Gdyby tylko wiedziała... - Lisa Jackson - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Gdyby tylko wiedziała... ebook i audiobook

Lisa Jackson

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

42 osoby interesują się tą książką

Opis

Wciągający thriller bestsellerowej autorki – Lisy Jackson!

Rodzina Cahillów wiedzie swoje bogate życie w San Francisco. W północnej Kalifornii dochodzi do wypadku samochodowego. Jedna z kobiet ginie, natomiast druga zapada w śpiączkę. Kiedy ocalała budzi się, okazuje się, że straciła pamięć, a jej twarz została zrekonstruowana…

Rodzina zapewnia ją, że nazywa się Marla Cahill, jednak wszyscy wydają jej się obcy. Dochodząc do siebie w odizolowanej rezydencji czeka na coś, co uda jej się rozpoznać. Jednak jedynym poczuciem jest to, że nie jest tym za kogo wszyscy ją uważają. Marla wie, że jest w niebezpieczeństwie.

Nie tylko ona czeka na moment, w którym wszystko sobie przypomni…

Zamożna rodzina. Sekrety i kłamstwa. Wielkie pieniądze i tajemnice, które nigdy nie powinny zostać odkryte…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 605

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 3 min

Lektor: Andrzej Hausner
Oceny
4,2 (77 ocen)
41
18
11
4
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Dobrze spędzony czas

Książka "Gdyby tylko wiedziała" autorstwa Lisy Jackson to fascynująca mieszanka tajemnic, intryg i rodzinnych sekretów. Akcja powieści koncentruje się na losach rodziny Cahillów, bogatych mieszkańców San Francisco, których życie zostaje brutalnie zakłócone przez tragiczny wypadek samochodowy w północnej Kalifornii. Jedna z kobiet ginie na miejscu, a druga zapada w śpiączkę. Po przebudzeniu kobieta dowiaduje się, że straciła pamięć, a jej twarz została zrekonstruowana. Rodzina twierdzi, że nazywa się Marla Cahill, ale ona nie rozpoznaje nikogo i niczego z otaczającego ją świata. Autorka buduje napięcie, opisując zmagania Marli z jej nową rzeczywistością. Z jednej strony, musi ona zaakceptować swoją tożsamość, którą narzuca jej rodzina, z drugiej, nie może oprzeć się przeczuciu, że coś jest nie tak. Atmosfera izolacji i zagubienia w rezydencji Cahillów tylko potęguje jej poczucie niepewności. Lisa Jackson doskonale oddaje uczucie narastającego zagrożenia. Marla, mimo że jest otoczona ...
10
Moni_Dana

Dobrze spędzony czas

Trochę mi się dłużyło, ale historia fajnie napisana, spójna i wciągająca.
00
Sandomia

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
sobiesso1

Nie polecam

Książki Lisy Jackson nie są dla mnie, brak jakiegokolwiek napięcia, irytujący bohaterowie itd. Odgadłam każdy "plot twist", o ile to tak można nazwać.
00
margolas

Całkiem niezła

Szczerze mówiąc trochę przydługawa.Akcja ciągnie się jak guma.Powtarzajace się opisy.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuIF SHE ONLY KNEW
Co­py­ri­ght © 2000 by Su­san Lisa Jack­son
First pu­bli­shed by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All ri­ghts re­se­rved
Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2024 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2024 Agnieszka Ka­lus
Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieAgnieszka Ka­lus
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83294-67-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PO­DZIĘ­KO­WA­NIA

Pra­gnę wy­ra­zić wdzięcz­ność i po­dzię­ko­wać wszyst­kim tym, któ­rzy po­mo­gli mi w szu­ka­niu ma­te­ria­łów i kon­stru­owa­niu tej książki. Bez ich po­mocy na­pi­sa­nie jej by­łoby nie­moż­liwe. Dzię­kuję wszyst­kim przy­ja­cio­łom i ro­dzi­nie, zwłasz­cza: Nancy Bush, Ke­nowi Bu­showi, Mat­thew Crose’owi, Mi­cha­elowi Crose’owi, Mary Clare Ker­sten, Nancy O’Cal­la­ghan, Ari Okano, Ka­thy Okano, Betty Pe­der­son, Jac­kowi Pe­der­so­nowi, Sally Pe­ters, Ro­bin Rue, Joh­nowi Sco­gna­mi­glio, Larry’emu Spark­sowi, Lin­dzie Sparks, Ce­lii Stin­son i Mar­kowi Stin­so­nowi, który ma­rzy o tym, żeby zo­stać czar­nym cha­rak­te­rem w jed­nej z mo­ich ksią­żek. Je­ste­ście naj­lepsi!

PRO­LOG

Pół­nocna Ka­li­for­nia, Au­to­strada 17

– Na­stępny sa­mo­chód... Jest w na­stęp­nym sa­mo­cho­dzie, czar­nym mer­ce­de­sie co­upé S500. Zgod­nie z pla­nem kie­ruje się na po­łu­dnie.

Ukry­wał się w ni­skich za­ro­ślach osnu­tych mgłą uno­szącą się nad wil­gotną zie­mią i wy­tę­żał słuch, nie chcąc ni­czego uro­nić z tego, co mó­wił nie­spo­kojny, znie­kształ­cony głos w krót­ko­fa­lówce.

– Są­dzi­łem, że jeź­dzi po­rsche.

– Te­raz je­dzie mer­ce­de­sem – wark­nął głos ze zło­ścią. – Masz ja­kieś dzie­więć­dzie­siąt se­kund.

– Przy­ją­łem. – Zmru­żył oczy i sku­pił całą uwagę na wi­ją­cej się dro­dze, prze­bie­ga­ją­cej po­mię­dzy ka­nio­nami i wzgó­rzami tej czę­ści Ka­li­for­nii. Przez mgłę i ciem­ność usły­szał ci­che mru­cze­nie do­brze na­stro­jo­nego sil­nika. Rze­czy­wi­ście, pod górę je­chało auto i było co­raz bli­żej.

Ona była co­raz bli­żej.

Za­ło­mo­tało mu serce. Przy­po­mniał so­bie za­pach jej skóry. Spoj­rze­nie jej oczu. Głę­bię jej zdrady.

Za­ro­zu­miała suka, za­słu­żyła so­bie na to. Chciałby tylko, żeby wie­działa, że śmierć spo­tka ją z jego rąk.

W jego krwi pły­nęła ad­re­na­lina.

– Nie spieprz tego. To na­sza je­dyna szansa – usły­szał.

– Wiem, wiem.

– Jest warta sto ty­sia­ków.

O wiele wię­cej, po­my­ślał, ale nie po­wie­dział tego na głos. W chuj wię­cej.

– Zajmę się tym. – Wy­łą­czył krót­ko­fa­lówkę, zło­żył an­tenę i we­tknął urzą­dze­nie głę­boko do kie­szeni kurtki. Pot zro­sił mu głowę i spły­wał po szyi, cho­ciaż w le­sie były za­le­d­wie cztery stop­nie. Za­ło­żył ma­skę nar­ciar­ską na po­ma­lo­waną na czarno twarz i po­biegł przez mo­kre li­ście w sta­rych, ale wciąż nie­za­wod­nych woj­sko­wych bu­tach i w moro, co za­pew­niało mu do­sko­nały ka­mu­flaż pod­czas mgli­stego wie­czoru.

Ga­łę­zie sma­gały go po twa­rzy. Po­wie­trze było gę­ste i cuch­nęło wil­gotną zie­mią i czymś jesz­cze: jego wła­snym stra­chem. Obawą, że za­wie­dzie. Że uda jej się ja­koś prze­żyć. Że po­tem bę­dzie się z niego śmiać.

Nie ma mowy. Nie ma, kurwa, mowy.

W po­bliżu ode­zwała się sowa, ale le­d­wie ją sły­szał, bo wszel­kie dźwięki za­głu­szało bi­cie jego serca oraz war­kot sil­nika po­jazdu ja­dą­cego na ni­skim biegu. Ale nie mer­ce­desa. Od­głos do­cho­dził z dru­giej strony. Za­schło mu w ustach.

Spo­koj­nie, upo­mniał się, wy­cho­dząc z lasu na wcze­śniej wy­bra­nym za­krę­cie drogi. Li­czył na to, że cię­ża­rówka znaj­duje się kilka ki­lo­me­trów da­lej, więc prze­biegł przez mo­kry as­falt zwin­nie ni­czym ko­man­dos. Spraw­dził go­dzinę. Trzy­dzie­ści se­kund. Cho­lerny sa­mo­chód był już bli­sko. Za­zgrzy­tał zę­bami; zo­ba­czył błysk przed­nich świa­teł roz­pro­szo­nych przez mgłę i drzewa.

No da­lej, suko, chodź tu­taj.

Nad­jeż­dża­jący z po­łu­dnia po­jazd – cię­ża­rówka z na­czepą, są­dząc po od­gło­sach, ja­kie wy­da­wał – na­bie­rał szyb­ko­ści. Cho­lera.

Przy­kuc­nął na wą­skiej dro­dze, usta­wił się po­mię­dzy dwoma ostrymi za­krę­tami. Mocno się sku­pił i usły­szał od­głos opon co­upé su­ną­cych po mo­krej na­wierzchni. Szyb­ciej, po­wta­rzał w du­chu, mru­żąc oczy. Uda ci się przed przy­jaz­dem tira, musi się udać.

Sa­mo­chód był co­raz bli­żej.

Do­brze.

Po­now­nie zer­k­nął na ze­ga­rek, pod­świe­tlana tar­cza od­li­czała ude­rze­nia jego serca. Wszystko szło zgod­nie z pla­nem, oprócz tej cię­ża­rówki. Jesz­cze kilka se­kund... Ob­li­zał usta i cze­kał.

W ciem­no­ści za­pisz­czały ha­mulce. Były zbyt bli­sko. Za bli­sko, do cho­lery. Od­wró­cił głowę na po­łu­dnie, w stronę zbli­ża­ją­cego się war­kotu. Usły­szał, że kie­rowca tira re­du­kuje bieg.

Każdy mię­sień jego ciała się na­piął, gdy na­słu­chi­wał. Nie mógł ry­zy­ko­wać, że bę­dzie miał świadka. Po ple­cach pły­nął mu pot.

Jesz­cze mógł się wy­co­fać. Jesz­cze miał czas.

Ale kiedy mu się trafi ko­lejna szansa?

Sto pa­ty­ków. A to do­piero po­czą­tek.

Poza tym, za­słu­żyła so­bie... A oka­zja sama się na­pa­to­czyła.

Sil­nik cię­ża­rówki gło­śno war­czał, ja­dąc przez las skła­da­jący się z se­kwoi i dę­bów. Tir zjeż­dżał ze stro­mego wzgó­rza.

Po dru­giej stro­nie mer­ce­des, o ile in­for­ma­cje, które po­sia­dał, były praw­dziwe, wjeż­dżał pod górę. Osoba za kie­row­nicą była nie­świa­doma tego, że za­raz umrze.

Od­dy­chał szybko i płytko. Spo­koj­nie. Po­myśl o tym jak o ćwi­cze­niu. Tak jak lata temu, kiedy by­łeś w jed­no­stce spe­cjal­nej. Dasz radę. Jesz­cze kilka se­kund i bę­dzie po wszyst­kim. Jego serce wy­gry­wało szybki rytm; dło­nie po­ciły się w ob­ci­słych rę­ka­wicz­kach.

Zza za­krętu, po­ni­żej niego, wy­ło­niły się świa­tła sa­mo­chodu. Ha­mu­lec cię­ża­rówki za­pisz­czał gdzieś w gó­rze nad nim.

Te­raz! Wy­bił się, sta­nął po­środku pasa pro­wa­dzą­cego na po­łu­dnie. Smu­kłe auto przy­spie­szyło, świa­tła przed­nich re­flek­to­rów pa­dły na niego, pod­czas gdy on szybko uniósł ma­te­riał za­kry­wa­jący pa­sek i od­sło­nił lu­stra, które miał przy­mo­co­wane do torsu.

Osoba za kie­row­nicą dała po ha­mul­cach.

Opony mer­ce­desa za­blo­ko­wały się z pi­skiem. Auto skrę­ciło w prawo, wpa­dło na po­kryte żwi­rem po­bo­cze i się okrę­ciło. Za­uwa­żył ko­bietę za kie­row­nicą, prze­ra­że­nie na jej pięk­nej twa­rzy, gdy krzy­czała i de­spe­racko pró­bo­wała wró­cić na pas. Był tam też ktoś jesz­cze – ktoś sie­dział na miej­scu pa­sa­żera. Cho­lera! Miała być sama. Za­pew­niano go, że bę­dzie sama.

Sko­czył na pas pro­wa­dzący na pół­noc. Cen­ty­me­try dzie­liły go od zde­rzaka pę­dzą­cej cię­ża­rówki. Po­tknął się. Upadł. Lu­stra na jego pa­sku po­pę­kały. Po­sy­pało się szkło. Za­lśniło w świa­tłach auta. Do dia­bła. Nie miał czasu, by coś z tym zro­bić. Gwał­tow­nie wcią­gnął po­wie­trze i ze­rwał się na nogi. Po­biegł ku za­ro­ślom.

Spie­przaj.

Cię­ża­rówka z na­czepą wy­je­chała z za­krętu, pa­dły na niego świa­tła jej du­żych re­flek­to­rów, za­lały cały mo­kry as­falt ośle­pia­ją­cym bla­skiem. Pod­sko­czył i za­uwa­żył spa­ni­ko­waną twarz kie­rowcy. Męż­czy­zna miał brodę i był po­tężne zbu­do­wany. Krzy­czał, ale jego głos nie mógł się prze­bić po­nad pisk ha­mul­ców. Osiem­na­ście gru­bych opon za­pisz­czało, pa­ląc gumę. Ka­bina skrę­ciła i cię­ża­rówka zło­żyła się jak scy­zo­ryk.

O, cho­lera, cho­lera, cho­lera. Ucie­kaj, dra­niu!

Prze­sko­czył po­nad ba­rierką, pra­gnąc ukryć się po­mię­dzy dę­bami i se­kwo­jami ro­sną­cymi w le­sie. Ciężko wy­lą­do­wał po dru­giej stro­nie, skrę­cił kostkę, staw bo­le­śnie pul­so­wał, ale on się nie za­trzy­my­wał. Nie te­raz. Jego serce szybko pom­po­wało krew. Pot pły­nął mu po twa­rzy pod ma­ską. Ką­tem oka wi­dział, że mer­ce­des za­ha­czył o ba­rierkę po dru­giej stro­nie drogi. Po­le­ciały iskry. Ka­ro­se­ria tarła o me­tal.

Biegł w dół wzgó­rza, gdy usły­szał jęk pę­ka­ją­cego me­talu, kiedy sa­mo­chód ude­rzył w ja­kieś osła­bione miej­sce ba­rierki, prze­le­ciał przez nie i wpadł po­mię­dzy drzewa.

Tak, jak pla­no­wał.

Ale ta cię­ża­rówka, ta cho­lerna cię­ża­rówka, pę­dziła w dół wzgó­rza. Kie­rowca stra­cił pa­no­wa­nie nad po­jaz­dem.

Te­raz już biegł, cho­ciaż kostka bo­lała go jak dia­bli, pło­nęły mu płuca. Tir zjeż­dżał w dół. Miał za­blo­ko­wane ha­mulce. Me­tal pisz­czał. Cały las się za­trząsł, gdy po­jazd prze­bił się przez ba­rierkę gdzieś za jego ple­cami i wście­kły, me­ta­lowy Be­he­mot je­chał w jego stronę, tony po­skrę­ca­nego me­talu prze­dzie­rały się przez za­ro­śla. Serce mu wa­liło i co­raz szyb­ciej po­ru­szał no­gami. Cię­ża­rówka ry­czała.

Bie­gnij, bie­gnij! Kostka bo­lała go jak cho­lera, płuca o mało nie wy­bu­chły.

Prze­to­czył się po ziemi, po czym znowu biegł, ucie­kał zyg­za­kiem mię­dzy drze­wami, igno­ru­jąc ból na­cią­gnię­tych ścię­gien. Gdzie, do cho­lery, jest mój jeep? Gdzie? De­spe­racko pró­bo­wał zejść z drogi wciąż to­czą­cej się cię­ża­rówce. Za­nur­ko­wał pod oba­lo­nym pniem drzewa, znowu ze­rwał się na nogi, za­ha­czył ubra­nie o ja­kieś pną­cze. Miał cho­lerną na­dzieję, że uda mu się do­biec do je­epa na czas, że sil­nik od­pali, a on zo­stawi za sobą całe to po­bo­jo­wi­sko.

Zie­mia za­drżała.

Stra­cił rów­no­wagę i upadł twa­rzą w dół.

Spo­mię­dzy drzew wy­sko­czyła w górę kula ognia, po­ja­wił się ośle­pia­jący błysk, który spra­wił, że wszystko zro­biło się czer­wono-po­ma­rań­czowe. Noc zmie­niła się w dzień.

Gdy cię­ża­rówka eks­plo­do­wała, wy­peł­niły ją okrzyki bólu, okropne dźwięki, które już za­wsze miały go prze­śla­do­wać. Na las opa­dły iskry, nad­pa­liły jego włosy, ma­skę nar­ciar­ską oraz kurtkę. Dym o za­pa­chu die­sla i spa­lo­nej gumy za­wisł nad oko­licą. Przez se­kundę są­dził, że umrze.

Bóg mu świad­kiem, że so­bie na to za­słu­żył.

A po­tem go zo­ba­czył. Jakby zja­wił się pro­sto z pie­kła. W ogni­stej ilu­mi­na­cji do­strzegł swo­jego je­epa, w przy­ciem­nio­nych szy­bach od­bi­jały się czer­wone pło­mie­nie. Stał tam, gdzie go zo­sta­wił, na opusz­czo­nej dro­dze ser­wi­so­wej.

Ze­rwał się na nogi, roz­su­nął za­mek w kie­szeni, wy­jął klu­czyki i otwo­rzył drzwi. Udało mu się. Było bli­sko. Dym du­sił go w gar­dle, gdy po­spiesz­nie wsiadł do środka. Cały drżał, kostka u nogi pul­so­wała, gdy prze­krę­cał klu­czyk w sta­cyjce i od­pa­lał sil­nik. Wi­dział las ską­pany w dziw­nym świe­tle. Na wszelki wy­pa­dek nie zdjął ma­ski z twa­rzy i za­mknął za sobą drzwi.

Wbił pierw­szy bieg i do­dał gazu. Opony za­buk­so­wały na błot­ni­stym pod­łożu.

– No da­lej, da­lej!

Jeep za­ko­ły­sał się do przodu. Za­rzu­ciło nim. Błoto wzbiło się w górę.

Cho­ler­nie chciało mu się za­pa­lić.

W końcu opony prze­stały się śli­zgać. Zer­k­nął w lu­sterko i spoj­rzał na po­bo­jo­wi­sko, ogień i dym wzbi­jały się w za­mglone niebo.

Ona nie żyje. Za­bi­łeś ją. Po­sła­łeś jej czarną du­szę pro­sto do pie­kła.

Za­słu­żyła so­bie na to, do cho­lery!

Włą­czył ra­dio. Z gło­śni­ków po­pły­nął głos Jima Mor­ri­sona śpie­wa­ją­cego zna­jomy tekst: Come on, baby, li­ght my fire...

No cóż, ni­gdy wię­cej. Ta suka ni­gdy wię­cej nie roz­pali ni­czy­jego ognia.

ROZ­DZIAŁ 1

Nic nie wi­działa, nie mo­gła mó­wić, nie mo­gła... O, Boże, nie mo­gła po­ru­szyć ręką. Pró­bo­wała otwo­rzyć oczy, ale jej po­wieki ani drgnęły. Wa­żyły tonę i chyba były przy­le­pione do oczu, które pło­nęły ośle­pia­ją­cym, okrop­nym bó­lem.

– Pani Ca­hill? – Pani Ca­hill? Po­czuła do­tyk czy­ichś zim­nych pal­ców na grzbie­cie dłoni. – Pani Ca­hill, sły­szy mnie pani? – Miły głos, na­le­żący do ko­biety, brzmiał tak, jakby po­cho­dził z od­dali... Z da­leka, z miej­sca po dru­giej stro­nie bólu. To ja? Czy ja je­stem pa­nią Ca­hill? Coś jej nie grało, ale nie wie­działa dla­czego.

– Przy­je­chał do pani mąż.

Mój mąż? Ale ja nie mam... O Boże, co się ze mną dzieje? Czyż­bym osza­lała?

Ko­bieta za­brała rękę i roz­le­gło się gło­śne wes­tchnie­nie.

– Przy­kro mi, na­dal nie re­aguje.

– Leży w szpi­talu pra­wie od sze­ściu ty­go­dni. – Mę­ski głos. Szorstki. Ostry. Rosz­cze­niowy. – Sześć ty­go­dni, na mi­łość bo­ską, i da­lej żad­nych oznak po­wrotu do zdro­wia.

– Ależ to nie­prawda. Sa­mo­dziel­nie od­dy­cha, za­uwa­ży­łam ruch oczu pod po­wie­kami, kasz­lała i pró­bo­wała zie­wać, to wszystko do­bre oznaki wska­zu­jące na to, że pień mó­zgu nie jest uszko­dzony...

O Boże, roz­ma­wiają o ura­zie mó­zgu!

– Więc dla­czego się nie obu­dzi? – za­py­tał.

– Nie wiem.

– Cho­lera. – Jego głos był niż­szy.

– Dajmy jej czas – po­wie­działa ła­god­nie ko­bieta. – Oczy­wi­ście, nie mo­żemy mieć pew­no­ści, ale jest szansa, że nas te­raz sły­szy.

Tak, tak, sły­szę was, ale nie na­zy­wam się pani Ca­hill, nie je­stem mę­żatką i umie­ram od tego bólu. Na mi­łość bo­ską, niech mi ktoś po­może! Skoro to szpi­tal, to z pew­no­ścią ma­cie ko­de­inę albo mor­finę, albo... cho­ciażby aspi­rynę. Wo­kół niej za­mknęła się mgła. Miała ochotę się jej pod­dać i znowu nic nie czuć.

– Marla? Tu Alex. – Jego głę­boki ba­ry­ton był znacz­nie bli­żej. Le­piej go sły­szała. Jakby stał za­le­d­wie krok od niej. Po­czuła jego do­tyk na ręce i chciała mu prze­ka­zać, że go sły­szy, ale nie mo­gła się ru­szyć. Po­czuła za­pach jego wody ko­loń­skiej i pod­świa­do­mie wie­działa, że jest droga. Lecz skąd mo­gła to wie­dzieć? Opuszki pal­ców na jej skó­rze były gład­kie, mięk­kie... To dło­nie Alexa. Dło­nie jej męża.

O Boże. Dla­czego nic nie pa­mię­tam?

Pró­bo­wała przy­po­mnieć so­bie jego twarz, ko­lor wło­sów, sze­ro­kość ra­mion, roz­miar bu­tów, ja­ką­kol­wiek ce­chę, ale bez­sku­tecz­nie. Jego głos także z ni­czym jej się nie ko­ja­rzył. Po­czuła lekki za­pach dymu, który do niego przy­lgnął, i mu­śnię­cie wełny jego ma­ry­narki, i to wszystko.

– Ko­cha­nie, pro­szę, obudź się. Tę­sk­nię za tobą, dzieci... – Głos mu się za­ła­mał, emo­cje ści­skały gar­dło.

Dzieci?

Nie! Nie­moż­liwe, żeby miała dzieci i o tym nie wie­działa. A może? Prze­cież to była rzecz, o któ­rej każda ko­bieta, na­wet ko­bieta le­żąca pod wpły­wem le­karstw na wpół przy­tomna na szpi­tal­nym łóżku, na­tych­miast by wie­działa. Z całą pew­no­ścią jej ko­bieca in­tu­icja wy­czu­łaby, że jest matką. A ona nic nie wie­działa, le­żała jak w pu­łapce, unie­ru­cho­miona w tej ciem­no­ści. Gdyby tylko mo­gła otwo­rzyć oczy... Cho­ciaż to przy­tulne cie­pło nie­przy­tom­no­ści było ta­kie po­cią­ga­jące... Wkrótce so­bie przy­po­mni... To tylko kwe­stia czasu...

Prze­biegł ją zimny dreszcz prze­ra­że­nia, gdy uświa­do­miła so­bie, że nie jest w sta­nie przy­po­mnieć so­bie ani jed­nej chwili ze swo­jego ży­cia. Miała wra­że­nie, że ni­gdy nie ist­niała.

To ja­kiś kosz­mar. To je­dyne wy­tłu­ma­cze­nie.

– Marla, pro­szę, wróć do mnie, do nas – wy­szep­tał szorstko Alex, a ona w głębi serca pra­gnęła po­czuć co­kol­wiek, ja­kie­kol­wiek uczu­cie do tego nie­zna­jo­mego bez twa­rzy, który twier­dził, że jest jej ży­cio­wym part­ne­rem. Jego gład­kie palce splo­tły się z jej pal­cami i po­czuła na­cisk na ręce oraz we­nflon wbity w dłoń. Boże drogi, to ża­ło­sne, to ja­kaś scena z ki­czo­wa­tego filmu o dru­giej woj­nie świa­to­wej. – Cissy za tobą tę­skni, a mały Ja­mes... – Jego głos po­now­nie się za­ła­mał, a ona pod­świa­do­mie pró­bo­wała od­na­leźć ja­kąś cienką nić uczu­cia, odro­binę mi­ło­ści do tego męż­czy­zny, któ­rego nie mo­gła zo­ba­czyć i któ­rego nie pa­mię­tała. Ot­chłań, która była jej prze­szło­ścią, nic jej nie pod­po­wie­działa w kwe­stii wy­glądu Alexa Ca­hilla, nie miała po­ję­cia, czym się zaj­muje, jak się z nią ko­chał... Z pew­no­ścią by to pa­mię­tała. A jej dzieci? Cissy? Ja­mes? Do głowy nie przy­cho­dziły jej żadne dzie­cięce twa­rzyczki z ciek­ną­cych no­sami i za­ru­mie­nio­nymi po­licz­kami ani ob­li­cza wy­ro­śnię­tych na­sto­lat­ków wal­czą­cych z trą­dzi­kiem, a po­tem po­czuła, że to­nie. Może w końcu do­dali jej coś do kro­plówki, po­nie­waż po­czuła, że od­dziela się od swo­jego ciała... Unosi się... Mu­siała się sku­pić.

– Jak długo? – za­py­tał, za­bie­ra­jąc dłoń z jej dłoni. – Ile to jesz­cze ma trwać?

– Nikt panu tego nie po­wie. Po­trzeba czasu – od­po­wie­działa pie­lę­gniarka, a jej głos wy­da­wał się do­cho­dzić z od­dali, jakby z tu­nelu. – Śpiączka cza­sami trwa kilka go­dzin... cóż, cza­sami dużo dłu­żej. Kilka dni, ty­go­dni. Nikt nie umie tego prze­wi­dzieć. To może się tro­chę prze­cią­gnąć...

– Nie chcę o tym słu­chać – prze­rwał jej. – Nie w tym przy­padku. Ona od­zy­ska przy­tom­ność. – Jego głos był jak stal. Ten męż­czy­zna był przy­zwy­cza­jony do wy­da­wa­nia roz­ka­zów. – Marla? – Chyba znowu od­wró­cił się w stronę łóżka, po­nie­waż brzmiał gło­śniej. Bar­dziej nie­cier­pli­wie. – Na mi­łość bo­ską, czy mnie sły­szysz?

Pró­bo­wała się po­ru­szyć, wkła­da­jąc w to mnó­stwo wy­siłku, ale nie mo­gła. Było tak, jakby zo­stała przy­pięta pa­sami, ob­cią­żona ma­te­ra­cem i świeżo wy­kroch­ma­loną, nie­wy­godną po­ścielą. Nie mo­gła na­wet unieść palca. A mimo to czuła, że to nie ma zna­cze­nia...

– Chcę po­roz­ma­wiać z le­ka­rzem – na­le­gał Alex. Był ob­ce­sowy. – Nie ro­zu­miem, dla­czego nie może zo­stać za­brana do domu i tam oto­czona opieką. Za­trud­nię per­so­nel, któ­rego po­trze­buje. Pie­lę­gniarki. Opie­kunki. Kogo trzeba. Mamy dość miej­sca na to, by per­so­nel mógł za­miesz­kać w na­szym domu.

Na­stą­piła długa chwila ci­szy, a ona wy­czuła nie­wy­po­wie­dzianą nie­chęć ze strony pie­lę­gniarki, bo za­ło­żyła, że ta ko­bieta jest pie­lę­gniarką, pró­bo­wała otwo­rzyć oczy, po­ru­szyć ja­kąś czę­ścią swo­jego ciała, żeby dać im znać, że po­mimo bólu ich sły­szy.

– Po­wia­do­mię dok­tora Ro­bert­sona, że chce się pan z nim zo­ba­czyć – po­wie­działa pie­lę­gniarka. Jej głos nie był już po­błaż­liwy i cier­pliwy. Te­raz była sta­now­cza. Pro­fe­sjo­nalna. – Nie wiem, czy jest w tej chwili w szpi­talu, ale spraw­dzę to i do­pil­nuję, by do­tarły do niego te in­for­ma­cje.

– Pro­szę to zro­bić.

Marla znowu od­pły­nęła, stra­ciła se­kundy, może mi­nuty. Jej ospała świa­do­mość roz­róż­niła po­now­nie głosy, głosy, które prze­rwały jej sen.

– Są­dzę, że pani Ca­hill po­winna te­raz od­po­cząć – mó­wiła pie­lę­gniarka.

– Wyj­dziemy za mi­nutę. – Ko­lejny głos, star­szy, dys­tyn­go­wany. To­wa­rzy­szyły mu kroki, sta­now­cze i do­bitne, w prze­ci­wień­stwie do wieku ko­bie­cego głosu. – Je­ste­śmy ro­dziną i chcia­ła­bym spę­dzić kilka chwil na osob­no­ści z sy­nem i sy­nową.

– Oczy­wi­ście, ale dla do­bra pani Ca­hill pro­szę się po­spie­szyć.

– Na­tu­ral­nie, moja droga – zgo­dziła się star­sza ko­bieta, a Marla po­czuła do­tyk chłod­nej, su­chej skóry. – Obudź się. Cissy i Ja­mes za tobą tę­sk­nią, po­trze­bują cię. – Stłu­miony chi­chot. – Z przy­kro­ścią mu­szę przy­znać, że Nana to nie to samo, co ich matka.

Nana? Bab­cia? Te­ściowa?

Usły­szała sze­lest ubra­nia, od­głos mięk­kich po­de­szew po­ru­sza­ją­cych się po pod­ło­dze, otwie­rane drzwi i do­my­śliła się, że pie­lę­gniarka wy­szła.

– Cza­sami się za­sta­na­wiam, czy kie­dy­kol­wiek się obu­dzi – rzu­cił Alex. – Boże, mu­szę za­pa­lić.

– Bądź cier­pliwy, synu. Marla miała okropny wy­pa­dek, a po­tem prze­szła se­rię ope­ra­cji. Do­cho­dzi do zdro­wia.

Boże, dla­czego ni­czego nie pa­mię­tała? Usły­szała ko­lejne dłu­gie, po­ważne wes­tchnie­nie i przy­ja­zne klep­nię­cie pal­ców na wierz­chu jej dłoni. Do­szedł do niej za­pach per­fum... które roz­po­znała, ale któ­rych nie po­tra­fiła na­zwać.

Dla­czego le­żała w szpi­talu? O ja­kim wy­padku mó­wili? Marla pró­bo­wała się sku­pić, po­my­śleć, ale wy­si­łek tylko spro­wa­dził na nią pul­su­jący ból w gło­wie.

– Mam tylko na­dzieję, że nie bę­dzie bar­dzo zde­for­mo­wana – ode­zwała się po­now­nie star­sza ko­bieta.

Co ta­kiego? Zde­for­mo­wana? Pro­szę, nie. De­for­ma­cja? Na chwilę szok spra­wił, że wy­do­była się z mgły. Jej wy­schnięte na wiór gar­dło nie­mal za­mknęło się ze stra­chu i miała wra­że­nie, że ktoś wy­krę­cił i cia­sno spę­tał gum­kami re­cep­tur­kami jej żo­łą­dek. Pró­bo­wała przy­po­mnieć so­bie, jak wy­gląda, ale to nie miało żad­nego zna­cze­nia... Jej serce na­pę­dzał strach. Z całą pew­no­ścią gdzieś ktoś przy­glą­dał się wska­za­niom mo­ni­to­rów i wi­dział, że jest świa­doma, że re­aguje, ale nie usły­szała żad­nych gło­śnych kro­ków za drzwiami, ża­den głos nie za­wo­łał: „Bu­dzi się! Pa­trz­cie, od­zy­skuje przy­tom­ność!”.

– Ma naj­lep­szych le­ka­rzy w sta­nie. Może... Może nie wy­glą­dać tak, jak ocze­ku­jemy, ale bę­dzie wy­glą­dać do­brze, a na­wet pięk­nie. – Alex brzmiał tak, jakby pró­bo­wał prze­ko­nać sam sie­bie.

– Za­wsze była piękna. Wiesz, Ale­xan­drze – do­dała ko­bieta, która na­zwała się Naną – cza­sami piękno ko­biety może sta­no­wić prze­kleń­stwo.

Skrę­po­wany śmiech męż­czy­zny, który był jej mę­żem.

– Ona chyba by się z tym nie zgo­dziła.

– Oczy­wi­ście, że nie. Ale nie żyje na tyle długo, by to zro­zu­mieć.

– Po pro­stu się za­sta­na­wiam, co bę­dzie pa­mię­tała, kiedy się ock­nie.

– Miejmy na­dzieję, że wszystko – skwi­to­wała ko­bieta, ale w jej gło­sie dało wy­czuć się na­pię­cie i wy­raźne drże­nie.

– No cóż, czas po­każe.

– Na szczę­ście nie zgi­nęła w wy­padku.

Kiedy jej mąż od­po­wie­dział, usły­szała w jego gło­sie wa­ha­nie.

– Szczę­ście... Przede wszyst­kim w ogóle nie po­winna była wsia­dać za kie­row­nicę. Rany, do­piero co wy­szło ze szpi­tala.

Ko­lejny szpi­tal? Wszystko znowu za­czy­nało jej się plą­tać, słowa tra­ciły sens. Czy do­brze usły­szała?

– Jest tak wiele py­tań – wy­szep­tała jej te­ściowa.

Tak, tak wiele, ale je­stem zbyt zmę­czona, by te­raz o nich my­śleć... tak bar­dzo zmę­czona.

Nick Ca­hill, gwiż­dżąc na swo­jego trój­noż­nego psa, wy­łą­czył sil­nik „No­to­rio­usa” i za­rzu­cił linę na po­czer­niały słup w ma­ri­nie, gdzie cu­mo­wał swoją łódź ry­backą.

– Chodź, Twar­dziel, idziemy do domu – za­wo­łał przez ra­mię, pod­czas gdy łódź ko­ły­sała się na fa­lach roz­le­wi­ska ore­goń­skiej za­toki. Z oło­wia­nego nieba sią­pił deszcz i wzma­gał się wiatr, dmąc mu pro­sto w twarz. Spie­nione fale wi­ro­wały i tań­czyły, a nad nimi ko­ło­wały i krzy­czały mewy. Wy­raźne za­pa­chy die­sla, roz­kła­da­ją­cego się drewna i soli mor­skiej mie­szały się w chłod­nym, li­sto­pa­do­wym po­wie­trzu.

Po­sta­wiw­szy koł­nierz kurtki, Nick pod­niósł wia­dro z ży­wymi kra­bami i wy­szedł na molo, bie­gnący pies tylko mu mi­gnął czarno-białą smugą. Twar­dziel wsko­czył na śli­skie de­ski i stu­ka­jąc łap­kami, wbiegł po scho­dach na par­king na skar­pie. Pies był mie­szanką owczarka o nie­okre­ślo­nym ro­do­wo­dzie. Męż­czy­zna po­dą­żył za nim, wolno mi­ja­jąc ugi­na­jące się słupki po­kryte pą­klami i owi­nięte wo­do­ro­stami.

– Ktoś na cie­bie czeka – przy­wi­tał go Ole Ol­sen, stary głu­piec sie­dzący w oknie sklepu z przy­nętą umiej­sco­wio­nego na pół­pię­trze. Brodą wska­zał szczyt scho­dów, ale nie spoj­rzał Nic­kowi w oczy, jak zwy­kle cały czas sku­piał się na wią­za­niu przy­nęty.

– Na mnie? – za­py­tał Nick. Przez pięć lat, które spę­dził w tych oko­li­cach, nikt ni­gdy nie przy­szedł na przy­stań, żeby się z nim spo­tkać.

– No tak. Po­wie­dział, że na cie­bie. – Sie­dzący na stołku, oto­czony wa­bi­kami i lo­dów­kami z przy­nętą oraz colą Royal Crown Ole był sta­łym ele­men­tem przy­stani. W ką­ciku ust za­wsze trzy­mał nie­mal do­szczęt­nie wy­pa­lo­nego pa­pie­rosa. Jego ły­sinę ota­czał wia­nu­szek ru­dych, si­wie­ją­cych już wło­sów, a fałdy skóry za­sła­niały mu oczy sku­tecz­niej niż po­więk­sza­jące szkła, które znaj­do­wały się na czubku jego nosa. – Mó­wi­łem mu, że tro­chę cię nie bę­dzie, ale chciał po­cze­kać. – Prze­gryzł nitkę zę­bami i ob­ró­cił w pal­cach po­ma­rań­czowy puch kry­jący ha­czyk, który wkrótce miał zmie­nić się w mu­chę ło­so­siową. – Po­my­śla­łem so­bie, że skoro chce, to prze­cież mu nie za­bro­nię.

– Kto?

– Nie przed­sta­wił się. Ale na pewno go zo­ba­czysz. – Ole w końcu pod­niósł wzrok i spoj­rzał na niego przez oku­lary w kształ­cie pół­księ­ży­ców. Przez otwarte okno Nick wi­dział jego twarz oto­czoną sto­ja­kami z pa­pie­ro­sami, ta­bli­cami pły­wów i nie­zli­czo­nymi ko­lo­ro­wymi mu­chami, które sam ro­bił. – Nie jest stąd. To od razu wi­dać – do­dał.

Nick się spiął.

– Dzięki.

– Nie ma za co – rzu­cił Ole, ki­wa­jąc głową. W tej sa­mej chwili Twar­dziel ostro za­szcze­kał.

Nick wszedł po scho­dach i prze­szedł przez wy­sy­pany żwi­rem par­king, gdzie stały cię­ża­rówki, przy­czepy i kam­pery, za­par­ko­wane tak, jakby ktoś je po­rzu­cił w po­śpie­chu. Po­mię­dzy nimi, ni­czym przy­sło­wiowy bry­lant lśniący w po­piele, stał srebrny ja­guar z włą­czo­nym sil­ni­kiem, na ka­li­for­nij­skich ta­bli­cach wiesz­czą­cych in­truza z po­łu­dnia. Sil­nik na­gle zgasł. Drzwi od strony kie­rowcy się otwo­rzyły i z auta wy­siadł wy­soki męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze, wy­po­le­ro­wa­nych, ele­ganc­kich bu­tach i płasz­czu prze­ciw­desz­czo­wym.

Alex Ca­hill we wła­snej oso­bie.

Su­per, po pro­stu su­per.

Wy­brał so­bie bez­na­dziejny dzień na wi­zytę.

– Naj­wyż­szy czas – ode­zwał się Alex, jakby cze­kał od wielu go­dzin. – Już są­dzi­łem, że gdzieś tam zgi­ną­łeś. – Pod­bród­kiem wska­zał mo­rze.

– Tym ra­zem nie mia­łeś tyle szczę­ścia.

– Może na­stęp­nym.

– Może.

Alex bły­snął swo­imi bar­dziej sza­rymi niż nie­bie­skimi oczami.

– Więc na­dal je­steś nie­oka­zu­ją­cym sza­cunku dra­niem.

– Sta­ram się. – Na­wet nie pró­bo­wał się uśmiech­nąć. – Nie chciał­bym cię roz­cza­ro­wać.

– Cho­lera, ni­czego in­nego nie ro­bisz w ży­ciu.

– Pew­nie tak.

W tej chwili Nick uznał, że mu­siała umrzeć ich matka. Ża­den inny po­wód nie byłby wy­star­cza­jący, żeby Alex zdzie­rał bież­nik swo­ich war­tych trzy­sta do­lców opon. Ale trudno było w to uwie­rzyć. Eu­ge­nia Ha­ver­smith Ca­hill była naj­tward­szą ko­bietą, która stą­pała po tej pla­ne­cie na dzie­się­cio­cen­ty­me­tro­wych ob­ca­sach. A więc nie. Zmie­nił zda­nie. Matka na pewno nie umarła. Eu­ge­nia prze­żyje obu swo­ich sy­nów.

Na­dal zmie­rzał w stronę swo­jego wozu. Ci­snął wia­dro na pakę, gdzie wo­ził skrzynkę na na­rzę­dzia i koło za­pa­sowe. Par­king ota­czały dawno nie­ma­lo­wany płot oraz so­sny po­wy­gi­nane przez lata zma­gań z wia­trem i desz­czem, które stwo­rzyły kru­chą ba­ry­kadę od­dzie­la­jącą przy­stań od za­bi­tego de­skami sklepu z an­ty­kami, nie­dzia­ła­ją­cego od co naj­mniej pię­ciu lat, bo tak długo Nick miesz­kał w De­vil’s Cove.

Alex wsa­dził ręce głę­boko do kie­szeni płasz­cza, praw­do­po­dob­nie ja­kie­goś zna­nego pro­jek­tanta, cho­ciaż Nick nie umiał roz­po­znać któ­rego. Ani go to nie ob­cho­dziło. Coś było na rze­czy.

– Słu­chaj, Nick, przy­je­cha­łem, po­nie­waż po­trze­buję two­jej po­mocy.

– Ty po­trze­bu­jesz mo­jej po­mocy? – po­wtó­rzył, uśmie­cha­jąc się scep­tycz­nie. – Czyż­byś mi schle­biał?

– To po­ważna sprawa.

– Jak nic.

– Cho­dzi o Marlę.

Skur­wy­syn. Scho­wane pod kurtką ra­miona Nicka od­ru­chowo się sku­liły. Nie­ważne, co się dzieje, nie da się w to wcią­gnąć.

Nie przez Marlę.

Ni­gdy wię­cej.

– Miała wy­pa­dek.

Ści­snęło go w żo­łądku.

– Ja­kiego ro­dzaju wy­pa­dek? – Nick tak mocno za­ci­skał zęby, że aż go bo­lała szczęka. Ni­gdy nie ufał swo­jemu star­szemu bratu i miał ku temu do­bre po­wody. Od­kąd pa­mię­tał, Alex Ca­hill wy­zna­wał re­li­gię do­lara, przy­klę­kał, ile­kroć sły­szał no­to­wa­nia NA­SDAQ, i od­da­wał cześć świę­tym pa­tro­nom San Fran­ci­sco, eli­cie, którą czę­sto na­zy­wają „sta­rymi pie­niędzmi”. To samo ty­czyło się jego pięk­nej, am­bit­nej żony Marli.

Brat był dla niego ni­czym wię­cej niż gorz­kim wspo­mnie­niem wła­snego flirtu z Wszech­moc­nym Do­lcem. I z Marlą.

– Po­waż­nie, Nick – rzu­cił Alex, ko­piąc ka­myk swoim wy­po­le­ro­wa­nym bu­tem.

– Ale żyje? – Mu­siał to wie­dzieć.

– Tak jakby. Jest w śpiączce. Nie wia­domo, czy się wy­liże.

Żo­łą­dek Nicka ści­snął się jesz­cze moc­niej.

– To czemu przy­je­cha­łeś? Nie po­wi­nie­neś być przy niej?

– Tak, by­łem, ale... Nie wie­dzia­łem, jak ina­czej mógł­bym się z tobą skon­tak­to­wać. Nie od­dzwa­niasz do mnie i... cóż...

– Nie­zbyt lu­bię ma­ilo­wać.

– To tylko je­den z pro­ble­mów.

– Je­den. – Nick oparł się o za­bło­cony błot­nik do­dge’a, po­wta­rza­jąc so­bie, że nie może dać się w to wcią­gnąć. Jego brat był wy­ga­da­nym dra­niem, męż­czy­zną, który po­tra­fił z po­zor­nie szcze­rym uśmie­chem, sil­nym uści­skiem dłoni i pa­trząc czło­wie­kowi pro­sto w oczy, wy­łu­dzić ka­mi­zelkę ra­tun­kową od to­ną­cego. Star­szy od Nicka o trzy lata Alex był ele­gancki, dys­tyn­go­wany i wy­kształ­cony na Stan­for­dzie. Pracę dy­plo­mową na­pi­sał na Ha­rvar­dzie, gdzie po­znał wszel­kie taj­niki prawa. Na Nicku nie ro­biło to wra­że­nia. – Co się stało? – za­py­tał, pró­bu­jąc za­cho­wać spo­kój.

– Wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy. – Trzeba było przy­znać, że Alex zbladł po­mimo opa­le­ni­zny. Z kie­szeni wy­jął paczkę pa­pie­ro­sów i po­czę­sto­wał Nicka, który po­krę­cił głową, cho­ciaż z przy­jem­no­ścią by się sztach­nął, przy­dałby mu się te­raz kop ni­ko­tyny.

Alex pstryk­nął za­pal­niczką i głę­boko się za­cią­gnął.

– Marla pro­wa­dziła sa­mo­chód in­nej ko­biety. To było sześć ty­go­dni temu. W gó­rach w po­bliżu Santa Cruz, na trud­nym od­cinku drogi. Ko­bieta, która była wła­ści­cielką mer­ce­desa, Pa­mela De­la­croix, je­chała ra­zem z nią.

Na­stą­piła długa pauza. Męż­czy­zna po­now­nie mocno się za­cią­gnął. Bu­do­wał na­pię­cie, aby prze­ka­zać ko­lejne złe wia­do­mo­ści. Nick przy­go­to­wał się na nie, gdy na par­king wje­chał jeep z po­bru­dzoną plan­deką. Pod­ska­ki­wał na ka­łu­żach, po czym za­trzy­mał się koło ba­rierki. Dwóch gło­śnych dwu­dzie­sto­lat­ków wy­sia­dło z auta, otwo­rzyło ba­gaż­nik i wy­jęło wędki, ko­ło­wrotki i prze­no­śną lo­dówkę. Gło­śno ze­szli po scho­dach.

– No da­lej, mów. – Nick po­pę­dził brata.

– Nie­stety Pam nie prze­żyła.

Nicka zmro­ziło.

– Jezu.

– Zgi­nęła na miej­scu. W wy­padku brał udział jesz­cze je­den po­jazd, tir zmie­rza­jący w prze­ciw­nym kie­runku. I kie­rowca, Char­les Biggs. Sie­dział za kół­kiem od szes­na­stu go­dzin i mówi się, że mógł być na­szpry­co­wany. Być może za­żył metę lub coś w tym stylu, kto wie. Po­li­cja nie chce mó­wić. Mógł za­snąć za kie­row­nicą. Nikt tego nie wie na pewno. Biggs leży na od­dziale dla po­pa­rzo­nych. Po­pa­rze­niu ule­gło po­nad sześć­dzie­siąt pro­cent po­wierzchni jego ciała, ma też ob­ra­że­nia we­wnętrzne. To cud, że jesz­cze żyje, ale nikt nie spo­dziewa się, że wy­zdro­wieje.

Nick otarł deszcz z twa­rzy i spoj­rzał na mo­rze.

– Ale Marla prze­żyła.

– Można tak po­wie­dzieć.

– Co za skur­wy­syn. – Te­raz Nick za­pra­gnął pa­pie­rosa. Wło­żył dło­nie głę­boko do kie­szeni kurtki i przy­po­mniał so­bie, że le­piej nie wie­rzyć bratu. Star­szy i mą­drzej­szy Alex czę­sto w dzie­ciń­stwie ma­ni­pu­lo­wał nim tak, żeby zro­bić z niego na­iw­nego głupka. A on za­wsze mu­siał za to za­pła­cić. Po­dej­rze­wał, że dzi­siaj było po­dob­nie.

– A więc fa­cet za­snął i cię­ża­rówka za­je­chała drogę Marli?

– To tylko jedna teo­ria. – Alex za­cią­gnął się marl­boro. – Po­li­cja i firmy ubez­pie­cze­niowe jesz­cze to ba­dają. Za­mknięto drogę. Auta się nie zde­rzyły, a przy­naj­mniej tak się uważa. Mer­ce­des zje­chał z drogi po jed­nej stro­nie, a tir po dru­giej. Oba po­jazdy prze­biły się przez ba­rierki, oba wje­chały w drzewa, ale cię­ża­rówka eks­plo­do­wała, za­nim kie­rowca zdo­łał wy­do­stać się z ka­biny.

– Szlag – wy­mam­ro­tał Nick pod no­sem. – Biedny łaj­dak.

Alex prych­nął na po­par­cie jego słów.

– Na miej­scu pra­co­wali po­li­cjanci, wy­py­ty­wali wszyst­kich. Te­raz cze­kają, aż Marla od­zy­ska przy­tom­ność i opo­wie, co się wy­da­rzyło. – Wbił po­nure spoj­rze­nie w chlu­piące wody za­toki. – Może zo­stać oskar­żona o nie­umyślne spo­wo­do­wa­nie śmierci, je­żeli to ona prze­je­chała li­nię cią­głą. Ja... jesz­cze się nie za­głę­bi­łem w kon­se­kwen­cje prawne. Jesz­cze nie. Cho­dzi o... to... To ja­kiś kosz­mar. Wszyst­kim jest ciężko.

W to Nick uwie­rzył. Gdyby sy­tu­acja nie była po­ważna, Alex ni­gdy by tu nie przy­je­chał. Do dia­bła. Deszcz spły­wał mu po twa­rzy, gdy otwo­rzył drzwi ka­biny. Zaj­rzał do środka i zna­lazł resztki sze­ścio­paku piwa Henry’s. Wy­do­był puszkę ze zgrzewki i rzu­cił ją Ale­xowi, na­stęp­nie otwo­rzył drugą dla sie­bie.

– Je­żeli Marli uda się z tego wyjść...

– Je­żeli, Alex? Je­żeli? Jest naj­sil­niej­szą, naj­bar­dziej zde­ter­mi­no­waną ko­bietą, jaką znam. Uda jej się. Na mi­łość bo­ską, nie kładź jej jesz­cze do grobu. Jest twoją żoną, do cho­lery!

Pauza. Nie­wy­po­wie­dziane oskar­że­nia. Wspo­mnie­nia, do któ­rych nie miał prawa. Uwo­dzi­ciel­skie, ero­tyczne, go­rące. Nic­kowi za­schło w gar­dle. Czuł, jak wiatr chłosz­cze go po twa­rzy. Upił długi łyk, pod­czas gdy Twar­dziel za­skom­lał u jego stóp. Jego my­śli jed­nak już skrę­ciły w ciemny za­ką­tek, któ­rego uni­kał od lat, wą­ską ścieżkę, która pro­wa­dziła pro­sto do żony brata. Za­ka­zane ob­razy po­ja­wiły się przed jego oczami, nie­do­zwo­lone wi­ze­runki cu­dow­nej ko­biety z me­lo­dyj­nym śmie­chem i fi­glar­nym spoj­rze­niem. Sły­szał chlu­po­ta­nie wody roz­bi­ja­ją­cej się o dok oraz ruch na au­to­stra­dzie, fale na mo­rzu tłu­kące się o brzeg po dru­giej stro­nie za­toki, na­wo­ły­wa­nie mew. Ale nic nie było rów­nie gło­śne jak bi­cie jego wła­snego serca.

Nick ski­nął w stronę brata, za­chę­ca­jąc go do mó­wie­nia. Jesz­cze raz po­cią­gnął z puszki, nie­sku­tecz­nie pró­bu­jąc się po­zbyć Marli ze swo­jej głowy. Deszcz ska­py­wał mu z nosa. Przy­szło mu na myśl, że mo­gliby usiąść w ka­bi­nie pic­kupa, ale nie za­pro­po­no­wał tego.

– Je­śli prze­żyje, jest praw­do­po­dobne, że ni­czego nie bę­dzie pa­mię­tała lub że utraci nie­które wspo­mnie­nia. Nie do końca ro­zu­miem, o co cho­dzi w amne­zji, ale to dziwne. Na­prawdę dziwne. – Alex pa­lił na desz­czu i zda­wał się tego nie za­uwa­żać. Był już kom­plet­nie prze­mo­czony, brą­zowe włosy przy­le­piły mu się do czaszki, wło­skie skó­rzane buty na­mo­kły ore­goń­skim desz­czem z ka­łuży po­więk­sza­ją­cej się u jego stóp. – Boże, Nick, po­wi­nie­neś się z nią zo­ba­czyć. A może jed­nak nie. – Głos Alexa za­drżał i męż­czy­zna się za­wa­hał, za­cią­ga­jąc się pa­pie­ro­sem tak mocno, że ko­niu­szek marl­boro za­ja­śniał czer­wie­nią. – Nie roz­po­znał­byś jej. Ja jej nie po­zna­łem, a prze­ży­łem z nią pra­wie pięt­na­ście lat. Jezu. – Wy­pu­ścił kłąb dymu z ust, przy­tknął do nich puszkę i po­cią­gnął długi łyk. – Była taka piękna... cóż, pa­mię­tasz... – Głos Alexa za­trzesz­czał, jak gdyby zdjęły na­głym bó­lem.

Nick mu nie uwie­rzył i są­cząc piwo, pró­bo­wał ode­pchnąć ob­raz ko­biety, która nie­mal znisz­czyła mu ży­cie. Spo­glą­dał w stronę mo­stu, który wi­siał nad wą­skim prze­smy­kiem za­toki, umoż­li­wia­jąc sa­mo­cho­dom prze­miesz­cza­nie się wzdłuż po­szar­pa­nej li­nii brze­go­wej Ore­gonu po au­to­stra­dzie 101, lecz w wy­obraźni wi­dział Marlę... wspa­niałą, pełną ży­cia i śmie­chu Marlę.

– Czy poza utratą pa­mięci coś jesz­cze bę­dzie jej do­le­gać?

– Masz na my­śli to, że nie bę­dzie przy­po­mi­nać sa­mej sie­bie?

– To nie ma zna­cze­nia.

– Dla niej bę­dzie miało.

Nick prych­nął.

– Stać cię na ope­ra­cję pla­styczną. Mam na my­śli ob­ra­że­nia, które utrud­nią jej funk­cjo­no­wa­nie.

– Tego nie wiemy.

– Czy kie­dyś od­zy­ska pa­mięć?

Alex wzru­szył ra­mio­nami i zer­k­nął w stronę mo­rza.

– Taką mam na­dzieję.

Przez uła­mek se­kundy, jedną krótką chwilę, Nick po­czuł odro­binę współ­czu­cia dla swo­jego brata.

– Czas po­każe.

– Tak mó­wią.

– Ona się zmieni.

– Szkoda – po­wie­dział sar­ka­stycz­nie, wpa­tru­jąc się w na­są­czony wodą żwir i błot­ni­ste ka­łuże spły­wa­jące stru­my­kami w stronę klifu.

– Fakt.

Nick do­pił ostatni łyk piwa, zgniótł puszkę w dłoni i wrzu­cił ją na pakę swo­jego auta. Twarz Marli po­now­nie wśli­zgnęła się pod­stę­pem do jego umy­słu. Alex nie prze­sa­dzał. Marla Am­hurst Ca­hill była cu­downą ko­bietą. Uwo­dzi­ciel­ską. Nie­grzeczną. Sek­sowną jak dia­bli. Miała je­dwa­bi­stą skórę, go­rącą pod do­ty­kiem mę­skiej dłoni, i pro­wo­ku­jący uśmiech, który mógłby za­wsty­dzić samą Ma­ri­lyn Mon­roe. Po­tra­fiła zajść męż­czyź­nie za skórę i nie od­pu­ścić. Na lata. Może na za­wsze.

Nick gwał­tow­nie się od­wró­cił.

– Przejdź do sedna, Alex. Po co mi to wszystko mó­wisz?

– Po­nie­waż je­steś ro­dziną. Moim je­dy­nym bra­tem...

– Bzdury.

– Są­dzi­łem, że chciał­byś wie­dzieć.

– Cho­dzi ci o coś wię­cej. – Nick był tego pe­wien. – W prze­ciw­nym ra­zie nie przy­je­chał­byś tu­taj i nie zwle­kał­byś aż sześć cho­ler­nych ty­go­dni.

Alex po­woli ski­nął głową, ką­ciki jego ust się wy­gięły, jakby pod­jął de­cy­zję.

– Ona... Ona nie może mó­wić, ma za­dru­to­waną szczękę i jesz­cze nie od­zy­skała przy­tom­no­ści, ale ję­czała i pró­bo­wała wy­mó­wić kilka słów. – Głę­boko ode­tchnął, jakby na coś się przy­go­to­wu­jąc. – Je­dyne, które zro­zu­mie­li­śmy, to „Ni­cho­las”.

– Od­wal się ode mnie. – Wiatr ude­rzył w twarz Nicka, który mo­men­tal­nie się roz­zło­ścił.

– Ona cię po­trze­buje.

– Ni­gdy ni­kogo nie po­trze­bo­wała.

– Są­dzi­li­śmy...

– My?

– Matka i ja, i... cóż, omó­wi­li­śmy to także z le­ka­rzami. Są­dzimy, że mógł­byś po­móc jej się wy­bu­dzić.

– Ty i matka – wark­nął Nick. – Ja pier­dolę.

– Warto spró­bo­wać.

Nick zer­k­nął na wodę, gdzie koło przy­stani cu­mo­wały smutne, małe ża­glówki ze szkie­le­to­wymi masz­tami wy­sta­ją­cymi w górę ni­czym ko­ści­ste palce wy­cią­ga­jące się bła­gal­nie do nie­wzru­szo­nych nie­bios. Myśl o po­now­nym zo­ba­cze­niu Marli sta­nęła mu ością w gar­dle.

I za­gnieź­dziła się w głębi jego umy­słu.

Alex rzu­cił pa­pie­rosa na żwir, gdzie nie­do­pa­łek za­skwier­czał i zgasł w po­bliżu sta­rej, ły­sej opony bu­icka.

– Jest jesz­cze coś.

– Jesz­cze? – No wresz­cie, po­my­ślał Nick nie­spo­koj­nie i po­czuł się tak, jakby wbrew swo­jej woli ze­zwo­lił ro­dzi­nie zaj­rzeć głę­boko do swo­jej głowy.

– Po­trze­buję przy­sługi.

– Jesz­cze jed­nej? Oprócz od­wie­dze­nia Marli?

– To nie jest przy­sługa. To obo­wią­zek.

Nick wzru­szył ra­mio­nami. Nie za­mie­rzał się spie­rać.

– Da­waj.

– Cho­dzi o in­te­resy... Od wy­padku nie po­tra­fię się sku­pić, spę­dzam cały czas w szpi­talu z Marlą, a kiedy wra­cam, mu­szę za­jąć się dziećmi.

– Dziećmi? W licz­bie mno­giej? – po­wtó­rzył Nick.

– Pew­nie nie wiesz, ale kilka dni przed wy­pad­kiem Marla uro­dziła dziecko. W za­sa­dzie do­szło do niego w dniu, kiedy wy­pusz­czono ją ze szpi­tala. – Alex za­milkł, wło­żył rękę do kie­szeni płasz­cza, wy­jął chu­s­teczkę i otarł twarz. – Dziecko ma się do­brze, dzięki Bogu. Mały Ja­mes ra­dzi so­bie nie­źle bez matki. – W gło­sie Alexa sły­chać było dumę i coś jesz­cze... Obawę? O co cho­dziło?

Nick po­dra­pał się po bro­dzie, czub­kiem palca prze­je­chał przez bli­znę, któ­rej się do­ro­bił się w wieku je­de­na­stu lat za sprawą Alexa, i wy­czuł, że za sło­wami brata kryje się jesz­cze coś. Alex gładko omi­nął naj­waż­niej­sze kwe­stie.

– Dziecko nie je­chało z nią w sa­mo­cho­dzie?

– Nie, dzięki Bogu. Jest te­raz w domu z nia­nią. Je­śli cho­dzi o Cissy, jest na­sto­latką, no i cóż, wiesz, jak one się za­cho­wują. Ostat­nio jest za­mknięta w so­bie – wy­ja­śnił Alex i szybko do­dał: – Mar­twi się tym, że matka wciąż jest w szpi­talu, oczy­wi­ście, że się mar­twi, ale... – Wzru­szył ra­mio­nami, a na jego ary­sto­kra­tycz­nej twa­rzy po­ja­wił się wy­raz spo­koj­nej ak­cep­ta­cji. – Cza­sami mam wra­że­nie, że bar­dziej przej­muje się tym, czy zo­sta­nie za­pro­szona na zi­mową po­tań­cówkę, niż tym, czy jej matka prze­żyje. Wiem, że to wszystko to tylko taki te­atr. Cissy mar­twi się na swój spo­sób, ale za­wsze tak się za­cho­wy­wała w sto­sunku do Marli.

– Robi się co­raz cie­ka­wiej – mruk­nął Nick.

– Nie­praw­daż? – Alex par­sk­nął, po czym po­cią­gnął no­sem i od­gar­nął włosy z twa­rzy.

– Je­stem za­sko­czony tym, że Marla uro­dziła ko­lejne dziecko. Wy­da­wało mi się, że ni­gdy nie była za bar­dzo za­in­te­re­so­wana dziećmi.

– Do­ro­sła do tego – po­wie­dział, spo­glą­da­jąc na niego, Alex.

Nic­kowi wy­da­wało się dziwne, że uro­dziła dru­gie dziecko tyle lat po pierw­szym. Była zbyt sku­piona na so­bie. Uparta. Ego­cen­tryczna. Księż­niczka. Po­cią­gnął no­sem, skie­ro­wał wzrok w dół na swoją łódkę i po­my­ślał, że jesz­cze pół go­dziny temu jego je­dy­nym pro­ble­mem był ból głowy, który do­skwie­rał mu przez to, że po­przed­niego wie­czoru za bar­dzo za­przy­jaź­nił się z bu­telką Cutty Sark. Ale to... Cho­lera. Nick spoj­rzał na chmury na ho­ry­zon­cie.

Alex od­chrząk­nął.

– No więc, cho­dzi o to, że w tej chwili po­trze­buję two­jej po­mocy.

– Ja­kiej po­mocy? – za­py­tał Nick po­dejrz­li­wie. Szorstki sznur stryczka za­rzu­co­nego mu na szyję przez ro­dzinę Ca­hil­lów za­ci­snął się na jego gar­dle.

– Pra­cu­jesz jako me­dia­tor w kor­po­ra­cjach.

– Pra­co­wa­łem. Kie­dyś.

– Na­dal nim je­steś.

– Nie je­stem. To było ja­kiś czas temu, Alex. Od tam­tej pory ro­bi­łem wiele rze­czy. Te­raz ło­wię ryby. A przy­naj­mniej pró­buję.

Alex się skrzy­wił. Ro­zej­rzał się po wy­słu­żo­nej ma­ri­nie, po­tem spoj­rzał na wia­dro sto­jące na pace po­jazdu Nicka. Nie wy­glą­dał na prze­ko­na­nego.

– Kilka lat temu wy­pro­wa­dzi­łeś kilka kor­po­ra­cji znaj­du­ją­cych się na progu upadku, a te­raz... Cóż, pew­nie w to nie uwie­rzysz, po­trze­buję two­jej eks­per­tyzy. Che­rise i Monty nie są za­do­wo­leni z tego, że zo­stali od­cięci od kor­po­ra­cji. Chyba są­dzą, że skoro są Ca­hil­lami, na­leży im się ka­wa­łek tortu.

– Che­rise i Monty. Su­per.

Ro­biło się co­raz go­rzej. To chyba była nie­od­łączna ce­cha Ca­hil­lów. Nick oparł się o auto, a Twar­dziel usiadł u jego stóp, spoj­rzał, li­cząc na to że pan po­kle­pie go po gło­wie. Nick nie miał nic prze­ciwko.

– No cóż, cały ten ba­ła­gan z wuj­kiem Fen­to­nem i jego dziećmi miał być po­sprzą­tany długo przed tym, za­nim ja ob­ją­łem stery – wy­ja­śnił Alex. – Tata po­ra­dził so­bie z bra­tem, ale dzieci Fen­tona chyba o tym za­po­mniały. Ale Che­rise cią­gle ma wąty. Praw­do­po­dob­nie przez tego cho­ler­nego męża. Ka­zno­dzieję, Chry­ste. To wszystko stara hi­sto­ria. Je­bana, stara hi­sto­ria. A przy­naj­mniej po­winna być hi­sto­rią.

– Tata po­ra­dził so­bie z Fen­to­nem w taki sam spo­sób jak z każ­dym in­nym – po­wie­dział Nick, przy­po­mniaw­szy so­bie ty­rana, który był ich oj­cem. Z Sa­mu­ela Jo­na­thana Ca­hilla był praw­dziwy łotr. – Tak jak chciał. Kropka.

– To nie ma żad­nego zna­cze­nia. Cho­dzi o to, że Fen­ton do­stał swoją dolę. Ko­niec hi­sto­rii. Che­rise i Monty mogą rów­nie do­brze sami za­ra­biać na sie­bie. Mam dość wła­snych pro­ble­mów.

Nick sły­szał ten ar­gu­ment przez całe ży­cie. Miał go dość, ale wciąż grał ad­wo­kata dia­bła, zwłasz­cza gdy cho­dziło o jego brata.

– Na­prawdę nie mo­żesz ich wi­nić za to, że są wku­rzeni. Oboje są­dzili, że zo­staną mi­lio­ne­rami, ale ich cho­lerny oj­ciec wszystko prze­hu­lał.

– Za nic ich nie wi­nię. W za­sa­dzie mam ich w du­pie. Monty nie prze­pra­co­wał ani dnia w swoim ży­ciu, a Che­rise zaj­mo­wała się przede wszyst­kim ko­lek­cjo­no­wa­niem by­łych mę­żów i prze­ista­cza­niem się w re­li­gijną de­wotkę. Pró­bo­wa­łem jej po­móc, na­wet zna­la­złem pracę temu ostat­niemu mę­żowi, ka­zno­dziei, a jakże. Cho­lera, wtedy to do­piero się na­ro­biło. – Alex mach­nął ręką. – Ale nie­ważne. Naj­bar­dziej bym chciał, żeby Che­rise i Mont­go­mery roz­pły­nęli się w po­wie­trzu. Na za­wsze. – Skoń­czył piwo jed­nym ły­kiem i otarł usta. – Co za pi­jawki. Jak się przy­ssą, to nie ma moc­nych. – Wy­szedł z ka­łuży i oparł się o wgnie­ciony błot­nik do­dge’a. – A je­śli czują urazę, to cóż, jak to się mówi, tak to bywa. – W gło­sie Alexa nie było ani odro­biny współ­czu­cia. – Jest za zimno i mo­kro, żeby tu stać i o nich ga­dać. To tylko małe wrzody na du­pie.

– Praw­do­po­dob­nie mają inne zda­nie.

– Ja­sne. Poza tym nie przy­je­cha­łem tu­taj z ich po­wodu.

– Z po­wodu Marli.

– Czę­ściowo. – Spoj­rzał Nic­kowi w oczy.

– A więc w końcu do­szli­śmy do sedna, tak? – za­py­tał Nick, w chwili gdy wiatr zmie­nił kie­ru­nek i za­gwiz­dał na par­kingu.

– Tak, masz ra­cję. Do­szli­śmy. – Głos Alexa za­brzmiał śmier­tel­nie po­waż­nie. Brat sku­pił się na in­te­re­sach. – Ca­hill Li­mi­ted po­trze­buje za­strzyku no­wej ener­gii.

– Chyba usy­pia­ją­cego.

– Nie żar­tuję. – W ką­ciku ust Alexa po­ja­wiły się drobne, białe zmarszczki i przez uła­mek se­kundy wy­glą­dał jak de­spe­rat. – Nic by ci się nie stało, gdy­byś oka­zał so­li­dar­ność ro­dzi­nie. Nie po­gar­dzi­li­by­śmy nią. Mama, ja, dzieci, Marla.

Nick się za­wa­hał.

– Zwłasz­cza Marla. – Pę­tla na­gle zro­biła się tak cia­sna, że nie mógł od­dy­chać. Twar­dziel po­dra­pał sto­pień pick-upa i Nick otwo­rzył drzwi, żeby mo­kry owcza­rek mógł wsko­czyć do środka. Ale de­cy­zja zo­stała już pod­jęta. Obaj z Ale­xem o tym wie­dzieli. – Będę mu­siał zna­leźć ko­goś, kto zaj­mie się psem i moją chatą.

– Za­płacę za nie­do­god­no­ści.

– Za­po­mnij.

– Ale...

– Nie cho­dzi o pie­nią­dze. Ro­zu­miesz? – Nick wsiadł do ka­biny, prze­su­nął Twar­dziela na miej­sce pa­sa­żera i wło­żył klu­czyk do sta­cyjki. Wie­dząc, że robi błąd, któ­rego bę­dzie ża­ło­wał do końca ży­cia, po­wie­dział: – Zro­bię to. – Zły na sie­bie i swoje wro­dzone, źle po­jęte po­czu­cie lo­jal­no­ści, do­dał: – Przej­rzę twoje cho­lerne księgi, po­ga­dam z matką i od­wie­dzę Marlę. I nie je­steś mi dłużny ani centa, ro­zu­miesz? Przy­jadę do San Fran­ci­sco z do­brego serca i wy­jadę, kiedy będę chciał. To nie jest umowa bez­ter­mi­nowa i nie zo­stanę na za­wsze.

– Z do­brego serca, cóż za in­te­re­su­jący kon­cept – za­kpił Alex, lek­ce­wa­żąc obawy Nicka.

– Nie­praw­daż? – Nick zła­pał klamkę. Wiatr i deszcz wpa­dały do ka­biny. – To wszystko, co mogę ci za­ofe­ro­wać, Alex. To moja je­dyna oferta. Przy­jadę w ciągu ty­go­dnia. Albo się na to zga­dzasz, albo spa­daj. – Z nogą na ga­zie Nick prze­krę­cił klu­czyk i nie cze­kał na od­po­wiedź. Sil­nik do­dge’a za­kasz­lał, za­dła­wił się, ale od­pa­lił.

Wku­rzony na świat w ogól­no­ści i na sie­bie w szcze­gól­no­ści, za­trza­snął drzwi i włą­czył wy­cie­raczki. Jego brat nie mógł już nic po­wie­dzieć, by zmie­nić jego zda­nie.

Czy mu się to po­do­bało, czy nie, po­je­dzie do San Fran­ci­sco.

– Do li­cha. – Wy­cie­raczki zgar­nęły deszcz z szyby, a on wrzu­cił wsteczny bieg. Żwir wy­try­snął spod kół, a Twar­dziel, sie­dzący obok niego, pra­wie stra­cił rów­no­wagę.

– Prze­pra­szam – wy­mam­ro­tał. Wrzu­cił pierw­szy bieg i wbił wzrok w za­pa­ro­waną szybę. Alex stał na peł­nym ka­łuż par­kingu, poły jego weł­nia­nego płasz­cza po­wie­wały na wie­trze, minę miał kwa­śną jak gra­barz. Nick włą­czył na­wiew, na­stęp­nie po­ska­kał po sta­cjach ra­dio­wych, lecz w gło­śni­kach roz­legł się tylko szum.

Po­my­ślał o Marli i po­czuł ucisk w brzu­chu. Na­dal jej pra­gnął. Po pięt­na­stu la­tach. Pięt­na­stu cho­ler­nych la­tach. Od tam­tej pory miał kil­ka­na­ście in­nych ko­biet, ale żadna z nich, ani jedna z nich, nie po­zo­sta­wiła po so­bie rów­nie głę­bo­kiego śladu, nie zo­sta­wiła blizn na jego du­szy. Zmru­żył po­wieki i spoj­rzał na swoje od­bi­cie w lu­sterku. Za­cięte nie­bie­skie oczy pa­trzyły pro­sto na niego.

– Je­steś dur­niem, Ca­hill – wark­nął pod no­sem. – Cho­ler­nym dur­niem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki