem, jaki cym­bał wymy­ślił mi imię Wik­tor. Rozu­mie­cie, Wik­tor Szczę­sny, Zwy­cięzca, Zdo­bywca Sławy, co za bieda. A zdrob­nie­nie Witek to już w ogóle. Rodzice się zarze­kali, że to nie oni.

– Dzię­kuję, pani Marianno, już koń­czę. Jesz­cze tylko wpi­szę coś panu. – Wska­za­łem na sie­dzą­cego przede mną męż­czy­znę i uśmiech­ną­łem się, licząc, że to wystar­czy za uza­sad­nie­nie, dla­czego roz­ma­wiam z dziw­nym typem, który przed chwilą dedy­ka­cję ode mnie nazwał „gów­nem”.

– To świet­nie. Bo jesz­cze bym pro­siła pod­pi­sać kilka egzem­pla­rzy. Dzi­siaj cztery godziny i jutro cały dzień. Na pewno się sprze­da­dzą.

Tak, naj­waż­niej­sze w lite­ra­tu­rze, żeby się sprze­da­wała, nie­praw­daż?

– To jak będzie? – spy­tał męż­czy­zna, wsta­jąc. Patrzył na mnie wycze­ku­jąco, by nie rzec, bła­gal­nie.

Ani tro­chę nie poj­mo­wa­łem, co jest grane.

– Muszę jesz­cze pod­pi­sać parę ksią­żek – wska­za­łem kciu­kiem za sie­bie. – Potem mam spo­tka­nie z ludźmi z pro­duk­cji fil­mo­wej. I z kolegą po fachu. Naprawdę nie wiem…

– Cze­kam na pana – odparł sta­now­czo, prze­ry­wa­jąc mi. Głos mu drżał. Męż­czy­zna z gło­śnym stu­ko­tem odsu­nął krze­sło i wmie­szał się w tłum.

Powieść Wik­tora Szczę­snego Ger­truda z oka­za­łym klek­sem na stro­nie tytu­ło­wej pozo­stała na sto­liku.

2

Ludzie z pro­duk­cji fil­mo­wej nie przy­szli. Jeden z nich przy­słał ese­mesa z prze­pro­si­nami i infor­ma­cją, że ode­zwą się w przy­szłym tygo­dniu, „jak się to wszystko prze­wali”. Nie wiem, co zaszło, nato­miast prze­czu­wa­łem, co się miało zawa­lić: żało­sny kon­trakt doty­czący praw do ekra­ni­za­cji mojej try­lo­gii.

Kolega po fachu rów­nież się nie ode­zwał. Nowo­ści wydaw­ni­czych nie obej­rza­łem. Wokół cie­kaw­szych wydaw­nictw kłę­bili się fani, unie­moż­li­wia­jąc dostęp, a tam, gdzie było luź­niej, nie mia­łem na czym zawie­sić oka. Na chwilę moją uwagę przy­kuło sto­isko Aka­de­mii Poli­cji w Szczyt­nie. Kom­pul­syw­nie kupi­łem pod­ręcz­niki o inter­wen­cjach poli­cyj­nych oraz o regu­la­cjach praw­nych zwią­za­nych z posia­da­niem i uży­wa­niem broni. Na wypa­dek, gdy­bym kie­dyś zaczął pisać poczytne kry­mi­nały. Albo true crime.

Nie zmie­rza­łem świa­do­mie w tam­tym kie­runku, po pro­stu lazłem tam, gdzie aku­rat poja­wiła się luka w tłu­mie. Nagle zna­la­złem się w kąciku gastro­no­micz­nym.

– Panie Wik­to­rze, tutaj!

Natych­miast pozna­łem jego chra­pliwy głos. Facet sie­dział na wiel­gach­nym fotelu w samym rogu hali tar­go­wej i machał do mnie, drugą rękę opie­ra­jąc o sąsiedni fotel, że niby zajęte. Obej­rza­łem się za sie­bie, pró­bu­jąc uda­wać, że może cho­dzi o kogoś innego, ale pomysł był kre­tyń­ski. Ilu panów Wik­to­rów mogło się tu teraz krę­cić? Chcąc nie chcąc, przy­sia­dłem się. Fotel zapadł się pode mną jak plu­szowe bagno. Wyka­ra­ska­łem się z niego aku­rat po to, żeby uści­snąć wycią­gniętą dłoń.

– Świą­tek Ste­fan. Dzię­kuję, że pan przy­szedł.

– Miło mi – skła­ma­łem.

Szybko spoj­rzał naj­pierw przed sie­bie, w głąb hali, a następ­nie w górę, jakby mu miało stam­tąd coś spaść na głowę.

Ostroż­nie uści­sną­łem jego dłoń, uzna­jąc, że nie muszę się przed­sta­wiać. Była duża, miękka i wil­gotna. Posta­no­wi­łem mówić jak naj­mniej i oddać mu głos, żeby wresz­cie wykrztu­sił z sie­bie, o co cho­dzi. W mil­cze­niu złą­czy­łem przed nosem palce i spoj­rza­łem pyta­jąco. Jesz­cze raz obrzu­cił salę i sufit badaw­czym wzro­kiem.

– Muszę z panem pomó­wić o waż­nej spra­wie – zaczął. – Bar­dzo chcia­łem pana poznać, bo pan napi­sał taką książkę. Nie tę ostat­nią, któ­rej tytułu nawet nie pamię­tam, zresztą zosta­wi­łem ją na sto­liku, potem sobie odbiorę.

Się­gną­łem do ple­caka i poda­łem mu egzem­plarz z wiel­kim klek­sem na stro­nie tytu­ło­wej. Niczego nie wpi­sa­łem. Jak gówno, to gówno.

– Ano dzię­kuję. Ale nie o tej chcia­łem poroz­ma­wiać. Tamta jest sprzed paru lat i nazywa się Wróżda – cią­gnął. – Pamięta pan? Głu­poty gadam, jasne, że pan pamięta. Trudno, żeby autor nie pamię­tał wła­snych ksią­żek. No więc prze­czy­ta­łem ją i o niej chcia­łem pomó­wić. A wła­ści­wie nie o niej, tylko o czymś, co mi przy­szło do głowy, jak ją skoń­czy­łem. Wie pan, o czym mówię?

Zgod­nie z prawdą zaprze­czy­łem i mil­cza­łem na­dal. Nie mam zaufa­nia do ludzi, któ­rzy zaczy­nają zda­nie od „no więc”. Chwilę znów mnie lustro­wał, szyb­kim spoj­rze­niem omiótł salę oraz sufit i nagle spy­tał:

– Po co pan ją napi­sał?

Gdyby ktoś mnie teraz obser­wo­wał, z pew­no­ścią powie­działby: „Szczę­sny z zasko­cze­nia zamru­gał oczami”. Po co napi­sa­łem książkę? Pyta­nie brzmiało absur­dal­nie i zara­zem fun­da­men­tal­nie i nie wie­dzia­łem, co odpo­wie­dzieć. To tak, jakby mnie ktoś spy­tał, dla­czego żyję.

– Nikt nie pyta pie­ka­rza, po co pie­cze chleb – odpar­łem chłodno.

Pokrę­cił głową i ścią­gnął wargi na znak, że nie przyj­muje takiej odpo­wie­dzi. Kilka sekund dobie­rał słowa, by wresz­cie odpo­wie­dzieć:

– Rzecz nie w samym chle­bie, tylko w recep­tu­rze.

Teraz ja potrze­bo­wa­łem kilku sekund.

– Prze­pra­szam, pan coś suge­ruje? Oskarża mnie pan o pla­giat?

– Ależ skąd! – zape­rzył się.

– Pan wyba­czy, ale ta roz­mowa zaczyna się zbli­żać do sytu­acji zwa­nej insy­nu­acją i naru­sza­niem dobrego imie­nia. Czy mogę włą­czyć nagry­wa­nie?

Żeby nie myślał, że żar­tuję, wyją­łem komórkę i zaczą­łem pukać pal­cem w ekran.

Szybko pokle­pał mnie po wierz­chu dłoni.

– Niech pan da spo­kój, o nic pana nie oskar­żam. Prze­ciw­nie, chcę panu pogra­tu­lo­wać. Opi­sał pan moją histo­rię i należy się panu nagroda. I wła­śnie w tej spra­wie tu jestem. A nagry­wa­nie może pan włą­czyć. Wszystko jedno.

Nie włą­czy­łem. Na razie cała sytu­acja prze­bie­gała zagad­kowo. To, co na tar­gach książki zwy­kle sta­nowi punkt kul­mi­na­cyjny, czyli pod­pi­sy­wa­nie ksią­żek, mój tajem­ni­czy roz­mówca skwi­to­wał mia­nem „gówna” i dodał, że mu wszystko jedno, nato­miast szcze­gólną wagę przy­wią­zy­wał do nie­wi­dzial­nych two­rów w głębi hali i na sufi­cie. A teraz jesz­cze zagar­nął jedną z moich fabuł, twier­dząc, że to jego histo­ria. Bez­czel­ność, ale cie­kawa.

– Pan raczy żar­to­wać – odpar­łem, sta­ra­jąc się zacho­wać spo­kój. – W ogóle się nie znamy, pierw­szy raz widzę pana na oczy, a tamtą histo­rię wymy­śli­łem dawno temu, nie mając poję­cia o pań­skim ist­nie­niu. Skąd, u dia­bła, miał­bym znać pań­skie życie? Ow­szem, pisa­rze szczycą się wyjąt­kową wyobraź­nią, ale bez prze­sady. Nie jeste­śmy demo­nami. Już pomi­jam drobny fakt, że taka suge­stia mnie obraża. A który kon­kret­nie frag­ment tak pana poru­szył?

Słu­chał tro­chę nie­uważ­nie, patrząc w jakiś punkt nad moim lewym ramie­niem. Odnio­słem wra­że­nie, że oży­wił się tylko dwu­krot­nie, przy sło­wach „dia­beł” i „demony”. Uniósł brwi i natych­miast wyko­nał swoje ulu­bione spoj­rze­nie w głąb sali i na sufit. Kiedy skoń­czy­łem i zagłę­bi­łem się w błot­ni­sty fotel, celu­jąc w gościa wystu­dio­wa­nym ruchem złą­czo­nych pal­ców dłoni, żach­nął się ener­gicz­nie.

– Nie, nie, cho­lerka, prze­pra­szam, źle zaczą­łem. Dajmy spo­kój tam­tej książce, nie­ważne. Widzi pan, ja na lite­ra­tu­rze się nie znam. Nie mam poję­cia, jak to jest być pisa­rzem i co się dzieje w gło­wie takiego czło­wieka, kiedy siada do kom­pu­tera i spi­suje swoje fan­ta­zje. Szcze­rze mówiąc, w ogóle nie lubię czy­tać. Tę Wróżdę prze­czy­ta­łem tylko dla­tego, że ktoś zosta­wił ją u mnie w domu. Wie pan, zima, dłu­gie, samotne wie­czory, komi­nek, cicha muzyka, płatki śniegu za oknem, sytu­acja czy­tel­ni­cza par excel­lence. Wzią­łem do ręki i zaczą­łem czy­tać. I zgłu­pia­łem. Opi­sał pan moją histo­rię. Nie cho­dzi o żaden pla­giat. Jeśli już, to raczej o geniusz. No wła­śnie, geniusz. To nie żadne oskar­że­nie, tylko kom­ple­ment. Bo chyba o to wam cho­dzi w tym waszym pisa­niu, co nie?

Tu mnie miał. Jeśli pod­czas spo­tkań autor­skich kle­ci­łem odpo­wiedź na pyta­nia o powód pisa­nia, wła­śnie tak ona mniej wię­cej brzmiała: piszę, żeby czy­tel­nicy odna­leźli się w moich książ­kach, żeby losy moich boha­te­rów stały się ich losami. Histo­rie, które nam się przy­da­rzają, mogą być bar­dzo różne, ale są podobne. Wszy­scy jeste­śmy ludźmi, wszy­scy sta­wiamy sobie pyta­nia o sens życia i zna­cze­nie zda­rzeń, które nas doty­kają. Nikt nie zna odpo­wie­dzi, ale pisarz udaje, że ją zna. Im lepiej udaje, tym lep­sza książka mu wycho­dzi. Mój dziwny roz­mówca miał rację: powi­nie­nem być raczej dumny niż ura­żony. Na­dal jed­nak nie rozu­mia­łem, do czego zmie­rza. Bo prze­cież nie cho­dziło o fanow­ski podziw. Pamię­ta­cie, dedy­ka­cja to gówno. Zatem?

– W porządku, panie Świą­tek, dzię­kuję za piękny czy­tel­ni­czy kom­ple­ment. Ale jak mawiał mój dowódca w woj­sku, „do brzegu, żoł­nie­rzu”. Po co to spo­tka­nie?

Upił z papie­ro­wego kubka łyk osty­głej kawy, obli­zał wargi i prze­tarł dło­nią twarz. Zanim się ode­zwał, raz jesz­cze szybko prze­biegł wzro­kiem salę oraz sufit.

– Już mówię, ale niech pan naj­pierw obieca, że wysłu­cha mnie do końca. I pro­szę pamię­tać, nie jestem żad­nym waria­tem ani nacią­ga­czem. Jestem biz­nes­me­nem. Pro­duk­cja wędlin, w kraju i na eks­port. Na pewno pan widział reklamy w tele­wi­zji albo dostaw­czaki z napi­sem „Wędliny Świą­tek”. To wła­śnie ja.

Dopiero teraz sko­ja­rzy­łem. Tele­wi­zji nie oglą­dam, trudno jed­nak było prze­ga­pić na pol­skich dro­gach pół­cię­ża­rówki z logo firmy wędli­niar­skiej. Hasło wręcz wymu­szało odru­chowe doda­wa­nie w myślach: „Wędliny Świą­tek Pią­tek”. Ja wola­łem: „Wędliny ze świ­nią­tek”.

– Ach, Wędliny Świą­tek, koja­rzę.

– Wła­śnie! – ucie­szył się. – No więc nie jestem waria­tem, nic z tych rze­czy. Zgoda?

Ski­ną­łem głową i strzałką z pal­ców wyce­lo­wa­łem w jego twarz.

– Do brzegu.

Wes­tchnął.

– W porządku, już mówię. Chciał­bym panu poda­ro­wać dom.

Tak, zga­dli­ście. Po raz drugi zamru­ga­łem oczami z zasko­cze­nia. Byłem przy­go­to­wany na różne ewen­tu­al­no­ści, tej jed­nak nie prze­wi­dzia­łem. Wyobraź­nia pisa­rza ma swoje ogra­ni­cze­nia. Fał­szywa skrom­ność pod­po­wiada – cza­sem głu­pio – że nie wolno się tak wysoko cenić i należy sta­ran­nie oddzie­lać fakty od mrzo­nek. Jasne, czy­tel­nicy wyra­żają swoje zachwyty i tuczą pisar­skie ego, byłoby jed­nak grubą prze­sadą ocze­ki­wać, że z tego powodu zaczną odda­wać auto­rowi, co mają naj­cen­niej­szego. Jed­nakże faj­nie byłoby dostać dom. Może jesz­cze na odlu­dziu, cichy i dys­kretny, ale z wygo­dami. Dom pracy twór­czej, jak to pięk­nie brzmi!

– Jed­nak pan zwa­rio­wał – stwier­dzi­łem, by zyskać na cza­sie.

Potrze­bo­wa­łem chwili na ochło­nię­cie. Teraz ja gapi­łem się na salę i sufit. Szu­ka­łem potwier­dze­nia moich ponu­rych podej­rzeń, że ta roz­mowa wcale się nie odbywa i że po pro­stu zbyt głę­boko zato­pi­łem się w odmę­tach per­wer­syj­nej ima­gi­na­cji. Dzie­sięć metrów od nas w kąciku dla książ­ko­wych milu­siń­skich grupka dzie­cia­ków barasz­ko­wała z mon­stru­al­nym jed­no­roż­cem, który magiczną różdżką doty­kał ich i zamie­niał w zwie­rzątka, zgrab­nym ruchem nakła­da­jąc na głowy plu­szowe maski. Rado­snych pisków i krzy­ków było co nie­miara. Dzieci tło­czyły się i pod­sta­wiały główki, a prze­bie­ra­niec pykał w nie kij­kiem w pozłotce i nakła­dał czapki z uszami, nosami i zębami. Pyk i zają­czek, pyk i pie­sek, pyk i miś. W pew­nym momen­cie jed­no­ro­żec znie­ru­cho­miał, wbił we mnie tępy, pla­sti­kowy wzrok i kłap­nął szczęką. Wzdry­gną­łem się. Czyżby mnie znał? Może to jesz­cze jeden wiel­bi­ciel Wróżdy, który za chwilę pyk­nie mnie w główkę i dostanę cza­peczkę z rogami. Będę jele­niem. Jak na zawo­ła­nie, jed­no­ro­żec wyjął z worka czapkę z brą­zo­wymi róż­kami i ruszył w moją stronę. Poka­za­łem mu fucka i natych­miast zawró­cił. Jakaś zdrow­sza część mnie pod­po­wia­dała roz­sąd­nie, by nie brnąć w ten absurd i natych­miast stąd wyjść, inna zaś ule­gała suge­styw­nemu spoj­rze­niu jed­no­rożca. Co ci zależy wysłu­chać wędli­nia­rza do końca? Słu­cha­nie nic nie kosz­tuje. Podob­nie jak marze­nie o odlud­nym domku do pisa­nia, dud­niące pod czaszką każ­dego lite­rata. Bo że dom jest na odlu­dziu, byłem pewien, ina­czej by mi go nie pro­po­no­wał. O ile naprawdę ist­nieje.

– Nie słu­cha mnie pan. Szkoda. Po tym, co pan napi­sał we Wróż­dzie, spo­dzie­wa­łem się wię­cej. Jak mówi­łem, nie mam poję­cia o waszym fachu, pro­du­kuję i sprze­daję wędliny, i tylko na tym się znam. Przy­sze­dłem do pana z pro­po­zy­cją, bo pań­ska książka dała mi do myśle­nia. Jak widzę, źle pana oce­ni­łem. Wła­ści­wie – wzru­szył ramio­nami – może to fak­tycz­nie pla­giat.

– Pro­szę się liczyć ze sło­wami – powie­dzia­łem i chcia­łem coś dodać o psy­cho­lach, z jakimi pisa­rze mają do czy­nie­nia na spo­tka­niach z czy­tel­ni­kami, kiedy zadzwo­niła moja komórka.

– Kocha­nie, kiedy wró­cisz? Na którą ma być obiad?

Głos żony wyda­wał się rado­sny, jakby już była o krok ode mnie i cie­szyła ją myśl o domu na wsi. Za darmo. Spoj­rza­łem na zega­rek. Wpół do trze­ciej i ani śladu sygnału od kolegi po fachu, który miał się ode­zwać godzinę temu. Od fil­mow­ców rów­nież, ale o tym wie­dzia­łem już wcze­śniej. Naj­wy­raź­niej nie wszy­scy byli skłonni odda­wać mi to, co mają naj­cen­niej­szego. Dobrze, że cho­ciaż ten rzeź­nik się tra­fił.

– Koło czwar­tej. Ale nie spiesz się. Coś ci kupić?

– Tak! – wykrzyk­nęła z piskiem jak nasto­latka. – Ogni­sty romans z thril­le­rem w tle. I z pozy­tyw­nym zakoń­cze­niem. Wiesz, żyli długo i szczę­śli­wie, pie­prząc się jak kró­liki…

– Skar­bie…

– Nie uda­waj, że byś nie chciał! – zaśmiała się per­li­ście. – Na pewno znaj­dziesz. Ruszaj na poszu­ki­wa­nia. Kon­cen­truj się na różo­wych okład­kach z kobie­tami w czar­nej skó­rza­nej bie­liź­nie. O czwar­tej. Pa-a!

Zanim się roz­łą­czyła, usły­sza­łem ciche mla­śnię­cie. Pew­nie pies, który lubił wtrą­cać się do roz­mów tele­fo­nicz­nych.

Chwilę wpa­try­wa­łem się w wyga­szony ekran smart­fona, delek­tu­jąc się bło­gim dotknię­ciem nor­mal­no­ści. Wygodny apar­ta­ment w cen­trum, żona, domowy obiad, suka Klara wdra­pu­jąca się na kolana, co przy jej trzy­dzie­stu kilo­gra­mach sta­no­wiło wyzwa­nie. Czego mi wię­cej trzeba?

Wygrze­ba­łem się z prze­past­nego fotela.

– No tośmy poroz­ma­wiali. Dzię­kuję za dobre chęci, nie­mniej pozwoli pan, że nie sko­rzy­stam. Dom już mam, dru­giego nie potrze­buję, a rachunki płacę regu­lar­nie. Życzę uda­nych wędlin. Do widze­nia!

Zgar­ną­łem z pod­łogi ple­cak i odwró­ci­łem się tyłem do roz­mówcy, by unik­nąć jego wzroku. I wtedy sta­ną­łem oko w oko z jed­no­roż­cem. Krę­cił wypcha­nym pyskiem i pry­chał z dez­apro­batą. Wiem, jak to brzmi, ale pozwól­cie mi na odro­binę lite­rac­kiej wyobraźni. Gość prze­brany za nie­ist­nie­jące zwie­rzę może mnie roz­po­znał, a może wybrał przy­pad­kowo, dość, że stał przede mną i par­skał jak koń. Mia­łem ochotę zapy­tać, o co cho­dzi, ale w porę dostrze­głem poten­cjalne kon­se­kwen­cje. To Świą­tek miał być stuk­nięty, nie ja. Pla­sti­kowe oczy idio­tycz­nego mon­strum śle­dziły mnie z pogar­dliwą uwagą. Widocz­nie temu, kto je przy­szy­wał, omsknęła się ręka. Na łeb jed­no­ro­żec wci­snął cza­peczkę z jed­nym rogiem. Wzru­szy­łem ramio­nami i chcia­łem odejść.

Czy­jaś ręka zła­pała mnie za łokieć.

– Niech pan posłu­cha – powie­dział szybko Świą­tek, cią­gnąc mnie z powro­tem na fotel. – To dobra pro­po­zy­cja, zapew­niam. Pro­szę mnie wysłu­chać do końca. Co panu zależy, prze­cież nic pan nie traci. A może wiele zyskać. Bar­dzo pro­szę! – powie­dział z bły­skiem w oku, przy­po­mi­na­jąc raczej hazar­dzi­stę niż wariata.

Jed­no­ro­żec zro­bił krok w moją stronę i roz­war­tym pyskiem sta­rej kozy zasła­niał mi połowę sali. Nie­mal poczu­łem smród jego zwie­rzę­cego odde­chu. Robiło się coraz mniej kom­for­towo. Ode­pchną­łem Świątka.

– Niech mi pan da spo­kój! Pro­szę poszu­kać sobie innego jele­nia. Albo jed­no­rożca – prych­ną­łem. – Do widze­nia!

Bez­ce­re­mo­nial­nie ode­pchną­łem jed­no­rożca, który zato­czył się na grupkę dzieci, a ze środka dole­ciało mnie głu­che „kurwa!”. Jakiś malec prze­brany za gry­zo­nia z żół­tymi zębami ugryzł jed­no­rożca w zad. Głu­chy odgłos ze środka powtó­rzył się. Szybko wysze­dłem z kawia­renki. Par­łem środ­kową alejką, roz­py­cha­jąc się mię­dzy zwie­dza­ją­cymi, star­szy pan wark­nął coś o cha­mach, dziew­czyna krzyk­nęła „auć!” i obrzu­ciła mnie peł­nym wyrzutu wzro­kiem. Nie obcho­dziło mnie to. Roz­draż­niony i zmę­czony dotar­łem w końcu do wyj­ścia na par­king.

Czu­łem nie­po­kój. Dom na wsi, za darmo, do pisa­nia – strzał był pie­kiel­nie celny. W punkt. Może to naj­bar­dziej bolało w całej tej sytu­acji. Jakby ktoś odlał się na grób moich naj­skryt­szych marzeń. Wzbie­rała we mnie złość.

– Hej, wylu­zuj, gościu! – krzyk­nął młody czło­wiek, trą­cony moim ple­ca­kiem.

Nie odwra­ca­jąc się, poka­za­łem mu fucka.

– Zacho­wuj się, pap­ciu – powie­dział. – To nie staj­nia.

Odwró­ci­łem się.

– Nie? – poka­za­łem na jed­no­rożca. – To co tu robią te szkapy?

Roze­śmiał się i wycią­gnął do mnie rękę.

– Okej, jeden zero dla pana. Wik­tor Szczę­sny, prawda? Prze­pra­szam, w pierw­szej chwili nie pozna­łem. Co pana tak zde­ner­wo­wało?

Ha, czyli wyglą­dam na zde­ner­wo­wa­nego. Dla­czego wła­ści­wie? Dla­tego że jakiś stuk­nięty facet zaofe­ro­wał mi speł­nie­nie marzeń? Że chcąc nie chcąc, zna­la­złem się w idio­tycz­nej paro­dii bajki o rybaku i zło­tej rybce, z pisa­rzem w roli rybaka i rzeź­ni­kiem w roli zło­tej rybki?

Tym­cza­sem młody czło­wiek z uśmie­chem wycią­gnął i podał mi Ger­trudę.

– Pozwoli pan, że sko­rzy­stam z oka­zji.

Machi­nal­nie wzią­łem książkę i prze­pchną­łem się do ściany. Na pudle wydaw­nic­twa Pusty Dom poło­ży­łem Ger­trudę i napi­sa­łem mło­demu czło­wie­kowi pierw­sze, co mi przy­szło do głowy: „Głów­nemu sta­jen­nemu książ­ko­wej stad­niny, z ser­decz­nymi par­sk­nię­ciami, nie­szczę­sny Wik­tor Szczę­sny”.

Podzię­ko­wał z pro­mien­nym uśmie­chem i odszedł.

Chcia­łem jak naj­szyb­ciej opu­ścić duszny i zatło­czony pawi­lon, ale nie­ła­two było prze­ci­snąć się przez zwartą masę ludzi. W dodatku pod ścia­nami stali naga­nia­cze, wci­ska­jący gościom ulotki, i jesz­cze zwę­żali i tak cia­sne przej­ście. Z iry­ta­cją odpy­cha­łem od sie­bie wycią­gnięte ręce. Jedna nie ustą­piła. Dobi­łem do sztyw­nego jak szla­ban ramie­nia.

– Pro­szę mnie prze­pu­ścić! – wark­ną­łem ostro do męż­czy­zny w ciem­no­zie­lo­nej blu­zie i czar­nym kap­tu­rze, spusz­czo­nym nisko na oczy.

Zigno­ro­wał mnie. W zaci­śnię­tej dłoni trzy­mał kolo­rową ulotkę. Tylko jedną.

Nie mogąc go omi­nąć, wyrwa­łem świ­stek spo­mię­dzy jego pal­ców i uwol­niony pobie­głem dalej. W hali wej­ścio­wej zro­biło się luź­niej. Ode­tchną­łem z ulgą i spoj­rza­łem na ulotkę. „Agro­tu­ry­styka z przy­go­dami! Tydzień w wiej­skim domu odmieni życie twoje i two­ich bli­skich! Sko­rzy­staj z jedy­nej, nie­po­wta­rzal­nej oka­zji! Pod­bo­rze zapra­sza!”. Obok napisu wid­niała foto­gra­fia wiej­skiego domu ukry­tego wśród drzew, z podwó­rzem i budyn­kami gospo­dar­czymi. Dom jak dom, żadna rewe­la­cja. Na odwro­cie zna­la­złem rysunki rekla­mowe: puszka z cze­ko­ladą i coś żół­tego o wrze­cio­no­wa­tym kształ­cie, przy­po­mi­na­ją­cego baton w zło­tej zawijce.

Spoj­rza­łem za sie­bie – męż­czy­zny w zie­lo­nej blu­zie już nie było. Wyrzu­ci­łem ulotkę do kosza.

3

Do domu jecha­łem przez nie­mal godzinę, brnąc przez cen­trum mia­sta, zatło­czone nie mniej niż alejki na tar­gach książki. Klnąc na czym świat stoi, oplu­łem sobie brodę i się­gną­łem do kie­szeni po chu­s­teczkę. Zamiast niej wycią­gną­łem kar­to­nik z zapi­sa­nym nume­rem tele­fonu. Bez nazwi­ska, bez niczego, gołe dzie­więć cyfr. Wrę­czył mi go Ste­fan Świą­tek na odchodne. Przez chwilę waha­łem się, czy nie wyrzu­cić śmie­cia przez okno, w końcu wepchną­łem kar­to­nik do schowka przed sie­dze­niem pasa­żera.

Przy wjeź­dzie na osie­dlowy par­king omal nie zde­rzy­łem się z wiel­kim jak czarna sto­doła SUV-em i poka­za­łem kie­rowcy środ­kowy palec. Mło­dzie­niec z wysta­jącą szczęką i w sło­necz­nych oku­la­rach (dzień był pochmurny i szary jak plu­szowe obi­cie fotela w tar­go­wej kawia­rence), zamiast wysiąść i mi przy­pier­do­lić, odwró­cił głowę i z impe­tem odje­chał. Popa­trzy­łem za nim z satys­fak­cją, a tym­cza­sem auto­ma­tyczna brama par­kingu zdą­żyła się zamknąć. Naci­sną­łem pilota. Nie zadzia­łał. Zadzwo­ni­łem po ochro­nia­rza, który pil­no­wał całego kwar­tału.

Kuter­noga przy­czła­pał z obra­żoną miną i użył swo­jego pilota. Brama się otwo­rzyła. Wycią­gną­łem otwartą dłoń z zepsu­tym pilo­tem.

– Zepsuty – zauwa­ży­łem inte­li­gent­nie.

– Pan podej­dzie, wymie­nię panu.

Wje­cha­łem na swoje miej­sce par­kin­gowe i posze­dłem do stró­żówki. W małym, przy­ciem­nio­nym pomiesz­cze­niu śmier­działo papie­ro­sami i piwem. Nad brud­nym biur­kiem wisiało sześć moni­to­rów, prze­ka­zu­ją­cych obraz z kamer osie­dlo­wego moni­to­ringu. Pięć z nich fil­mo­wało poszcze­gólne sek­tory podwó­rza oraz bramę wjaz­dową, szó­sty był wyga­szony.

Ochro­niarz, wyglą­dem przy­po­mi­na­jący raczej pen­sjo­na­riu­sza w ośrodku Pogodna Jesień niż dziel­nego stróża, kule­jąc, poszedł na zaple­cze. Po chwili wró­cił i wrę­czył mi nowego pilota. Skie­ro­wa­łem go na bramę i wci­sną­łem guzik. Ruszyła. Wci­sną­łem drugi raz i brama się zatrzy­mała. Wci­sną­łem po raz trzeci i zamknęła się z powro­tem.

– W porządku, dzię­kuję.

Mach­nął ręką.

– Nie ma sprawy. Ten stary dam do naprawy, będzie dla innych.

Ski­ną­łem głową i poka­za­łem na ekrany.

– Faj­nie pan tu ma. Można oglą­dać sześć fil­mów naraz. To zna­czy pięć – poka­za­łem pal­cem na wyga­szony ekran. – Ta kamera nie działa?

– Działa, tylko nie zawsze. Włą­czam ją, jak się coś dzieje. Na dro­nie lata – dodał wyja­śnia­jąco.

Kla­wi­sze były podwójne, czer­wony oraz srebrny, i ponu­me­ro­wane od 1 do 6. Domy­śli­łem się, że pierw­szy jest do nagry­wa­nia, drugi do odtwa­rza­nia. Wycią­gną­łem palec i naci­sną­łem srebrny, obok szóstki.

Mogłem tego nie robić. W życiu cze­kamy na wiel­kie wyda­rze­nie, które zasad­ni­czo odmieni nasz los, zapo­mi­na­jąc, że zmiany zacho­dzą nie­po­strze­że­nie i wsku­tek dro­bia­zgów. Co jakiś czas ule­gamy poku­sie chwili i podej­mu­jemy decy­zje na zasa­dzie: a co mi tam, niech się dzieje, co chce. I się dzieje, raz lepiej, raz gorzej. Pod­ku­siło mnie, by naci­snąć srebrny kla­wisz numer 6, i do końca moich dni mogę się zasta­na­wiać, co by było, gdy­bym go nie naci­snął. A i tak się nie dowiem. Wtedy byłoby to już czy­jeś inne życie. Mogłem tego jed­nak nie robić. Wtedy praw­do­po­dob­nie nie wyda­rzy­łaby się żadna z rze­czy, które póź­niej na mnie spa­dły. I ni­gdy nie dowiem się, kim był­bym dzi­siaj bez przy­ję­cia oferty Ste­fana Świątka, biz­nes­mena od wędlin.

Naj­pierw obraz wyda­wał się nie­ru­chomy. Obej­mo­wał pierw­sze dwa pię­tra i połowę trze­ciego, na któ­rym mie­ściło się rów­nież moje miesz­ka­nie. Widzia­łem wąski pasek okna w kuchni i w sypialni. Potem kamera drgnęła i powoli unio­sła się wyżej. Ona stała w głębi kuchni, oparta o lodówkę, jego obie dło­nie spo­czy­wały na jej poślad­kach. Cało­wali się namięt­nie. Ode­pchnęła go i wyszła do przed­po­koju, on za nią. Pół­mrok, led­wie widoczne syl­wetki. Ona wró­ciła do kuchni, on wbiegł, objął ją od tyłu, chwy­cił za piersi i poca­ło­wał w szyję. Na moment pod­niósł głowę i wtedy zoba­czy­łem jego szczu­płą twarz, wysta­jącą szczękę i ciemne oku­lary wsu­nięte w krót­kie włosy nad czo­łem. Facet z czar­nego SUV-a, któ­rego przed chwilą miną­łem w bra­mie.

Zro­zu­mia­łem, dla­czego nie zare­ago­wał na mojego fucka.

Wci­sną­łem pauzę. Ochro­niarz przy­glą­dał mi się z zacie­ka­wie­niem. Wyraz jego twa­rzy świad­czył o wie­dzy, któ­rej szcze­gó­łów nie musia­łem zga­dy­wać. Huczało mi w gło­wie. „Kocha­nie, kiedy wró­cisz?”. Cho­dziło o to, kiedy on ma wyjść.

– Od jak dawna to trwa? – spy­ta­łem zdu­szo­nym gło­sem.

Nie odpo­wie­dział.

– Spo­koj­nie, panuję nad sobą – doda­łem. – Pro­szę mi powie­dzieć.

– Z pół roku – odparł po chwili. – Dwa razy w tygo­dniu, ponie­działki i środy, kiedy pan zostaje dłu­żej w pracy. Ale jakby co…

– Jasne. Dzię­kuję.

– Nie wiem, czy jest za co.

W ponie­działki i środy mam zebra­nia kółka lite­rac­kiego. Aha, bo nie mówi­łem, że jestem rów­nież polo­ni­stą w liceum. Taka iro­nia losu, pro­simy o nie­skła­da­nie kon­do­len­cji.

Zwy­kle wra­ca­łem do domu około dzie­więt­na­stej, żona wtedy jechała na siłow­nię. Nagle dozna­łem olśnie­nia. Przy­po­mnia­łem sobie, skąd znam tego męż­czy­znę. Widzia­łem go na zdję­ciu ze strefy kobiet, w luź­nych spodniach do ćwi­czeń i pod­ko­szulku bez ramion, pro­wa­dzą­cego jakieś zaję­cia gru­powe, w któ­rych uczest­ni­czyła rów­nież moja żona. Wrzu­ciła je na Insta­gram. Potem zaczęła cho­dzić na zaję­cia indy­wi­du­alne, bo „są bar­dziej wydajne”. No są, nie da się ukryć.

Powie­trze ze mnie uszło. Żona zdra­dza mnie ze swoim tre­ne­rem per­so­nal­nym.

– Może mi pan dać kopię tego filmu?

Zde­cy­do­wa­nie pokrę­cił głową.

– Panie, to nie jest mate­riał dowo­dowy do sądu rodzin­nego, tylko moni­to­ring budynku.

Chcia­łem wytłu­ma­czyć, że nie mam zamiaru robić żad­nych głupstw, a filmu potrze­buję dla sie­bie, ale zda­wa­łem sobie sprawę z wła­snej niskiej wia­ry­god­no­ści w tym momen­cie. Mąż, który wła­śnie się dowie­dział o zdra­dzie żony, przez jakiś czas nie wie, co mówi i robi, i żadne obiet­nice nic tu nie pomogą. Jest nie­obli­czalny jak nasto­la­tek na kwa­sie.

Poki­wa­łem głową, że nie będę robił głupstw. Musia­łem jed­nak nie­tęgo wyglą­dać, bo stróż spy­tał:

– Ale trzyma się pan? Nie będzie jakie­goś syfu, co?

No, syf to już jest, i to nie­mały, pomy­śla­łem, ale zacho­wa­łem tę bły­sko­tliwą uwagę dla sie­bie. Jesz­cze raz podzię­ko­wa­łem za oka­zane zaufa­nie i wysze­dłem ze stró­żówki. Powlo­kłem się do samo­chodu. Usia­dłem za kie­row­nicą ciężko, jakby mój tyłek był z oło­wiu, i opar­łem łok­cie na kie­row­nicy. W górze na trze­cim pię­trze świe­ciło się. W kuchni. Cze­kała na mnie z obia­dem. „Jesteś, kocha­nie. Już podaję. Może przy­grzeję tę zupę, bo tro­chę osty­gła. Deser chcesz teraz czy po drzemce? Jak ci poszło, było tro­chę ludzi?”. I cału­sek, kurwa mać, w czółko.

Nagle dotarła do mnie cała powaga sytu­acji. Moje mał­żeń­stwo wła­śnie się posy­pało. Nie mie­li­śmy dzieci i miłość była wszyst­kim, co nas łączyło. Pięk­nie brzmi, prawda? A teraz ta miłość nagle pier­dol­nęła jak gaz w sta­rym domu i pod czaszką dudni mi huk walą­cych się ścian. Zdrada. Ona sypia z innym. Naj­dur­niej­szy i naj­bar­dziej upo­rczywy wątek lite­racki prze­stał być fik­cją, stał się rze­czy­wi­sto­ścią. Jakiś wyż­szy, wszech­wie­dzący nar­ra­tor zakpił ze mnie i ubrał w rolę roga­tego męża, wypo­sa­ża­jąc w zazdrość i głu­potę, z któ­rych dotych­czas wyłącz­nie kpi­łem. Każdy czło­wiek jest wolny i może robić, na co ma ochotę. Ludzie są ze sobą, jak długo tego chcą. Kiedy koń­czy się miłość, naj­le­piej odbyć szczerą, otwartą roz­mowę i roz­stać się jak cywi­li­zo­wani ludzie. Takie rze­czy opi­sy­wa­łem w swo­ich książ­kach.

Gówno prawda.

I co, mam teraz iść na górę? Odbyć „szczerą roz­mowę”, czyli napier­da­lać się emo­cjami? A może powi­nie­nem uda­wać, że o niczym nie wiem? Polacy, nic się nie stało. Jak długo? I po co? Co w ten spo­sób osią­gnę?

Ochro­niarz stał w progu swo­jej stró­żówki i przy­glą­dał mi się z uwagą. Pew­nie wyda­wało mu się, że mnie pil­nuje. Nie byłoby w tym nic dziw­nego, gdy­bym wykrę­cił jakiś numer. Na przy­kład wyjął giwerę z bagaż­nika i rzu­cił się bie­giem do klatki scho­do­wej, prze­ła­do­wu­jąc po dro­dze. Albo pocią­gnął węża od rury wyde­cho­wej do kabiny i malow­ni­czo się udu­sił tuż pod oknem nie­wier­nej mał­żonki. Ja miał­bym spo­kój, a on dal­szy ciąg histo­rii z kamerki, do opo­wia­da­nia wnu­kom.

O mój sko­ło­wany mózg zacze­piła się fraza „gaz w sta­rym domu” i już została. Stary dom. Do pisa­nia.

Się­gną­łem do schowka i wyją­łem kar­to­nik z nume­rem tele­fonu. Facet ode­brał po trze­cim dzwonku.

– To ja. Jest pan tam jesz­cze?

– Wła­śnie mia­łem wyjeż­dżać. Namy­ślił się pan?

– A oferta na­dal aktu­alna?

Przy­tak­nął z krót­kim recho­tem. Odnio­słem wra­że­nie, że cze­kał na ten tele­fon.

– Będę tu jesz­cze z pół godziny – powie­dział i się roz­łą­czył.

Miał mnie w gar­ści.

Spa­ko­wa­łem komórkę, karty kre­dy­towe i klu­cze od miesz­ka­nia do płó­cien­nej torby z logo mojego wydaw­nic­twa i wysia­dłem. Zamkną­łem samo­chód, dorzu­ci­łem klu­czyki i zawią­za­łem ucha torby na węzeł. Wró­ci­łem do stró­żówki i torbę wrę­czy­łem ochro­nia­rzowi.

– Pro­szę to dla mnie prze­cho­wać. A tu jest pilot, nie będzie mi już potrzebny.

Wziął torbę ostroż­nie, jakby trzy­mał uzbro­joną bombę. Przyj­rzał mi się spod przy­mru­żo­nych powiek.

– A wie pan cho­ciaż, na jak długo?

Pokrę­ci­łem głową. Wciąż coś mu się w moim wyglą­dzie nie podo­bało, bo nie omiesz­kał rzu­cić:

– Tylko niech pan nie robi głupstw. Szkoda życia.

Ski­ną­łem głową.

Jasne. Będę robił tylko mądre rze­czy. Żeby nie zmar­no­wać życia. Inni mogą sobie mar­no­wać do woli, ale ja nie. Prze­cież jestem pisa­rzem i spo­czywa na mnie odpo­wie­dzial­ność za życie, wła­sne i innych, które jest naj­wyż­szą war­to­ścią, bla, bla, bla. Wal­cie się wszy­scy.

Z moim nie­od­łącz­nym ple­ca­kiem na ramie­niu wysze­dłem za ogro­dze­nie osie­dla i ruszy­łem pie­chotą ku głów­nej dro­dze, żeby zła­pać tak­sówkę. Tylko raz się obej­rza­łem na trze­cie pię­tro. Nie stała w oknie.

4

Ste­fan Świą­tek cze­kał na mnie przy samo­cho­dzie na roz­le­głym jak lot­ni­sko par­kingu przed halą tar­gową. Impreza powoli wyga­sała. Z wyj­ścia wyle­wała się rzeka ludzi, do środka nie wcho­dził pra­wie nikt. Poma­cha­łem zna­jo­mej autorce kry­mi­na­łów. Pozna­łem ją po kwie­ci­stej sukni i czer­wo­nych war­gach, zaj­mu­ją­cych pół twa­rzy. Zain­try­go­wana odpro­wa­dziła mnie wzro­kiem aż do drzwi nowiut­kiego czar­nego SUV-a o roz­mia­rach sto­doły, który stał na czte­rech miej­scach par­kin­go­wych i wyglą­dał jak trans­atlan­tyk mię­dzy kutrami rybac­kimi.

– Jed­nak prag­ma­tyzm życiowy wziął górę – przy­wi­tał mnie Świą­tek ze znaną mi już deli­kat­no­ścią.

– Czyżby? – odpar­łem. – Jedźmy.

– Dokąd?

– Tam, gdzie chciał mnie pan zabrać.

Mój nie­ty­powy wiel­bi­ciel patrzył na mnie z pomie­sza­niem cie­ka­wo­ści i roz­ba­wie­nia. Nie mia­łem ochoty wda­wać się w szcze­góły, więc tylko mach­ną­łem ręką i wgra­mo­li­łem się na sie­dze­nie przy­po­mi­na­jące fotel lot­ni­czy. Za mną roz­po­ście­rała się jesz­cze trzy­oso­bowa kanapa. Oczy­wi­ście wszystko obite ele­gancką skórą. On usiadł obok i dopiero wtedy się zorien­to­wa­łem, że ma kie­rowcę. Bąk­ną­łem „dzień dobry” i zagry­złem wargi.

Zauwa­żył moją kon­ster­na­cję i zapro­po­no­wał:

– Prze­siądźmy się do tyłu, dobrze?

Kciu­kiem wska­zał kie­rowcę i prze­lazł do tyłu. Poczu­łem się jak podej­rzany, który teraz będzie musiał swo­jemu adwo­ka­towi opo­wie­dzieć wszystko, naj­le­piej od początku, nie pomi­ja­jąc niczego. Prze­ci­sną­łem się mię­dzy fote­lami i zapa­dłem w miękką kanapę jak dwie godziny wcze­śniej w fotelu tar­go­wej kawia­renki. Rze­czy się nie­uchron­nie rymują.

– Ten kara­wan to na zamó­wie­nie? – spy­ta­łem, kle­piąc skó­rzane obi­cie. Chcia­łem odwlec moment zeznań.

Roze­śmiał się krótko i chra­pli­wie. Szala nie­uchron­nie prze­chy­lała się na jego korzyść.

– Spo­dzie­wa­łem się dow­cipu o prze­dłu­że­niu fal­lusa, ale niech będzie kara­wan. Każ­demu według potrzeb.

– Nie potrze­buję kara­wanu – zapro­te­sto­wa­łem.

– Och, z pew­no­ścią – odparł dwu­znacz­nie Świą­tek i się­gnął do schowka w fotelu. – Cze­goś pan jed­nak potrze­buje.

W jego ręku poja­wiła się pła­ska butelka wypeł­niona mio­do­wym pły­nem oraz dwa kie­liszki, o dziwo szklane.

Unio­słem dłoń w dobrze wystu­dio­wa­nym geście.

– Dzię­kuję, nie piję alko­holu.

– Nie? To co z pana za pisarz! Wielcy mówią, że naj­lep­szy atra­ment to ten czter­dzie­sto­pro­cen­towy. Chyba że – zro­bił pauzę – swoją cysternę już pan wypił.

– Zgoda, umówmy się, że swoje wypi­łem, i zamknijmy temat. Wolał­bym poroz­ma­wiać o pań­skiej pro­po­zy­cji.

Dener­wo­wały mnie poufa­ło­ści Świątka, jego rosnąca pew­ność sie­bie, że już mnie ma w kie­szeni, i prze­ko­na­nie, że wszystko wie o pisa­rzach, cho­ciaż z ksią­żek prze­czy­tał tylko jedną, aku­rat moją, i w dodatku uznał za swoją. Wszystko w nim mnie dener­wo­wało. Nie­kon­wen­cjo­nalny czy­tel­nik. Tym­cza­sem zda­wa­łem się na jego łaskę i jecha­łem nie wia­domo dokąd, sie­dząc w nie wia­domo czym i słu­cha­jąc insy­nu­acji. Jasne, piłem, tak jak wszy­scy, i co z tego? Prze­sta­łem, bo alko­hol zaczął mi szko­dzić (czy­taj: wpa­dłem w uza­leż­nie­nie) i po sen­sow­nej tera­pii odsta­wi­łem picie. Od tego czasu żyłem nowym, lep­szym życiem, zaczą­łem pisać, odnio­słem (nie­wielki) suk­ces, ustat­ko­wa­łem się i – jak mówią rezy­denci alko­holowego uni­wer­sum – wró­ci­łem z dale­kiej podróży. Znowu było dobrze – do dzi­siaj.

Szok po odkry­ciu zdrady żony i ucieczce spod okien wła­snego miesz­ka­nia powoli ustę­po­wał. Zaczy­na­łem rozu­mieć moją mocno bez­na­dziejną sytu­ację. W miesz­ka­niu zosta­wi­łem wszystko, łącz­nie z ubra­niem i całą doku­men­ta­cją życia zawo­do­wego, czyli tym czymś, z czego ktoś w przy­szło­ści mógłby napi­sać moją bio­gra­fię. Wiem, krę­ci­cie głową z nie­sma­kiem, ale tak wyglą­dają bez­wstydne pra­gnie­nia pisa­rzy i pisa­rek, kiedy już zaist­nieją: mieć swoją bio­gra­fię. Zapi­sać się w histo­rii lite­ra­tury nie tylko jako pod­miot, ale też przed­miot.

Dobra, nie­ważne.

Ważne, że byłem goły, bez­radny i nie mia­łem czasu. To wszystko stało się tak nagle i jakoś, bo ja wiem, bez­wied­nie. Jak­bym wysko­czył z samo­lotu, nie spraw­dziw­szy, czy mam spa­do­chron. Zie­mia zbli­żała się nie­ubła­ga­nie, a ja mogłem liczyć jedy­nie na dobrą wolę dopiero co pozna­nego faceta, który z podej­rza­nych powo­dów posta­no­wił poda­ro­wać mi swój spa­do­chron. Czyli nowy dom. I któ­rego w myślach wciąż nazy­wa­łem waria­tem. Powo­dze­nia. Nie ma to jak roz­sądny plan na życie. Mia­łem nadzieję, że się zre­ali­zuje przed zetknię­ciem z zie­mią.

Nie­ważne.

Ważne, że dokądś jecha­li­śmy. Czarny potwór, w któ­rego trze­wiach sie­dzia­łem, wyto­czył się na obwod­nicę Kra­kowa i popę­dził auto­stradą do Kato­wic. Kie­rowca wyprze­dzał pre­cy­zyj­nie i szybko, omi­ja­jąc inne samo­chody jak zabawki w weso­łym mia­steczku i mla­ska­jąc z satys­fak­cją po uda­nym manew­rze. Lubił potwora. Ja tro­chę mniej, wystę­pu­jąc na tyl­nej ławce w roli tra­wio­nych tre­ści żołąd­ko­wych czar­nego gada.

– To mój dom rodzinny – zaczął Świą­tek. – Odzie­dzi­czy­łem go po rodzi­cach ze dwa­dzie­ścia lat temu. Tak, młodo umarli, nie docze­kali nawet mojego suk­cesu. Bo trzeba panu wie­dzieć, że pocho­dzę z bied­nej rodziny i przez całe dzie­ciń­stwo sły­sza­łem narze­ka­nia rodzi­ców, jak to inni mają, a oni nie. Wiem, wszy­scy tak mówią, ale u nas w domu to była jakaś obse­sja. Cią­gle się mówiło o bogac­twie, skar­bach, zło­cie, dia­men­tach, cał­kiem jakby rodzice byli jaki­miś jubi­le­rami. Tym­cza­sem oboje pra­co­wali w wiel­kiej fabryce na pod­rzęd­nych sta­no­wi­skach i upra­wiali kawa­łek pola wiel­ko­ści łaty na dupie spodni. I w kółko o tym zło­cie. Wiem, że biedny boga­temu zazdro­ści, a bogaty bied­nego nie zro­zu­mie. Ludzie lubią się porów­ny­wać, ile kto ma i skąd ma. Zwy­kłe rze­czy. Rodzice jed­nak mieli regu­lar­nego pier­dolca, zwłasz­cza mama. „Takie pier­ścionki na palcu miała!”, pomru­ki­wała, wra­ca­jąc ze sklepu. „Rubin jak gołę­bie jajo, a złota tyle, że dwie pary obrą­czek by z tego zro­bił!”. Gapiła się przez okno na cię­ża­rówkę jadącą drogą na Sęp­nię i bur­czała: „Tamci znowu budują. A skąd na to mają? Wia­domo”. Kiedy indziej krzy­czała znad gazety: „Widzia­łeś, Poldek? W piw­nicy pod kamie­nicą na rynku skarb żydow­ski zna­leźli”, i pukała pal­cem w gaze­tową płachtę, jakby chciała wybić w niej dziurę. Byłem mały i nie rozu­mia­łem.

– Czego tu nie rozu­mieć? – spy­ta­łem bez sensu, a w duchu pomy­śla­łem: jak rodzice mieli pier­dolca, to co sądzić o synu.

– Dzieci czę­sto nie rozu­mieją dwu­znacz­nych spraw – odparł wymi­ja­jąco. – Biorą je wprost, wie pan, jeden do jeden. Poją­łem z tego tyle, że jak doro­snę, to muszę być bogaty. I żeby takich głu­pot nie wyga­dy­wać. Bo to tru­ci­zna jest, powiem panu. Zresztą wła­ści­wie ona ich zabiła.

– W jakim sen­sie?

– W takim, że ojciec dostał zawału za kie­row­nicą ich sta­rego moskwi­cza, jak wra­cali do domu z kościoła w Grodźcu. Samo­chód zje­chał z drogi, dacho­wał i wylą­do­wał w rowie kołami do góry. Drzwi się zakli­no­wały i nie mogli się wydo­stać. Rów był pełen wody.

Prze­łkną­łem ślinę.

– Uto­pili się?

Ski­nął głową i odwró­cił się do okna, jakby chciał mi dać czas na wyobra­że­nie sobie wła­snych rodzi­ców, walą­cych dłońmi w szybę pod wodą. Ciarki prze­bie­gły mi po ple­cach. Zaczą­łem się zasta­na­wiać, czy nie prze­szła mi ochota na stary dom w spo­koj­nej oko­licy, na skraju wsi. No, ale nie mia­łem wyboru. Ani czasu. Kon­takt z zie­mią nie­uchron­nie się zbli­żał.

– Na początku posta­no­wi­łem, że tam zamiesz­kam – mówił dalej Świą­tek. – Czło­wie­kowi nie­ła­two się uwol­nić od sen­ty­men­tów. Bo musi pan wie­dzieć, że ja cho­ler­nie sen­ty­men­talny jestem. Wzru­szam się po pen­sjo­nar­sku i byle dro­biazg roz­pa­mię­tuję jak mucha ciążę. No to chcia­łem zacho­wać dom rodzinny, tro­chę na pamiątkę, a tro­chę żeby kar­mić swoją melan­cho­lię. Wyda­łem kupę kasy na remont, domek odpi­co­wany, można powie­dzieć, jak stróż na Boże Ciało. Nic tylko wpro­wa­dzić się i miesz­kać sobie w spo­koju, w dzień upra­wia­jąc ogró­dek, a wie­czo­rem gapiąc się w okno…

I obci­nać sąsia­dów, skąd mają pie­nią­dze na nową budowę, pomy­śla­łem, ale tego nie powie­dzia­łem. Mogłoby to przy­po­mi­nać zaglą­da­nie daro­wa­nemu koniowi w zęby.

– …Nie było łatwo. Miesz­kam daleko, każdy wyjazd tam to wyprawa. Miał pan kie­dyś dom? Nie? No to pan nie wie, ile to jest krzą­ta­niny. A co dopiero dwa domy. Czu­łem się, jakby mnie końmi roz­ry­wano na dwie połówki, jedna tu, druga tam. Bo wie pan, serce się rwało. W końcu to dom rodzinny.

Zamilkł i przy­szła chwila na reflek­sję, co to jest dom rodzinny. Tym­cza­sem czarny gad zje­chał z auto­strady w Chrza­no­wie i popę­dził na połu­dnie, wyprze­dza­jąc po dro­dze cię­ża­rówki lekko i płyn­nie, jak w grze kom­pu­te­ro­wej. Minę­li­śmy nie­wielki las, obje­cha­li­śmy rondo i przed nami poja­wiła się nowa obwod­nica mia­sta, któ­rego nazwę zna cały świat z powodu daw­nego obozu zagłady, zbu­do­wa­nego tu przez hitle­row­ców. Myśl o spa­do­chro­nie ustą­piła innej, o wni­ka­niu w cudze życie. Chciał­byś na chwilę nim pożyć, z cie­ka­wo­ści, ale nie znasz wyso­ko­ści stawki i nie widzisz wszyst­kich kart.

Mój dom rodzinny? Wła­ści­wie go nie mia­łem. Wycho­wy­wali mnie dziad­ko­wie, ponie­waż matka z ojcem się roze­szli i każde ruszyło w swoją stronę, zapo­mi­na­jąc o dziecku. Matka co jakiś czas przy­jeż­dżała do mnie w odwie­dziny, jak do cho­rego w szpi­talu albo do więź­nia w aresz­cie, przy­wo­ziła jakieś pre­zenty, któ­rych nawet nie pamię­tam, i wci­skała w dłoń pie­nią­dze, któ­rych nie potrze­bo­wa­łem. Dziad­ko­wie też nie lubili tych wizyt, sie­dzieli w dużym pokoju przed tele­wi­zo­rem i cze­kali cier­pli­wie, kiedy ta mat­czyna tra­gi­farsa się skoń­czy. Pod wie­czór mama cało­wała mnie w czoło, zapew­niała, że bar­dzo mnie kocha, i przy­ka­zy­wała, że mam być grzeczny. Obie­cy­wała wkrótce znowu przy­je­chać, na co kiwa­łem skwa­pli­wie głową, wie­dząc, że tego potrze­buje. Ani mnie, ani dziad­kom nie było to potrzebne. Wsia­dała do samo­chodu i odjeż­dżała. Cza­sami za kie­row­nicą sie­dział jakiś męż­czy­zna, wpa­dała wtedy na kró­cej i prze­pra­szała, że już „musi lecieć”. „Leć, lata­wico”, pomru­ki­wał dzia­dek i przy­gry­zał wąsa, w dziad­ko­wych oczach poja­wiały się łzy.

– Wytrzy­ma­łem pięć lat – cią­gnął Ste­fan Świą­tek. – Nie dałem rady. Firma się roz­ra­stała, coraz wię­cej mia­łem z nią roboty od rana do nocy, całymi tygo­dniami nie mogłem zna­leźć choćby pół dnia, żeby tam poje­chać. Żeby tu przy­je­chać – popra­wił się, wska­zu­jąc pal­cem przed sie­bie. – Nie mam sobie nic do zarzu­ce­nia, sta­ra­łem się, jak mogłem. Ale co innego chcieć, a co innego móc. Gania­łem po całej Euro­pie, zała­twia­jąc rynki zbytu dla wędlin, a mój dom rodzinny, odno­wiony i zapra­sza­jący do wytchnie­nia, stał ele­gancki i opu­sto­szały jak gro­bo­wiec. Bo i po praw­dzie był gro­bow­cem, w któ­rym pocho­wa­łem… Co? Wła­ści­wie nie wiem.

Znowu zamilkł, a ja podzi­wia­łem roz­le­głe łąki i wały prze­ciw­po­wo­dziowe wzdłuż rzeki, nad którą wła­śnie prze­jeż­dża­li­śmy. Pochwy­cił moje cie­kaw­skie spoj­rze­nie, bo nagle zmie­nił temat:

– A wie pan, że do tej rzeki Niemcy wrzu­cali popioły z kre­ma­to­rium?

Nie odpo­wie­dzia­łem, na taką uwagę nie ma co odpo­wie­dzieć. Dziwna zmiana tematu. A może wcale go nie zmie­nił, tylko pod­jął inny wątek? Teraz powi­nien powie­dzieć coś o zło­cie.

– Nor­mal­nie wysy­py­wali ludz­kie pro­chy do wody. Potem na pły­ciź­nie można było zna­leźć sto­pione grudki złota. Wie pan, z zębów.

Jed­nak wariat. W naj­lep­szym razie lekko stuk­nięty.

Minę­li­śmy rzekę i wbi­łem wzrok przed sie­bie, nie reagu­jąc na zaczepne spoj­rze­nia Świątka. Chyba pojął nie­sto­sow­ność ostat­nich kwe­stii, bo znowu zamilkł, a potem zaczął się tłu­ma­czyć, co w zasa­dzie pogor­szyło sytu­ację.

– Prze­pra­szam, ale to taka oko­lica. Wyda­wało mi się, że powi­nien pan wie­dzieć. Jak się wyra­ził jeden mój zagra­niczny kon­tra­hent: dziwne miej­sce.

Ponie­waż na­dal się nie odzy­wa­łem, w ciszy prze­mie­rza­li­śmy mia­sto. Wła­ści­wie objeż­dża­li­śmy je wschod­nią obwod­nicą, by potem skrę­cić na połu­dnie i zna­leźć się w pod­miej­skiej wsi. Na znaku dro­go­wym wid­niała nazwa POD­BO­RZE. Ktoś obu lite­rom „O” doma­lo­wał zęby i rogi. Pomy­śla­łem, że to możemy być my dwaj.

5

Po dwóch kilo­me­trach czarny potwór, o któ­rym dowie­dzia­łem się, że nazywa się GMC Yukon, skrę­cił w lewo i potem w prawo, potem znowu w lewo i jesz­cze raz w prawo, aż zna­leź­li­śmy się na żwi­ro­wej dro­dze, pro­wa­dzą­cej wprost do lasu. Kie­rowca zatrzy­mał samo­chód przed poma­lo­wa­nym na zie­lono, drew­nia­nym ogro­dze­niem. Wysiadł i z dosto­jeń­stwem lokaja dobył spod mary­narki pęk klu­czy, poszu­kał wła­ści­wego i otwo­rzył wiel­gachną kłódkę. Potem z namasz­cze­niem otwie­rał sze­roką bramę, naj­pierw jedno skrzy­dło, potem dru­gie, jakby kry­jące ołtarz. Wje­cha­li­śmy na sta­ran­nie wyrów­nane żwir­kiem podwó­rze.

– To tu – powie­dział Ste­fan Świą­tek. Usły­sza­łem w jego gło­sie ulgę, jakby nie cał­kiem wie­rzył, że dotrze na miej­sce.

Zmierz­chało. Dom tonął w pół­mroku i led­wie widzia­łem jego zarys. Niebo na zacho­dzie doga­sało w zim­nych pur­pu­rach i gra­na­tach. Wysia­da­jąc, spraw­dzi­łem stopą grunt, by się upew­nić, że mam jakiś w miarę kon­tro­lo­wany kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Owio­nął mnie piw­niczny chłód paź­dzier­ni­ko­wego wie­czoru. Gdy­bym powie­dział, że czu­łem się dziw­nie, byłoby to nie­do­po­wie­dze­nie mie­siąca. Wycho­dząc przed połu­dniem na pod­pi­sy­wa­nie Ger­trudy na kra­kow­skich tar­gach książki, nie przy­pusz­cza­łem, że jesz­cze tego samego dnia, pod wie­czór wylą­duję na podwó­rzu obcego domu, w towa­rzy­stwie zwa­rio­wa­nego milio­nera, który chce mi ten dom poda­ro­wać. Byłem uchodźcą, któ­rego cały doby­tek skła­dał się z dżin­so­wych spodni, weł­nia­nej mary­narki i gra­na­to­wego pod­ko­szulka oraz spor­to­wych ske­cher­sów na nogach, a także skó­rza­nego ple­caka z zie­lo­nym peli­ka­nem i zeszy­tem do nota­tek, który zawsze mam ze sobą. Bądź­cie czujni, albo­wiem nie zna­cie dnia ani godziny.

Podwó­rze z trzech stron zamknięte było domem, sto­dołą oraz czymś z suro­wej cegły, co wyglą­dało na dawną oborę. Wej­ście do domu znaj­do­wało się od podwó­rza i poprze­dzał je nie­wielki ganek, wsparty na dwóch drew­nia­nych kolu­mien­kach. W głębi stała kamienna cem­bro­wina nakryta sty­lo­wym dasz­kiem, do sto­doły przy­kle­jona była psia buda, choć psa nie widzia­łem. Sama sto­doła zbu­do­wana została z sze­ro­kich, pocią­gnię­tych czar­nym ole­jem desek, które wyglą­dały na nowe. Mię­dzy nią a muro­waną oborą znaj­do­wał się sze­roki prze­jazd, wio­dący na tyły obej­ścia. Od połu­dnia do ściany domu przy­le­gała duża per­gola ze smęt­nie zwi­sa­ją­cymi bady­lami cze­goś brą­zo­wego, co wcze­śniej z pew­no­ścią było ozdobne i let­nią porą pre­zen­to­wało się pięk­nie. Za per­golą znaj­do­wał się kwa­drat zry­tej ziemi, za nim cią­gnął się sad z rzadko nasa­dzo­nymi, sta­rymi drze­wami o reu­ma­tycz­nie powy­krę­ca­nych kona­rach. Roz­po­zna­łem dwie jabło­nie i śliwę, dalej chyba jesz­cze rosła cze­re­śnia, z któ­rej zdą­żyły już opaść liście. Ciem­ność peł­zała mię­dzy pniami jak czarny dym.

Dom Świątka był ostatni przy dro­dze do lasu i stał na ubo­czu. Naj­bliż­szy sąsiad miesz­kał dobre sto metrów dalej i też w poje­dyn­czym domo­stwie. Tro­chę jak dwie wyspy na odlu­dziu. Bar­dzo mi to odpo­wia­dało, podob­nie jak sąsiedz­two lasu.

I jesz­cze jedno: dom Świątka do złu­dze­nia przy­po­mi­nał tam­ten z ulotki.

Tym­cza­sem kie­rowca, któ­rego imie­nia na­dal nie zna­łem, otwo­rzył drzwi i Ste­fan Świą­tek szar­mancko zapro­sił mnie do środka.

– Śmiało! – zachę­cił z opty­mi­zmem prze­wod­nika po muzeum sztuki regio­nal­nej.

Ruszy­łem i zatrzy­ma­łem się. W jego uprzej­mym zapro­sze­niu wyczu­wa­łem nie­zdrową skwa­pli­wość, nad­gor­li­wość w nakła­nia­niu do kroku, który mógł się oka­zać zgubny. Dud­nił tu pogłos dru­giego dna. Na­dal nie mia­łem poję­cia, o co cho­dzi z tą daro­wi­zną, i mogłem się zdać jedy­nie na moją pisar­ską intu­icję, a jak wia­domo z lite­ra­tury popu­lar­nej, intu­icji należy słu­chać, zwłasz­cza wobec braku innych narzę­dzi poznaw­czych. W sekwen­cji dzi­siej­szych wyda­rzeń cof­ną­łem się o jedną pozy­cję i znowu sta­łem w otwar­tych drzwiach samo­lotu, koły­sząc się na pię­tach i maca­jąc się po ramio­nach i ple­cach w poszu­ki­wa­niu spa­do­chronu. A jeśli go nie ma, to co? Nie ska­kać? Mamo, tato, poradź­cie coś!

Na nic jed­nak jere­miady. Jak to mówią, mleko się roz­lało, kobyłka u płotu, a jeśli się obu­dzisz, to z ręką w noc­niku.

Wsze­dłem.

W ciem­nej sieni ude­rzyło mnie w noz­drza gęste powie­trze. Od dawna nikt tu nie wie­trzył i mia­łem wra­że­nie, że czuję zapach doj­rza­łych owo­ców i wysu­szo­nej w let­nim upale trawy. Kie­rowca pstryk­nął sze­roki kla­wisz obok wie­szaka i włą­czył świa­tło. Sień miała kamienną pod­łogę, wej­ście do pomiesz­czeń po obu stro­nach, a na wprost drew­niane drzwi, które – jak się domy­śli­łem – pro­wa­dziły na strych.

Słu­chaj­cie, marze­nie pisa­rza o wła­snym miej­scu do pracy wygląda mniej wię­cej tak, jak to poka­zują na fil­mach. Dom stoi na odlu­dziu, ma ogromne okna, przez które wpada świa­tło ze wszyst­kich stron, dzieli się na część publiczną i intymną, co odpo­wiada mniej wię­cej podzia­łowi na pię­tra. Na dole salon z kanapą i fote­lami oraz roz­le­głym anek­sem kuchen­nym wypo­sa­żo­nym w barowy kon­tuar. W prze­rwach mię­dzy ukła­da­niem zdań pisa­rze lubią dla relaksu pich­cić jakieś jedzonko, któ­rego prze­pis podej­rzeli w inter­ne­cie, dla­tego dobrze wypo­sa­żona kuch­nia wydaje się nie­odzowna. Na par­te­rze konieczny jest jesz­cze gabi­net do pracy o ścia­nach wyło­żo­nych książ­kami oraz łazienka z wielką wanną. Gdzieś z tyłu pomiesz­cze­nia gospo­dar­cze, do prze­cho­wy­wa­nia gumow­ców, grabi, kosiarki, łopat do śniegu i tym podob­nych akce­so­riów. Ach, no i jesz­cze komi­nek, nie­zbędny nie tyle do ogrze­wa­nia, ile do budo­wa­nia sno­bi­stycz­nego kli­matu. Pisarz siada w fotelu, nalewa sobie bursz­ty­no­wego alko­holu do szklanki z gru­bym dnem i z twór­czym namy­słem wpa­truje się w pło­nące polana. Albo w wiszący naprze­ciw niego obraz.

Na pię­trze wyma­rzo­nego domu pisa­rza powinny być jesz­cze co naj­mniej dwie sypial­nie oraz drugi gabi­net. Z okna na górze jest lep­szy widok – przy­daje się do pew­nego typu scen w powie­ści. Bal­kon z drew­nianą balu­stradą to oczy­wi­stość, o któ­rej nie muszę wspo­mi­nać. Nie­któ­rzy mogą chcieć, żeby dom był z drewna, ja nie­ko­niecz­nie. Wystar­czy mi drewno przy kominku i zaim­pre­gno­wane belki na stro­pie. Nawet ozdobne. I oczy­wi­ście drew­niany taras oraz bal­kon.

Strych. Miej­sce na prze­szłość. Pełne sta­rych gra­tów, które tra­ciły funk­cjo­nal­ność, ale nie chciały odejść. Kiedy pisarz kom­plet­nie nie ma pomy­słu na powieść, wspina się po scho­dach na strych i grze­bie w tym, co było. W histo­riach, które nie umarły, tylko ule­gły zahi­ber­no­wa­niu w rze­czach. Prze­pis jest pro­sty: wyj­mu­jesz taką rzecz z kar­to­no­wego pudła, przy­sta­wiasz do piersi w oko­licy serca i patrzysz na zachód słońca. Albo wschód. Albo księ­życ w pełni. I słu­chasz. Wyta­pia się suro­wiec do powie­ści, którą – nie­stety – napi­sać już musisz sam.

Piw­nica. Powinna być. Tam pisarz scho­dzi po lęki, bez któ­rych nie ma dobrej powie­ści. Schody do niej strome, wąskie i źle oświe­tlone, żeby twórca scho­dził ostroż­nie, patrząc pod nogi. Niski strop zmu­sza do pochy­le­nia głowy, co jest jak naj­bar­dziej sto­sowne wobec ciem­nych sił, jakie tu rzą­dzą. Pisarz boi się wszyst­kiego, na co tu natrafi, i tak powinno być. Kto pisze hor­rory, powi­nien mieć mroczną, wil­gotną piw­nicę.

I ten dom chyba taki jest. Dziwny czło­wie­czek o nazwi­sku i oso­bo­wo­ści wprost ze skan­senu, który według wła­snej opi­nii nie zna się na lite­ra­tu­rze, potra­fił stwo­rzyć deko­ra­cję pisar­skiego marze­nia na tyle suge­stywną, że naprawdę poczu­łem się jak u sie­bie. A nawet, że już tu kie­dyś byłem.

Rzu­ci­łem ple­cak na kanapę i obsze­dłem roz­le­gły salon, prze­su­wa­jąc pal­cami po sprzę­tach, jak­bym spraw­dzał, czy wszystko stoi na swoim miej­scu. I wie­cie co? Stało. Nie­od­par­cie kusiła mnie myśl, że stało i cze­kało na mnie.

– Edziu, zrób nam dobrej, moc­nej her­baty – zarzą­dził Ste­fan Świą­tek. – A ja pokażę panu resztę domu.

Popro­wa­dził mnie przez sień na drugą stronę budynku. Uchy­lił drzwi do znaj­du­ją­cego się tam pomiesz­cze­nia i niczym agent nie­ru­cho­mo­ści dys­kret­nie cof­nął się, bym mógł się prze­ko­nać na wła­sne oczy, jakież to cudo ma mi do zaofe­ro­wa­nia. Sta­ną­łem w progu i wstrzy­ma­łem oddech. Pokój miał jakieś sześć na pięć metrów i tylko jedno okno wycho­dzące na podwó­rze. Pozo­stałe ściany w cało­ści zasło­nięte były rega­łami z książ­kami. Ciemną powałę, uło­żoną z wąskich desek, pod­pie­rały cztery belki idące w poprzek pokoju. Na środ­ko­wej dostrze­głem wyciętą dłu­tem datę 1895. W jed­nym z rogów znaj­do­wało się biurko ogromne jak jezioro, z bla­tem poły­sku­ją­cym jak tafla wody w sło­neczne połu­dnie, a przy nim stało obite plu­szem krze­sło z pod­ło­kiet­ni­kami. W ciem­niej­szym kącie obok drzwi dwa skó­rzane fotele klu­bowe sku­piały się wokół sto­lika, a usta­wiona bli­sko lampa, z żół­tym aba­żu­rem, uczyn­nie pochy­lała się nad nimi. Naprze­ciwko wej­ścia po lewej stro­nie dale­ko­wzroczny pro­jek­tant gabi­netu umie­ścił wąską leżankę. U wez­gło­wia na marzą­cego o chwili drzemki gospo­da­rza cze­kała spora poduszka, hafto­wana w zwie­rzątka i gwiazdy.

Pod­sze­dłem do rega­łów. Rzut oka wystar­czył, by stwier­dzić, że książki zostały zaku­pione hur­towo, za jed­nym zama­chem, w ramach reali­za­cji zamó­wie­nia opie­wa­ją­cego na pro­jekt pod tytu­łem „Gabi­net pisa­rza” i wyko­na­nego przez desi­gne­rów z firmy Home & Work. Na pół­kach cią­gnęły się arcy­dzieła lite­ra­tury, czyli dzieła zebrane od Adama Mic­kie­wi­cza, Juliu­sza Sło­wac­kiego, przez Elizę Orzesz­kową, Hen­ryka Sien­kie­wi­cza i Gabrielę Nał­kow­ską, do Cze­sława Miło­sza i Witolda Gom­bro­wi­cza; od Wil­liama Szek­spira i Char­lesa Dic­kensa, przez Fio­dora Dosto­jew­skiego i Toma­sza Manna, do Erne­sta Hemin­gwaya, Wil­liama Faulk­nera i Johna Ste­in­becka. Ku mojemu zdzi­wie­niu dostrze­głem rów­nież cykle powie­ści Aga­thy Chri­stie, Arthura Conan Doyle’a i długą półkę z książ­kami Ste­phena Kinga. Na innej ścia­nie zgro­ma­dzono lite­ra­turę filo­zo­ficzną, histo­ryczną, psy­cho­lo­giczną i ogól­nie huma­ni­styczną. Dostrze­głem Ary­sto­te­lesa, Pla­tona i Świę­tego Toma­sza z Akwinu z wydaw­nic­twa Antyk, mie­niące się kolo­rami tytuły z Ale­thei, białą serię „Hory­zonty nowo­cze­sno­ści” Uni­ver­si­tasu i chyba kom­plet pol­skich prze­kła­dów Freuda. Do tego ze trzy półki naj­roz­ma­it­szych słow­ni­ków i ency­klo­pe­dii, wśród któ­rych dostrze­głem rów­nież Lek­sy­kon broni pal­nej. Do pod­ręcz­ni­ków Aka­de­mii Poli­cyj­nej, zaku­pio­nych przeze mnie dzi­siaj na tar­gach książki (to naprawdę było dzi­siaj?), paso­wał dosko­nale.

Trze­cią ścianę zaj­mo­wała zbie­ra­nina róż­no­ra­kich publi­ka­cji i tylko ta część przy­po­mi­nała biblio­tekę z praw­dzi­wego zda­rze­nia, to zna­czy taką, z któ­rej ktoś korzy­sta. Książki pocho­dziły z kilku epok – naj­star­sza, o mocno znisz­czo­nym grzbie­cie, bodaj z połowy XIX wieku – i nosiły ślady użyt­ko­wa­nia w postaci nade­rwa­nych obwo­lut, popla­mio­nych grzbie­tów i solid­nie wżar­tego w nie kurzu, któ­rego ni­gdy się nie da usu­nąć. Były tu sta­ro­świec­kie romanse Heleny Mnisz­kówny, Józefa Weys­sen­hoffa i Marii Rodzie­wi­czówny, sztywne jak ryce­rze w zbro­jach powie­ści histo­ryczne Józefa Igna­cego Kra­szew­skiego i Karola Bun­scha, gotyc­kie awan­tury Wal­tera Scotta, bio­gra­fia Heleny Modrze­jew­skiej i bogato ilu­stro­wana histo­ria Kra­kowa. Stała tu rów­nież Krótka histo­ria Żydów Szy­mona Dub­nowa i zaraz za nią wiel­gachny pod­ręcz­nik szy­deł­ko­wa­nia i haftu, chyba naj­bar­dziej sfa­ty­go­wany. Wyją­łem go i otwo­rzy­łem, na pod­łogę wypa­dła pożół­kła bibułka z wyry­so­wa­nym ołów­kiem wzo­rem. Unio­słem bibułkę pod świa­tło. Rysu­nek przed­sta­wiał wydłu­żony pro­sto­kąt, prze­dzie­lony grubą linią. Górna część przed­sta­wiała regu­larne drzewo o ścię­tych kona­rach, dolna – słońce i liście wyra­sta­jące z ziemi.

– To babci – wyja­śnił Świą­tek. – Na sta­rość dużo hafto­wała.

– A to – wska­za­łem na bibułę – zdo­łała wyha­fto­wać?

Wziął do ręki pożół­kły papier, obej­rzał i szybko mi oddał.

– Nie – zapew­nił. – Nie koja­rzę.

– A wie pan, co tu jest nary­so­wane?

– Nie mam poję­cia.

Wło­ży­łem papie­rek z powro­tem mię­dzy kartki i wsu­ną­łem książkę do hafto­wa­nia na swoje miej­sce.

Mogłem się mylić, ale odnio­słem wra­że­nie, że górna część rysunku przed­sta­wia drzewo w kształ­cie menory, a dolna po pro­stu świat. Takie drobne, codzienne wyobra­że­nie z żydow­skiej domo­wej meta­fi­zyki. Skąd tutaj? Czyżby bab­cia Świątka była Żydówką? Popeł­niła meza­lians i wyszła za pol­skiego chłopa, co w tra­dy­cji żydow­skiej jest rów­no­znaczne ze śmier­cią, a póź­niej żało­wała i w cicho­ści hafto­wała żydow­skie motywy na ser­we­tach i obru­sach? A jej wnuk się tego wsty­dzi i udaje, że nie wie, o co cho­dzi? To byłaby jakaś histo­ria, nie powiem.

Na środku ogrom­nego biurka leżał lap­top z myszką. Świą­tek przy­siadł na plu­szo­wym krze­śle i postu­kał pal­cami w błysz­czący blat.

– I co, podoba się panu? – spy­tał z cie­ka­wo­ścią.

– Ten gabi­net? Oczy­wi­ście. Wszystko mi się podoba. Powiem nawet wię­cej: jestem urze­czony. Urze­czony jak narze­czony, tylko niech mi pan powie, o co w tym wszyst­kim cho­dzi? Prze­cież to jest wyma­rzona wiej­ska rezy­den­cja, obiekt nie­zdro­wych pra­gnień tysięcy ludzi w tym kraju. W dodatku pięk­nie odno­wiona za kupę pie­nię­dzy. Czy­sty, bez­wstydny luk­sus. Każdy by chciał. Dla­czego chce mi pan to dać? Gdzie tu jest haczyk?

Świą­tek wstał i ski­nął na mnie.

– Chodźmy do salonu. Her­bata na pewno już gotowa.

6

Sie­dzie­li­śmy w fote­lach i mie­rzy­li­śmy się wzro­kiem. Za oknami zapadł paź­dzier­ni­kowy wie­czór, czarny i mokry jak wil­cze pod­nie­bie­nie, w salo­nie paliły się jedy­nie świe­co­po­dobne kin­kiety, nie­śmiało roz­pra­sza­jąc domowy mrok. Świą­tek przy­jął do wia­do­mo­ści, że nie piję alko­holu, i grzecz­nie sior­bał her­batę z ele­ganc­kiej por­ce­la­no­wej fili­żanki, która musiała czuć się fatal­nie w jego krót­kich i pulch­nych pal­cach. Przede mną w zie­lo­nej teczce leżały doku­menty.

– Dla­czego pan nie prze­każe domu komuś z rodziny? – spy­ta­łem, puk­nąw­szy pal­cem w teczkę.

Świą­tek odsta­wił fili­żankę i roz­ło­żył ręce.

– Komu? Nie oże­ni­łem się, nie mam dzieci ani rodzeń­stwa, a kuzy­nów nie lubię.

– Można wyna­jąć.

– Po co? Pie­nię­dzy mam dosyć, a jak wpusz­czę tu obcych ludzi, to mi tylko szkód naro­bią.

– Ja też jestem obcy – przy­po­mnia­łem.

– Pan to co innego, panie Wik­to­rze. Mogę tak do pana mówić?

– Nie lubię tego imie­nia.

– To może Wikuś?

– Albo Wikary, wszystko jedno.

– Dobra, to niech będzie Wik­tor. Jak już mówi­łem, po prze­czy­ta­niu two­jej powie­ści dosze­dłem do wnio­sku, że był­byś dobrym miesz­kań­cem tego domu. Powiem wię­cej: z wszyst­kich pozna­nych przeze mnie ludzi jesteś jedy­nym, który powi­nien tu zamiesz­kać. Wiem, co mówię, bo spę­dzi­łem tu dwa­dzie­ścia lat życia i znam ten dom jak wła­sną kie­szeń – prze­rwał i rzu­cił okiem naj­pierw za okno, potem na sufit, zupeł­nie tak samo, jak to robił w tar­go­wej kawia­rence.

Przy­szło mi do głowy, że on cią­gle się cze­goś oba­wia, wycze­kuje cze­goś, spo­dziewa się niespo­dziewanego, że pró­buje zabez­pie­czyć się przed czymś wro­gim i nie­ja­snym, co spad­nie na niego skąd­kol­wiek. Jest taki stan per­ma­nent­nego lęku, wyni­ka­jący z dłu­go­trwa­łego cze­ka­nia na grom z jasnego nieba, który powo­duje, że czło­wiek żyje w stra­chu oswo­jo­nym, codzien­nym, zro­śnię­tym z nim jak nowo­twór. Źró­dła tego lęku mogły już dawno zanik­nąć, ale strach pozo­stał i działa. Tro­chę tak wygląda momen­tami mój dar­czyńca: jak czło­wiek, w któ­rym działa nie­usu­walny, nie­ustanny lęk.

– Zamknij go po pro­stu na cztery spu­sty i zostaw, jak jest. Będziesz miał chwilę wol­nego, to sobie przy­je­dziesz i pomiesz­kasz. Zaspo­ko­isz stare sen­ty­menty, odświe­żysz zaple­śniałe wzru­sze­nia, oczy­ścisz z kurzu rodzinne pamiątki. Po pro­stu, Ste­fan, zamknij go.

Wziął fili­żankę w obie dło­nie, jakby ją chciał ochro­nić przed ude­rze­niem, pod­niósł do ust, ale nie napił się, tylko zapa­trzył w jej wnę­trze, pew­nie szu­ka­jąc w rudym her­ba­cia­nym pły­nie słów do wyra­że­nia cze­goś wyjąt­kowo skom­pli­ko­wa­nego.

– Nie mogę – odparł wresz­cie.

– Bo…?

Nie wie­dzia­łem, czego nie może: zamiesz­kać w domu, wyna­jąć go czy zamknąć i zosta­wić.

Nie napił się, odsta­wił fili­żankę, potarł brodę pal­cami. Oce­nia­łem go na jakieś czter­dzie­ści pięć lat, może pięć­dzie­siąt, ale teraz wyglą­dał na zmę­czo­nego starca, zagu­bio­nego i bez­rad­nego we wła­snym domu. Wyglą­dał na kogoś innego niż jesz­cze kwa­drans temu.

Nie docze­kaw­szy się odpo­wie­dzi, otwo­rzy­łem zie­loną teczkę i rzu­ci­łem okiem na doku­menty. Nie jestem spe­cja­li­stą od nie­ru­cho­mo­ści i daro­wizn, ale plik papie­rów wyglą­dał cał­kiem poważ­nie. Na wierz­chu leżał akt daro­wizny, przy­go­to­wany i opie­czę­to­wany przez nota­riu­sza, z pod­pi­sami Świątka jako dar­czyńcy we wszyst­kich nie­zbęd­nych miej­scach. Do wypeł­nie­nia pozo­stały rubryki zwią­zane z moimi danymi jako obda­ro­wa­nego. Nie wiem, jak on to zała­twił, ale domy­śli­łem się, że wła­ści­ciel firmy wędli­niar­skiej ma dosyć pie­nię­dzy i zna­jo­mo­ści, by wyna­jąć odpo­wied­nich ludzi, któ­rzy zadbają o prawną stronę przed­się­wzię­cia. Wystar­czyło, bym uzu­peł­nił dane i zło­żył pod­pisy, a cała rzecz się dokona. Dom z budyn­kami gospo­dar­czymi i sadem oraz pół­hek­ta­ro­wym polem za sto­dołą, gdzie rosła stara, poskrę­cana gru­sza. Sza­co­wana war­tość: ponad milion zło­tych. Baga­tela.

Pod aktem daro­wi­zny znaj­do­wał się wyciąg infor­mu­jący, że Ste­fan Świą­tek jest wyłącz­nym wła­ści­cie­lem nie­ru­cho­mo­ści figu­ru­ją­cej w księ­gach wie­czy­stych pod nume­rem takim i takim, skła­da­ją­cej się z budynku miesz­kal­nego o powierzchni cał­ko­wi­tej sto pięć­dzie­siąt pięć metrów, w tym powierzchni miesz­kal­nej sto dzie­sięć metrów, oraz budynku gospo­dar­czego muro­wa­nego o powierzchni sie­dem­dzie­siąt metrów i budynku gospo­dar­czego drew­nia­nego o powierzchni osiem­dzie­siąt metrów kwa­dra­to­wych. Cał­ko­wita powierzch­nia gruntu wynosi sie­dem­dzie­siąt arów, w tym działka budow­lana o nume­rze takim a takim obej­muje sie­dem­na­ście arów, a pozo­stałe pięć­dzie­siąt trzy ary to grunty rolne. Z doku­mentu dowie­dzia­łem się, że Ste­fan Świą­tek to rocz­nik sie­dem­dzie­siąty siódmy, czyli ma czter­dzie­ści sześć lat. Pochwa­li­łem się w myślach za traf­ność w sza­cun­kach.

– Wystar­czy, że uzu­peł­nisz i pod­pi­szesz – powie­dział cicho mój dar­czyńca. – Podatki od daro­wi­zny biorę na sie­bie.

Sta­ran­nie zamkną­łem teczkę i prze­su­ną­łem na śro­dek sto­lika jak stawkę w roz­grywce.

– Czego chcesz w zamian?

– W zasa­dzie niczego – odparł szybko Świą­tek.

– W zasa­dzie? Co to ma być, moja dusza, kiedy się tu namiesz­kam?

Świą­tek potarł brodę, obej­rzał się za sie­bie i poga­pił na sufit, i dopiero wtedy odpo­wie­dział:

– To pro­ste. Jesteś pisa­rzem, prawda? Chciał­bym, żebyś tu miesz­kał i pisał. Żaden pro­blem dla cie­bie, bo i tak to robisz.

– Ow­szem. I mogę to robić, gdzie i kiedy chcę. Nie potrze­buję do tego cudzych domów, ofia­ro­wy­wa­nych mi w oso­bli­wych oko­licz­no­ściach przez obcych ludzi. Znam histo­rie o ludziach pióra piszą­cych na stry­chu, w komórce pod scho­dami, a nawet w kiblu. Naj­więk­sze dzieła tak powsta­wały. Na tym tle twój pod­bor­ski full wypas, drogi Ste­fa­nie, pre­zen­tuje się dosyć bizan­tyj­sko. By nie rzec: bluź­nier­czo. Chatka Baby Jagi, krótko mówiąc. Ściany z cze­ko­lady i dach z pier­nika już zoba­czy­łem, teraz opo­wiedz mi o piecu, w któ­rym zostanę upie­czony.

– Tam jest – odparł Świą­tek, wska­zu­jąc na kuch­nię. – Żar­tuję. Nikt cię tu nie będzie przy­pie­kał. Masz sie­dzieć i pisać. Widzia­łeś gabi­net, który spe­cjal­nie dla cie­bie urzą­dzi­łem. Chyba że coś z nim nie tak? Za ciemny? Za jasny? Można oczy­wi­ście coś zmie­nić.

– Nie o to cho­dzi – żach­ną­łem się. – Gabi­net super, w skali do dzie­się­ciu daję mu dwa­na­ście. Cho­dzi o to, że skoro zależy ci na wygod­nym miej­scu do pisa­nia dla ulu­bio­nego pisa­rza, choć nie rozu­miem po co, mógł­byś mi udo­stęp­nić cha­łupę bez daro­wi­zny i aktu nota­rial­nego. „Lubię cię, chło­pie, więc masz tu domek i pomiesz­kaj sobie, może nawet coś napi­szesz, na zdro­wie”. Tyle by wystar­czyło. A tu od razu daro­wi­zna w postaci domu za ponad milion zło­tych? Powiedz mi, co jest grane? Masz za dużo nie­ru­cho­mo­ści i je roz­da­jesz? Nie cier­pisz domu, gdzie cię wujek w dzie­ciń­stwie mole­sto­wał? A może tu stra­szy duch babki Żydówki? – Nie zdą­ży­łem się ugryźć w język.

Ste­fan Świą­tek zerwał się jak opa­rzony. Fili­żanki z her­batą zadzwo­niły na sto­liku.

– Skąd wiesz o babce Żydówce?!

Wbił we mnie wzrok, jakby nagle stra­cił całą sym­pa­tię dla swo­jego ulu­bio­nego pisa­rza i jed­nak posta­no­wił upiec go żyw­cem. Powie­trze zgęst­niało. Czarna maź za oknem tara­so­wym pul­so­wała nie­przy­jem­nie.

Opa­dły mnie wąt­pli­wo­ści natury cał­kiem odmien­nej od poprzed­nich. Zamiast szu­kać puła­pek i pod­stę­pów w grze z moim dzi­wacz­nym dar­czyńcą, nagle poczu­łem żal, że ta wspa­niała oka­zja wymyka mi się z rąk. Facet, który jesz­cze dwie minuty temu chciał mi poda­ro­wać dom, lada moment każe swo­jemu kie­rowcy wziąć mnie za fraki i wyrzu­cić stąd na zbity pysk. Bo obra­zi­łem jego geny albo je roz­szy­fro­wa­łem, wszystko jedno. Ależ idiota ze mnie! Było sie­dzieć cicho i nie zdra­dzać zbyt wiele z tego, co się widzi i rozu­mie. Z zagry­zio­nymi war­gami omio­tłem przy­tulne wnę­trze, jak deal życia, który wła­śnie prze­mknął mi koło nosa. I co teraz, włó­czy­kiju? Nie masz dokąd wra­cać ani czym.

Ste­fan Świą­tek stał przede mną z zaci­śnię­tymi pię­ściami. Jesz­cze chwila i mi przy­wali, pomy­śla­łem.

– Nie wiem, tak mi się powie­działo – odpar­łem, siląc się na obo­jęt­ność. – Mogłem rów­nie dobrze powie­dzieć: babki Cyganki albo babki Ukra­inki. Prze­pra­szam, jeśli cię ura­zi­łem.

Przez chwilę mie­rzył mnie mor­der­czym wzro­kiem, potem nagle jakby otrzeź­wiał, bo roz­warł pię­ści, wytarł dło­nie o pośladki i z powro­tem usiadł. Siorb­nął osty­głej her­baty i byłem pewien, że teraz obej­rzy się za sie­bie i spoj­rzy do góry.

Nie zro­bił tego. Sie­dział z pochy­loną głową, nagle opa­dły z sił i jakiś taki bez­bronny. Jak dziecko.

– Wy, pisa­rze, macie jakieś trze­cie oko. Widzi­cie, czego inni nie widzą. Wpu­ści­łem jed­nego na parę minut do domu, a on od razu wyjeż­dża mi z babką Żydówką. I tra­fia w sedno.

– Zga­dłem przy­pad­kowo, nie było w tym nic…

– Cicho bądź, gówno zga­dłeś – ziry­to­wał się. – Moja babka nie była Żydówką, w mojej rodzi­nie nie ma ani kro­pli żydow­skiej krwi. Gdyby była, może bym do cze­goś w życiu doszedł.

– Do cze­goś dosze­dłeś – zaopo­no­wa­łem.

– Do dupy dosze­dłem. Mieć pie­nią­dze i dokądś dojść to dwie różne rze­czy. Pewien hol­ly­wo­odzki bła­zen ostat­nio na nowy rok życzył wszyst­kim ludziom bogac­twa, sławy i pie­nię­dzy, bo tylko tak, mówił, będą mogli się prze­ko­nać, że nie o to w życiu cho­dzi. I coś w tym jest. Tak, panie pisa­rzu, suk­ces i sens życia to kurew­sko różne rze­czy.

Coś w Świątku pękło. Zaczął kląć. Zna­la­złem w tym szansę dla sie­bie, by się wresz­cie dowie­dzieć, co skrywa się za para­noją dzi­siej­szego dnia, doga­sa­ją­cego czer­nią mię­dzy sta­rymi jabło­niami, który zaczął się – co do tego nie mia­łem już wąt­pli­wo­ści – w innym cza­sie i innym świe­cie. Do któ­rego nie mia­łem jak wró­cić. Do dia­bła, szu­ka­łem pułapki, a zna­la­złem się w potrza­sku. Dom rodzinny Ste­fana Świątka jesz­cze nie był mój, a już mnie w sobie uwię­ził. Zosta­łem na niego ska­zany, zanim pod­pi­sa­łem doku­menty.

– Opo­wiesz mi o tym?

Spoj­rzał nie do końca przy­tom­nie.

– O czym?

– O domu, babce i Żydach.

– Nie pomy­li­łem się – odparł z krzy­wym uśmie­chem. – Wy, pisa­rze, macie intu­icję. Dla­tego cię tu zapro­si­łem. A o domu, babce i Żydach opo­wiem, jak pod­pi­szesz.

Obró­cił teczkę i pchnął w moją stronę. Popa­trzy­łem naj­pierw na niego, potem na sufit, na któ­rym nie­stety nie poka­zał się ani duch babki, ani żaden inny duch. Akt daro­wi­zny leżał na wierz­chu, dostrze­głem wykrop­ko­wane miej­sce na pod­pis. Mój dziwny dar­czyńca patrzył na mnie spo­koj­nie, lecz jak poke­rzy­sta. Z baro­wego krze­sła w kuchni zer­kał na mnie pan Edek kie­rowca. Komi­nek patrzył na mnie swoim czar­nym okiem i też wyglą­dał na zwy­cięzcę w tej roz­grywce. Prze­zna­czyli dla mnie histo­rię, czyli mieli mnie w gar­ści.

Się­gną­łem po ple­cak i wyją­łem z etui zie­lo­nego peli­kana.

Pod­pi­sa­łem.

Rozdział II. Pierwsza noc

Roz­dział II

Pierw­sza noc

1

Leża­łem na wznak w cudzym łóżku i patrzy­łem w sufit. Mówią, żeby zapa­mię­tać, co ci się śni pierw­szej nocy w nowym domu. Mnie się nic nie śniło. Nie mogłem zasnąć. Nad głową mia­łem okno dachowe, któ­rego kon­tur led­wie widzia­łem we wszech­obec­nej czerni. Mogłoby być obra­zem pod tytu­łem Czarny kwa­drat. Sufit był wąski, pod­wie­szany, z dwoma sko­sami po bokach, jak zwień­cze­nie wieka trumny. Tyle zdą­ży­łem zapa­mię­tać przed zga­sze­niem świa­tła. Jak trumna, to trumna, pomy­śla­łem i splo­tłem dło­nie na brzu­chu.

Sypial­nia znaj­do­wała się na pię­trze nad salo­nem i była jed­nym z dwóch pokoi na tej kon­dy­gna­cji, gdzie oprócz tego znaj­do­wała się jesz­cze łazienka. Po dru­giej stro­nie pod­da­sza znaj­do­wał się strych (w domu musi być strych!), bez­po­śred­nio nad wypa­sio­nym pisar­skim gabi­ne­tem, w któ­rym mia­łem zre­ali­zo­wać swoją część umowy ze Ste­fa­nem Świąt­kiem. Daro­wi­zna niby do niczego mnie nie zobo­wią­zy­wała, nie­mniej w momen­cie jej fina­li­zo­wa­nia, tuż przed przy­ło­że­niem zie­lo­nego peli­kana do papieru, poja­wił się waru­nek. Mam oto napi­sać powieść. Obo­jętne o czym, byle powstała w ciągu roku.

– Prze­cież jesteś powie­ścio­pi­sa­rzem – stwier­dził Ste­fan. – I tak byś pisał. Trudno to nawet nazwać warun­kiem, po pro­stu rób, co do cie­bie należy. A ja co jakiś czas wpadnę z wizytą i będzie mi bar­dzo miło się dowie­dzieć, jak ci idzie.

– Chcesz czy­tać mój ręko­pis? Zwa­rio­wa­łeś? – obu­rzy­łem się. – Żaden pisarz na to nie przy­sta­nie. To jest zaka­zane!

– Dla­czego?! – Świą­tek zdzi­wił się. Gra­li­śmy swoje role z zaan­ga­żo­wa­niem. – Nikomu o niczym nie doniosę. Po pro­stu rzucę okiem, prze­ko­nam się, jak wygląda work in pro­gress, jak to mówią, i tyle. Korona ci z głowy nie spad­nie.

– Mowy nie ma!

Po czym zaczą­łem tłu­ma­czyć igno­ran­towi, że pisa­nie dzieli się na dwie fazy: zamkniętą i otwartą. Zamknięta trwa od napi­sa­nia pierw­szego słowa do posta­wie­nia ostat­niej kropki. Wtedy pisarz sie­dzi w odosob­nie­niu, na przy­kład w wypa­sio­nym gabi­ne­cie z biur­kiem o roz­mia­rach lot­ni­skowca, i pusz­cza wodze fan­ta­zji, łowiąc w męt­nym sta­wie języka odpo­wied­nie słowa. I dopiero kiedy skoń­czy, przy­cho­dzi faza druga, czyli otwie­ra­nie drzwi, wie­trze­nie wypa­sio­nego gabi­netu i chwa­le­nie się ukoń­cze­niem powie­ści. Tekst idzie do pierw­szych czy­tel­ni­ków, a autor obgryza paznok­cie i czeka na wer­dykt. Albo wyrok, jak kto woli.

– W porządku, nie nale­gam – zgo­dził się, uno­sząc obie ręce. – Tak tylko mówi­łem. „Łowie­nie słów w męt­nym sta­wie języka”… Dobre. Podoba mi się. Tu za domem są stawy – dodał, jakby to miało zna­cze­nie.

Gdy tylko pod­pi­sa­łem doku­menty, pospiesz­nie zgar­nął zie­loną teczkę i poszedł do kuchni, by prze­ka­zać ją kie­rowcy, który natych­miast ruszył do wyj­ścia. Odpro­wa­dzi­łem pana Edka bole­snym wzro­kiem, jakby zabie­rał do samo­chodu co naj­mniej moją nerkę, a nie kilka kro­pel atra­mentu uło­żo­nych w auto­graf Wik­tora Szczę­snego. Gospo­darz (były? naprawdę?) zapro­wa­dził mnie na górę, by poka­zać sypial­nię i drugi pokój, gościnny, gdzie ku nie­skry­wa­nej rado­ści zna­la­złem w gar­de­ro­bie sporo pasu­ją­cych na mnie ubrań: spodnie dżin­sowe, które uwiel­biam, bluzy z kap­tu­rem i nie­zli­czone baweł­niane pod­ko­szulki. Były tam rów­nież dwie grube kurtki i ter­miczny kom­bi­ne­zon w sam raz do upra­wia­nia spor­tów. Świą­tek wyja­śnił, że kupo­wał na oko i że kolek­cję wio­senno-let­nią dostar­czy w marcu.

– Wpadnę za jakiś tydzień, jak się upo­ram z papie­rami – dodał na koniec.

– Po co? – wyrwało mi się.

– Nooo, żeby spraw­dzić, czy wszystko w porządku – odparł. – I przy­wiozę ci świeże pie­czywo. Na razie bierz to z zamra­żal­nika.

Chcia­łem jesz­cze zapy­tać o sto rze­czy, które cisnęły mi się na usta w miarę docho­dze­nia do sie­bie po szoku ostat­nich godzin, lecz nie spy­ta­łem.

Świą­tek uści­snął mi dłoń, pokle­pał po ramie­niu i wyszedł, sta­ran­nie zamy­ka­jąc za sobą drzwi. Wsiadł do samo­chodu, poma­chał do okien domu rodzin­nego, który wła­śnie prze­stał być jego domem, i odje­chał. Tak po pro­stu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki