Owoc granatu. Owoc granatu. Kraina snów - Maria Paszyńska - ebook

Owoc granatu. Owoc granatu. Kraina snów ebook

Maria Paszyńska

4,6

Opis

Bliźniaczki Elżbieta i Stefania wraz z tysiącami Polek cudem uszły z syberyjskiego piekła i podążając za Armią Andersa, dotarły do Iranu. Egzotyczny kraj okazuje się rajem na ziemi, jednak traumatyczne doświadczenia nie pozwalają o sobie zapomnieć.

Czy w promieniach słońca i cieple perskiej gościnności kobiety zdołają odzyskać spokój?

Oparta na faktach historia tułaczy wojennych, którzy na obczyźnie próbowali na nowo zbudować swoje życie..

Kraina snów to opowieść o sile miłości oraz człowieczeństwie nieznającym podziałów religijnych czy narodowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 324

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (598 ocen)
403
150
37
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kar17

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca, bardzo szybko i dobrze się czyta
00
RekinL

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała lektura, która głęboko porusza czytelnika.
00
Danusiabib

Nie oderwiesz się od lektury

piękna czyta się jednym tchnieniem
00
Kamilcia11190

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita powieść.
00
wiesia72

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Projekt serii i okładki
www.designpartners.pl
Fotografie na okładce
© Ildiko Neer/Trevillion Images
© apichart/depositphotos.com
© jackmalipan/depositphotos.com
© fotokon/depositphotos.com
© Pakhnyushchy/depositphotos.com
Motto cytowane za: Mikołaj Grynberg, Oskarżam Auschwitz. Opowieści rodzinne,
Wydawnictwo Czarne, 2014
Koordynacja projektu
IZABELA MAGIERA,
ALEKSANDRA GANCEWSKA-CHYTROŃ
Redakcja
SZTAMBOOK KAROLINA BOROWIEC
Korekta
MAGDALENA SZAJUK
Skład
KRZYSZTOF CHODOROWSKI
Polish edition © Maria Paszyńska, Publicat S.A. MMXVIII (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora,
w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved
Wydanie elektroniczne 2018
ISBN 978-83-245-8352-2

jest znakiem towarowym Publicat S.A.

PUBLICAT S.A.

61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24

tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00

e-mail: [email protected], www.publicat.pl

Oddział we Wrocławiu

50-010 Wrocław, ul. Podwale 62

tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66

e-mail: [email protected]

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Piotrowi...

Wszyscy myślą, że wyzwolenie to szczęście. Mają rację, ale wyzwolenie to też moment, kiedy się orientujesz, że jesteś sam i że nie ma już twojego świata. Nie ma nic i nikogo. Koniec. A ty żyjesz.

Mikołaj Grynberg

Wiosna 1942

Elżbieta Łukowska nie bała się ciemności. Nigdy, nawet gdy była całkiem mała. Po części dlatego, że wówczas w ogóle niewielu rzeczy się lękała, po części zaś ponieważ w Borysławiu, bogatym mieście rafineryjnym na Kresach Rzeczypospolitej, gdzie spędziła szczęśliwe dzieciństwo, nigdy nie doświadczyła prawdziwie czarnej nocy. Oświetlenie wielkich szybów naftowych rozpraszało mroki, a rozciągająca się ponad nimi delikatna, fosforyzująca łuna dodawała otuchy małej dziewczynce, która nie mogąc spać, spoglądała na świat z okna sypialni. Na sąsiednim łóżku cicho posapywała jej siostra bliźniaczka, Stefania. Jej nigdy nie dręczyła bezsenność. Halszka często dziwiła się, że siostra nawet po pełnym wrażeń dniu tak po prostu kładła się do łóżka i niemal od razu zasypiała, podczas gdy ona sama nierzadko wiele godzin przewracała się z boku na bok, próbując wyciszyć emocje, uspokoić myśli, walcząc z nadmiarem doznań i przeżyć.

„Ten, kto nie ma nic na sumieniu, zawsze śpi spokojnie” – powtarzała jej babcia, ilekroć Halszka wspomniała o nieprzespanej nocy.

Wypowiadając te słowa, Zofia Białkowska nie chciała sprawić wnuczce przykrości. Lubowała się jedynie w powiedzonkach i przysłowiach i chełpiła tym, że znajduje odpowiednie na każdą okazję. Nie wiedziała, że gdy ona beztrosko rzucała kolejną maksymę, mała Elżbieta czuła się winna. Spuszczała wzrok i czerwieniła się, jakby bezsenność była czymś gorszącym, czymś, co należało ukryć, czego powinna się wstydzić. Dlatego rzadko marudziła z tego powodu, a jedynym pocieszeniem w owe wieczory, gdy sen nie chciał nadejść, były dla niej widziane w oddali światła potężnych, strzelistych, kratowanych masztów wiertniczych.

Obraz nocnego czuwania w dzieciństwie pojawił się nagle pod powiekami dziewczyny, gdy oderwawszy stopy od krawędzi skalnego występu, utraciła grunt pod nogami, i pozostawał tam, kiedy leciała w dół; niemal namacalny, tak wyraźny, jakby to, co widziała, nie było jedynie wspomnieniem sprzed lat, lecz właśnie się wydarzało. Spadała. Fale Morza Kaspijskiego z hukiem rozbijały się o skały. Niesione wiatrem pojedyncze kropelki słonej wody muskały stopy dziewczyny. Wiedziała, że to koniec. Nie było odwrotu. Nie chciała umierać – po prostu nie mogła już żyć. Czuła ulgę, wielką ulgę, jak wówczas, gdy zbudzona z niespokojnego snu podchodziła do okna i zasłuchana w miarowy oddech siostry spoglądała na rozświetlone łagodnym blaskiem wieże szybów naftowych. Leciała ku nieuchronnemu, w bezpieczne objęcia ciemności. Nareszcie wolna od poczucia krzywdy i winy, od nienawiści do świata i samej siebie. Po raz pierwszy od trzech lat koszmary rozpłynęły się. Zniknęli Sowieci wdzierający się do dworku dziadków przed świtem owej lutowej nocy, gdy skończył się świat. Zniknął ukochany stary pies padający od strzału ku uciesze czerwonoarmistów i zwierzęcy wagon szczelnie wypełniony jękami dzieci konających z głodu i pragnienia. Zniknęło ciało jej małego braciszka, wyrzucone bezceremonialnie z pociągu na śnieżną pustynię stepu. Zniknęła matka oszalała z żalu po stracie synka. Zniknęły proste krzyże tulące się do siebie w tajdze, okrutny w swym pięknie pejzaż Syberii niosącej ból i cierpienie morderczej pracy, pochylająca się nad nią popękana twarz Kaznyszewa, kępa szaleju rosnąca wśród bagien, zdziwione spojrzenie mężczyzny, którego zabiła z zimną krwią, przeżuwane w ciszy płaty mięsa wiernego konika Czorta, które pomogły im przetrwać trudną drogę do kołchozu, podróż starą łajbą w nieznane, fotografia jej wielkiej przedwojennej miłości, Jędrzeja Walickiego, w mundurze żołnierza Armii Andersa i twarz Stefanii wykrzykującej całą swoją nienawiść i pogardę dla siostry, która poświęciła samą siebie, by ona mogła żyć. Wszystkie te obrazy wywołujące ciągły niepokój, we dnie i w nocy wirujące na obrzeżach świadomości Halszki, nagle się rozproszyły. Utraciły znaczenie, nie miały już nad nią władzy.

„Jesteś wybrana, a wybrańcy zawsze są napiętnowani. Są niewolnikami wyznaczonego losu. Muszą go udźwignąć albo znaleźć w sobie dość siły, by się poddać” – usłyszała w głowie słowa przepowiedni syberyjskiej szamanki Katii.

Nie zdołała unieść swego przeznaczenia, resztkami sił zdobyła się na kapitulację wobec niemiłosiernego losu. Jej świata już nie było. Nie było tych, których kochała. Od dawna nie było też jej samej. Elżbieta zamknęła oczy. Usłyszała jeszcze, jak ktoś woła jej imię... A może to tylko wiatr po raz ostatni zadzwonił w uszach dziewczyny, niosąc złudzenie, że komukolwiek na niej zależy?

Gdy uderzyła w spieniony lazur, ból przeszył całe jej ciało. Tysiące drobnych igieł wbiło się w skórę dłoni poznaczonych ranami, które nie chciały się goić. Woda wdarła się jej pod powieki, uniemożliwiając ich zamknięcie, a potem wypełniła usta. Ciało Halszki próbowało stawić opór bezlitosnemu żywiołowi, walczyć, wiedzione najsilniejszym z instynktów, żądzą przetrwania. Wstrząsnął nią dreszcz. Oddech sam zatrzymał się gdzieś wewnątrz płuc, gdy ciało bez jej udziału starało się zachować resztki życiodajnego tlenu. Elżbieta miała wrażenie, że jest już poza fizycznością. Wreszcie i ciało ustąpiło. Woda dostała się do płuc, powodując straszliwy ból. Oczy Halszki wytrzeszczyły się nienaturalnie.

Naraz ból ustał. Dziewczyna zanurzyła się w czułych objęciach ciemności. Z każdą chwilą coraz wyraźniej widziała połyskujące wieże, słyszała łagodny szum oddechu śpiącej Stefanii. Wszystko się uspokoiło. Znikły przeszłość i przyszłość. Teraźniejszość straciła swą intensywność. Wokół zaległa cisza. Osiemnastoletnia Elżbieta Łukowska uśmiechnęła się lekko, a potem nie było już nic.

Czerwiec 1947

– Allahu akbar! Allahu akbar! Aszhadu anna la ilaha illa Llahi...

Rzewna melorecytacja muezzina zmąciła nocną ciszę i wtargnęła w sen Stefanii. Młoda kobieta mruknęła niechętnie. Nie chciała się budzić, jeszcze nie teraz. W obecnym stanie potrzebowała dużo odpoczynku, a zasypianie przychodziło jej ostatnio z ogromnym trudem z powodu mdłości męczących ją wieczorową porą i bólów krzyża. Rankiem zaś najczęściej nie mogła zmusić się do wstania i gdyby jej na to pozwolono, zapewne spałaby do południa albo i dłużej. Nakryła głowę kołdrą, skutecznie tłumiąc dochodzące zza okna odgłosy, i mocniej zacisnęła powieki. Wtulona w poduszki powoli osuwała się z powrotem w krainę snów, gdy nagle z wież kolejnych meczetów, jedne po drugich rozległy się śpiewne wezwania na pierwszą modlitwę dnia, łącząc się i mieszając w melodię tak głośną, że obudziłaby umarłego. Stefania prychnęła gniewnie, odchyliła kołdrę, pod którą nagle zrobiło jej się duszno i gorąco, po czym ciężko dysząc, przewróciła się na plecy. Dalsza walka nie miała sensu. Nie znosiła azanu równie mocno, jak w dzieciństwie w Borysławiu nie lubiła bicia kościelnych dzwonów. Jedno i drugie uważała za wyrafinowaną formę tortur, zwłaszcza dla tych, którzy woleliby dłużej pospać.

– Co za jazgot! – jęknęła, oporna na piękno tęsknych, czystych męskich głosów wyśpiewujących chwałę Boga.

Odkąd zamieszkała na luksusowej ulicy położonej w samym centrum, nieopodal chluby isfahańczyków Mejdan-e Naqsz-e Dżahon, uważała, że budowniczowie miasta nieco przesadzili z liczbą miejsc kultu. Owszem, miło było na co dzień obcować z tymi wszystkimi majestatycznymi, wyłożonymi kolorową mozaiką cudownościami rytualnie zorientowanymi w kierunku Mekki, spacerować wśród okazałych zabytków czasów abbasydzkich czy stojąc na tarasie, podziwiać zachody słońca znaczące złotym blaskiem ogromne kopuły meczetów, lecz śpiewy o świcie były czymś, co nieodmiennie ją irytowało i do czego nijak nie mogła się przyzwyczaić. Czuła się tak, jakby ktoś kazał jej mieszkać na lwowskiej – albo jeszcze gorzej: krakowskiej – starówce, gdzie kościoły z dzwonnicami stały niemal jeden obok drugiego.

– Stanowczo musimy się stąd wyprowadzić! – prychnęła.

Ona i Hamid byli małżeństwem od blisko trzech lat; nadeszła pora, by zamieszkali sami, najlepiej z dala od jakichkolwiek meczetów, o ile w Isfahanie było to w ogóle możliwe. Stefania po raz kolejny poprzysięgła sobie przy najbliższej okazji porozmawiać z mężem na ten temat. Zamierzała poruszyć tę kwestię jeszcze dziś, najlepiej zaraz po śniadaniu, podczas spaceru po ogrodzie, gdy choć na chwilę uda im się wyrwać spod czujnego spojrzenia matki męża, Miny Hanum, i znaleźć się poza zasięgiem niezliczonych par szpiegujących dla niej uszu. Myśl o teściowej ostatecznie otrzeźwiła Stefanię i jeszcze pogorszyła jej nastrój. Nie bez przyjemności pomyślała o chwili, gdy Hamid oświadczy matce, że opuszcza gniazdo, wyzwala się spod jej nazbyt zaborczych skrzydeł. By przekonać męża do wyprowadzki z rodzinnego domu, na co od dłuższego czasu nie chciał przystać, planowała użyć najsilniejszego z argumentów. Jak dotąd nie powiedziała mu, że spodziewa się dziecka. Po poprzednich doświadczeniach wolała się upewnić, że tym razem ciąża rozwija się prawidłowo, zanim znów rozpali jego nadzieję. Lekarka kazała jej odczekać kilka tygodni, lecz Stefania nie zamierzała już dłużej zwlekać. Znalezienie nowego domu, wystrój wnętrz i przeprowadzka to czasochłonne zajęcia, więc jeśli chcieliby zdążyć przed narodzinami potomka, musieli czym prędzej zabrać się do pracy, zacząć wreszcie budować własny świat z dala od Miny Hanum, jej niesympatycznych córeczek i wszechobecnej, ciekawskiej świty.

Żadne niemowlę nie dałoby rady spać w takim hałasie – pomyślała nadal podenerwowana, wsłuchując się w ostatnie dźwięki wezwania na poranne modły. Nagle poczuła ostry ból w dole brzucha, który sprawił, że natychmiast zapomniała o azanie, przenosinach i wścibskiej teściowej.

– Nie, tylko nie to! – jęknęła, instynktownie podkurczając nogi.

Serce dudniło jej w piersi. Dłuższy czas trwała w bezruchu, wpatrując się w łukowo sklepiony sufit, z którego zwisało pięć koliście ułożonych miedzianych lampek z kolorowymi romboidalnymi szybkami – ku zgorszeniu Miny Hanum kupiła je kiedyś od wędrownego handlarza starzyzną. Stefania nie była pewna, czy lampki podobają jej się aż tak bardzo, lecz gdy tylko spojrzała w roziskrzone gniewem oczy matki Hamida, obwieściła, że będą wspaniałą ozdobą jej prywatnej sypialni. Wysłuchawszy tych słów, Mina Hanum, która była dumna ze swojego domu, a do tego ponad wszystko nie znosiła jakichkolwiek przejawów jarmarczności w wystroju wnętrz, zamilkła i nie odezwała się do synowej przez kolejne dwa tygodnie, ku wielkiemu zmartwieniu Hamida i wyraźnej uciesze Stefanii.

Światło budzącego się dnia odbijało się teraz w tęczowych szkiełkach i tańczyło po suficie, kołysane ruchami firanki muskanej powiewami wiatru. Stefania położyła obie dłonie na brzuchu i oddychała głęboko: wdech przez nos, wydech lekko rozchylonymi ustami.

Spokojnie – pomyślała. – To tylko kurcz jelit. Mówiłam kucharzowi, że nie mogę jeść smażonej jagnięciny na noc, ale oczywiście jest to ulubiona potrawa Miny Hanum, więc musi być podawana na co drugą kolację...

Kolejny skurcz przerwał jej rozmyślania.

Ból był silny, lecz krótkotrwały, szybko ustępował.

Spokojnie. Jeszcze nic się nie wydarzyło. Może to nerwy. Kobieta w stanie błogosławionym powinna rozbudzać się powoli, łagodnie, a nie być tak gwałtownie wyrywana ze snu. Wszystko będzie dobrze – usiłowała opanować emocje, które z pewnością w granicznej sytuacji mogły tylko zaszkodzić. – Spokojnie. Tylko spokojnie. Wdech i wydech.

Ból znów zelżał. Chwila odpoczynku przedłużała się. Stefania odetchnęła z ulgą i właśnie wtedy nadszedł kolejny skurcz, silniejszy od poprzednich. Jęknęła, zagryzając skrawek kołdry, i zamroczona bólem zwinęła się w kłębek. Po chwili poczuła ciepło i lepką wilgoć pomiędzy udami. Nie miała już żadnych wątpliwości. Dokładnie wiedziała, co się dzieje. Znów się nie udało. Właśnie straciła piąte dziecko.

Ból był nie do wytrzymania, ale starała się być jak najciszej. Gorączkowo zerkała na drzwi w obawie, że pojawi się w nich służba, która w domu rodzinnym Hamida miała przykry zwyczaj wchodzenia do jej sypialni bez zapowiedzi. Stefania kilkakrotnie usiłowała zwrócić służącym uwagę, lecz jej rozkazy i prośby były przez nich ignorowane lub kwitowane stwierdzeniem, że w tym domu polecenia może wydawać jedynie Mina Hanum.

Nie chciała, by ktoś zobaczył ją w tym stanie. Przechodziła przez to już zbyt wiele razy. Nie zniesie kolejnej fali upokorzeń, złośliwych uśmieszków, szeptów o klątwie, o hańbie, karze za grzech poślubienia niemuzułmanki, nie-Iranki, i do tego blondynki o oczach dziwnie jasnej barwy, jak u złego dewa, o mezaliansie, jakiego dopuścił się książę, na którego słowiańska wiedźma najpewniej rzuciła jakiś czar. Nade wszystko zaś nie chciała spojrzeć w oczy Miny Hanum, która z pewnością nie odezwałaby się ani słowem, ale jej milczenie byłoby gorsze niż wszystkie uszczypliwości i plotki służby. Patrzyłaby na Stefanię z wyższością, jakby chciała jej pokazać, że nie musi mówić nic więcej. Oto bowiem dostali kolejny, niezbity dowód, że Stefania jest zakałą rodziny, skazą na idealnym wizerunku rodu Sarkuchich, że nie jest warta zupełnie nic, skoro nie może spełnić nawet podstawowej powinności każdej kobiety i dać Hamidowi dziecka.

Mina Hanum pozornie zaakceptowała wybór jedynego syna. Była wdową, a Hamid był jej faworytem, choć oprócz niego miała jeszcze siedem córek. Doskonale pamiętała wyraz jego oczu, gdy zwierzył się jej, że znalazł miłość swojego życia. W pierwszej chwili matczyne serce zabiło mocniej z radości, że ukochany syn, o którego mariaż zaczęła się już po prawdzie martwić, znajdzie wreszcie spokojną przystań u boku godnej go kobiety.

– Jak jej na imię? – spytała, uśmiechając się miło.

– Stefania... – wyszeptał Hamid z namaszczeniem. – Stefania Łukowska.

Słysząc obco brzmiące nazwisko, Mina Hanum poczuła, jak zalewa ją fala gniewu. W tej samej chwili z całego serca znienawidziła swoją przyszłą synową. Była jednak uważną i doświadczoną obserwatorką. Od razu dostrzegła, że piękna Polka bez reszty zawładnęła sercem jej dziecka. Więc choć wszystko w duszy Iranki krzyczało z wściekłości, nie oponowała, lękając się, że jakikolwiek sprzeciw mógłby zwrócić syna przeciwko matce. Nigdy jednak nie przyjęła Stefanii do rodziny i gdy tylko nadarzała się ku temu sposobność, zwłaszcza gdy Hamida nie było w pobliżu, otwarcie manifestowała niechęć i wzgardę wobec Polki. Wszyscy domownicy doskonale zdawali sobie z tego sprawę i również nie tracili okazji, by bezkarnie podokuczać złotowłosej Stefanii. Jedynie Hamid zdawał się niczego nie widzieć. Przywykły do roli ulubieńca rodziny, otaczanego bezwzględną troską i miłością najbliższych, nawet nie przypuszczał, że jego ukochana matka i najwspanialsza żona mogłyby się nie polubić.

[...]