Przeinaczanie Jezusa. Kto i dlaczego zmieniał Biblię - Bart D. Ehrman - ebook

Przeinaczanie Jezusa. Kto i dlaczego zmieniał Biblię ebook

Bart D. Ehrman

5,0

Opis

Teksty, które z czasem złożono w antologię nazwaną Nowym Testamentem, powstały w czasach, gdy księgi reprodukowano w jedyny możliwy wówczas sposób – przepisując je ręcznie. Każdy kopista nie tylko mógł się pomylić, co zresztą zdarzało się bardzo często, ale mógł też zmienić przepisywany tekst – co już zdarzało się rzadziej, jednak na tyle powszechnie, że w wielu miejscach sens pism uznawanych przez niemal dwa miliardy chrześcijan za natchnione uległ kompletnej zmianie.

W Przeinaczaniu Jezusa Bart D. Ehrman stawia podstawowe pytanie – jaką możemy mieć pewność, że słowa czytane przez nas dziś, są tymi samymi, które napisali pierwotni autorzy Ewangelii, Listów czy Apokalipsy?

Porównanie dowolnych dwóch manuskryptów ksiąg Nowego Testamentu nie pozostawia wątpliwości, że przez stulecia poprzedzające wynalezienie druku do tekstu wkradło się tyle przeinaczeń, iż w wielu aspektach sens tej najważniejszej księgi chrześcijaństwa uległ drastycznemu przeinaczeniu. Czy można dotrzeć do oryginalnych słów ich autorów? Jakimi metodami posługują się uczeni, by cel ten osiągnąć, i jakie są efekty ich prac? Jakie znaczenie mają zmiany wprowadzone do tekstu? To ważkie problemy, bowiem dopiero rozstrzygnąwszy je, będziemy w stanie udzielić odpowiedzi na kolejne pytania – na pytania, które nurtują dziś miliony ludzi na całym świecie: Czy piękna opowieść o wybaczeniu jawnogrzesznicy to apokryf? Czy apostoł Paweł naprawdę zabronił kobietom mówić w kościele? Czy pierwotnie w Ewangelii Marka istotnie znajdował się opis zmartwychwstania Jezusa? Czy nazwanie Jezusa Bogiem jest wynikiem pomyłki przy kopiowaniu manuskryptu? Czy jedyny fragment w Nowym Testamencie, jasno wyrażający doktrynę Trójcy Świętej, został dodany przez pobożnego kopistę?

Bart D. Ehrman, autor ponad dwudziestu książek i licznych publikacji naukowych, jest profesorem religioznawstwa wysoko cenionego University of North Carolina oraz światowej klasy specjalistą w dziedzinie badań nad historią Nowego Testamentu. W książce Przeinaczanie Jezusa, która w roku 2006 przez wiele tygodni gościła na amerykańskich listach bestsellerów (ponad pół miliona sprzedanych egzemplarzy), a dziś została przetłumaczona już na kilkanaście języków, profesor Ehrman wprowadza czytelnika w problemy badań nad manuskryptami biblijnymi i świat niezwykłych zagadek, jakie od lat nurtują uczonych zajmujących się tą dziedziną, zwaną krytyką tekstu. Przy okazji mamy sposobność poznać historię samej dyscypliny oraz docenić znaczenie jej dorobku dla pojmowania podstawowych prawd religii chrześcijańskiej, a nie tylko w naszym kraju „prawdy” te wciąż mają istotny wpływ na życie wszystkich obywateli, nie wyłącznie tych, którzy w nie wierzą.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © 2005, 2024 Bart D. Ehrman

Copyright © 2009, 2024 for this edition and for Polish translation Wydawnictwo CiS

Tytuł oryginału: Misquoting Jesus. The Story Behind Who Changed the Bible and Why

Projekt okładki i stron tytułowych: Studio Gonzo & Co.

Konsultacja naukowa: dr Stanisław Obirek

Redakcja: Jan Gondowicz

Opracowanie redakcyjne: Piotr Szwajcer

Wydawnictwo CiS

05-310 Kałuszyn

Stare Groszki 44

http://www.cis.pl

e-mail:[email protected]

Wydanie II poprawione

Stare Groszki 2024

ISBN 978-83-61710-80-6

Podziękowania

Pragnę wyrazić swą wdzięczność czwórce życzliwych i wnikliwych naukowców, którzy przeczytali rękopis tej książki i zasugerowali — albo też nakazali — zmiany. To Kim Haines-Eitzen z Cornell University, Michael W. Holmes z Bethel College w Minnesota, Jeffrey Siker z Loyola Marymount University oraz moja żona Sarah Beckwith, mediewistka z Duke University. Świat nauki byłby wielekroć przyjemniejszym miejscem, gdyby wszyscy autorzy mieli takich czytelników.

Chcę także wyrazić podziękowania dla pracowników wydawnictwa Harper San Francisco — Johna Loudona, który zachęcał mnie do napisania tej książki i dopomógł w jej wydaniu, Mickey’a Maudlina za prace redaktorskie, a nade wszystko dziękuję Rogerowi Freetowi za uważną lekturę tekstu i pomocne uwagi.

Przekłady tekstów biblijnych, o ile nie zaznaczono inaczej, są mojego autorstwa.

Książkę dedykuję mojemu mentorowi i „duchowemu ojcu”, Bruce’owi M. Metzgerowi, który niegdyś wprowadzał mnie w tajniki krytyki tekstu i nadal jest źródłem inspiracji w mojej pracy naukowej.

Wprowadzenie

Napisałem bardzo wiele książek, ale to tę właśnie nosiłem w myślach przez ponad trzydzieści ostatnich lat, odkąd jeszcze jako nastolatek rozpocząłem studia nad Nowym Testamentem. Ponieważ temat ten towarzyszył mi przez tak długi czas, myślę, że powinienem zacząć od osobistego wyznania, dlaczego to on właśnie był — i wciąż jest — tak dla mnie ważny.

Książka ta opowiada o starożytnych manuskryptach Nowego Testamentu, o występujących między nimi różnicach oraz o kopistach, którzy przepisywali składające się nań teksty i czasem je zmieniali. Na pierwszy rzut oka trudno dostrzec w tym klucz do czyjejś autobiografii, ale jednak nim jest; cóż, na takie sprawy człowiek ma czasem niewielki wpływ.

Żeby wyjaśnić, w jaki sposób i dlaczego rękopisy Nowego Testamentu zaważyły na moim życiu emocjonalnym i intelektualnym, na pojmowaniu siebie i świata, w którym żyję, a wreszcie na rozumieniu Boga i Biblii, muszę chyba najpierw opowiedzieć kilka słów o mojej edukacji. Urodziłem się w połowie lat pięćdziesiątych, w samym sercu Ameryki, w raczej konserwatywnym środowisku. Wychowanie odebrałem dość typowe. Byliśmy zupełnie normalną pięcioosobową rodziną i choć regularnie chodziliśmy do kościoła, nie byliśmy szczególnie religijni. Kiedy byłem w piątej klasie, zaczęliśmy uczęszczać do prowadzonego przez pewnego bardzo mądrego pastora Kościoła episkopalnego w Lawrence (w stanie Kansas). Pastor ów był jednocześnie naszym sąsiadem, jego syn zaś został jednym z moich bliższych kolegów (w szkole średniej wspólnie wpadliśmy zresztą kiedyś w tarapaty — poszło o palenie cygar). Jak wiele innych Kościołów episkopalnych, nasz też był społecznie zaangażowany i społecznie poważany. Liturgia kościelna była tu traktowaną z powagą, a Pismo stanowiło jej część, jednak nie wyolbrzymiano roli Biblii nadmiernie — po prostu na równi z kościelną tradycją i ustalonymi zwyczajami uchodziła za jeden z przewodników dla ludzi wierzących i praktykujących. Właściwie nie mówiliśmy wiele o Księdze i nie czytywaliśmy jej zbyt często, nawet podczas niedzielnej katechezy, która skupiała się raczej na sprawach bardziej praktycznych i powszednich.

W moim domu jednak Pismo zajmowało miejsce szczególne, zwłaszcza dla mamy, która od czasu do czasu odczytywała nam jakiś fragment, żeby upewnić się, czy rozumiemy sens przytaczanych przypowieści i moralne pouczenia w nich zawarte (kwestie doktrynalne pozostawały raczej na drugim planie). Mam wrażenie, że aż do czasów szkoły średniej ja sam patrzyłem na Biblię bardziej jak na jakąś tajemną księgę, która ma oczywiście olbrzymie znaczenie w sferze wiary, lecz z pewnością nie wymaga poznania ani zrozumienia. Pismo otoczone było dla mnie zatem atmosferą starożytnej powagi i jakoś wiązało się z Bogiem, Kościołem i religią, jednak nie odczuwałem potrzeby, aby samemu je czytać, ani tym bardziej zgłębiać. Wszystko zmieniło się radykalnie, kiedy byłem w drugiej klasie. Właśnie wówczas, znalazłszy się w otoczeniu zupełnie odmiennym od tego, z czym dotychczas stykałem się w rodzinnym kościele, doznałem „duchowego odrodzenia”. Byłem wtedy typowym, trochę zwariowanym nastolatkiem — uczyłem się dobrze, lubiłem sport, choć nie miałem żadnych szczególnych osiągnięć, lubiłem też towarzystwo, acz nie należałem do szkolnej elity. Pamiętam, że w tym okresie odczuwałem wewnętrzną pustkę, której nic nie zdołało wypełnić — ani balangi z kolegami (zdarzało się już nam ostro popić na imprezach), ani randki (właśnie otwierało się przede mną misterium tremendum seksu) czy szkoła (sporo się uczyłem i choć szło mi nienajgorzej, prymusem nie byłem), ani wreszcie praca (zarabiałem jako komiwojażer w firmie rozprowadzającej produkty dla niewidomych) czy Kościół (byłem akolitą i to raczej mocno wierzącym, zważywszy, że niełatwo pojawić się w kościele w niedzielę rano po tym, co zwykle człowiek robił w sobotni wieczór). Dziś już wiem, że to dość typowe dla nastolatków poczucie osamotnienia, ale wówczas oczywiście nie rozumiałem, że to po prostu element dojrzewania — byłem przekonany, że naprawdę czegoś mi brak.

Właśnie wtedy zacząłem uczęszczać na spotkania klubu Campus Life Youth for Christ, które odbywały się w domach moich rówieśników. Pierwsze spotkanie, na jakim się pojawiłem, było połączone z imprezą w ogrodzie u pewnego bardzo lubianego przez wszystkich chłopaka, więc pomyślałem, że i sam klub to może być fajna sprawa. Przywódcą naszej grupy był Bruce, dwudziestoparolatek, który takimi rzeczami zajmował się zawodowo — organizował lokalne kluby Youth for Christ i namawiał młodych ludzi, by „odrodzili się w Chrystusie”, oraz nakłaniał nas do dogłębnego studiowania Biblii, spotkań modlitewnych i różnych takich. Bruce był niezaprzeczalnie ujmującym człowiekiem. Młodszy od naszych rodziców, ale starszy i bardziej doświadczony od nas, przynosił to potężnie przesłanie, że wewnętrzna pustka, jaką odczuwamy (a byliśmy nastolatkami i każdy z nas czuł coś takiego!), wynika z nieobecności Jezusa w naszych sercach, ale wystarczy tylko, że zaprosimy Chrystusa, on przyjdzie i wypełni nas radością i szczęściem, których doświadczyć mogą tylko „zbawieni”.

Bruce w każdej sytuacji potrafił z pamięci cytować Biblię, było to aż nieprawdopodobne. Brzmiał w tym zresztą w pełni przekonująco, przynajmniej dla mnie, zwłaszcza, że czułem wielki szacunek do Pisma, właściwie go nie znając. W dodatku było to coś zupełnie innego niż wszystko, co przeżywałem w kościele, gdzie stary, utrwalony rytuał zaspokajał raczej potrzeby ludzi dojrzałych, okrzepłych w wierze, a nie młodzieży, która potrzebuje przecież i rozrywki, i przygody (a przy tym, jak ja wówczas, odczuwa wewnętrzną pustkę).

No, ale skróćmy tę i tak niezbyt rozbudowaną opowieść: ostatecznie zaprzyjaźniłem się z Bruce’em, przyjąłem jego orędzie o zbawieniu, zaprosiłem Jezusa do swego serca i przeżyłem bona fide „odrodzenie w Chrystusie”. Choć moje fizyczne narodziny miały miejsce zaledwie przed piętnastoma laty, stało się to dla mnie zupełnie nowym, niezwykłym przeżyciem i dzięki niemu wkroczyłem na drogę wiary; drogę, która poprzez setki niesamowitych zakrętów i wiraży po pewnym czasie doprowadziła mnie do martwego punktu. Właśnie wtedy jednak odnalazłem ścieżkę, po której wędruję już od z górą trzydziestu lat.

Każdy, kto doświadczył „odrodzenia w Chrystusie”, uważał siebie za „prawdziwego” chrześcijanina — w przeciwieństwie do tych, którzy tylko z nawyku chadzają do kościoła, lecz Chrystus nie mieszka w ich sercu, przez co niewiele z wiary rozumieją. Dla nas sposobem na odróżnienie się od innych ludzi było poświęcenie się niemal bez reszty modlitwie i zgłębianiu Biblii — zwłaszcza temu drugiemu. Bruce jako absolwent Moody Bible Institute w Chicago był znawcą Pisma. Z pamięci cytując Biblię, potrafił odpowiedzieć na każde pytanie, jakie tylko nam przyszło do głowy (choć przyznać trzeba, że zbyt wiele ich nie przychodziło). Szybko pozazdrościłem mu tej umiejętności i sam zacząłem zagłębiać się w studia nad Pismem, uważnie czytałem niektóre fragmenty, rozważałem ich znaczenie i starałem się zapamiętać najważniejsze wersety.

Bruce przekonał mnie, że powinienem zostać „prawdziwym” chrześcijaninem i oddać się wierze bez reszty. Oznaczało to podjęcie studiów biblijnych w pełnym wymiarze w Moody Bible Institute, co pociągało za sobą, między innymi, radykalną zmianę trybu życia. W Moody obowiązywała „reguła moralna”, którą każdy student musiał zaakceptować — nie wolno było pić alkoholu, palić, tańczyć, grać w karty, oglądać filmów. Za to Biblia na okrągło. Krążyło wśród nas powiedzenie: „W Moody Bible Institute «Biblia» to twoje drugie imię”. Wtedy chyba patrzyłem na to jak na chrześcijański survival. W każdym razie postanowiłem, że w kwestii wiary półśrodki mnie nie satysfakcjonują — zgłosiłem się do Moody Bible Institute, zdałem egzaminy i jesienią 1973 roku byłem już na miejscu.

Pobyt w Instytucie stanowił dla mnie okres bardzo intensywnych studiów. Wybrałem specjalizację z teologii biblijnej, co pociągało za sobą konieczność uczęszczania na wykłady z biblistyki i teologii systematycznej. W nauczaniu obowiązywał tylko jeden słuszny punkt widzenia, podzielany przez wszystkich wykładowców (którzy musieli podpisać stosowne oświadczenie) i wszystkich studentów (też musieliśmy podpisywać) — Biblia jest nieomylnym Słowem Bożym; nie ma w niej błędów; jest natchniona w całości i natchnione jest każde jej słowo: natchnienie jest pełne i wyrazowe. Na wszystkich wykładach, na jakie chodziłem, nauczanie prowadzone było z tej perspektywy, a wszelkie inne przekonania uznawano za błędne, a nawet heretyckie. Pewnie można by to określić mianem prania mózgów, dla mnie jednak był to olbrzymi przeskok od cukierkowego rozumienia Pisma, gdy byłem nastoletnią owieczką Kościoła episkopalnego. Teraz było to prawdziwe chrześcijaństwo, znane wyłącznie ludziom oddanym Bogu bez reszty.

Istniał jednak dość poważny problem, związany z twierdzeniem, że Biblia jest natchniona „werbalnie” — co oznacza, że natchnione jest każde jej słowo. W Moody już na jednym z pierwszych obowiązkowych wykładów dowiedzieliśmy się, że właściwie nie posiadamy oryginałów ksiąg nowotestamentowych. Jedyne, co mamy, to ich kopie, sporządzone po latach, a w większości przypadków nawet po dziesiątkach lub setkach lat. Co więcej, żadna z tych kopii nie jest w pełni dokładna, ponieważ ludzie, którzy naszą Świętą Księgę przepisywali, nieumyślnie (a czasem celowo) zmieniali ją w niektórych miejscach. Każdy kopista tak robił. Więc właściwie zamiast natchnionych słów autografu (czyli oryginału) Biblii posiadamy jedynie rojące się od błędów kopie autografu. Zatem (1) wiemy, iż oryginały Ewangelii zostały natchnione i (2) nie dysponujemy nimi. Dowiedzieć się, jak brzmiały, stało się dla mnie zadaniem podstawowym i długo nie mogłem pojąć, czemu wielu moich kolegów w Moody w ogóle nie uważało, by pytanie to było szczególnie istotne ani nawet interesujące. Zadowalało ich przekonanie, że same autografy zostały natchnione, i to im najwyraźniej wystarczyło, by nie martwić się, że nie przetrwały do naszych czasów. Dla mnie jednak problem był palący. Przecież to właśnie słowa Pisma zostały natchnione przez Boga. Jeśli chcemy wiedzieć, co tak naprawdę Pan chciał nam przekazać, musimy się koniecznie dowiedzieć, jak brzmiały. Wszak jeżeli te właśnie słowa były jego słowami, a my znamy jakieś inne (zmienione nieumyślnie czy też umyślnie przez skrybów/ kopistów), nic nam to nie daje. Chcemy znać Słowo Boże!

Z tego właśnie powodu już w wieku osiemnastu lat niemal bez reszty poświęciłem się manuskryptom Nowego Testamentu. W Moody opanowałem podstawy dyscypliny, która zwie się krytyką tekstu— to techniczny termin na określenie dziedziny biblistyki, zajmującej się rekonstrukcją „oryginalnej” treści Pisma na podstawie manuskryptów, w których nam ją przekazano i w których ulegała ona zmianie. Nie byłem jednak jeszcze przygotowany, aby w pełni poświęcić się takim studiom. Wpierw musiałem nauczyć się greki (czyli języka, w którym napisano Nowy Testament), a także i innych starożytnych języków, jak choćby hebrajskiego (język również chrześcijańskiego wszak Starego Testamentu), łaciny, nie wspominając o nowożytnych językach europejskich, przede wszystkim niemieckim i francuskim, co było niezbędne, by móc czytać prace uczonych piszących na interesujący mnie temat. Czekała mnie zatem długa droga.

Trzyletnie studia w Moody ukończyłem z dobrymi wynikami i poważnie zastanawiałem się, czy nie zostać chrześcijańskim uczonym. Wówczas byłem przekonany, że pośród ewangelików jest wielu ludzi świetnie wykształconych, ale raczej niewielu przedstawicieli tego wyznania znaleźć można pośród (świeckich) dobrze wykształconych naukowców, dlatego chciałem się stać tubą mojego Kościoła w laickim świecie i zdobyć edukację, która dałaby mi możliwość nauczania w świeckich instytucjach, nie zmuszając do wyrzeczenia się prawd wiary. Wpierw jednak musiałem uzyskać stopień licencjacki, zdecydowałem się więc zdawać do najlepszego ewangelikalnego college’u. Postawiłem na położony na przedmieściach Chicago Wheaton College.

W Moody ostrzeżono mnie jednak, że nie znajdę tam prawdziwych chrześcijan. (To dobrze ilustruje, jak ortodoksyjne było środowisko Moody Institute; przecież Wheaton College dostępny jest tylko dla ewangelików, a jednym z jego wychowanków był sam Billy Graham1). Istotnie, z początku rzeczywiście college wydawał mi się nieco zbyt wolnomyślicielski. Studenci dyskutowali raczej o literaturze, historii i filozofii niż o werbalnym natchnieniu Pisma. Nawet jeśli spoglądali na te kwestie z chrześcijańskiej perspektywy, miałem wrażenie, iż nie bardzo rozumieli, co naprawdę się liczy.

W Wheaton wybrałem specjalizację z literatury angielskiej, ponieważ zawsze lubiłem czytać i rozumiałem też, że aby zdobyć pozycję w środowisku naukowym, muszę dysponować wiedzą również z innych dyscyplin, nie tylko biblistyki. Postanowiłem także poświęcić się nauce greki. Podczas pierwszego semestru studiów w Wheaton poznałem doktora Geralda Hawthorne’a, wykładowcę greki, który wywarł na mnie spory wpływ jako uczony i pedagog, a z czasem stał się również moim przyjacielem. Podobnie jak większość profesorów w Wheaton, Hawthorne był żarliwym ewangelikiem, ale nie wahał się stawiać swojej wierze pytań. Wówczas traktowałem to jako oznakę słabej wiary (ja nie miałem najmniejszych wątpliwości, że znam niemal wszystkie odpowiedzi na jego pytania), lecz z czasem dostrzegłem w jego postawie przejaw autentycznego poszukiwania prawdy i gotowości do rewidowania własnych poglądów w świetle nabywanej wiedzy i doświadczeń życiowych.

Nauka greki miała dla mnie bardzo ważne konsekwencje. Okazało się, że nie mam trudności z przyswojeniem sobie podstaw języka i ze sporym zapałem postępowałem naprzód. Problem w tym, iż postępy w grece nieco zmąciły moje rozumienie Pisma, ponieważ szybko zrozumiałem, że Nowy Testament trzeba czytać i studiować wyłącznie w języku oryginału, bo tylko to pozwala w pełni zrozumieć znaczenie tekstu i uchwycić wszelkie niuanse (później, gdy nauczyłem się hebrajskiego, uznałem, że to samo dotyczy także Starego Testamentu). Z jednej strony pomyślałem, że to kolejny dobry powód, żeby solidnie uczyć się greki. Ale jednocześnie zmusiło mnie to do ponownego przemyślenia koncepcji Biblii jako literalnie natchnionego Słowa Bożego. Jeśli bowiem Pismo można zrozumieć w pełni tylko wtedy, kiedy czyta się je w oryginale, jasno z tego wynika, że większość chrześcijan, która wszak nie zna żadnego z języków starożytnych, nigdy nie pojmie w pełni tego, co Bóg chciał im przekazać. Wobec tego doktryna natchnienia ma sens wyłącznie dla wąskiej grupy badaczy, którzy mają intelektualne możliwości i warunki, by studiować teksty oryginalne! Cóż bowiem z tego, że mówimy, iż słowa Pisma są natchnione, skoro większość ludzi nie może się z nimi zapoznać, a zna tylko mniej lub bardziej udane przekłady — obojętne, na angielski czy polski, które w istocie rzeczy niewiele mają wspólnego z oryginalnymi Słowem Bożym?2

Moje dylematy niepokoiły mnie jeszcze bardziej, kiedy rozważałem kwestie manuskryptów, w których przechowało się Pismo. Im lepiej znałem grekę, tym bardziej interesowały mnie zarówno manuskrypty, dzięki którym tekst Nowego Testamentu zachował się do naszych czasów, jak i dziedzina krytyki tekstu, czyli dyscyplina pomocna w rekonstrukcji autentycznej treści Nowego Testamentu. Nieustannie nurtowało mnie podstawowe pytanie: cóż z tego, że Biblia stanowi nieomylne Słowo Boże, skoro tak naprawdę nie znamy owych nieomylnych, natchnionych Słów, a tylko słowa przepisywane przez kopistów — czasami poprawnie, ale bywa też (i to bardzo często!) błędnie? Gorzej — co nam z tego, że autografy (czyli oryginały) były natchnione? Przecież ich nie mamy! Mamy tylko rojące się od przeinaczeń kopie, a olbrzymia ich większość jest młodsza o całe wieki od oryginałów i różni się od nich tysiącami szczegółów!

Te wątpliwości nie dawały mi spokoju, zmuszając jednocześnie do dalszych poszukiwań, wiodących do zrozumienia, czym naprawdę jest Biblia. Po dwóch latach ukończyłem Wheaton College i postanowiłem, zachęcony przez profesora Hawthorne’a, poświęcić się krytyce tekstu, czyli badaniu tradycji rękopiśmiennej Nowego Testamentu. W tym celu podjąłem dalsze studia pod kierunkiem wykładowcy Princeton Theological Seminary, Bruce’a M. Metzgera, najwybitniejszego na świecie eksperta w tej dziedzinie.

Moi ewangelikalni przyjaciele ostrzegali mnie także przed Princeton Seminary, uprzedzając, że trudno tu znaleźć choć jednego „prawdziwego” chrześcijanina. Było to przecież seminarium dla prezbiterian, ci zaś stanowią niezbyt odpowiednie środowisko dla człowieka „odrodzonego w Chrystusie”3. Jednak czas poświęcony poznawaniu literatury angielskiej, filozofii i historii — nie wspominając o grece — znacznie poszerzył moje horyzonty myślowe, i teraz kierowała mną autentyczna żądza wiedzy, i to wiedzy wszelakiej, zarówno świeckiej, jak i duchowej. Byłem gotów przestać identyfikować się z „odrodzonymi w Chrystusie”, jeśli tylko poszukiwanie „prawdy” będzie tego wymagało. Podążając za wiedzą, gotów byłem iść wszędzie, dokąd zaprowadzi mnie droga, doszedłem bowiem do wniosku, że nie mogę odrzucić jakiegoś przekonania jako fałszywego tylko dlatego, że nie mieści się ono w poszufladkowanej wizji świata, jaką dało mi dotychczas zdobyte ewangelickie wykształcenie.

Od razu po przyjeździe do Princeton Theological Seminary zapisałem się na zajęcia z egzegezy (czyli interpretacji) tekstu hebrajskiego i greckiego dla pierwszego roku i upchnąłem w moim planie tyle godzin wykładów, ile się dało. Wszystkie zajęcia stanowiły wyzwanie zarówno pod względem intelektualnym, jak i osobistym. Wyzwania intelektualne podejmowałem chętnie, ale wyzwania osobiste, przed jakimi raptem stanąłem, okazały się poważną emocjonalną próbą. Jak wspomniałem, jeszcze w Wheaton zacząłem kwestionować podstawowe aspekty pojmowania Biblii jako nieomylnego Słowa Bożego. Za sprawą dogłębnych studiów w Princeton jeszcze trudniej było mi bronić takich poglądów, mimo to jednak twardo opierałem się przed zmianą światopoglądu (poznałem zresztą wiele osób, które, podobnie jak ja, wyrosły z tradycyjnych ewangelickich szkół i wciąż starały się „wiarę uchować”, co z perspektywy czasu brzmi dość śmiesznie, biorąc pod uwagę, że w końcu byliśmy studentami teologii chrześcijańskiej). Jednak studia zaczęły na mnie działać coraz mocniej.

Przełomowy moment nadszedł na drugim semestrze, kiedy uczęszczałem na zajęcia do powszechnie szanowanego i wielce pobożnego profesora Cullena Story. Przedmiotem zajęć była egzegeza Ewangelii według Marka, wówczas — a i nadal — mojej ulubionej ewangelii. Studenci musieli czytać Marka wyłącznie w grece (wykułem na pamięć wszystkie greckie słówka z tej Ewangelii na tydzień przed rozpoczęciem zajęć), mieliśmy także prowadzić notatnik egzegetyczny z własnymi przemyśleniami, obejmującymi interpretację najważniejszych fragmentów. Potem dyskutowaliśmy na temat problemów z interpretacją tekstu, a na koniec semestru musieliśmy napisać pracę zaliczeniową poświęconą egzegezie wybranego fragmentu. Zdecydowałem się na fragment z drugiego rozdziału Marka, gdzie faryzeusze toczą spór z Jezusem, którego uczniowie, przechodząc przez pole, zjedli w szabat trochę ziaren z kłosów. Jezus chce wykazać faryzeuszom, że „szabat jest dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu” i przypomina im, co uczynił wielki król Dawid, kiedy on i jego towarzysze byli głodni: „za Abiatara, najwyższego kapłana”4 weszli do Świątyni i zjedli chleb pokładny, który mógł jeść tylko kapłan. Z tym ustępem wiąże się znany problem, bo gdy ktoś przyjrzy się fragmentowi Starego Testamentu, który przytacza Jezus (1 Sm 21,1–6), natychmiast zauważy, że opisany czyn Dawida miał miejsce, nie kiedy najwyższym kapłanem był Abiatar, ale gdy był nim jego ojciec, Achimelek. Innymi słowy, to jeden z fragmentów pokazujących, że Biblia bynajmniej nie jest nieomylna, lecz zawiera błędy.

W mojej pracy semestralnej dla profesora Story przedstawiłem długi i skomplikowany dowód, który miał wykazać, że chociaż Marek pisze, iż zdarzenie owo miało miejsce „za Abiatara, najwyższego kapłana” nie znaczy to dokładnie, że naczelnym kapłanem był wtedy Abiatar, ale iż wydarzenie to opisano w tym miejscu Pisma, gdzie Abiatar pojawia się jako główna postać narracji. Mój dowód, bardzo zresztą skomplikowany, oparłem na dwuznaczności występującego w tekście greckiego słowa. Byłem przekonany, że profesor doceni moje rozumowanie, gdyż wiedziałem, że jest porządnym chrześcijańskim uczonym, któremu — jak i mnie — nigdy nie przyszłoby do głowy pomyśleć, że w Biblii może być błąd. Tymczasem profesor na końcu mojej pracy napisał krótki komentarz, jedno tylko zdanie, które z jakiegoś powodu mocno mną poruszyło: „Może Marek po prostu się pomylił?”. Zacząłem się zastanawiać nad tym, rozważając raz jeszcze wszystko, co napisałem, i uzmysłowiłem sobie, że choć w uporanie się z tym problemem włożyłem mnóstwo przemyślnej egzegetycznej ekwilibrystyki i tak użyta argumentacja była mocno naciągana. W końcu doszedłem do podobnego wniosku. „Hm… może Marek faktycznie się pomylił” — pomyślałem.

A skoro już raz dopuściłem taką możliwość, tamy puściły. Jeśli bowiem w rozdziale drugim Marka może być jeden, choćby niewielki błąd, mogą się one pojawić również w innych miejscach. Jeżeli Jezus w rozdziale czwartym Marka mówi, że ziarnko gorczyczne jest „najmniejsze ze wszystkich ziaren na ziemi”, to może nie muszę wymyślać niewiarogodnych objaśnień, żeby dowieść, że ziarnko gorczycy jest najmniejsze, skoro doskonale wiem, iż wcale najmniejsze nie jest. A może błędy dotyczą także ważniejszych kwestii? Jeśli Marek pisze, że Jezus został ukrzyżowany w dzień, kiedy jedzono wieczerzę paschalną (Mk 14,12; 15,25), a Jan twierdzi, że umarł dzień wcześniej — to może jest to autentyczna sprzeczność. Albo kiedy w swej relacji o narodzinach Jezusa Łukasz twierdzi, że Maryja z Józefem wrócili do Nazaretu w miesiąc po przybyciu do Betlejem (i dokonali obrzędu oczyszczenia: Łk 2,39), podczas gdy Mateusz informuje, że oboje uciekli do Egiptu (Mt 2,19–22) — może i tu ewangeliści sobie przeczą. Kiedy zaś Paweł pisze, że po nawróceniu na drodze do Damaszku wcale nie poszedł do Jerozolimy, aby spotkać się z tymi, którzy byli apostołami przed nim (Ga 1,16–17), podczas gdy Dzieje Apostolskie mówią, że to właśnie była pierwsza rzecz, jaką był uczynił (Dz 9,26) — może i tu coś jest na rzeczy.

Mniej więcej w tym samym momencie, gdy uświadomiłem sobie owe sprzeczności, starałem się uporać z innymi problematycznymi kwestiami, jakie napotykałem, zagłębiając się w studia nad zachowanymi manuskryptami Nowego Testamentu. Można twierdzić, że oryginały zostały natchnione, ale faktem jest, że nie mamy do nich wglądu, więc utrzymywanie, że są natchnione, nie na wiele się zdaje, dopóki ich nie zrekonstruujemy. Ponadto na przestrzeni całej historii Kościoła zdecydowana większość chrześcijan nie miała dostępu do oryginałów, więc z ich perspektywy kwestia natchnienia praktycznie przestaje mieć znaczenie. Na tym nie koniec. Nie tylko nie posiadamy oryginałów, nie mamy nawet pierwszych ich kopii, a szczerze mówiąc, nie posiadamy kopii kopii oryginałów, ani kopii kopii kopii ich kopii. Manuskrypty, które znamy, powstały później, i to dużo później. W większości przypadków są to odpisy stworzone po setkach lat, a każdy z nich różni się od wszystkich pozostałych w tysiącach szczegółów. Jak przekonamy się w dalszych partiach tej książki, wszystkie kopie różnią się między sobą w tylu detalach, że nawet nie sposób tych różnic dokładnie zliczyć.

Najłatwiej chyba zilustrować to przez porównanie: szczegółów, w których różnią się znane dziś manuskrypty, jest więcej niż słów w całym Nowym Testamencie. Oczywiście większość z tych różnic jest pozbawiona znaczenia i zupełnie nieistotna. Pokazują one jedynie, że skrybowie i kopiści w świecie antycznym mieli takie same problemy z ortografią, jak my mamy dzisiaj (a w dodatku nie dysponowali słownikami, nie mówiąc o procesorach tekstu z wbudowanym słownikiem). Problem, jak traktować te wszystkie różnice, jednak pozostaje. Jaki w ogóle ma sens twierdzenie, jakoby słowo po słowie w Biblii zostało natchnione przez Boga, skoro nie znamy prawdziwych słów Pisma? Jak wkrótce się przekonamy, w licznych miejscach nie mamy nawet najmniejszej pewności, że tekst oryginału zrekonstruowany został poprawnie. Jak zatem pojąć Słowo Boże, skoro nie wiemy, jakie to słowo!

A kiedy jeszcze uzmysłowiłem sobie, że Panu Bogu znacznie łatwiej byłoby przechować słowa Pisma niż je natchnąć, moja wiara w owo natchnienie zaczęła gwałtownie słabnąć. Przecież gdyby Pan istotnie chciał, by jego lud znał jego słowa, dałby mu je z pewnością, może nawet w języku, łatwiejszym do zrozumienia niż antyczna greka czy hebrajski. W takim zaś razie, jeśli nie znamy słów bożych, to znaczy, iż Bóg ich dla nas nie przechował. A jeśli nie dokonał cudu przechowania własnych słów, to jak uwierzyć, że uprzednio dokonał cudu ich natchnienia?

Znów może skrócę opowieść — w pewnym momencie nauka biblijnej greki i badania nad manuskryptami Nowego Testamentu skłoniły mnie do radykalnego przewartościowania poglądu na Pismo. Była to dla mnie kolosalna przemiana. Aż do tego momentu — począwszy od „odrodzenia w Chrystusie” w szkole średniej, poprzez dni spędzone w ortodoksyjnym Moody Institute i później jeszcze w ewangelickim Wheaton — moja wiara w całości opierała się na przekonaniu, że Biblia jest w pełni natchnionym i nieomylnym Słowem Bożym. Teraz patrzyłem na Pismo inaczej. Nagle zacząłem widzieć je jako książkę bardzo ludzką. Jak kopiści będący zwykłymi ludźmi przepisywali i zmieniali tekst Pisma, tak też autorzy Biblii byli najzwyklejszymi ludźmi, którzy sami napisali to, co napisali. Od początku do końca książka ta jest dziełem człowieka, choć pisanym przez różnych ludzi, w różnych miejscach i różnym czasie, dla najróżniejszych potrzeb. Wielu z jej autorów bez wątpienia czuło boże natchnienie, pisząc to, co pisali; niemniej wszyscy mieli indywidualne poglądy, odrębne punkty widzenia, własne wierzenia i potrzeby, własne pragnienia, odmienne sposoby widzenia świata i odmienne przekonania teologiczne, a te ich poglądy, wierzenia, punkty widzenia, potrzeby, sposoby rozumienia i przekonania teologiczne miały wpływ na wszystko, co napisali. Niemal pod każdym względem ludzie ci różnili się między sobą. A jeśli tak, oznacza to między innymi, że Marek nie napisał tego samego, co napisał Łukasz, bowiem chciał napisać coś innego niż Łukasz. Tak samo Jan różni się od Mateusza, Paweł od autora Dziejów, a Jakub od Pawła. Każdy autor był człowiekiem z krwi i kości i jego spuściznę należy czytać, zwracając uwagę na to, co miał (przyjmując, że wszyscy byli mężczyznami) do powiedzenia, bez zakładania, że napisał to samo albo coś zgodnego czy sprowadzalnego do tego, co pisał ktoś inny. Koniec końców Biblia jest dziełem człowieka! To była dla mnie zupełnie nowa perspektywa, oczywiście krańcowo różna od tej, przy której obstawałem jako ewangelik (i nie jest to oczywiście perspektywa podzielana współcześnie przez członków Kościołów ewangelikalnych).

Może przyszła już pora, by na konkretnym przykładzie pokazać, jak ta zmiana przekonań wpłynęła na moje rozumienie Biblii. Otóż kiedy uczyłem się w Moody Bible Institute, jedną z najpopularniejszych lektur na kampusie była książka Hala Lindseya The Late, Great Planet Earth (Wielka martwa planeta Ziemia), stanowiąca apokaliptyczną prognozę przyszłości naszej planety. Dzieło to cieszyło się poczytnością nie tylko w naszym Instytucie. W USA był to największy bestseller w kategorii literatury faktu (nie licząc Biblii, a i mocno naciągając określenie „literatura faktu”) w całej dekadzie lat siedemdziesiątych. Lindsey jak i my w Moodym wierzył, że Biblia jest nieomylna w każdym swym słowie. Wierzył do tego stopnia, że przyjął, iż z Nowego Testamentu można nie tylko dowiedzieć się, jak Bóg nakazał żyć i w co wierzyć, ale także, jak zaplanował przyszłość i jak ma zamiar wprowadzić swój plan w życie. Świat bowiem zmierza ku Apokalipsie w skali kosmicznej, pisał Lindsey, a z nieomylnych słów Pisma można dowiedzieć się, jak, gdzie i kiedy to się stanie. Mnie samego najbardziej zainteresowało właśnie owo „kiedy”. Lindsey dowodził, że moment, kiedy należy spodziewać się przyszłego Armagedonu, został przepowiedziany w przypowieści Jezusa o drzewie figowym. Tam właśnie Chrystus odpowiada swoim uczniom na pytanie, kiedy nadejdzie „koniec”:

A od figowego drzewa uczcie się przez podobieństwo! Gdy jego gałązka staje się soczysta i liście wypuszcza, poznajecie, że zbliża się lato. Tak samo i wy, kiedy ujrzycie to wszystko, wiedzcie, że blisko jest, we drzwiach. Zaprawdę powiadam wam: nie przeminie to pokolenie, aż to wszystko się stanie (Mt 24,32–34).

Co oznacza ta przypowieść? W oparciu o założenie, że są to nieomylne słowa samego Boga, Lindsey rozszyfrował ich sens, wskazując, że w Biblii drzewo figowe często jest symbolem narodu Izraela. Co to znaczy, że drzewo figowe wypuszcza liście? Otóż tyle, że naród po okresie uśpienia (zimie) powraca do życia. Kiedy Izrael powrócił do życia? W 1948 roku, bo wtedy ponownie stał się suwerennym państwem. Jezus wskazuje zatem, że koniec nadejdzie za życia pokolenia, które było świadkiem tego zdarzenia. A ile trwa czas jednego pokolenia w Biblii? Czterdzieści lat. Tak oto zrozumiałe staje się natchnione pouczenie z ust samego Jezusa: koniec świata nadejdzie nieco przed rokiem 1988, czterdzieści lat po powstaniu państwa Izrael.

My byliśmy tą książką szczerze zafascynowani, choć z dzisiejszej perspektywy może się to wydawać nieco dziwne (zważywszy zwłaszcza, że rok 1988 minął, a Armagedon jakoś nie nadszedł). Z drugiej jednak strony miliony chrześcijan nadal wierzą, że Biblię trzeba czytać i rozumieć dosłownie, jako w pełni natchnione proroctwo przyszłych wydarzeń, które położą kres naszym dziejom. Wystarczy spojrzeć, jakie szaleństwo wzbudza cykl „Powieść o czasach ostatecznych” Tima LaHaye’a i Jerry’ego Jenkinsa. Już w naszych czasach nakład tych książek przekroczył sześćdziesiąt milionów egzemplarzy5, a to nic więcej niż kolejna apokaliptyczna wizja przyszłości, oparta na dosłownym odczytaniu Biblii.

Wielki dystans dzieli traktowanie Biblii jako nieomylnego przewodnika naszej wiary, życia i przyszłości od pojmowania jej jako książki bardzo ludzkiej, opisującej bardzo ludzkie przekonania, z których wiele różni się między sobą, a żadne nie jest nieomylnym przewodnikiem mówiącym, jak mamy żyć. Ja sam pokonałem ten dystans we własnym umyśle i mocno obstaję przy wnioskach, do jakich doszedłem. Rzecz jasna wielu chrześcijan nigdy nie akceptowało literalnego rozumienia Biblii, uznając je za bardzo jednostronne i upraszczające (a do tego mocno dziwaczne i w istocie zupełnie bez związku z kwestiami wiary). Nadal jednak wokół nas mnóstwo ludzi tak właśnie pojmuje Pismo. Wciąż zdarza mi się widywać na samochodowych zderzakach nalepki z hasłem „Bóg tak rzekł. Wierzę w to i to wystarcza”. Moja odpowiedź na takie dictumbrzmi zawsze: A jeżeli Bóg tak nie rzekł? Jeśli książka, która w twoim przekonaniu przekazuje Słowo Boże, zawiera tak naprawdę tylko ludzkie słowa? Co począć, kiedy Biblia wcale nie daje nieomylnych odpowiedzi na wyzwania współczesnego świata — kwestie takie, jak aborcja, prawa kobiet i gejów, dominacja religijna, wyższość demokracji i tym podobne? A jeśli sami musimy decydować, jak żyć i w co wierzyć, bez uznawania Biblii za (fałszywego) idola albo wyroczni, która daje nam możność bezpośredniego poznania woli Wszechmogącego? Istnieją przecież oczywiste powody, by sądzić, że Biblia wcale nie jest nieomylnym przewodnikiem po człowieczym życiu, i tylko jednym z nich jest wskazywany tu przeze mnie fakt, że w wielu przypadkach (jako badacze, ale i jako zwykli czytelnicy) nawet nie wiemy, jak właściwie brzmiał oryginalny tekst Biblii.

Takie przemyślenia radykalnie zmieniły moje poglądy teologiczne i poprowadziły drogami zupełnie innymi od tych, jakimi podążałem jako nastolatek. Nadal wysoko cenię Biblię, jej bogactwo i różnorodne zawarte w niej pouczenia moralne, ale zacząłem doceniać także inne pisma wczesnochrześcijańskie (z tego samego lub nieco późniejszego okresu) spisane przez mniej znane postaci, jak Ignacy z Antiochii, Klemens Rzymski czy Barnaba z Aleksandrii. Podobnie zacząłem doceniać pisma żyjących podówczas autorów niechrześcijańskich: Józefa Flawiusza, Lukiana z Samosat czy Plutarcha. Każdy z tych ludzi próbuje zrozumieć świat i swoje w nim miejsce i każdy ma nam coś wartościowego do przekazania. Warto dowiedzieć się, co mówią, abyśmy sami mogli ocenić, jak żyć i co myśleć w świetle tego, co mieli nam do powiedzenia.

Pora jednak wrócić do manuskryptów Nowego Testamentu i ich badania w obrębie naukowej dyscypliny zwanej krytyką tekstu. Jestem przekonany, że dziedzina ta stanowi pasjonujący i wciągający przedmiot badań o olbrzymim znaczeniu nie tylko dla uczonych, ale dla każdego, kto choć trochę interesuje się Biblią (bez względu na to, czy pojmuje ją literalnie, mniej literalnie, czy też w życiu nie przyszło mu — bądź jej — do głowy dosłowne rozumienie Pisma). Wiele dzięki krytyce tekstu mogą zresztą dowiedzieć się również ci wszyscy, których Biblia ciekawi wyłącznie jako fenomen historyczno-kulturowy. Zdumiewające zresztą, że większość czytelników, nawet tych, którzy interesują się chrześcijaństwem, Biblią i biblistyką (tak wśród traktujących Pismo dosłownie, jak i całej reszty) nie wie praktycznie nic na temat uprawianej przeze mnie dyscypliny. Może jednak nietrudno zrozumieć, dlaczego. Choć Biblia jest przedmiotem dociekań naukowych od ponad trzystu lat, dotychczas nie powstała ani jedna książka, wprowadzająca w te kwestie zwykłych czytelników — czyli ludzi, którzy studiów nad manuskryptami Pisma nie prowadzili, nie znają greki ani innych języków niezbędnych dla zgłębiania tego tematu, a często nawet nie uświadamiają sobie, że z tzw. Słowem Bożym w ogóle wiąże się jakiś problem. Skoro jednak już wiadomo, że problemy są, zapewne znajdą się tacy, którzy chcieliby się dowiedzieć, jakie to problemy oraz jak nauka stara się je rozwiązać6.

Książka, którą czytelnik ma przed sobą, jest, wedle mego przynajmniej rozeznania, pierwszą książką starającą się odpowiedzieć na takie pytania. Przygotowałem ją z myślą o czytelnikach, którzy nie słyszeli o krytyce tekstu, ale chętnie dowiedzą się czegoś o tym, jak kopiści zmieniali tekst Pisma i jakim sposobem możemy to rozpoznać. Napisałem ją w oparciu o przemyślenia z trzydziestu lat własnej pracy nad tą kwestią iz perspektywy, za którą obecnie obstaję. Powstawała zatem już po tym, gdy przeszedłem radykalny przełom w osobistym rozumieniu Biblii. Pisałem przy tym z myślą o wszystkich, którzy pragną dowiedzieć się, skąd pochodzi nasz Nowy Testament, pragnąc ich przekonać, że w wielu przypadkach nie mamy pojęcia, co naprawdę mówiły oryginalne przekazy. Staram się przy tym pokazać, w jakich okolicznościach i w jaki sposób słowa autorów zmieniano, a wreszcie jak — przy zastosowaniu skrupulatnych metod badawczych — można próbować je odtworzyć.

Z wielu przyczyn jest to dla mnie bardzo osobista książka — to zakończenie bardzo długiej drogi. Może przynajmniej dla części czytelników stanie się ona kolejnym etapem w ich własnej podróży.

Rozdział pierwszyPOCZĄTKI LITERATURY CHRZEŚCIJAŃSKIEJ

Zanim przejdziemy do analizy zachowanych manuskryptów Nowego Testamentu, trzeba przypomnieć pewną szczególną właściwość chrześcijaństwa, która wyróżniała je w świecie grecko-rzymskim, a mianowicie fakt, iż było ono religią Księgi. Aby to pojąć, trzeba cofnąć się do epoki poprzedzającej jego narodziny i przyjrzeć się religii, z której wyrosło, czyli judaizmowi. To judaizm bowiem, będący pierwszą „religią Księgi” w kulturze Zachodu, stanowił niejako zapowiedź chrześcijaństwa i to za jego sprawą również wyznawcy Chrystusa odwoływali się do „Księgi”.

JUDAIZM JAKO RELIGIA KSIĘGI

Judaizm, z którego wyłoniła się wiara chrześcijan, był w świecie rzymskim religią nie do końca typową, ale bynajmniej nie w pełni wyjątkową. Podobnie jak wyznawcy niemal wszystkich (spośród setek) ówczesnych kultów, żydzi uznawali istnienie boskiej rzeczywistości (zamieszkanej przez nadludzkie istoty, jak Anioły, Archanioły, Panowania i Moce), mieli własne obrzędy religijne (polegające m. in. na składaniu ofiar ze zwierząt i pokarmów), wierzyli, że ich bóstwo zamieszkuje święte miejsce (Świątynię Jerozolimską), gdzie należy składać mu ofiary, oraz modlili się do swego Boga tak w intencji prywatnej, jak i zbiorowej. Również jak inne ludy Żydzi snuli opowieści, jak niegdyś Bóg komunikował się z nimi, a także oczekiwali jego pomocy w sprawach bieżących. W tych kwestiach judaizm mógł być najzupełniej zrozumiały dla wyznawców innych religii.

Jednak w wielu innych aspektach był kultem wyjątkowym. Wszystkie pozostałe religie Imperium były politeistyczne — ich wyznawcy uznawali i czcili wielu bogów o zróżnicowanych funkcjach: wierzono w potężne bóstwa państwowe, pomniejsze bóstwa lokalne oraz bóstwa czuwające nad wybranymi aspektami ludzkiego życia, narodzin i śmierci. Judaizm natomiast był monoteizmem: żydzi czcili tylko jednego Boga swoich przodków, który zgodnie z ich wierzeniami stworzył świat, czuwa nad nim i jest jedynym Bogiem, który może dać swemu ludowi wszystko, czego ten potrzebuje. Zgodnie z żydowską tradycją ten jedyny, wszechpotężny Bóg ustanowił Izrael swoim ludem wybranym i obiecał opiekować się nim i bronić w zamian za bezgraniczne oddanie — okazywane jemu i tylko jemu. Żydzi wierzyli, że Bóg zawarł z nimi „przymierze”, pewien rodzaj umowy, zgodnie z którą on będzie ich Bogiem, a oni jego ludem. Podobnie jak cześć i posłuszeństwo należały się tylko temu (jedynemu) Bogu, tak też istniała tylko jedna poświęcona mu Świątynia. To również odróżniało judaizm od ówczesnych politeistycznych religii, w których istniały liczne świątynie poświęcone każdemu z bogów, na przykład Zeusowi. Oczywiście żydzi mogli oddawać cześć swojemu Panu wszędzie, gdziekolwiek się znajdowali, jednak tylko w Świątyni Jerozolimskiej mogli dopełnić religijnego obowiązku, polegającego na złożeniu mu ofiary. Wszędzie indziej mogli jedynie zbierać się w synagogach, aby modlić się i rozprawiać o tradycji przodków, czyli o podstawach własnego wyznania.

Żydowska tradycja obejmowała opowieści o relacjach Boga z protoplastami „ludu wybranego”, w tym z jego niegdysiejszymi przywódcami. Wśród tych historycznych postaci byli zarówno mężczyźni, jak i kobiety: Abraham, Sara, Izaak, Rachela, Jakub, Rebeka, Józef, Mojżesz, Dawid i wielu innych. Niemniej ważnym elementem tradycji Izraela były bardzo szczegółowe przepisy, które uczyły ludzi, jak mają żyć i jak czcić swego Boga. Natomiast cechą wyróżniającą judaizm spośród wielu religii Imperium Rzymskiego był fakt, iż wszystko to było spisane w świętych księgach. Dzisiejszym czytelnikom, zwykle wychowanym w którejś z trzech wielkich współczesnych religii (w naszym kręgu kulturowym to judaizm, chrześcijaństwo i islam), może wydać się to trudne do pojęcia, ale w politeistycznych religiach antyku słowo pisane praktycznie nie odgrywało żadnej roli. W kultach politeistycznych najważniejsze było okazywanie czci bogom, najczęściej poprzez składanie rytualnych ofiar. Nie istniały żadne spisane formuły wyznania wiary (credo), których należało się nauczyć; nie było też spisanych zasad postępowania, którym trzeba było się podporządkować. Nie oznacza to oczywiście, by niektóre przynajmniej starożytne religie politeistyczne nie były złożonymi systemami wierzeń i by antyk nie dopracował się bardzo rozbudowanych zasad etycznych. Różnica polegała na tym, iż owe wierzenia i zasady moralne — jakkolwiek trudne do pojęcia może się to nam, ludziom współczesnym, wydawać — bezpośrednio w sferze religii nie odgrywały zbyt istotnej roli. Etyka była raczej kwestią osobistych przekonań o charakterze filozoficznym (systemy filozoficzne oczywiście mogły już istnieć w postaci spisanej). W każdym razie antyczne kulty nie obejmowały zbiorów „jedynie słusznych poglądów” ani obowiązujących „reguł moralnych”, księgi zatem nie miały dla nich niemal żadnego znaczenia.

Judaizm był religią wyjątkową właśnie ze względu na olbrzymi nacisk na tradycje, zwyczaje i prawa przodków, spisane w księgach, mających dla żydów status „Pisma Świętego”. W okresie najbardziej nas interesującym, czyli w pierwszym wieku naszej ery, kiedy to powstały również niektóre księgi Nowego Testamentu, rozsiani po całym terytorium Imperium Rzymskiego żydzi wierzyli, że „Pan” przekazał swemu ludowi naukę w postaci pism Mojżesza, które określano wspólnym terminem „Tora” (co oznacza tyle co „prawo” lub „pouczenie”). Torę zwano także Pięcioksięgiem, składała się bowiem z pięciu początkowych ksiąg żydowskiej Biblii (a chrześcijańskiego Starego Testamentu): Księgi Rodzaju, Wyjścia, Kapłańskiej, Liczb, Powtórzonego Prawa. Księgi te opisywały stworzenie świata, powołanie Izraela jako ludu wybranego, opowieści o przywódcach i przywódczyniach Izraela i ich spotkaniach z Bogiem, a co najważniejsze — prawa, które Bóg dał Mojżeszowi, czyli zestaw nauk, jak jego lud ma oddawać mu cześć i jak ma żyć we wspólnocie (ta część była zresztą najobszerniejsza). Były to święte prawa, których żydzi się uczyli, które interpretowali i których przestrzegali. Z naszego punktu widzenia najistotniejsze jest, że zostały one spisane w zbiorze ksiąg.

Poza samą Torą istniały też inne księgi o istotnym znaczeniu dla żydowskiego życia religijnego, na przykład księgi proroków (Izajasza, Jeremiasza czy Amosa), księgi poetyckie (Psalmy) i historyczne (jak Księga Jozuego czy Samuela). Warto dodać, że w jakiś czas po narodzinach chrześcijaństwa część tych hebrajskich ksiąg (ściśle dwadzieścia dwie) uznano ostatecznie za kanon świętych pism judaizmu i tak powstała dzisiejsza Biblia hebrajska7. Dawną Biblię żydowską przejęli zaś chrześcijanie, ogłosiwszy ją pierwszą częścią chrześcijańskiego kanonu. To tak zwany Stary Testament8.

Ta garść informacji dotycząca żydów i ich pism jest w tym momencie o tyle istotna, że ukazuje tło rozwoju chrześcijaństwa, które od samego zarania także było religią Księgi. Początki religii chrześcijańskiej łączyć trzeba oczywiście z Jezusem, który sam był żydowskim rabinem (rabbim, czyli „nauczycielem”), uznawał autorytet Tory — a być może i innych żydowskich ksiąg — i nauczał interpretacji żydowskich świętych ksiąg9. Jak każdy rabbi w tych czasach, Jezus głosił, że studiując te pisma, a zwłaszcza Prawo Mojżeszowe, można poznać wolę Boga. W każdym razie nie ulega najmniejszej wątpliwości, że Jezus te księgi czytał, zgłębiał je, interpretował, przestrzegał zawartych w nich przykazań i wreszcie o tych księgach nauczał. Jego uczniami z kolei od początku byli Żydzi, którzy przywiązywali wielką wagę do pism stanowiących tradycję ich narodu. Tak więc u zarania chrześcijaństwa wyznawcy tej nowej religii, bezpośredni uczniowie Jezusa, wyróżniali się w świecie rzymskim, podobnie jak żydzi i odmiennie od wyznawców pozostałych religii, zakładali świętość i boskość swych ksiąg. Powtórzmy zatem — chrześcijaństwo już u swych początków było religią Księgi.

CHRZEŚCIJAŃSTWO JAKO RELIGIA KSIĘGI

Jak się niebawem przekonamy, fakt, iż księgi miały tak wielkie znaczenie dla chrześcijan, wcale nie oznacza, że wszyscy wyznawcy tej religii mogli je czytać. Było zupełnie inaczej — większość pierwszych chrześcijan, jak i większość mieszkańców Imperium Rzymskiego (włączając w to Żydów!) była niepiśmienna. Jednak to, że ludzie nie potrafili samodzielnie czytać, w niczym nie umniejszało roli ksiąg w ich religii. Pisma bezwzględnie zajmowały centralne miejsce w życiu wspólnot chrześcijańskich i kształtowały jego najważniejsze aspekty.

LISTY WCZESNOCHRZEŚCIJAŃSKIE

Zacząć trzeba od tego, że już w pierwszym stuleciu po śmierci Jezusa w życiu kiełkujących gmin chrześcijańskich ważne funkcje w sferze religijnej pełniło różnego typu słowo pisane. Najdawniejsze świadectwa istnienia wspólnot chrześcijańskich pochodzą zwykle z listów ich przywódców. Najwcześniejszym, a zarazem najlepszym przykładem są listy apostoła Pawła. Paweł zakładał kościoły we wschodniej części basenu Morza Śródziemnego, głównie w ośrodkach miejskich, wszędzie starając się przekonać pogan (czyli wyznawców którejkolwiek z politeistycznych religii Rzymu), że powinni oddawać cześć tylko Bogu żydów, że Jezus był jego Synem, który umarł za grzechy tego świata, lecz niebawem powróci, aby sprawować sądy na Ziemi (patrz: 1 Tes 1,9–10). Nie ma pewności, w jakim zakresie Paweł używał Pisma (czyli ksiąg żydowskiej Biblii) dla przekonania przyszłych wiernych Kościoła o prawdziwości swego nauczania, jednak w pewnym fragmencie wspomnianego tu listu, zawierającym streszczenie najważniejszych punktów nowej nauki, pisze, iż głosi ludziom, że „Chrystus umarł — zgodnie z Pismem […], że zmartwychwstał trzeciego dnia zgodnie z Pismem”. Najwyraźniej apostoł łączył fakt śmierci i zmartwychwstania Chrystusa z własną interpretacją pewnych fragmentów hebrajskiej Biblii, którą jako wykształcony Żyd z pewnością czytał, znał i interpretował na użytek swoich słuchaczy, gdy starał się ich nawrócić — w czym zresztą był bardzo skuteczny.

Gdy udawało mu się nawrócić pewną liczbę osób w jakimś miejscu, Paweł zwykle przenosił się gdzie indziej i próbował dalej — najczęściej znów nie bez powodzenia — zyskiwać kolejnych wyznawców. Zdarzało się jednak czasami (a może nawet często), że docierały do niego wieści od wspólnot, które wcześniej założył, i czasami (a może nawet często) wieści te nie były pomyślne: członkowie wspólnot czynili źle, szerzyły się niemoralne postępki bądź wreszcie wspólnoty nawiedzali „fałszywi nauczyciele”, którzy głosili poglądy sprzeczne z nauczaniem Pawła, przez co niektórzy dawali się zwodzić błędnym naukom, i tak dalej. Paweł z reguły reagował na coś takiego, pisząc do konkretnej wspólnoty list, w którym omawiał zaistniałe problemy. Listy te miały wielkie znaczenie w życiu wczesnochrześcijańskich wspólnot i niektóre z czasem zaczęto traktować jako fragment Pisma. (Nasz Nowy Testament zawiera trzynaście przypisywanych Pawłowi listów).

Pierwszy List Pawła do Tesaloniczan (zwykle datowany na rok 49 n.e., a więc około dwudziestu lat po śmierci Jezusa i mniej więcej tyleż samo przed powstaniem którejkolwiek z Ewangelii opisujących jego życie) stanowi najstarszy zabytek piśmiennictwa chrześcijańskiego, jaki dotrwał do naszych czasów. Dokument ten pozwala nam zrozumieć, jak ważną rolę odgrywały takie pisma we wczesnych fazach rozwoju chrześcijaństwa. Paweł kończy swój list słowami: „Pozdrówcie wszystkich braci pocałunkiem świętym! Zaklinam was na Pana, aby list ten został odczytany wszystkim braciom” (1 Tes 5,26–27). Nie był to zatem zwykły list pisany do przypadkowego po części adresata — przeciwnie, apostoł domaga się, by jego słowa czytano i traktowano jako prawomocne pouczenie założyciela wspólnoty.

Tak więc wiemy już, że od samego początku między wspólnotami chrześcijańskimi krążyły liczne listy, które cementowały funkcjonujące w odległych miejscach zbiorowości, ujednolicały wiarę i praktyki religijne, objaśniały chrześcijanom, w co wierzyć i jak postępować. Listy te odczytywano na głos podczas zgromadzeń, gdyż, jak już pisałem, większość chrześcijan (jak i pozostałych ludzi w tej epoce) nie potrafiłaby ich przeczytać samodzielnie. Pewna liczba tych listów weszła z czasem do kanonu Nowego Testamentu. W zasadzie zresztą na Nowy Testament w większości składają się listy napisane przez Pawła oraz innych przywódców chrześcijańskich, czy to do konkretnych wspólnot (np. Koryntian lub Galatów), czy do konkretnych osób (np. Filemona). Warto może dodać, że do naszych czasów przetrwała tylko niewielka ich część. W przypadku Pawła możemy mieć zresztą absolutną pewność, że napisał on więcej listów, niż zawiera ich Nowy Testament, sam apostoł bowiem powołuje się kilkakrotnie na korespondencję, która się nie zachowała. Na przykład w Pierwszym Liście do Koryntian (1 Kor 5,9) wspomina pismo, który wcześniej miał im przesłać, a również (1 Kor 7,1) list, jaki otrzymał od nich. W innym z kolei miejscu (2 Kor 3,1) odwołuje się do korespondencji będącej w posiadaniu jego oponentów. Żaden z tych listów się nie zachował.

Warto zresztą w tym miejscu dodać, iż badacze od długiego już czasu podejrzewają, że wiele spośród listów przypisywanych w Nowym Testamencie Pawłowi w istocie napisanych zostało w jego imieniu przez późniejszych zwolenników10. Jeśli ta hipoteza jest prawdziwa, mamy kolejny dowód, jak wielkie znaczenie miały takie pisma we wczesnym chrześcijaństwie — skoro bowiem jacyś ludzie podpisywali się pod listami imieniem apostoła, to najwyraźniej sądzili, że autorytet samego imienia sprawi, iż czytelnicy potraktują je z należytą atencją. Prawdopodobnie jednym z takich listów tylko sygnowanych imieniem Pawła jest List do Kolosan, co uznać można za o tyle istotne, że sporo tam mówi się o innych listach (niezachowanych) i znaczeniu, jakie mieć mogą: „A skoro list zostanie u was odczytany, postarajcie się, by odczytano go też w Kościele w Laodycei, a wy żebyście też przeczytali list z Laodycei” (Kol 4,16). Zatem Paweł — bądź ktoś, kto podpisał się jego imieniem — napisał również do pobliskiego miasta Laodycei. To pismo również przepadło11.

Przytoczone fakty pokazują, jak ważną rolę odgrywały listy w życiu wspólnot wczesnochrześcijańskich. Były dokumentami stanowiącymi swoisty przewodnik po wierze i zasadach postępowania. To one scalały wspólnoty i one odróżniały chrześcijaństwo od pozostałych, często rozproszonych religii Imperium. Wzajemne przekazywanie sobie listów przez gminy chrześcijańskie tworzyło między nimi szczególną więź (patrz: Kol 4,16), podobnie jak przestrzeganie nakazów zawartych w owych pismach czy „księgach”.

Jednak nie tylko listy odgrywały tak ważną rolę w życiu chrześcijańskich wspólnot. Wczesny Kościół tworzył literaturę bardzo różnych gatunków: powstały wówczas liczne dzieła, które chrześcijanie spisywali, rozpowszechniali, czytywali i zgodnie z którymi postępowali, co również wyróżniało ich w pogańskim świecie Imperium Rzymskiego. Nie mam zamiaru omawiać tu szczegółowo całego piśmiennictwa wczesnochrześcijańskiego, spróbuję jednak pokrótce opisać najważniejsze przykłady rozpowszechnianych wówczas w obrębie tej wspólnoty ksiąg.

WCZESNE EWANGELIE

Chrześcijanie naturalnie chcieli wiedzieć jak najwięcej o życiu, naukach, śmierci i zmartwychwstaniu swego Pana. Z tego względu powstały liczne księgi, w których spisano krążące opowieści o życiu Jezusa. Największą popularność zyskały cztery spośród tych tak zwanych ewangelii — w Nowym Testamencie występujące kolejno jako Ewangelia Mateusza, Marka, Łukasza i Jana — jednak powstało ich dużo więcej. Do dziś zresztą zachowało się kilka z nich, na przykład Ewangelia napisana (rzekomo) przez Filipa, ucznia Jezusa, przez Judasza (Judę) Tomasza, brata Jezusa, czy wreszcie przez Marię Magdalenę. Pozostałe Ewangelie, wśród nich te najwcześniejsze, przepadły bezpowrotnie. Dowiadujemy się o tym choćby z Ewangelii Łukasza, której autor wspomina, że przy pisaniu swojej wersji sięgał do pism „wielu” poprzedników (Łk 1,1). Te, jak wiemy, nie przetrwały do naszych czasów. Jednym z wymienionych tu źródeł mógł być dokument nazywany przez badaczy „źródłem Q”, który prawdopodobnie stanowił zbiór mów Jezusa. Tekst ten został skopiowany przez Mateusza i Łukasza w tych partiach ich Ewangelii, gdzie, korzystając z owego „źródła”12, przytaczali nauki Jezusa (choćby obecne w obu Ewangeliach modlitwę Ojcze Nasz i Błogosławieństwa).

Jak się zatem przekonaliśmy, Paweł i inni chrześcijańscy przywódcy interpretowali życie Jezusa przez pryzmat ksiąg żydowskich. Księgi te, obejmujące Pięcioksiąg i pozostałe pisma, w tym Proroków i Psalmy, były również powszechnie znane wśród chrześcijan, którzy zgłębiali je pilnie, próbując dowiedzieć się więcej o obietnicach bożych, zwłaszcza tych, jakie spełnione miały zostać w osobie Jezusa. Dlatego w obrębie wspólnot wczesnochrześcijańskich szeroko kolportowane były kopie greckiego tłumaczenia hebrajskiej Biblii (czyli tak zwanej Septuaginty) przeznaczone do studiów i kontemplacji. To kolejna księga, bez której nie sposób sobie wyobrazić tej religii.

WCZESNE PISMA O APOSTOŁACH

Sporym zainteresowaniem w rozwijających się wspólnotach chrześcijańskich pierwszych dwóch stuleci cieszyły się opowieści nie tylko o życiu samego Jezusa, ale również jego pierwszych uczniów. Nie jest niczym zaskakującym, że chrześcijanie pragnący wiedzieć więcej o swej religii interesowali się opowieściami o dziejach apostołów oraz ich przygodach podczas misji apostolskich, zwłaszcza podjętych po śmierci Jezusa. Jedna z nich, mianowicie Dzieje Apostolskie, ostatecznie znalazła się nawet w kanonie Nowego Testamentu. Podobnych dzieł powstało jednak znacznie więcej, w większości poświęconych poszczególnym apostołom, na przykład Dzieje Pawła, Dzieje Piotra czy Dzieje Tomasza. Liczne teksty z tego gatunku zachowały się jedynie we fragmentach albo bezpowrotnie zaginęły.

CHRZEŚCIJAŃSKIE APOKALIPSY

Jak już pisałem, zarówno Paweł, jak i inni apostołowie nauczali, że Jezus wkrótce powróci z nieba, aby „sądzić Ziemię”. Temat nadchodzącego końca świata niezmiennie fascynował wczesnych chrześcijan, którzy niemal powszechnie oczekiwali, że już niebawem Bóg „odmieni losy świata” — pokona moce zła i ustanowi na Ziemi swoje królestwo, a władcą jego stanie się Jezus. Nic dziwnego zatem, iż niektórzy pisarze chrześcijańscy spisywali utwory w formie proroczych wizji i opowieści o katastroficznych wydarzeniach, jakie przyniosą kres naszemu światu. Wzorzec takiej „apokaliptycznej”, jak się ją nazywa, literatury istniał zresztą w piśmiennictwie żydowskim; w Biblii żydowskiej coś takiego znaleźć można na przykład w Księdze Daniela czy (pośród żydowskich apokryfów) w Pierwszej Księdze Henocha. Jedna chrześcijańska apokalipsa — Apokalipsa św. Jana — została zresztą włączona do Nowego Testamentu. Pozostałe, w tym Apokalipsa Piotra i PasterzHermasa, cieszyły się ogromną popularnością w licznych wspólnotach chrześcijańskich w pierwszych wiekach istnienia Kościoła.

REGUŁY KOŚCIELNE

Czasy Pawła i okres życia następnego pokolenia to epoka intensywnego rozwoju wspólnot chrześcijańskich. Pierwotnie Kościoły chrześcijańskie — przynajmniej te założone przez samego „apostoła narodów” — były tak zwanymi wspólnotami charyzmatycznymi. Ich członkowie wierzyli, że każdy spośród nich posiada jakiś „dar” (z greckiego charisma) od Ducha Świętego, udzielony mu na potrzeby całej wspólnoty. Mógł to być dar nauczania, zarządzania, miłosierdzia, leczenia, prorokowania…

Jednak z czasem, kiedy nadzieje na rychły koniec świata zaczęły gasnąć, chrześcijanie zrozumieli, że niezbędne jest ustanowienie trwałej struktury kościelnej, zwłaszcza jeśli wspólnoty mają przetrwać czas dłuższy (patrz: 1 Kor 11; Mt 16,18). Od tego momentu Kościoły w regionie śródziemnomorskim, włączając w to wspólnoty założone przez Pawła, przestały już być wspólnotami wiernych po równo obdarzonych darem Ducha, a pojawili się obieralni przywódcy, którzy odtąd samodzielnie podejmowali najważniejsze decyzje. Zaczęły też krystalizować się zasady życia wspólnotowego i reguły obrzędów sakralnych (np. chrztu i eucharystii), prowadzenia ewangelizacji i tak dalej. Wkrótce nauki, mówiące jak należy organizować życie wspólnoty i jak kierować zgromadzeniem wiernych, zaczęto spisywać. Dokumenty zawierające te zapisy, zwane regułami kościelnymi, tak naprawdę zyskały na znaczeniu dopiero w drugim i trzecim wieku ery chrześcijańskiej, jednak najstarszy, na temat którego posiadamy pewną wiedzę, powstał już około setnego roku n.e. Księga ta, zwana Nauczaniem Dwunastu Apostołów, była szeroko rozpowszechniona i wielokrotnie naśladowana.

APOLOGIE CHRZEŚCIJAŃSKIE

Zdarzało się, że nowo powstałe wspólnoty chrześcijańskie napotykały na wrogość ze strony żydów lub pogan, którzy w nowej religii dostrzegali zagrożenie, a jej zwolenników podejrzewali o postępowanie niemoralne, a przy tym wręcz groźne dla społeczeństwa. (Na tej samej zasadzie również w dzisiejszych czasach wszelkie nowe ruchy religijne spotykają się z wielką podejrzliwością). Bywało, że wrogość ta doprowadzała do lokalnych prześladowań chrześcijan. Z czasem zresztą prześladowania nabrały charakteru urzędowego, gdy na przykład przedstawiciele cesarskiej administracji nakazywali aresztowania chrześcijan, by zmusić ich do powrotu do którejś z religii dopuszczonych w Imperium. Chrześcijaństwo tymczasem, zdobywając coraz więcej zwolenników, dorobiło się wreszcie własnych intelektualistów, a przynajmniej ludzi wykształconych na tyle, aby podjąć polemikę z krytykami i odeprzeć zwykle formułowane pod adresem tej religii oskarżenia. Pisma owych intelektualistów nazywa się czasem apologiami, od greckiego słowa oznaczającego mowę obrończą. Apologeci pisali zatem uczone rozprawy, mające bronić nowej wiary. Zwykle starali się dowieść, że nie stanowi ona zagrożenia dla struktury społecznej Cesarstwa (wręcz przeciwnie — jest wyznaniem propagującym postępowanie etyczne), a ponadto nie jest żadnym niebezpiecznym zabobonem, lecz odzwierciedla najwyższą prawdę, czego manifestacją jest chociażby cześć oddawana jedynemu autentycznemu Bogu.

Apologie były ważne dla wczesnych chrześcijan o tyle, że dostarczały argumentów niezbędnych w sytuacji, w której groziły im prześladowania. Taka konieczność obrony poświadczona jest już w epoce nowotestamentowej, na przykład w Pierwszym Liście Piotra Apostoła (3,15: „bądźcie zawsze gotowi do obrony wobec każdego, kto domaga się od was uzasadnienia tej nadziei, która w was jest”) oraz w Dziejach Apostolskich, gdzie czytamy, jak Paweł i inni apostołowie odpierają wysuwane zarzuty. Około połowy drugiego stulecia apologie stały się popularną formą pisarstwa chrześcijańskiego.

CHRZEŚCIJAŃSKIE MARTYROLOGIA

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy powstawały pierwsze apologie, chrześcijanie zaczęli spisywać opowieści o prześladowaniach swych współbraci i ich męczeństwie. Oba te zagadnienia znalazły ilustrację już w Dziejach Apostolskich, gdzie znaczący fragment narracji poświęcony jest wrogości wobec religii chrześcijańskiej oraz aresztowaniu przywódców ruchu i straceniu przynajmniej jednego spośród nich — Szczepana (patrz: Dz 7). W drugim stuleciu zaczęły pojawiać się martyrologia, czyli dzieje męczenników. Najstarszym, jaki znamy, jest Męczeństwo św. Polikarpa. Polikarp był ważnym przywódcą chrześcijańskim i przez niemal całą pierwszą połowę drugiego wieku sprawował urząd biskupa w Smyrnie w Azji Mniejszej. Opowieść o jego śmierci zawarta jest w liście, który wierni jego Kościoła napisali do innej wspólnoty. Wkrótce potem zaczęły powstawać inne opowieści o męczennikach, które także zyskały znaczną popularność wśród wyznawców Chrystusa, cierpiącym prześladowania za wiarę dając wsparcie, a zagrożonym aresztowaniem, torturami czy śmiercią dostarczając wzoru do naśladowania.

TRAKTATY ANTYHERETYCKIE

Prześladowania z zewnątrz nie były jedynymi zagrożeniami, z jakimi radzić sobie musieli pierwsi chrześcijanie, bardzo szybko bowiem niebezpieczeństwem nie mniej poważnym stała się wielka różnorodność sposobów interpretowania „religijnej prawdy” we własnych szeregach. Już apostoł Paweł (na przykład w Liście do Galatów) uskarżał się na „fałszywych nauczycieli”. Z lektury zachowanych świadectw możemy jasno wnioskować, że „fałszerze” owi nie byli ludźmi z zewnątrz, lecz członkami wspólnoty, którzy jedynie pojmowali swoją religię w diametralnie odmienny sposób. Zmagając się z takimi problemami, przywódcy wspólnot chrześcijańskich układali traktaty wymierzone przeciw „heretykom” (czyli tym, którzy wybrali błędne rozumienie wiary). Najwcześniejszymi przykładami takich traktatów są zresztą niektóre spośród listów Pawła. Ostatecznie chrześcijanie, wyznający początkowo dość zróżnicowane opinie, zdołali jednak wspólnie ustalić „poprawne nauczanie” (to właśnie dosłownie oznacza termin „ortodoksja”) i pokonać tych, którzy obstawali przy fałszywej nauce. W każdym razie traktaty antyheretyckie stały się istotnym elementem panoramy literatury wczesnochrześcijańskiej. Co ciekawe, również spod piór owych „fałszywych nauczycieli” wychodziły traktaty skierowane przeciw „fałszywym nauczycielom”. W tym przypadku właśnie ta grupa chrześcijan, która ostatecznie ustaliła, w co mają wierzyć inni chrześcijanie (odpowiedzialna na przykład za wyznanie wiary, jakie przetrwało do czasów dzisiejszych), atakowana była przez ludzi, których poglądy z czasem uznano za fałszywe. Wiemy o tym między innymi dzięki odnalezionej stosunkowo niedawno literaturze „heretyckiej”, której twórcy utrzymywali, że to ich poglądy są słuszne, poglądy zaś „ortodoksyjnych” przywódców Kościoła — fałszywe13.

KOMENTARZE WCZESNOCHRZEŚCIJAŃSKIE

Istotną rolę w tej debacie na temat słusznych i niesłusznych przekonań odgrywała kwestia interpretacji tekstów chrześcijańskich, w tym Starego Testamentu, który chrześcijanie uznali za część własnej Biblii. (To zresztą kolejny dowód, jak ważną rolę odgrywało słowo pisane w życiu wspólnot wczesnochrześcijańskich). Wywodzący się z grona tych wspólnot autorzy zaczęli z czasem spisywać własne interpretacje krążących wśród nich tekstów, niekoniecznie dla obalenia fałszywych interpretacji (choć nierzadko kierowali się tym motywem), czasem po prostu po to, aby wyjaśnić wiernym znaczenie tekstów i ich związek z życiem i wiarą Kościoła. Interesujące, że pierwszy chrześcijański komentarz do jakiegokolwiek tekstu biblijnego, o którym posiadamy pewne informacje, pochodzi od autora uznanego za heretyka, a mianowicie od gnostyka z drugiego wieku o imieniu Heraklion. Tekst, o którym mówię, to komentarz do Ewangelii św. Jana14. Takie komentarze, glosy, objaśnienia i homilie zyskały sporą popularność wśród chrześcijan zwłaszcza w III i IV wieku.

Przedstawiłem wyżej przykłady różnych form literackich, pełniące istotne funkcje w życiu wspólnot pierwszych chrześcijan. Dowodzi to, mam nadzieję dość przekonująco, na ile sam fenomen pism religijnych miał fundamentalne znaczenie w życiu kościołów i skupionych w nich wiernych. To księgi właśnie od samego początku stanowiły fundament religii chrześcijańskiej i to między innymi wyróżniało ją spośród innych kultów Imperium. Rozliczne krążące w regionie Morza Śródziemnego pisma zawierały historie o Jezusie i jego apostołach, opowiadane i powtarzane przez chrześcijan, pouczały wyznawców o zasadach wiary i regułach postępowania, spajały w jeden Kościół powszechny wspólnoty odseparowane geograficznie od siebie, dawały wyznawcom Jezusa otuchę w czasach prześladowań i ukazywały wzór wytrwałości w wierze w obliczu tortur i śmierci. Pisma wreszcie nie tylko zawierały rady dla wiernych, ale również właściwą wykładnię nauki Kościoła, stanowiąc ostrzeżenie przed fałszywymi doktrynami i zachętę do przyjęcia słusznych wierzeń. To teksty właśnie pozwalały chrześcijanom poznać prawdziwy sens innych pism, objaśniając, co czynić, jak myśleć i jak oddawać cześć Bogu. Pod każdym względem to właśnie słowo pisane (a więc „księgi”) od samego początku stanowiło klucz do chrześcijańskiego życia.

NARODZINY KANONU PISM CHRZEŚCIJAŃSKICH

Z czasem część wspomnianych wyżej chrześcijańskich ksiąg zaczęto uważać nie tylko za teksty same w sobie warte lektury, ale za autorytatywny (i bezbłędny) przewodnik, mówiący chrześcijanom, jak mają wierzyć i jak żyć. Teksty stały się Pismem.

POCZĄTKI CHRZEŚCIJAŃSKIEGO KANONU

Powstanie chrześcijańskiego kanonu to długi, złożony proces i nie chciałbym w tym miejscu omawiać go szczegółowo15. Jak zresztą pisałem, w pewnym przynajmniej sensie chrześcijanie już od samego początku dysponowali takowym kanonem, gdyż założyciel ich religii był żydowskim rabbim, który uznawał Torę za Pismo pochodzące wprost od Boga, a zatem przeniknięte boskim autorytetem. Dlatego właśnie Jezus wykładał swoim uczniom sens Pisma, a pierwsi chrześcijanie — jego wyznawcy — uznali księgi żydowskiej Biblii za własne (warto zresztą pamiętać, iż wówczas sami żydzi nie mieli jeszcze jednoznacznie ustalonego kanonu). W każdym razie dla autorów Nowego Testamentu, włączając najwcześniejszego z nich, Pawła, słowo „Pisma” określało żydowską Biblię, czyli zbiór ksiąg, które Bóg dał ludowi wybranemu i w których przepowiedziano nadejście Mesjasza — Chrystusa.

Nie musiało jednak minąć dużo czasu, by chrześcijanie uznali również inne pisma za równe pod względem statusu Pismom żydowskim. Być może fakt ten wiązał się z nauczaniem samego Jezusa: wszak uczniowie traktowali głoszone przez niego interpretacje Pisma jako równie prawomocne, co słowa Tory. Niewykluczone zresztą, iż tę zasadę zasugerował sam Jezus poprzez sposób formułowania i przekazywania własnych nauk. Na przykład w Kazaniu na Górze Jezus przedstawia przykazania, które Bóg dał Mojżeszowi, a następnie podaje ich własną, radykalniejszą interpretację, zaznaczając przy tym, iż to jego wykładnia jest, by tak rzec, wiążąca. Widać to również w tak zwanych antytezach z 5. rozdziału Ewangelii Mateusza: „Słyszeliście, że powiedziano przodkom: Nie zabijaj! [jedno z Dziesięciu Przykazań]. A Ja wam powiadam: «każdy, kto się gniewa na swego brata, podlega sądowi»”. Takie wypowiedzi Jezusa, ukazujące jego własną interpretację Prawa, brzmią, jakby miały być ważniejsze niż samo Prawo. Jezus rzecze choćby: „Słyszeliście, że powiedziano: Nie cudzołóż! [również jedno spośród Dziesięciu Przykazań]. A Ja wam powiadam: «każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa»”.

W niektórych przypadkach te autorytatywne interpretacje Pisma wydają się wręcz unieważniać reguły prawa Mojżeszowego. Na przykład Jezus mówi: „Powiedziano też: Jeśli kto chce oddalić swoją żonę […] niech jej da list rozwodowy [przykazanie z Księgi Powtórzonego Prawa 24,1]. A Ja wam powiadam: «każdy, kto oddala swoją żonę — poza wypadkiem nierządu — naraża ją na cudzołóstwo; a kto by oddaloną wziął żonę, dopuszcza się cudzołóstwa»”. Trudno przecież przestrzegać mojżeszowego przykazania, zalecającego wręczyć kobiecie list rozwodowy, jeśli rozwód w ogóle nie wchodziw grę.

W każdym razie nauki Jezusa wcześnie zaczęły być traktowane jako źródło autorytetu równego autorytetowi przykazań Mojżesza, czyli samej Tory. Dość szybko też, albowiem już w okresie powstawania pism nowotestamentowych, staje się to wyraźnie dostrzegalne. Dobry przykład odnajdujemy choćby w Pierwszym Liście do Tymoteusza, napisanym rzekomo przez Pawła (w opinii większości specjalistów to raczej dzieło któregoś z jego późniejszych zwolenników). Tak czy inaczej w 1 Tm 5,18 czytamy, jak autor nakłania czytelników, aby opłacali tych, którzy służą wspólnocie kościelnej, i tu posiłkuje się słowami „Pisma”. Na poparcie swoich rad cytuje dwa wersety, z których jeden pochodzi z Tory („Nie zawiążesz pyska wołowi młócącemu”; Pwt 25,4) a drugi zaczerpnięty jest od Jezusa („Godzien jest robotnik zapłaty swojej”; patrz: Łk 10,7). Jasno widać, że autor ten traktował słowa Jezusa jako należące do „Pisma”.

Chrześcijanie drugiego i trzeciego pokolenia uznawali już za równą Pismu nie tylko naukę Jezusa, ale także puściznę jego apostołów. Dowód można znaleźć w Drugim Liście św. Piotra, najpóźniej powstałej księdze Nowego Testamentu. (Nie ma w tym momencie wielkiego znaczenia, iż list ten zdaniem niemal wszystkich nowotestamentalistów spisany został nie przez Piotra, ale przez któregoś z jego uczniów, i jedynie podpisany imieniem apostoła). W rozdziale 3. listu autor wspomina o fałszywych nauczycielach, którzy przekręcili sens listów Pawła, „tak samo jak i inne Pisma” (2 P. 3,16), niewłaściwie je interpretując. Widać więc, że listy Pawła były tu traktowane jako część Pisma.

W literaturze powstałej po okresie nowotestamentowym wymienione pisma chrześcijańskie cytowano tak, jakby były przewodnikami po wierze i życiu Kościoła. Doskonale ilustruje to list, który na początku drugiego stulecia napisał Polikarp, wspomniany już wcześniej biskup Smyrny. Tekst ów powstał, gdy wierni Kościoła z Filippi zwrócili się do niego o radę w związku z aferą, jaka wybuchła, kiedy jeden z ich przywódców dopuścił się malwersacji (zapewne po prostu zdefraudował fundusze kościelne). List napisany przez Polikarpa do Filipian przetrwał do naszych czasów i jest niezwykle interesujący z wielu powodów, między innymi dlatego, że obficie przytacza inne, wcześniejsze teksty. W czternastu krótkich rozdziałach Polikarp zamieszcza ponad sto cytatów z pism chrześcijańskich (a jedynie kilkanaście za literaturą żydowską), objaśniając przy tym, jak ich sens może pomóc w rozwikłania problemów trapiących wiernych z Filippi. W jednym miejscu Polikarp używa określenia „Pismo”, mając na myśli List Pawła do Efezjan, znacznie częściej jednak po prostu cytuje albo nawiązuje do wcześniejszych tekstów, najwyraźniej milcząco zakładając, że ich autorytatywny charakter dla społeczności wiernych jest oczywisty.

ROLA LITURGII W POWSTANIU KANONU NOWEGO TESTAMENTU

Wiemy, że jeszcze przed powstaniem listu Polikarpa chrześcijanie podczas nabożeństw słuchali odczytywanych na głos fragmentów Pism żydowskich. I tak autor Pierwszego Listu do Tymoteusza nakłania adresata: „przykładaj się do [publicznego] czytania, zachęcania, nauki” (4,13). Jak widzieliśmy już na przykładzie Listu do Kolosan, również chrześcijańskie listy były odczytywane w kościołach. Z innych źródeł wiemy także, że około połowy drugiego stulecia podczas chrześcijańskich nabożeństw sporo czasu poświęcano publicznemu czytaniu Pisma. Z gorąco dyskutowanego fragmentu dzieła Justyna Męczennika, chrześcijańskiego apologety i intelektualisty, możemy się na przykład dość dokładnie dowiedzieć, jak wyglądały nabożeństwa w jego rodzinnym Rzymie:

W dniu zaś zwanym Dniem Słońca odbywa się zebranie w jednym miejscu wszystkich razem, i z miast, i ze wsi. Tedy czyta się pamiętniki apostolskie albo pisma prorockie, póki czas na to pozwala. Potem, gdy lektor skończy, przełożony daje żywym słowem upomnienie i zachętę do naśladowania tych nauk znakomitych (1 Apol. 67)16.

Wydaje się prawdopodobne, że użycie pism chrześcijańskich podczas liturgii — na przykład „pamiętników apostolskich”, jak nazywano wówczas Ewangelie — w oczach samych wiernych podnosiło ich rangę na tyle, że traktowano je na równi z pismami żydowskimi („pismami proroków”).

ROLA MARCJONA W FORMOWANIU SIĘ KANONU NT

Zachowane źródła pozwalają nam wejrzeć nieco bliżej w proces powstawania kanonu chrześcijańskiego. W tym samym czasie, kiedy tworzył Justyn — czyli w połowie drugiego stulecia — w Rzymie działał Marcjon, niezmiernie ważna postać ówczesnego chrześcijaństwa (dopiero później uznany za heretyka)17. Jest on postacią interesującą z wielu powodów. Przybył do Rzymu z Azji Mniejszej, gdzie doszedł do wielkiej fortuny jako armator. Znalazłszy się już w stolicy Cesarstwa, przekazał na rzecz tutejszego Kościoła olbrzymie sumy, być może również i po to, aby uzyskać jego wsparcie. W Rzymie spędził pięć lat, głosząc w piśmie i w mowie swoją interpretację wiary chrześcijańskiej. Jednak najważniejszą jego zasługą nie jest nic, co sam stworzył, ale dzieło, które zredagował. To on bowiem jest pierwszym chrześcijaninem, który przygotował właściwy „kanon” Pisma, czyli zbiór ksiąg, jakie (w jego opinii) uznać należało za święte księgi religii.

Aby w pełni pojąć, jakie znaczenie miała ta pierwsza próba stworzenia kanonu, trzeba zrozumieć, na czym polegała odmienność nauczania Marcjona, który sam pozostawał pod przemożnym wpływem apostoła Pawła — uważał go zresztą za jedynego „prawdziwego” apostoła w pierwszych latach istnienia Kościoła. Otóż Paweł w niektórych swoich listach (jak choćby tych do Rzymian i do Galatów) nauczał, że „usprawiedliwienie” przed Bogiem daje wyłącznie wiara w Chrystusa, a nie samo postępowanie zgodne z żydowskim Prawem. To odróżnienie wiary w Chrystusa od przestrzegania Prawa stało się dla Marcjona podstawą twierdzenia, że w takim razie Prawo i Ewangelia muszą być czymś zupełnie innym. Więcej, są one różne do tego stopnia, że nie mogą pochodzić od tego samego Boga. Marcjon poszedł jeszcze dalej i uznał, że Bóg Jezusa (i Pawła) nie jest Bogiem Starego Testamentu. W rzeczywistości, jak głosił, jest dwóch różnych Bogów: Bóg Żydów, który stworzył świat, uczynił Izrael narodem wybranym i dał mu surowe Prawo, oraz Bóg Jezusa, który zesłał Chrystusa na świat, aby ocalić ludzi od mściwego gniewu żydowskiego Boga-stwórcy.

Marcjon