Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
23 osoby interesują się tą książką
To jest pełna życia książka o śmierci. Przejmująca i śmieszna, bo to się przeplata, jak w życiu. Śmierć jest tu oswojona, jak to na wsi, bo przy zmarłych się czuwa. I jest to też opowieść o dorastaniu: nie jest łatwo być dziewczynką, w dodatku taką, która miota klątwy. Cieszę się, że po „Gugułach” Wioletty Grzegorzewskiej, pojawił się taki nowy, mocny głos w literaturze. | Justyna Sobolewska
Weronika Gogola, zwana też Janicką Zbójnicką, to naprawdę pankarpacka pisarska zbójnicka. Wywojowująca sobie przestrzeń ponad granicami, w całych Karpatach: polskich, ukraińskich czy słowackich. Urodziła się na jednym ich, polskim, końcu, z hukiem przetarabaniła się przez całą Karpację, by osiąść na końcu drugim. Jej opis karpackiego świata jej dzieciństwa dorównuje jakością i klimatem temu rodzajowi snów, w które zapada się leżąc w słońcu, na trawie, w lekkim górskim wietrzyku. Pod kątem leżąc, bo to w końcu Karpaty. | Ziemowit Szczerek
Najgorzej być małą dziewczynką. Bycie małym chłopcem jest o wiele łatwiejsze. Kiedy się bijesz, nikt nie przezywa cię Godzilla, tylko wszyscy mówią o tobie równy gościu, możesz sikać w lesie na stojąco i nie musisz się bać, że jakiś kleszcz wejdzie ci do środka, możesz mówić kurwa kiedy chcesz, nie musisz się dobrze uczyć, możesz być ministrantem i zarabiać pieniądze, chodząc po kolędzie, nie musisz odkurzać i zmywać naczyń, nie musisz nosić długich włosów i uważać na rzepy, nie musisz się bać, że kiedyś w końcu przyjdzie okres i będziesz mieć przesrane, jak mawia ciocia, nie musisz się opiekować młodszą siostrą albo bratem, nie musisz grać w ręczną tylko w nożną, możesz dłużej jeździć na rowerze po zmroku, nawet jak nie masz dynama, a przede wszystkim, przede wszystkim możesz jeździć na simsonku.
[fragment]
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 200
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Weronika Gogola
Po trochu
Wrocław 2017
Żegnam cię, mój świecie wesoły,
Już idę w śmiertelne popioły:
Rwie się życia przędza, śmierć mnie w grób zapędza,
Bije pierwsza godzina.
Żegnam was, rodzice kochani,
Znajomi, krewni i poddani:
Za łaskę dziękuję, z opieki kwituję,
Bije druga godzina.
Żegnam was, mili przyjaciele,
Mnie pod głaz czas grobowy ściele:
Już śmiertelne oczy sen wieczny zamroczy,
Bije trzecia godzina.
Żegnam was, królowie, książęta,
Cieszcie się w swém szczęściu, panięta:
Już służyć nie mogę, wybieram się w drogę,
Bije czwarta godzina.
Żegnam was, mitry i korony,
Czekajcie swoich rządców, trony:
Ja w progi grobowe zniżać muszę głowę,
Bije piąta godzina.
Żegnam was, pozostali słudzy,
Tak moi, jako téż i drudzy:
Idę w śmierci ślady, bez waszéj parady,
Bije szósta godzina.
Żegnam was, przepyszne pokoje,
Już w wasze nie wnijdę podwoje:
Już czas méj żałobie dał gabinet w grobie,
Bije siódma godzina.
Żegnam was, pozostałe stroje,
Już o was bynajmniéj nie stoję:
Mól będzie posłanie, robak kołdrą stanie,
Bije ósma godzina.
Żegnam was, wszystkie elementa,
Żywioły, powietrzne ptaszęta:
Już was nie obaczę, w dół grobowy skaczę,
Bije dziewiąta godzina.
Żegnam was, niebieskie planety,
Do swojéj dążyć muszę mety:
Innym przyświecajcie, mnie dokonać dajcie,
Bije dziesiąta godzina.
Żegnam was, najmilsze zabawy,
Wewnętrzne, powierzchowne sprawy:
Już nie wolno będzie jeść, pić na urzędzie,
Bije jedenasta godzina.
Żegnam was, godziny minione,
Momenta i dni upłynione:
Już zegar wychodzi, index nie zawodzi,
Do wiecznego spania śmierć duszę wygania,
Bije dwunasta godzina.
W Olszynach biją w dzwony z różnych powodów. Najczęściej na Anioł Pański. Rano i wieczorem też. Zawsze o tej samej porze. No i pół godziny przed każdą mszą. Ale w dzwony bije się też na śmierć. Najpierw trzeba pobiec do wujka Janka, najlepiej od razu, bo wujek Janek zawsze wszystko wie: kto umarł, dlaczego i kiedy pogrzeb. Czasem dzwony słychać równocześnie z wyciem syren strażackich. Wtedy jest pożar. Najpierw strażacy uruchamiają syreny, a zaraz potem odzywają się dzwony. Ale wtedy już do nikogo się nie biegnie ani nie dzwoni, tylko wychodzi się przed dom i patrzy, skąd idzie łuna. Czasem ją widać, a czasem nie. Ale tamtej nocy nie musieliśmy nawet wychodzić z domu, bo pożar był tuż pod naszym oknem. Leżałam już w łóżku, kiedy zaczęły wyć syreny. Zaraz potem do domu zapukał wujek Właduś i powiedział spokojnym głosem: Giees się pali. Wujek Właduś był dzwonnikiem i zawsze musiał być w pogotowiu, żeby bić w dzwony, kiedy trzeba. Zawsze mówił spokojnym, cichym głosem. To do niego wszyscy krzyczeli, dlatego że był głuchy. On już nie potrzebował krzyczeć. Powiedział: Giees się pali. Od razu chciałam wybiec na pole i zobaczyć to na własne oczy. Ale Mama powiedziała, że nie mogę, bo tam śmierdzi, wszystkie chemikalia się palą i mogę dostać od tego raka. Mama zawsze straszyła mnie rakami albo wilkami. Mówiła: Nie drap pieprzyków, bo dostaniesz raka. Nie siedź na kamieniu, bo dostaniesz wilka. Nie wiem, czego miałam się bać. Czasami sobie nawet myślałam, że byłoby miło dostać raka. Wilka może nie, bo jednak wilk jest straszniejszy. Ale raka? Kiedy Tata był mały, to można jeszcze było łowić raki w Olszynce. Teraz już nie. Po prostu już ich nie ma.
Chciałam zobaczyć pożar na własne oczy, ale musiałam zadowolić się wejściem na parapet i patrzeniem przez okno. Dziwnie to wyglądało. Giees był największym sklepem w Olszynach. Był jeszcze magazyn, ale to nie to samo. W magazynie kupowało się gwoździe, a w gieesie słodycze. A teraz cały ten budynek zamienił się w wielką ścianę ognia. Trzask słychać było nawet w moim pokoju. Patrzyłam na ogień i trochę się bałam, że przyjdzie do nas, tak jak powódź. Może dlatego się posikałam.
Było mi też trochę smutno, że już nigdy nie będę mogła tam pójść. Kiedy Mama albo ciocia wysyłały mnie na zakupy, zawsze pozwalały mi zostawić sobie resztę. Reszty nigdy nie było dosyć, żeby kupić sobie jajko niespodziankę, ale na lizaka zawsze starczyło. Takiego czekoladowego, który ciągnął się jak krówka. Kiedy prosiłam Mamę o jajko niespodziankę, zawsze odpowiadała: Uzbieraj sobie. Tylko dziadek przywoził mi z Sącza jajka niespodzianki zupełnie za nic. Ale on nie przyjeżdżał za często. Więc zbierałam do skarbonki wszystkie reszty z zakupów, aż skarbonka się wypełniła. Myślałam, że jestem bogata. Że stać mnie nawet na klocki Lego. Ale to były stare pieniądze. Wysypałam wszystko, co nazbierałam przez całe wakacje, i okazało się, że starczy mi dokładnie na jedno jajko niespodziankę. Jakoś to wszystko mi się przypomniało, kiedy patrzyłam na płonący giees. Czułam nawet, jak czekolada rozpływa mi się na podniebieniu. Jak się długo patrzy w ogień, to różne dziwne myśli przychodzą do głowy. A to był bardzo duży ogień.
Miałam swoją tajemnicę. Pod gieesem zawsze stali pijacy. I jeden z nich bardzo mnie lubił i zawsze kupował mi lody Apacz. Strasznie wstydziłam się, że to pijak daje mi lody, i jadłam je bardzo szybko, tak żeby zdążyć przed powrotem do domu. Aż bolały mnie zęby. Brzydziłam się tego, że pijak. Miał długie rzęsy, takie jak moja ulubiona pani w kościele, taka blondynka, która zawsze stoi przy tym samym filarze i jest bardzo piękna, jak księżna Diana. Naprawdę piękna. Chociaż ma popękane pięty.
Patrzyłam na ogień i myślałam sobie, że coś się chyba skończyło. Nie wiedziałam dokładnie co, ale po prostu takie miałam przeczucie. Paliło się całą noc. Przyjechali nawet z OSP z Ołpin, bo sprzętu mieli za mało. Ogień nie chciał zejść. Nie przyznałam się do tego, że się posikałam, i poszłam spać w mokrych majtkach. Potem cały dzień bardzo mnie swędziało. Ale wstałam rano i zamiast do szkoły, poszłam popatrzeć na to, co zostało po gieesie. Wszyscy tak zrobiliśmy. Wyglądało to jak cmentarzysko słoni w Królu Lwie. Jak jakieś stare zamczysko, w którym straszy.
Kiedy jeszcze chodziłam do przedszkola, czasem szliśmy na spacer do chatki czarownicy. Trzeba było wyjść pod górę, obok placu zabaw, i iść w stronę lasu. Gdzieś w połowie drogi był stary zagajnik, a w nim waląca się chata. Panie przedszkolanki mówiły, że tam właśnie mieszkała czarownica. Niektórzy w to wierzyli, inni nie. Ale ja ją kiedyś widziałam. A teraz patrzyłam na zgliszcza gieesu i myślałam, że wszystkie te chemikalia, o których mówi Mama, parują teraz na mnie. Chłopcy brodzili nogami w czarnym smolistym popiele i szukali pieniędzy. Wszystkie dzieciaki przeczesywały ten wielki szkielet. Ja tylko patrzyłam. Bałam się wspinać na te ruiny. Zawsze się bałam wspinać. I pływać. Lubię być blisko ziemi: wtedy czuję się bezpiecznie. Wspinać się mogę jedynie po drzewach. Ale to dlatego, że drzewo przecież wyrasta z ziemi i tak nie do końca jest się od niej oddzielonym. Najczęściej wspinamy się z Karcią i Agą w Porembisku. Wchodzimy do wielkiej paryi, bierzemy ze sobą długi sznur. Rozdzielamy się i jedna zostaje po jednej stronie, a dwie naprzeciwko. Wybieramy najwyższe drzewa i wspinamy się tak wysoko, jak tylko możemy. Przewieszamy linę przez paryję, od jednego drzewa do drugiego, i wysyłamy sobie tajne wiadomości w pudełku od zapałek. Najczęściej piszemy o Bladych Twarzach, które mogą w każdej chwili nadejść. Bo jesteśmy Indianami. Nikt nie chce być Bladą Twarzą. Ludzie z Olszyn wyglądają jak Indianie. Jak się długo pracuje na słońcu i wietrze, to twarz robi się właśnie taka indiańska. Blade Twarze przyjeżdżają z Tarnowa. Piją sok grejpfrutowy i dziwią się, że nie znam jego smaku i krzywię się i pluję, kiedy piję go pierwszy raz. Albo że boję się zjeść serek pleśniowy. Jak się coś widzi pierwszy raz, to człowiek się boi. Indianie jedzą jelita z dzikiego bawołu. W naszym przypadku to były chrupki Flips. Kiedy polowałyśmy na mustangi w Porembisku, blisko Madery, śmiali się z nas: Tam są tylko owce i krowy! Gdzie mustangi! Nie wiem, jak to jest, ale niektórzy widzą coś, czego nie powinno być, a inni nie. Tak jest z czarownicą i mustangami w Olszynach. Niektórzy je widzą, inni nie. Nie wiem dlaczego.
Stałam i patrzyłam, jak moi koledzy przeczesują zgliszcza, jak szukają skarbu. Przez chwilę nawet zawahałam się, czy nie zacząć się wspinać razem z nimi, ale przybiegli dorośli i przegonili nas z krzykiem, że to przecież może runąć i marsz do szkoły. Musieliśmy wietrzyć klasę, bo wszyscy śmierdzieliśmy pożarem. To dziwny zapach. Ani lepki, ani suchy. Ale bardzo mocny. Ale zapachy też kiedyś wietrzeją.
Na wiosnę zaczynał się wysyp żab. Przeskakiwały przez asfalt jedna po drugiej, w sobie tylko wiadomym kierunku. Leżały potem zmumifikowane na asfalcie obok wysuszonych końskich gówien. Żaby na wiosnę oddawały się miłosnym rytuałom, których do końca nie rozumiałam. Sklejały się ze sobą i jedna na drugiej skakały przed siebie. Najpierw chłopaki wpadli na pomysł rozdzielania ich. To przypominało odpinanie rzepów w adidasach. Potem odkryli, że żaby można nadmuchiwać, wkładając im słomki do odbytów. Pęczniały wtedy jak baloniki: miały elastyczną skórę jak wielkie dmuchane Godzille, które kupowało się na odpustach. A potem w te nabrzmiałe żaby rzucali kamieniami, a one wybuchały. Pewnie każdego roku, o tej samej porze, jacyś chłopcy wpadają na pomysł dmuchania w żaby słomką. I w gruncie rzeczy cieszę się z tego, inaczej być może nie byłoby tej całej wieczornej muzyki, bo żaby w nocy śpiewają z tęsknoty za tymi, które nie dotarły. Tak mi powiedział Tata.
W Olszynach nocna muzyka zmienia się, ale nie za często. Przez cały rok koncertują psy. Coś do siebie mówią. Czasami wyją, czasem szczekają. Od domu do domu. Kiedyś bałam się, że widzą rzeczy, których nie powinny widzieć. Ale potem pomyślałam, że może po prostu mówią sobie „dobranoc”? Dobrze jest, kiedy ktoś ci mówi „dobranoc”.
Tak jak my z siostrą. Nie lubiłyśmy się. Bardzo długo. Byłam dla niej niedobra. Denerwowała mnie, bo zawsze pałętała się między nogami i chciała chodzić ze mną do Siei, a my z Sieją już miałyśmy swoje sprawy. Potem zaczęłam ją szkolić i nią dyrygować. Najczęściej się dawała, ale czasem nie. Ale nawet jak kłóciłyśmy się bardzo i byłyśmy dla siebie niedobre, to potem było nam głupio. Dlatego wymyśliłyśmy formułkę na dobranoc, żeby nie przepraszać ciągle, przez cały dzień, bo wiadomo, że trochę się tego uzbiera. Zamiast „dobranoc” mówiłyśmy sobie: Dobranoc i przepraszam za wszystko, co ci dzisiaj wszystkim złego zrobiłam i zawsze wszystkim zrobiłam. Miałyśmy jeden wspólny pokój. Kiedy byłyśmy małe, spałyśmy razem. Pewnego razu Marysia posikała się w nocy na moją bluzkę z Królikiem Bugsem. Na drugi dzień pośliniłam czerwoną kredkę, pomalowałam sobie nią szyję, biegałam z nożem i krzyczałam, że się zabiłam i że ją też zabiję. Strasznie płakała. Ale były też momenty, kiedy byłam dla niej dobra. Raz weszła przypadkowo w gniazdo os, bo zbierała wiśnie. Osy wleciały jej pod ubranie i strasznie ją pocięły. Dostała drgawek. Myślałam, że umrze. Dałam jej wtedy swoją naklejkę z pastereczką z Toy Story, ale kiedy zażyła lekarstwa, a ciocia obłożyła ją kiszoną kapustą i wszystko wróciło do normy, to ją jej odebrałam. Nie byłyśmy dla siebie najmilsze. Dlatego właśnie wymyśliłyśmy tę formułkę przed snem. Może psy też przepraszały siebie nawzajem za to, że jeden drugiego pogryzł albo obsikał nie swój teren?
Najpiękniejszą muzykę grają świerszcze i żaby. Kiedy otwiera się okno w ciemności, latem, kiedy jest bardzo ciepło, słychać głosy świerszczy przeplatane z żabimi i wtedy szybciej się zasypia. Bardzo lubię łapać świerszcze i przyglądać im się z bliska. One są dobre, bo grają muzykę. Im nigdy nie zrobiłabym krzywdy. Tak jak świetlikom, chociaż świetliki są trochę dziwne. Zawsze w imieniny wujka Jansiusia robiliśmy ognisko, biegaliśmy z kiełbasami nabitymi na patyki i łapaliśmy świetliki do słoików, bo mieliśmy nadzieję, że będą świecić razem i zrobi się lampa. Ale świetliki bały się, gasły im kuperki i nic z tego nie wychodziło. Nie przeszkadzało mi to wciąż je lubić. Za to bardzo nie lubiłam pająków, bo gryzły mnie w nocy. Dlatego z zemsty lubiłam wyrywać im nogi. Tata mówił, że to nieuczciwe i że tak nie wolno, bo dawniej mawiano, że pajęczyna w domu dobrze o domu świadczy. I że dawniej, jak nie było antybiotyków, to brało się piętkę chleba, śliniło i przylepiało pajęczynę. Ciocia też zawsze to powtarzała, a jednak brała kolorową jak tęcza miotełkę i ściągała wszystkie pajęczyny ze ścian i zakamarków.
Najwięcej pajęczyn było na starym ganku, który był zawsze zamknięty, odkąd umarł dziadek Staszek i przenieśli tamtędy trumnę. Wtedy postanowili zrobić wejście do domu od drugiej strony. Na ganku stała stara wersalka i maszyna do szycia Singer, bo to było jeszcze przed tym, jak wszyscy zaczęli kupować maszyny Singer i stawiać je w salonach. Kluczyk do ganku wisiał w piwnicy obok grabek. Nie wolno nam było tam wchodzić, ale ja wiedziałam, gdzie jest. Zawsze wiedziałam takie rzeczy. Któregoś razu, kiedy przyjechała Tina z Tarnowa, wpadłam na pomysł, że możemy przecież niezauważone przez nikogo wziąć ten kluczyk i wejść do środka. Tak też zrobiłyśmy. Na werandzie pachniało inaczej niż w całym domu, kurz był pomarańczowy, ściany kruszyły się na różowo. Zaczęłyśmy skakać po wersalce, która strasznie skrzypiała, i wtedy zauważyłyśmy, że za nią jest strasznie dużo martwych motyli. Najwięcej było tam paziów królowej. Zaczęłyśmy je wyciągać i delikatnie kłaść jeden obok drugiego. Wyglądały, jakby spały. Niektóre z nich były już mocno pokruszone. Zebrałyśmy dziesięć paziów królowej, jedno skrzydło cytrynka i jedną ćmę. Włożyłyśmy wszystko do starego pudełka na nici, które znalazłyśmy w singerze. Postanowiłyśmy, że trzeba im sprawić pogrzeb, że zasługują na swoje własne cmentarzysko. Wyniosłyśmy pudełko z werandy, zostawiłyśmy klucz w piwnicy i poszłyśmy do ogródka cioci Teresy. Ogródek Mamy był ogródkiem warzywnym, rosły tam truskawki, sałata, marchewka, pietruszka, cebula. W ogródku cioci były tylko kwiaty i jedna grządka truskawek. Znalazłyśmy miejsce za altaną obrośniętą winoroślą. Było tam bardzo ciemno i wilgotno. Wykopałyśmy grabkami dołek i włożyłyśmy pudełko do środka. Chciałyśmy coś zaśpiewać, ale nie wiedziałyśmy co. Coś pogrzebowego. Tylko że nic nie znałyśmy. Tina stwierdziła, że najlepiej będzie zaśpiewać piosenkę z Pocahontas. Najpierw udzieliłyśmy sobie komunii świętej: Tina uklękła przede mną, a ja położyłam jej winogrono na język, mówiąc: Ciało Chrystusa. Przeżegnała się, po czym wstała, ja uklękłam, ona położyła mi winogrono na język i tym razem ona powiedziała: Ciało Chrystusa. Po czym wstałyśmy, przeżegnałyśmy się raz jeszcze dla pewności i odśpiewałyśmy w skupieniu Kolorowy wiatr. Bardzo lubiłyśmy bawić się w pogrzeby i w komunię świętą. Najczęściej byłam księdzem. Nawet mój stary kuzyn, który był już w ósmej klasie, bawił się z nami, klękał przede mną, a ja błogosławiłam go patykiem. Ten kuzyn zawsze się ślinił i pachniał wiatrem, i chociaż był starszy, to bawił się z nami. Mama powiedziała, że to dlatego, że nie wszyscy ludzie rosną w takim samym tempie. Czasami też bawiliśmy się w drużbę weselnego. Zazwyczaj on chciał być drużbą. Brał mop, wsiadał na składaka i zjeżdżał z górki, śpiewając Majteczki w kropeczki. Też chciałam być drużbą, nie rozumiałam, dlaczego dziewczynkom nie wolno być ministrantem albo właśnie drużbą. Pokłóciliśmy się o to, on zsiadł ze składaka i zaczął mnie dusić, przykładając mi do głowy pistolet, który wujek Zdzisek kupił u Ruskich. Ledwo mu się wyślizgnęłam, krztusząc się, bo wcisnął mi tę gulkę z szyi do przełyku. On jak gdyby nigdy nic wsiadł na rower i zjechał na dół, śpiewając Majteczki w kropeczki. Chciałam się na nim zemścić i zaczęłam w myślach wymawiać zaklęcie: Surtupurtu za tymi kurwami. Zawsze kiedy chciałam komuś zrobić krzywdę, wymawiałam to zaklęcie: Surtupurtu za tymi kurwami. To było jedyne przekleństwo, które mogłam wypowiadać nawet na głos, bo znalazłam je w Wielkiej księdze śląskich bajek i Mama nie mogła mi nic na to odpowiedzieć, bo przecież bajki są dla dzieci i bajek się nie zabrania. Zacisnęłam więc pięści i w myślach zaczęłam powtarzać: Surtupurtu, surtupurtu. Udało się. Kołek od mopa dostał się między szprychy, kuzyn przewrócił się i roztrzaskał sobie nos o żwir. Zrobiło mi się go trochę żal, więc pobiegłam po wodę utlenioną, żeby zalać mu ranę, ale też trochę dlatego, żeby zobaczyć, jak się pieni. Wiedziałam, że będzie go to bolało. No więc tak nie do końca było mi go żal. Ale kiedy wróciłam z wodą, już go nie było, bo wujek Zdzisek wybiegł z domu i strasznie na niego nakrzyczał, że mop nie służy do wkładania w szprychy i tego typu rzeczy. Wtedy naprawdę zrobiło mi się żal kuzyna, bo niby jakim prawem wujek mówi coś takiego, skoro sam, kiedy się napije, tańczy z mopem i podskakuje.
Tymczasem przyszedł do nas wujek Grzesiek z wielką reklamówką pachnącą mięsem. Mieli zabijackę. Uwielbiałam to. Wujek przynosił wtedy całą reklamówkę mięsa, kiełbas, kaszankę, wszystko jeszcze ciepłe. Najbardziej lubiłam pasztet, który leciutko rozsmarowywał się po chlebie. Chleb też był pieczony u nich w domu, miał czarną gorzką skórkę. Ciocia Teresa opowiadała, że jak byli mali i chodzili do prababki Weroniki do Nadola, a ona upiekła wielki chleb i akurat miała świeżo ubite masło, to żłobiła cały środek bochenka, tak że zostawała tylko skórka, i do tej skorupy ze skórki wkładała świeże masło. Z miąższu robiło się w rękach kulki, które potem można było długo ślinić, aż czuło się na języku kwaśny posmak. Zawsze zazdrościłam cioci i Tacie, że prababka Weronika dawała im masło w ten sposób: nigdy nie jadłam jej chleba i było mi smutno, że już nigdy nie zjem, bo prababka Weronika umarła dawno temu, jeszcze zanim się urodziłam. Ale chleb od Gogolów też był dobry. Tak jak mleko, po które chodziłam do nich z niebieską bańką. Lubiłam patrzeć, jak ciocia Wiktoria nalewa je z wielkiego garnka i jak robią się na nim wybrzuszenia, tak jakby chciało się ścieśnić, żeby pomieścić się w bańce. Chodziłam do Gogolów aż do czasu, kiedy zaczął przyjeżdżać do nas świrus z Żurowej. Miał tyle lat co ja, ale był o wiele silniejszy i czyhał na mnie, kiedy wychodziłam z domu, wjeżdżał we mnie rowerem i pluł mi w twarz, raz nawet wyciągnął scyzoryk i wtedy naprawdę się wystraszyłam, rzuciłam bańkę do rowu i z płaczem pobiegłam do domu. Najbardziej wstydziłam się tego, że ktoś widział, jak biegnę i płaczę; że ktoś widział, że się boję. Od tego czasu już nie chodziłam po mleko. Zresztą zaraz po tym Gogole sprzedali dwie krowy i została im tylko jedna.
Krowy to bardzo kochane stworzenia. Kiedy byłam jeszcze bardzo mała, Tata sadzał mnie na grzbiet czarnej krowy u wujka Karasia i śmiał się, że jestem kowbojem. Pamiętam to, pamiętam jej skórę i muchy, które latały wokoło, a ona oganiała się ogonem. Muchy lubiły krążyć wokół niej, bo często była obsrana. Bardzo lubiłam krowie gówna, mówiliśmy na nie zegarki. Najprzyjemniejsze było wejść w nie bosą stopą. Były takie ciepłe. Czasami myślałam, że jestem jak krowy. Często mi mówili: To nie przystoi księżniczce. Krowy miały takie piękne długie rzęsy, zupełnie jak księżniczki, a przecież robiły rzeczy, których nie przystoi. Na przykład srały na swoje nogi. Wiedziałam, że z krów i świń robi się mięso. Ale nigdy nie widziałam, jak się je zabija. Kiedy urodziła się moja siostra, Mama kupiła od wujka połowę cielaka, pytałam ją wtedy, czy ogon też przepoławiały. Nigdy nie widziałam zabijacki. Pamiętam tylko pasztet, który rozsmarowywałam na ciepłym chlebie. Ale zabijacki było słychać. Bardzo często, z różnych stron wsi. Albo z Nadola, albo z Ratówek. Niektórzy mówią, że się wrzeszczy jak zarzynana świnia, no ale jak ktoś słyszał, to wie, że nie da się tak wrzeszczeć. Taki wrzask niesie się po wsi, aż człowieka przechodzą ciarki po grzbiecie. Wtedy najlepiej zatkać uszy i krzyczeć: Surtupurtu, surtupurtu!
Nawet krwi nie widziałam bardzo długo, aż przyjechał wujek z Nawojowy i przywiózł nam Kacora. Żywego, w wielkim worze. Był piękny, ale trochę się go bałam, bo strasznie szybko ruszał głową. Bałam się, że zacznie mnie kąsać, jak te gęsi, które biegną za mną, kiedy idę do lasu koło Jochajcyka. Wujek powiedział, że to prezent dla Mary. Mary była mała i nie umiała powiedzieć: Kaczor, dlatego mówiła: Kacor. Ale rodzice powiedzieli, że nie chcą hodować kaczek, że wystarczą im te Karasiowe kury, które wiecznie przeciskają się na nasze podwórko i grzebią Mamie w grządkach. To było zawsze nasze, moje i Mary, zadanie: wyganiać Karasiowe kury. Bardzo ich nie lubiłam, bo były wredne, robiły mi na złość i zakopywały się gdzieś w krzakach porzeczek, a tam było trudno wbiec, bo obok rosły też pokrzywy. Strasznie mnie denerwowały te kury. Mówiłam, że są głupie. Ale ciocia Teresa odpowiadała, że to nieprawda i że kury są bardzo mądre, i że jedną nawet wujek Piotrek niechcący oswoił. To była jedna z tych historii o tym, jak Tata był mały. Dziadek kupił pudło kurczaków i kazał Tacie, wujkom i cioci pilnować, żeby nie leżały na słońcu. Dziadek musiał siedzieć na poczcie. No i oni jeździli na rowerach i zapomnieli o tych kurczątkach, i wszystkie się ugotowały, tylko jedno przeżyło. Wujek Piotrek był wtedy najmłodszy i wziął to kurczątko do domu, i nabierał wodę na palec, i przykładał mu do dzióbka. I to kurczątko jakoś przeżyło. I stało się kurą. Wujek nazwał ją Siemiesia. Siemiesia nie mogła żyć bez wujka Piotrka, bo przecież ocalił jej życie, więc chodziła za nim wszędzie. I do szkoły, i do kościoła. Kiedy wujek wchodził do środka, Siemiesia wygrzebywała sobie dołek w ziemi, siadała i czekała. Czasami nawet wysiadywała jajko. Wujek mówił, że jej jajka świeciły w nocy. Nie wiem, może. Ale Kacor to nie była Siemiesia, nikt się nad nim nie litował i postanowili z niego zrobić rosół. Tata powiedział, że nie da rady. Tylko raz utopił młode kocięta i potem długo, długo płakał. Mieliśmy w domu już pięć kotów, a jeszcze oprócz tego przychodziły do nas te plebańskie, i nikt jakoś nie chciał wziąć ich od nas, bo poprzednim razem, kiedy kocice się kociły, rozdawaliśmy je wszystkim sąsiadom, ale tym razem już wszyscy mieli koty i nikt ich nie chciał. Tata wiedział, jak to się robi na wsi. Dlatego też postanowił tak zrobić. Potem długo płakał i poszedł na bardzo długi spacer. Myślał, że nie wiemy, co się stało. Ale my wiedziałyśmy.
Ja też raz zabiłam kota, ale to z miłości, niechcący. Był bardzo mały i chciałam go przytulić. I przytuliłam go za bardzo. Nie wiem, czy nie pójdę za to do piekła. Ale skoro z miłości, to może nie? Nie wiem. Bardzo się bałam piekła, widziałam, jak wygląda: mieliśmy w domu wielki album z obrazami malarza, który się nazywał Bosch. On dobrze wiedział, jak wygląda piekło, i wszystko to namalował. Mam nadzieję, że Boga da się oszukiwać. Wiedziałam, że tego kociaka mi wybaczy, bo to z miłości, ale nie wiem, czy nie zauważył, że nie byłam na wszystkich dziewięciu pierwszych piątkach. Ksiądz powiedział nam, że ten, kto nie zaliczy dziewięciu pierwszych piątków, nie będzie zbawiony. Dał nam specjalną tabelę, w której mieliśmy odznaczać każdy kolejny pierwszy piątek. Tylko że kiedy był siódmy, strasznie ładnie świeciło słońce i nie chciało nam się z Sieją iść do kościoła, więc poszłyśmy za kościół, na górkę obok tartaku, gdzie pasły się barany, i tam bawiłyśmy się klockami Duplo. Potem w tabelce zaznaczyłam ten piątek, że byłam. Miałam nadzieję, że Bóg zajmował się wtedy innymi sprawami, na przykład wojną na Bałkanach, bo wtedy była wojna na Bałkanach, a dopiero potem zajrzał do tabeli, a przecież w tabelce się wszystko zgadzało. Miałam nadzieję, że Boga da się oszukać. Kota chyba mi wybaczył. Potem, kiedy już nie mieliśmy kotów, bo wszystkie poumierały albo przejechały je samochody, chciałam jakoś odpokutować to, co zrobiłam, i wzięłam kota od wujka Grześka. Mary też. Mama powiedziała, że możemy je wziąć pod warunkiem, że to będą kocury. Wujek zaklinał się, że są. Mój był wielki i czarny, a Mary był malutki i wyglądał jak tygrysek. Tak też go nazwała: Tygrysek. Ja swojego nazwałam Gryziskwarek i wierzyłam, że się inkarnował i że to ten kocur, którego przez przypadek zabiłam z miłości. Wiedziałam o reinkarnacji, bo w wakacje przyjeżdżał do mnie kuzyn z Lublina i opowiadał mi o różnych ciekawych rzeczach, o których nie chcieli mi opowiadać w domu, na przykład o tym, co to reinkarnacja, prezerwatywa, narkotyki. Dzięki niemu wiedziałam więcej o świecie. I dlatego wiedziałam, że Gryziskwarek to ten Gryziskwarek, którego udusiłam, kiedy miałam trzy lata, a Tygrysek Mary to jeden z tych kociaków, które utopił Tata.
Gryziskwarek nie był jak inne koty, zachowywał się jak papuga. Lubił mi siadać na ramieniu. Był bardzo ciężki, ale to mi nie przeszkadzało. Był taki jak ja: nic mu się nie chciało, często się nudził i lubił dużo spać. Któregoś dnia zniknął. Mama powiedziała, że podobno ktoś widział go w Ołpinach i że pewnie postanowił wyruszyć w świat. Ale ja wiedziałam swoje. Widziałam mokrą plamę na asfalcie. Przecież to nie była pierwsza taka plama, widziałam to nie raz. Tylko krwi nie było. Pierwsza krew, którą widziałyśmy z Mary, to była ta krew Kacora. Tak właśnie mówiła Mary. Przynieśli go tego samego wieczoru, w którym wujek nam go podarował, i rozłożyli zabitego na gazecie. Krew była ciemna, nie jak w filmach. Pachniała też dziwnie, jakby piwnicą. Mary jeszcze długo potem mówiła na kolor czerwony krew Kacora.
Krwi się nie widziało. Słyszało się tylko albo wrzask świń w dzień, albo dziwne odgłosy w nocy. W nocy to była kuna. Zjadała małe kotki i zagryzała kury. A wyglądała tak ładnie! Czasami przemykała gdzieś, tak szybko, że człowiek nawet nie zdążył się obejrzeć. Zjadła mojego króliczka. Tata wyrzeźbił dla niego piękny domek, który nazywałam królestwem. Wiedziałam, że mój królik jest z krainy Alicji, dawałam mu dużo trawy, a on jadł i śmiesznie kręcił noskiem. Któregoś dnia rano już go nie było. Tata powiedział, że to kuna go zjadła w nocy. Może. Słyszałam jakieś dziwne odgłosy. Ale w nocy zawsze ktoś krzyczy.
Tata, Mary i ja zawsze chcieliśmy mieć pieska. Trochę bałam się wiejskich psów, bo strasznie ujadały i podgryzały pięty, kiedy szło się do lasu albo do Potoka. Tata mówił, że to dlatego, że strzegą domu i że one tylko tak ostrzegawczo szczypią. Ale Mama wcale nie uważała, że to ostrzegawcze szczypanie, i nie chciała się zgodzić na psa. Nigdy. Koty i kury sąsiadów – to i tak było już zbyt wiele. Ale my bardzo chciałyśmy mieć zwierzątko.