Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tomasz opuszcza rodzinną wieś, w której panują przesądy, a cykl życia wyznacza Kościół. Ale i w mieście nie czuje się na miejscu. Wstydzi się chłopskiego pochodzenia, zapiera się go. Przeżywa więc mękę, gdy ma odprowadzić do miejskiej przychodni matkę mówiącą gwarą. Ta osobliwa droga krzyżowa staje się poszukiwaniem własnego głosu.
Misterium to remiks biblijnych opowieści. Pobrzmiewają w nim echa ludowych pieśni i tańców, a także wielkopiątkowej liturgii. Obrzędy są jednak przedstawione przez autora na jego własnych warunkach.
Misterium krąży wokół dwóch tematów: odziedziczonej wiejskości zderzanej z poznawaną miejskością oraz nieheteronormatywności w świecie heteronormatywnym. Te dwa niedopasowania zazębiają się i przenikają; znajdują również swoje odbicie w samej materii języka. Ten debiut wydaje mi się unikalny, przemyślany, dojrzały.
Jacek Dehnel
Misterium to przypowieść o dwoistości, przeobrażeniu, spełnieniu. Jest mocno osadzone w polskich realiach ostatnich dekad, pełne cielesności i zmysłowości. Odważna próba.
Liliana Hermetz
O autorze
Marcin Oskar Czarnik urodzony w 1993 roku w Czudcu koło. Rzeszowa, dziennikarz i promotor literatury. Ukończył edytorstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Debiutował w „Twórczości” opowiadaniem Agresty. Publikował także w „Fabulariach”, „Kontencie”, „Frazie” i miesięczniku „ZNAK”. Mieszka w Krakowie. Misterium to jego debiut książkowy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 77
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tym, którzy nauczyli mnie opowiadać
A On poniósł grzechy wielu...
(Księga Izajasza 53,12)
Ot, siedzimy tu i rozmawiamy, ale jednocześnie jesteśmy tym człowiekiem sprzed tysięcy lat, i kochamy, i śpimy, i na polowania chodzimy, i wiersze układamy razem z nim, za niego, bo jesteśmy, i on, i my, jedno.
Zyta Oryszyn, Najada
Na początku było skrzypienie, a skrzypienie niosło się po domu i cały dom był skrzypieniem. Było to skrzypienie leżanki, a bez leżanki może nie zdarzyłoby się nic, co się zdarzyło. Stała pod ścianą między piecem a oknem. Z niej szło sapanie i chrobot zamku rozporka, potem tarcie i pojękiwanie, szybkie ruchy w głębi, gdzie światłość nie świeci, jakby we wnętrzu Lewiatana, szybkie ruchy na płyciznach, tak, tak!, i na lądzie, och, och!, i w końcu wylewanie się, wsiąkanie w pościel i marnowanie, ale takie marnowanie, ha, ha!, że ludzie dosrywały potem „duch święty, duch święty”, takie marnowanie, że narodził się człowiek i mieszka wśród nas.
1
Tomasz uniósł kolano do piersi, mocując się z nierozbitym butem, zachwiał się i ciężko usiadł na kuchennym parapecie. Zniechęcony przywarł policzkiem do szyby, za którą chybotał się termometr. „Chłodno”, pomyślał i odszedł od okna. Dłuższą chwilę pokręcił się przy wieszaku na ubrania, zanim zdecydował się na lekki prochowiec i narzucił go na ramiona. Z komody wyjął lustro, schowane tam wcześniej, i pochylił się nad nim zatroskany. Zobaczył połówkę śniadej twarzy: pękaty nos o szerokich nozdrzach, ciemne oczy, pieprzyk na policzku, który uważnie omijał podczas golenia. Poprawił włosy i wyszedł.
Na ulicy zatrzymał się przed burą, odrapaną kamienicą, potarł kieszeń spodni, do której włożył klucz, i ruszył w stronę dworca, płosząc gołębie. Szybkim krokiem pokonał Warszawską. Szedł zamyślony, z opuszczoną głową. Gardło miał wyschnięte, a wargi spieczone. „Wody, wody”, powtarzał jak pacierz, bo choć szedł dopiero chwilę, czuł, jakby czterdzieści dni; ciążyły mu nogi i dyszał. Skręcił w Ogrodową. Spocił się od pośpiechu i słońca. W biegu zdjął prochowiec, zwinął w kłębek i wcisnął pod pachę. Wypadł na Pawią, gonił chwilę przy samej jezdni, aż przepuścił go samochód. Zatrzymał się przy wejściu do centrum handlowego, przez które prowadziła droga na peron. Dochodziła ósma. Na drżącej dłoni ułożył bibułkę, na niej kopczyk tytoniu. Niedbale go rozprowadził, lekko ugniótł, sprawnym ruchem zwinął całość i przeciągnął językiem po brzegu bibułki. Rozwinął prochowiec i zaczął przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu zapalniczki. Natknął się na cytrynowe mydło w kostce kupione wczoraj dla matki. Głębiej zanurkował w kieszeń. Na dnie wymacał zapalniczkę i trochę miedziaków. Jeszcze raz zwinął płaszcz, pochylił się i zapalił pod daszkiem dłoni.
Przypatrując się rzednącym kłębom dymu, zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby posłać po matkę taksówkę. Przygryzł papierosa, zaczął nerwowo przestępować z nogi na nogę. „Co, jeśli zacznie labidzić? Po swojemu, głośno”, westchnął i strzepnął popiół.
Opuścił dom zaraz po Nowym Roku. Do ostatniej chwili nie przyznał się, że znalazł w mieście pracę. Dopiero gdy się spakował i postawił torby na progu, oznajmił matce: „Jadę”. Wpadła w rozpacz.
– Na co? Źle ci tu? Niedobry mój chleb? – pytała.
Wzięła go w pole, ciemne i ponure, bo zima była bezśnieżna, stanęli pod czarną sosną, co znaczyła granicę, i pokazywała mu wszystko, co do niej należało: oziminy, łąki i lasek brzozowy.
– Na kogo robiłam, jak nie na ciebie? Obce majo wziąć po ojcach? - naciskała.
Tomasz zmartwił się na myśl o ojcu, któremu było Antoni, i na myśl o jego ojcu, Stanisławie, którego żoną była Stefania, a potem o ojcu Stanisława, Janie, i jego żonie Salomei. Wcześniejszych pokoleń nie znał. Ich imion nikt nie zapisał i przepadły.
Zgasił papierosa, bijąc nim o popielniczkę, i pchnął szklane drzwi. Znalazł się w przestronnym, jasnym wnętrzu, głośnym jak rój. Wyminął obładowaną bagażami grupkę przy schodach i zszedł na dół. Między sklepowymi witrynami przetaczał się tłum. Wyżej jaśniał ekran z rozkładem jazdy. Tomasz przecisnął się do niego i odszukał numer matczynego pociągu. „Peron drugi”, powtórzył parę razy pod nosem, wypatrując przejścia.
Peron też był zapchany. Tomasz oparł się o kolumnę i skręcił nowego papierosa, ale spostrzegłszy tablicę z zakazem palenia, tylko obracał skręta w wilgotnych palcach, aż się rozpadł. Zaciążył mu kark. „Czy to od roboty w polu?”, zastanawiał się, masując grubą szyję. Po żniwach dźwigał worki z pszenicą. Matka pomagała mu je zarzucać na plecy, a on wniósł je wszystkie na stryszek i zsypał pszenicę do dużych beczek, żeby myszy jej nie podjadały. Rozstawiał na nie pułapki, choć żal mu było gryzoni. Z dzieciństwa pamiętał maminą kolędę: „Wśród nocny ciszy, czy pani słyszy? Jak tam w kómorze grasujo myszy. Niech se pani weźmie kija i do jedny wyzabija, bo dziś Wilija”. Śpiewała ją cichutko, z nieśmiałym uśmiechem, chyba zawstydzona, że przy dziecku zniekształca świętość.
– Na tor drugi przy peronie trzecim wjedzie pociąg. Prosimy zachować ostrożność i nie zbliżać się do krawędzi peronu – ogłosił dyżurny, wyrywając Tomasza z zadumy.
Zza łuku wyłoniła się lokomotywa i z piskiem hamulców wtoczyła na stację. Patrzył po oknach. Ludzie, ściśnięci, czekali niecierpliwie na sygnał konduktora. Matka stała przyparta do szyby. Dostrzegła Tomasza i uniosła rękę na powitanie. Pomógł jej zgramolić się z wąskich schodków. Uścisnął dyskretnie. Czy że słońce przyświeciło mocniej, czy że go badała, zmrużyła oczy. Na czoło opadały jej gęste siwe loki. Zadarła wysoko orli nos i coś powiedziała. Tomasz nie zrozumiał.
– Jezu – odezwała się głośniej i łzy stanęły jej w oczach. Miała na sobie najlepsze ubranie: żakiet w pepitkę, grubą wełnianą spódnicę za kolano i ciemne czółenka na niskim obcasie, lekko już przetarte na czubkach.
– Idziemy! – powiedział Tomasz i wziąwszy od matki walizkę, pchnął ją lekko na ruchome schody. Wahała się chwilę, którą nogę postawić najpierw. Oszołomiona gwarem, nie mówiła nic. Tomasz przeczuwał jednak, że zaraz zacznie, a on nic na to nie poradzi.
– Narobiłam se kanapek, ale ni miałam smaku – zaczęła, gdy przeszli do centrum handlowego i zrównali się ze sobą.
Tomasz kiwnął głową, ale się nie odezwał.
– Teroz bym co zjadła.
Tomasz mruknął i przyspieszył kroku, żeby wysunąć się przed nią.
– Wzienam placka. Myślałam, że zakalec, bo głupi latał góra, dół, na pole, do dom i napuścił zimna, ale nie. – Wyciągnęła z torby zatłuszczone zawiniątko, urwała kawałek i mu podała. – Ne – zachęcała. – Ne – powtórzyła, bo Tomasz się bronił. Wziął wreszcie, ale zaczerwienił się i zgarbił. Zaraz włożył płaszcz, postawił wysoko płaty kołnierza i schował placek do kieszeni. – Nie zjesz? Cheba to daleko?
Tomasz pokręcił głową i jeszcze przyspieszył.
– Chodź, chodź – popędzał, a matka goniła za nim, rozglądając się po sklepach.
Nagle przypadła do Tomasza i szturchnęła go w bok.
– Czorne – powiedziała, wskazując dwóch ciemnoskórych mężczyzn, którzy szli w stronę dworca, tocząc walizki.
– Co to dziwnego? – syknął Tomasz i popatrzył po ludziach wystraszony, że ktoś ją usłyszał.
Matka zamilkła i posmutniała. Szli w ciszy do końca. Tomasz tylko pokazywał drogę i czasem zerkał na matkę niepewnie. Dopiero kiedy przepuścił ją w drzwiach, odetchnął z ulgą.
I
CHÓR:
Biała trumienka stała pośrodku izby na marach z kuchennego
Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu.
stołu otoczona świecami. Jedna z nich, gromnica
Panie, pospiesz ku ratunkowi memu.
chroniąca od piorunów, kopciła na sufit. Niżej, na podłodze,
Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu.
leżało nagie ciało. Ciotki, krępe i nabite,
Jak była na początku, teraz i zawsze,
pochylały się nad nim w milczeniu, obmywały je delikatnie,
I na wieki wieków. Amen. Alleluja.
najpierw między zgrabiałymi palcami stóp o równo przyciętych
paznokciach, potem pod zsiniałymi kolanami
Rzekł Pan do Pana mego łaskawym
i w pachwinach. Wilgotne szmatki wykręcały ze spokojem,
Swym głosem: Siądź mi przy boku prawym.
ale energicznie nad balijką pełną brunatnej wody,
Aż Twoje wszystkie zuchwałe wrogi
która z chlupotem rozpryskiwała się po izbie.
Dam za podnóżek pod Twoje nogi.
– Ona to śpi – jęknął ojciec.
Berło Twej mocy wydam z Syjonu,
Świat cały padnie u Twego tronu.
Nie spała jednak, bo choć rodzice prosili usilnie: „Nasza
A Ty używać będziesz praw swoich,
córeczka dogorywa, spraw, aby ocalała i żyła”, nikt nie
Wśród nieprzyjaciół panując Twoich.
przyszedł i nie rzekł do Zosi: „Talitha kum”, co znaczy:
„Dziewczynko, mówię ci, wstań”.
Skoro rozpoczniesz swe panowanie,
Przy Tobie lud Twój w jasności stanie.
W kącie izby siedziała matka, pożółkła na twarzy, z poszarzałymi
Nim jeszcze zorzy świecić kazałem,
oczyma. Miała na sobie czarną spódnicę i czarną
Ciebie z wnętrzności moich wydałem.
koszulę. Obejmowała się ciasno, wpijając palce w wątłe
ramiona, i kiwała się miarowo, na przemian wątpiąc
Pan to poprzysiągł, Jego zaś mowa
w Boga i złorzecząc mu. Ciotki ostrożnie uniosły Zosię,
Danego nigdy nie cofnie słowa.
przytrzymując jej zwiotczałe ręce w górze; naciągnęły
Ty jesteś kapłan do końca wieka
na nią majtki i rajstopy i białą sukienkę, wzuły jej kremowe
Według obrządku Melchizedeka.
trzewiki z paskiem, uczesały jasnobrązowe włosy.
Potem dźwignęły na trzy i ułożyły w trumnie. Matka zawyła
Przy Twej prawicy Pan jest nad pany,
przeciągle, a jedna z ciotek przypadła do niej i mocno
W dzień gniewu swego zetrze tyrany.
ją objęła. Inna splotła dłonie Zosi i owinęła je bielutkim
Sąd swój rozciągnie po całym świecie
różańcem; na jej piersi ułożyła święte obrazki.
I nieposłuszne narody zgniecie.
Do izby zaczęli schodzić się dziadkowie, wujkowie,
Pyszną na ziemi głowę poniży,
sąsiedzi. Staliśmy nad trumną, zbici ciasno, a dziadek,
Która Mu Jego chwały ubliży.
główny żałobnik, mistrz ceremonii, łamiącym się głosem,
Z mętnej po drodze pić będzie rzeki,
pocierając nerwowo łysiejącą czaszkę, zaśpiewał Wieczne
Dlatego głowę wzniesie na wieki.
spoczywanie. Potem izbę wypełnił grzechot wydobywanych
z kieszeni różańców. Jak na komendę żałobnicy
Chwała bądź Bogu w Trójcy jedynemu,
ucałowali różańcowe krzyżyki, przeżegnali się
Ojcu, Synowi, Duchowi Świętemu.
nimi i zaczęli grzmiącym chórem:
Jak była na początku i zawsze, i jest,
– Zdrowaś, Maryjo, łaskiś pełna...
I na wiek wieków niechaj zawsze słynie.
Alleluja.
Z nosem wbitym w obfite ciotczyne pośladki wierciłem
się niecierpliwie. Było mi duszno i chciałem przedostać
Rzekł Pan do Pana mego łaskawym
się do matki. Ojciec wyprowadził mnie do sąsiedniej
Swym głosem: Siądź mi przy boku prawym.
izdebki, gdzie wtuleni w siebie siedzieli moi rówieśnicy:
Aż Twoje wszystkie zuchwałe wrogi
kuzyni bliżsi i dalsi oraz dzieci sąsiadów. Na widok mojego
Dam za podnóżek pod Twoje nogi.
ojca zesztywnieli, ale on tylko popchnął mnie
w ich stronę, obrócił się na ciężkim obcasie i wrócił do Zosi.
Berło Twej mocy wydam z Syjonu,
Łzy napłynęły mi do oczu, a tamci jeszcze mocniej
Świat cały padnie u Twego tronu.
przylgnęli do siebie.
A Ty używać będziesz praw swoich,
Patrzyliśmy po sobie dłuższą chwilę, nie odzywając się
Wśród nieprzyjaciół panując Twoich.
słowem. W końcu jedna z przeraźliwie chudych kuzynek
zapiszczała:
Skoro rozpoczniesz swe panowanie,
– Zabawmy się w coś.
Przy Tobie lud Twój w jasności stanie.
Na to kuzyn Piotruś o śniadej cerze zerwał się z podłogi,
Nim jeszcze zorzy świecić kazałem,
gdzie łowił rybki na magnes, i zawołał:
Ciebie z wnętrzności moich wydałem.
– Będę wojownikiem! Gdzie mój miecz? – I doskoczył
do dziadkowego kufra, z którego wydobył rozdwojony patyk,
Pan to poprzysiągł, Jego zaś mowa
różdżkę służącą dziadkowi do znajdowania miejsc
Danego nigdy nie cofnie słowa.
pod studnie.
Ty jesteś kapłan do końca wieka
Piotruś zamaszyście wymachiwał patykiem nad naszymi
Według obrządku Melchizedeka.
głowami, aż ubódł mnie w pierś, wyzywając do walki.
Stałem zmieszany, nie wykonałem najmniejszego ruchu.
Pan to poprzysiągł, Jego zaś mowa
On zaczął się śmiać.
Danego nigdy nie cofnie słowa.
– Tchórz, tchórz – powtarzał, a inni zaraz do niego
Ty jesteś kapłan do końca wieka
dołączyli.
Według obrządku Melchizedeka.
Śmiali się, więc cofnąłem się pod ścianę, bliski płaczu.
Chciałem wołać o pomoc, ale miałem ściśnięte gardło.
Przy Twej prawicy Pan jest nad pany,
Rozdrażniony dziecięcymi krzykami do izby wparował
W dzień gniewu swego zetrze tyrany.
któryś z wujków, może ojciec Piotrusia, który zaczepił
Sąd swój rozciągnie po całym świecie
mnie dziadkową różdżką, chwycił go za ucho i mocno
I nieposłuszne narody zgniecie.
je wykręcił. Piotruś z płaczem upadł na podłogę, pozostali,
wystraszeni, zamilkli. Wujek wyciągnął w powietrze
Pyszną na ziemi głowę poniży,
palec, pogroził nim i powiedział:
Która Mu Jego chwały ubliży.
– Sza! Zosia drzymie! – Pogładził mnie po głowie
Z mętnej po drodze pić będzie rzeki,
i pociągnął za sobą.
Dlatego głowę wzniesie na wieki.
W izbie panowało zamieszanie, żałobnicy usuwali się
Chwała bądź Bogu w Trójcy jedynemu,
na boki, by zrobić przejście. Dziadek zabił wieko
Ojcu, Synowi, Duchowi Świętemu.
gwoźdźmi. Czterech ponurych mężczyzn z sąsiedztwa
Jak była na początku i zawsze, i jest,
dźwignęło trumnę na ramiona i powoli ruszyło do drzwi.
I na wiek wieków niechaj zawsze słynie.
Na progu przystanęli i trzykrotnie uderzyli trumną
Alleluja.
o framugę drzwi. Za nimi uformował się żałobny orszak
z matką i ojcem na czele. Szli, słaniając się na nogach,
podtrzymywani pod ręce przez wujków i ciotki. Żadne
na mnie nie spojrzało. Poszedłem za prababką.
2
Mieszkanie, które wynajmował, składało się z malutkiego przedpokoju z wieszakiem i szafką na buty, który przechodził w kuchnię, z pokoju, zajętego w większej części przez materac, oraz z wąskiej łazienki. Tomasz, człowiek dużej postury, o szerokich biodrach i jeszcze szerszych barach, dźwigając się z muszli, by się podetrzeć, napierał biodrem na umywalkę i za którymś razem ją naderwał.
Rzeczy Tomasz miał niewiele. Jedynym sprzętem, jaki wziął ze sobą z domu, było lustro, spoczywające teraz w szufladzie komody, pamiątka po prababce. Urodziła się w Newarku i tam spędziła dzieciństwo. Przywiozła z Ameryki kilka banknotów dziesięciodolarowych, kantyczkę oraz to lustro, które podróż morską, mimo nędznych warunków, przebyło z tylko lekkim uszczerbkiem, bo pękło w rogu. Prababka mawiała, że w pęknięciach gnieżdżą się diabły i nie wolno się w takich lustrach przeglądać. „Czorty wykrzywiajo odbicie, tak że kto gotów zgłupieć”, straszyła Tomasza, ale on lubił to lustro, golił się przed nim, choć mu nieraz drżała ręka na myśl, że rzeczywiście siedzi w nim jakiś diabeł i tak poprowadzi jego dłoń, by go skaleczyć żyletką. Mówił wtedy: „Wyjdź, duchu nieczysty”, a on, prawdziwy czy zmyślony, prosił, by go nie wyganiał.